MARIA KUNCEWICZOWA DWA KSIĘŻYCE Upał zelżał. Słońce — bardzo czerwone — nachyliło się do rzeki, skądciś z bardzo wysoka przyleciał świeży wiaterek, liście pomidorów zaczęły z wolna odzyskiwać sprężystość, ludzie przemówili donośniejszymi, czystszymi głosami. Nadchodziła w miasteczku pora kolacji. Kupiec żelazny Mistig stał koło swego sklepu i łapczywie spoglądał na rynek, czy w tej ostatniej minucie przed zamknięciem nie pojawi się skąd nikomu tutaj nie znany, potężny klient, który na gwałt każe zapakować największe sztuki towaru i zapłaci za nie jak wariat. Nikt się nie pojawiał, więc kupiec pozwolił córce zaryglować sklep. Tragarze ziewając rozłazili się spod studni. Wieczorny autobus, imieniem "Anioł", przyjechał i odjechał znowu do stacji, bardziej klekotliwy niż fura żelaza. Moszek Ruchlingier bojaźliwie podążał ku domowi: z daleka dolatywał wrzask Sury, bijącej niesforną Rachelę, i piski tejże Racheli. Moszek przystawał, liczył pieniądze, wzdychał... Józef teraz dopiero wracał z garbarni, choć dobrze już było po fajerancie: oczywiście pił w gospodzie "Pod Dębem". Dozorca z magistracką blachą na czapce, Pytkowski, biegł szybko wąwozem do swojej żony Anielci, którą tak kochał, że aż ludzi złość brała. U krawcowej, Walentyny, dziewczęta przestały terkotać maszynami, a także śpiewać "Oczy czarne"; krawcowa sama siedziała na werandzie. O chłodku jej przyjaciółka Malwina podlewała u siebie warzywa krowieńcem, na posesję Walentyny zalatywał ten odór. Majster Sowa użerał się z Wojtalikami, ile dniówek robili przy szabrowaniu, a ile przy koriolicie na dachu, bo za szabrowanie dawał mniej. Dzieciaki, ochłonąwszy z gorąca, biegały jak oszalałe z chlebem w ręku i z twarzami umaczanymi w śmietanie. Gdzieniegdzie pospuszczano psy: goniły — skowycząc — swoich małych państwa. I tylko te właśnie stworzenia — dzieci i psy — zdawały się święcić wieczór, bez trwogi witać niedaleką noc. Niebawem od wschodniej strony pokazał się księżyc. Prawie taki sam czerwony i taki wielki, jak dopiero co utopione słońce. Wtedy ślepy Michał, którego ojciec miał za klasztorem osiem morgów gruntu i który strasznie nienawidził nocy, odkąd go dziewuchy obśmiały, że bał się nastąpić na ogon komecie — stanął przy drodze do swojego obejścia i zaczął zaganiać ludzi: "A spać, a spaćl Czegóż jeszcze mitrężyć?" Nie tak zaraz go usłuchano. Dzień letni, zanim uładził się na sen, musiał dobrze przestygnąć z potu, z harówki, z pośpiechów. Kobiety musiały poprać szmaty, pomyć naczynia, których zaniedbały dla pracy w polu albo dla jakich innych pilnych posług; mężczyźni musieli najeść się, nastękać, nakurzyć papierosów, naurągać "wszystkiemu. Dzieciaki chciały podokazywać w ciemności. Powoli jednak ucichły szurania garami i męskie wyzwiska, zapach gotowanych kartofli wsiąkł w gorzką, chłodną woń naci, matki zagoniły malców do łóżka, psy — na przednocną latankę — popędziły do wiosek. Ciągle czerwony księżyc trochę zmalał i odbił się od ziemi. Ludzie zerkali nań niechętnie: nigdy nie wiadomo, co wróży księżyc, kiedy tak wisi nad światem. Wchodzili do mieszkań, mościli posiania, wzdychali ku Bogu albo ku minionemu szczęściu, kto ją miał — zaciągał firankę. Kładli się. Miło jest dać folgę utrudzonym mięśniom, miło o niczym nie wiedzieć. Tylko jeszcze Agata-żebraczka, której los poskąpił własnego domu, wlekła się drogą do niepewnych noclegów. Wreszcie każdy stateczny człowiek odnalazł swoje miejsce — i spoczął. Księżyc pobladł. Był już teraz mały i bardzo wysoki. Płynęło z niego szklane światło. Na górze za wąwozem skrzypnęła furtka od ogrodu. Zaszeleściły suknie. Ktoś zaśmiał się, ktoś zaśpiewał. Zatupotały na stoku obcasy. Franciszkowa, którą pod sercem bardzo uwierało dziecko, i dlatego sen miała lekki — spłoszyła się; szturchnęła męża: — Co to? Kto tam tak lata po dworzu? Uniósł głowę z kraciatej poduszki, posłuchał chwilę, wreszcie mruknął: — A to... te tam... nocne Marki. Westchnęła: — Ach, oni... A gdzie Janek? Po czym spali dalej. Oni tymczasem zbiegli w wąwóz, rozwłócząc za sobą perfumy. Sylwia z Jeremim szli pod rękę, Flora błyszczała, oblana jedwabnym szalem jak wodą, nad Meną lśniły włosy. Gadali głośno, gonili się. Paweł ciągnął Izę za wstążkę, którą była opasana. Madzia błądziła między drzewami, szukając robaków świętojańskich, Szymon je — z wielkiej usłużności — przydeptywał, mecenas — w lansadach — ratował. Wąwóz z obu stron zarośnięty buczyną wyglądał jak dekoracja z Wagnerowskiej opery. Oni patrzyli co chwila na gwiazdy ustrojone w liście, na wysrebrzone gałęzie i mówili: "Jak piękniel" Klara podniosła dłoń do góry: — Stójciel Ten zapach... Czujecie? Wdychali zapach siana przymykając oczy. Zeszedłszy w ulicę, przyśpieszyli kroku. Miasteczko zdawało się martwe. Na rynku płonęły w pustce dwie wysokie latarnie. Kot hycnął zza rogu, w dali bez przekonania ujadały psy. Oni wybiegli na środek placu. Obnażone deski straganów lśniły, płachty służące w dzień do osłony towaru zwisały po boku. Paweł chwycił Florę w objęcia, postawił ją na straganie — piękną w czarnych lokach i w blasku księżyca... Zawołał: — A szajne lialkal Do lialki, do lialki, panowiel Roześmieli się, zaczęli klaskać, Flora zaś ślicznie powiewała szalem. Potem minęli farę i podążyli w górę do baszty, do ruin zamczyska. Berberysy chwytały za suknie, pachniało teraz macierzanką. Im wyżej wchodzili, tym rzeka odsłaniała się dalej. Niebawem mogli już ją widzieć aż po trzeci, szeroki, srebrny zakręt. Stanęli na szczycie wzgórza. Szczerbaty zamek jaśniał opodal, jak by cały był z próchna. W dole czerniało miasteczko. Oni usiedli pod jednym z trzech ogromnych krzyży. Mena oparła rudowłosą głowę o drewno, niczym Magdalena. Z ruin wyszedł ktoś, dwoje ludzi zbliżało się do nich. Jeremi ruszył naprzeciw, po chwili wykrzyknął: — To nasil Halo! Chodźcie! Czekamy na was tutaj. Krystyna przywitała się, Jerzy powiedział: — Już od dwóch godzin patrzymy na to wszystko. Krąg się powiększył. Milczano. Po rzece chodził srebrny dreszcz, po niebie — obłoki. Każda rzecz odmieniała się ciągle. Dach fary raz wyglądał jak ze szkła, raz jak z aksamitu. Miasteczko drzemało wśród swojej zacisznej kotliny, to znów szczerzyło renesansowe attyki w przytomnym i nieprzyjaznym uśmiechu. Mena odezwała się: — Księżyc był czerwony, kiedy tamci ludzie szli spać... Teraz jest biały. Zupełnie inny. Czy też tamci ludzie wiedzą, jak wygląda biały księżyc? Jeremi odpowiedział: — Może w ogóle są dwa księżyce... Jeden dla tamtych ludzi, drugi — tylko dla nas. RÓWNOŚĆ Michał nieraz tak się odezwał: — Koniczyna tego roku kwitnie czarniawo, musi mrozek ją przejął w maju... Albo: — Cielę ślepiów jeszcze nie roztworzyło na świat, a krówsko już bryka — miło popatrzeć, taki zdrowy heród. Więc ludzie zapominali, że to ślepiec mówi. Rzadko tarmosił się z chłopakami: szanowali go — do wybitki był zdatniejszy niż niejeden widzący. Lubił bardzo kozikiem dłubać w drzewie. Raz Józiek, młodszy brat, złapał jego noża i chciał lecieć badylów urżnąć dla królicy. Więc kłócili się. Michał najpierw zawołał: — Ostaw kozik, sierpem lepiej se urżnieszl Potem, wzbraniając, zaszedł drogę do furtki, a na ostatku chwycił płócienny rękaw, dobrze palcom znajomy, szarpnął ku sobie sprzeciwne ciało i wyrżnął I nim o płot. Ogromnie się przeraził, usłyszawszy krzyk I tego dała. Bo to był krzyk dziewuchy Nastki, która I w czasie kłótni cicho z boku przypełzła. Dużo stąd I poszło przedrwiwania. Józiek uciekł z kozikiem... A kiedy noc nastała, Michał siadł przy bracie, macał, tarł rozwaloną na piersi koszulę śpiącego, obejmował dłonią Józefowy kikieć, taki sam jak u Nastki, nasłuchiwał, który na strychu chrobot mysi, a który łasiczy — i płakał. Z rozpaczy, że tyle jest jednakowego na świecie. Że tak mało można ręką o garnąć I I że tak trudno — wśród swarliwego dnia — uchem rozpoznać człowieka. Płakał, dusząc na policzkach łzy jak robactwo, szarpiąc niepotrzebne powieki. Tylko do płakania miał oczy dobre! Tylko do płakania. Jaki miesiąc później przezwali go Niuchacz. Bo tak na Michała naszło, że każdą rzecz musiał przytykać do nosa: czy chleb, czy cudzą czapkę, czy nawet zwierzę. Ale też trudno go było oszukać. Jednego dnia ciotka przyniosła mu piękny tłusty twaróg, ledwo ukruszony. Od razu cisnął w gnój, powiedział: — Po szczurze dojadał nie bede. Baba ani pisnęła; zakręciła się na pięcie i poszła. Ciąszył się taki Cały dzień śpiewał. Koło dwudziestego roku życia, w bardzo gorące lato, kazali Michałowi pod lasem pilnować nocami koni. Tylko trzy ich było — swoje, spętane i do tego posłuszne. Inne chłopaki miały konie cudze albo narowiste, albo i sześć naraz. Dziewuchy także pilnowały. Michał za nocnym pasaniem przepadał. Jak mu koń uskoczył w gęstwinę (trzeba było dognać go i nazad przywieść), a witka zacięła w policzek albo kamień nogom zawadził, nikt się wtedy nie śmiał z krzyknięcia, i upadku — każdy miał oCzy ślepe i skrępowane członki. Tamtego pastuszego lata noc ukazała się Michałowi nie tylko już jako czas cichy, uszom podatniejszy i dla złości mniej sposobny niż dzień, ale nadto jako sprawiedliwa pora. Wszystkich wtedy — bystrookich i ciemnych — równe spotykały bojaźnie, równego ognia wstydy. Michał nauczył się dużo gadać. Kpinkował, opowiadał, śpiewał zmyślniej niż drudzy. Dziewczyny piszczały i coraz chwytały Michała za kapotę, żeby je za sobą prowadzał. Ulubił sobie jedną, którą wołali Zośka. Kiedy coś życzyła powiedzieć, przysuwała usta tak blisko, że oddech cały miałeś na twarzy. Był ciepły i mile pachnący jak mleko. Skórę pod kiecką miała gładką. A mówiła w sam raz: niegłośno, niewiele, nie nazbyt rozumnie. Michał sobie myślał, że będzie się z nią żenił, bo była sierota i zupełnie uboga — właśnie kalece para. Umiał bardzo świetne płoty chruściane stawiać od wiatru. I żadna dziewucha nie miała tak ciepło przy paszeniu, jak ona. Kopał także dołek, do którego znosił siano — tam Zośka leżała pod osłoną, a w ustach pełno placka z Michałowego domu. Drudzy nie urągali: byle samiczka w pobliży, cicho bywało; każdy samiec — ptak, ogier czy człowiek — odzywał się mało. Michał powiedział ojcu: -i Tato, nie ma nam kto łachów obrządzić, synowa by się zdała... Ojciec przyświadczył. Tedy ślepiec do reszty poweselał. A jak zapaliło się u Wojtalików, gwałtem chciał na dach liźć i ratować — taki się sobie wydawał zwyczajny. Pod koniec owej letniej przy koniach stróży różni śpiewali: Byli dwa gołębie, Bardzo słodkie w gębie, Ślepy ze świniarką Dobrali się miarką, Oj, dynń. Michał słyszał i nie zemstował. O Zoścynym świniarstwie pewnie i nie pomyślał; a o ślepocie zapomniał. Często stawał w brzezinie cokolwiek strugając i gadał: — Jakie to już liście żółte, choleral Oj, będzie zima sroga! Oj, pierzyny trza szykować ciepłel Oj, moiściewy, ludzie dobre, kochane! Śmiał się. Niejeden wtedy przystanął, spojrzał po drzewach i dopiero zauważył: zieleni mało. Potem bardzo zadziwiony odchodził, że od ślepego dowiedział się o kolorach. Nareszcie noc przyszła, kiedy trzeba było wygon do reszty spaść i pożegnać się z dołkiem pięknie uścielonym. Michał umyślił drugiego dnia mówić ojcu o pozwoleństwo na ślub. Więc jeszcze dużo na to ostatnie czuwanie zostało do rady. Którego dnia wesele, kogo na drużbów, jaki pod pierzyną sen posilny we dwoje i jakie dni nastać mają zdarzone. Zośka zawsze lubiła słuchać takich gospodarskich rzeczy. Teraz też, ledwie konie ogromadzili, ledwie się susz zajął pod kartofle, umościli leże, ręce przepletli — już obstąpiły ważne sprawy, do rana nie roztrząsnąć wszystkiego. Podczas gdy o ojcu szła mowa — że nie jest chytry na majątek, jak inne stare chłopy — pośród pastuchów zrobił się czegoś rozruch. Kuba Tarłowszczak darł się, zadudniły nogi po porębie, aż w ściernie gdzieś lecieli, krzykając, koniska popłoszyli. Michał rzekł: — Głupie. Ten ogierek Tarłowskich, on je narowny. Oni tak jego nie złapią, a tylko jego po zimnej rosie ochwacą. Z nim trzeba dobrocią; jak by też i z dziewczyną... Zośka rozśmiała się, ale odsunęła owo dobre ramię, uniosła pleców, patrzyła za gonitwą. — Ligaj, Zośka, ligaj — gadał ślepy — i cóż ty na ogiera tego poradzisz? — Idźże z ogiereml — odparła mu. — Dyć ogier żre tu zara kole drugiego ognial Micłisał siadł. Dodał prędko: — Abo ja mówię, że nie żre? Wiadomo, że on tu źre, bo to jego prychanie. I jaż się ciepło w te stronę ścieli, tak on parska w ten płomiń. Zośka zerwała się. Zdążył jeszcze złapać za spódnicę i ciągnął ku sobie. — Po cóż tam pójdziesz, po cóż? Noc je bez miesiąca, chcesz łba rozbić o pieniek? Szarpnęła sukienką. Poszła... Słyszał, jak pastuchy, chlupiąc, biegły przez torfowisko na drugi brzeg lasu. Później zatrzymali się i znowu bardzo krzyczeli. Wstał też i Michał. Minąwszy kotlinę, gdzie dym i gorące smugi dawały znać o ogniskach, klepiąc w przechodzie żujące głośno łby, sunął prosto w zagajnik: wolał od drzewka do drzewka przepchać się w skos ku wrzawie, niżeli pod nogą czuć chybotliwy torf, a pod ręką swobodę. 2le się przecież ślepemu chodzi, kiedy kij nie ma o co uderzyć. Byli już niedaleko, słyszał, co Sowy-majstra wnuk rozpowiadał: — Ogon jak warkocz, znaczy — wojna; ogon jak mietła — morowe powietrze; ogon taki o, jak snop -¦ antychryst przyjdzie. Raptem jakaś dziewczyna zaczęła chlipać. Michał wylazł z sośniny, chybko przeskoczył rowek, stanął między tymi, którzy coś tutaj opacznego widzieli. Nigdy o nic nie pytał; uszy miał tak bez ustanku wysilone ku wszystkiemu, co gdziekolwiek ludzie świadczyli czy nazywali, że wiedza sama przychodziła, bez pytań. Ale podług tych ogonów trudno mu było zmiarkować. Posunął się w bok i przed się, i jeszcze na lewo dobry kawał — nie czuł ciepła; dziwił się więc, skąd światło ku patrzeniu mają: smolnej drzazgi nie wywąchał nigdzie... Kręcił się za Zośką. W swoim mlecznym oddechu chodziła znaczna jak rasowa jałówka. Na koniec jej dopadł. Wzdychała i trzęsła się. Zaczepił: — Czegóż ty tu stoisz? Bo takie wielgie co? I cóż ci z ogona przyjdzie? Ubodła go łokciem. — Cicho, bezbożny, antychrysta nie kuśl Łagodził tedy: — Jaż go nie kuszę. A jak go udepnieta, to jeszcze gorzej bedzie. Odstąpiła, sykając ze złości. Michał poczuł, że stoi przed rzeczą całkiem od wszystkiego odmienną, która daje się widzieć po ciemku. Szarpnęło nim od wnętrza: otóż to i noc, pora sprawiedliwa! Jeden okolicę całym sobą i jeszcze kijem musi rozpoznawać, drugi antychrysta, nie świecąc zapałki, ogląda! Stasiek Wojtalik jęczał: — Bez to się nam i chałupa spaliła, że toto miało przyjść! Nic, tylko bez to, choroba! Ślepy namacał Zoścyne ramię. Rad by niechał tych dziwów, bo nie wiadomo skąd miały opaść człowieka, z niska czy z góry: nogom cierpko, rękom nieswojo i głowa jak w roju pszczelim. — Czasem ogniem rzyga... — dogadywał Sowin wnuk. — Natenczas to już naród je doprowadzony do mefy. Pali się wszystko i amen. Przez to się tak ono i nazywa: kometa. Michał pociągnął Zośkę. — Chodź, Zosia, podziemi Nie trza się złemu naprzykrzać. Kiej on tu w jałowiec wlaz, widać tu jego gniazdo. Ledwie rzekł, zdzieliło go silnie po twarzy i wrzask buchnął z Zoścynych oparów: — A pódźże sobie sam, ślepa okrakol Czego się mnie czypiasz jak rzep? Gniazdo! Słyszeliśta? U niego gwiazda i gniazdo to jedno I Aby ino gniazdo mu w głowiell Tfuj, sprośnik parszywy, nadojad mnie ten Niuchacz jak piesi... Ciasno się zrobiło wkoło Michała, śmieli się i potrącali go, Nastka zaciągnęła: Byli dwa gołębie, Bardzo słodkie w gębie, Ślepy ze świniarką Dobrali się ... Ale nie dokończyła śpiewki. Zwaliły się czyjeś osoby na ziemię, skotłowało się i wzburzyło wszystko w tamtym miejscu. Zośka krzyczała: — Milcz, świńska mordo, mną sobie ryja nie wycirajl . A Nastka wydawała nieswoje głosy, jak w bólach... Michał uskoczył do rowu. Szukając palicą, natrafił na las i skrajem, skrajem pobiegł przed się bez duchu. Poznał teraz: na niedobrym świecie zawsze taka rzecz wyniknie, która nawet po nocy przed świniarką wyraźna stanie, a kalekiemu nigdy ogarnąć się nie da. Odprowadził konie na stajnię; tam już z nimi został przez zimę, dla ludzi niechętny. Pofolgował sobie: odtąd ani rąk trudził do czego więcej, jak do brania strawy, ani uchem się czepiał ciemności, ani świat węchem omiatał. Spał i czuwał jednako. A przez stajnię ciekły mętne czasy, zmylone jak rzeka, gdy opuści koryto. Bywało, ojciec rozwarł drzwi i poszturgiwał Michała. — Idźże, Michał, na dwórl Ady i mowę ci odejmie, przy tym stworzeniu cięgiem ino... Syn wstrząchał ramionami, rzadko co odpowiadał. We Wilię wszakże wyszedł na koniec w pole. Odział się w kożuch, w baranią czapę i polazł po śniegu. Pokazało się, że jeszcze lubi macać, niuchać, myśleć, co w którym miejscu, jakie ono i do czego potrzebne. Przez resztę zimy wracał powoli do ładu. Przegarniał śnieg pazurami, lepił bryły, rozkruszał, do twarzy sobie przykładał, rzucał w powietrze, mówił: "Nazywają białe". Łapał ciepło słoneczne ręką i ustami, otrząsał się z niego, dmuchał w nie, głową bódł... Mówił: "Żółte". Słyszał wronę — zamyślił się i powtarzał: "Czarne... czarne jak kruk". Najtrudniej było pojąć czarność, bo we dnie — mówili — fruwała ptakiem, a w nocy lała się, pono, jak smoła. Nieraz brał kija — walił biały śnieg i żółte ciepło na nim. Płakał. Przeklinał. Ale czas znowu 'uszykował mu się w twarde zagrody: w jednych brykał dzień biały i żółty, w drugich szemrała noc — czarna sadzawica. Michał teraz nienawidził człowieka gorzej niż dawniej bajek. Ledwie go doszedł skrzyp butów, uciekał byle gdzie. Zdawało się: niech tylko widzący popa-, trzy — gdzie wszystko rozpoznane było, zaraz tam ogony urosną, rozdziawią się strachy, ulęgnie się wrzask i niepodobna zmora. Więcej niż pół roku tak żył, odstrychnięty. Aż znów koło Zielonych Świąt zwabiły go ludzkie zapachy. Przypomniał sobie, jak dziewuchy czuć słodko i gorzko, jak chłopaków kwaśno — kiedy się zgrzeją. Jak ten odór — a szczególniej od dziewczyn — mrówkami chodzi po skórze, jak od niego szczęśliwe łzy występują i przyjemne gorąco rozdyma żebra. Wczesnym ranem zebrał się do kościoła. Siadł w kącie pod amboną. Tam go inni zastali, nie cudacząc, bo ksiądz ze mszą już szedł. Z wielką ochotą zasłuchał się ślepy w szum spódnic, w stukot obcasów, w żałość modlitw, w napomnienia organów. Nozdrza rozdął, otworzył wargi — bardzo pilnie odgadywał naród. Żebraczka Agata klęczała wpodle — poznał po tabace i po chrypliwym oddechu. Na lewo chrząkał grubo Franciszek. A skórami zalatywało — Józefowa tam stała, co jej mąż robił w garbarni i kradzione juchty suszyli za piecem. Węszył, czy nie poczuje Zośki... Raptem zaszurali ludzie, ustąpili na bok, powiało księdzem, drzwiczki skrzypnęły i ugięły się schody — proboszcz wszedł na ambonę. Michał nie zważał na kazanie. Dla ludzi ono było stosowne, dla kaleków obce. Myślał więc swoje i kręcił nosem jak szczenię. Poruszył się jednak, kiedy wszyscy jęknęli społem, Agata zaś zaskomliła: — Oj, chcemy, dobrodzieju, oglądać, oj, chcemy!... Nastawił ucha, ciekaw, na co jeszcze widzący spozierać pragną tak bardzo. Usłyszał wtedy: — Otóż, bracia kocham, ażebyśmy — ślepce — Boga tutaj na ziemi oglądać niezdolni, abyśmy Go po śmierci nareszcie ujrzeć mogli... Zdrętwiał. Księże słowa i płacz modlitewny ścięły go nagle, jak mróz drobną kałużę. Odstąpiły wonie i szmery, zemdlał świat, jedno tylko w krawędziach czucia stanęło objawienie: my, ślepce, Boga na ziemi oglądać niezdolni.... Michał zajaśniał pełen wielkiej nowiny. Bóg przecie był najważniejszyl I właśnie najważniejsze wszystkim zarówno zostało odjęte. Ani ogień, ani słońce, ani lek żaden, ani pora nocna, którą nawiedza antychryst — nic, tylko śmierć może naruszyć tę równość... Michał poczuł, że świniarki tak gorąco nie lubił, jak teraz — za to powszechne odtrącenie — umiłował Boga. Po sumie wyszedł głównymi drzwiami. Łeb zadarł do góry, przepchał się w kruchcie do kropielnicy: nie czuł wstydu, bo ślepych miał dookoła. ŚLEPY Jeremi podlegał niekiedy głodowi metafizyki. Pragnął wchłaniać egzotyczne promienie, które kłębią się gdzieś w bezkształtnym kraju za milionami światów. Usiłował wtenczas przebrnąć bodaj ów świat najbliższy: plamę słońca na murze. Czuł, że należy to robić przy pomocy myśli. Zamykał oczy... Jednak po sekundzie otwierał je znowu, gdyż spuszczenie powiek natychmiast sprowadzało nań sen. Tu zaczynał się dramat: nerwy sygnalizowały przybór boskości za szczytową ścianą ostatniego świata, tymczasem myśl uciekała przed blaskiem pierwszego. Na jej popłoch czyhały oczy. Te miał Jeremi nieulękłe i nigdy niesyte. Wzrok szalał wśród jego władz jak głowonóg. Ledwie Jeremi obrócił świadomość ku jakiejkolwiek sprawie, wzrok wyciskał z niej kolorową plazmę: stawała się obrazem. Jeremi próbował także — w atakach nadzmysłowej żądzy — przepalać światy uczuciem... Nie zdołał. Ciepło jego serca nie dorównywało sile spojrzenia. Zatem obrzydził sobie skurcz nostalgiczny. Rozpoznawszy go, pił, tańczył albo wyjeżdżał. Wyjeżdżał bez nadziei, aby miasto X czy morze Y okazały się bliższe absolutu niż mieszkanie nr 13 przy placu Zamkowym... Po prostu wywoził swój wzrok na nowe żerowisko. Za cenę świeżych gier światła, niewyssanych kombinacyj barwnych, zyskiwał spokój ducha. Oczy żarły, talent trawił — martwe natury, pejzaże, portrety znaczyły szlak wędrówki, transcendentalny szum boskości przestawał kusić zatrudnione ciało. Zdarzyło się, że — w ciągu jednej z takich malarskich podróży — Jeremi zabłądził. Zamiast na gołą szosę, która wiedzie ku stacji, wyszedł z lasu na drogę, płynącą między dwiema ścianami ogromnych topoli, jak strumień w szarozielonej dolinie. Tej pięknej drogi już nie potrafił opuścić — sprowadziła go na rynek miasteczka. Tam został czas dłuższy. Miasteczko było maleńkie. Komiczne i bardzo smutne. Oglądając jego kukiełkowe sprawy, miało się wrażenie, że za murami szczerbatego zamku, który bielał na górze, dymi krater wulkanu, przysypany kwiatami i śmieciem. Nikt obcy tego nie podejrzewa, ale mieszkańcy wiedzą. Dlatego pracować im nie w^rto — wybrańcom podziemnego smoka. Na uliczkach i placykach stała nędza po pas. Ludzie brodzili w niej jak w czystej wodzie. Kobiety cały dzień nawoływały jedną kurę albo płukały jedną ko szulę, albo pytały o jedno zdarzenie. Mężczyźni ziewali zginając grzbiet i pluli prostując. Dzieci było więcej niż godzin we wszystkich nocach. Wszędzie leżały nie dotknięte roboty i słowa spleśniałe bez echa. Ale zamek jaśniał w słońcu niemal alabastrowo, rzeka pod nim niosła z polnej oddali gęstą zieleń, płową żółtość, jedwabne szafiry. Przerośnięta skrzepami mielizn, zżarta przez piasek, niby przez złoty liszaj, skręcała się w liniach bogatych. Zza spróchniałych budek przeglądały renesansowe attyki, aż szalone od kamiennego przepychu. Kościół broczył różowo w oplocie akacji, wygiętych jak święci baroku, studnie miały pozór kapliczek, wieśniacy chodzili w kolistych szatach i wielkich płaskich kapeluszach ze słomy, w wieczory piątkowe okna drżały od ciepła świeczników, od szaleństwa bród, tałesów i korzennego zapachu. Jeremi przepadł, bez wieści. Bardziej niż kiedykolwiek poddał się furii wzroku. Oblany niebem, zachłyśnięty dziką fosforescencją rozkładu, sieczony pletnią smug, falowań, zygzaków i spirali — buchał farbami jak krwią. To trwało kilka tygodni. Którejś nocy obudził się: coś dreptało tuż nad nim. Stryszek, na którym sypiał, kryty był blachą — Jeremi słyszał zgrzyt pazurków i dźwięczne skoki drobniutkiego ciała. Stworzenie z żarliwością czyniło jakieś zabiegi. Rzucało się na przeszkodę — liść dzikiego wina lub może cień księżycowy — ciągnęło za sobą zdobycz, istotną czy urojoną... Cichło. Znów szeleściło w niezrozumiałych celach, śpieszyło się, ustawało. Jeremi zaczął zgadywać. Szczur? Za małe na szczura. Mysz? Mysz biega tam, gdzie jest ziarno albo okruchy. Łasica? Łasice zajęte są dojeniem wymion krowich. Więc: albo malutki szczur, albo bezinteresowna mysz, albo syta łasica, albo ptak, albo zupełnie co innego. Jeremi wstał. Wziął latarkę elektryczną i wyszedł przed dom. Pod murkiem leżała drabina,- przystawił ją do dachu, wylazł nań, siadł na krawędzi. Białe światło księżyca ciężyło na lasach i na polu jak niedobre spojrzenie. Blacha lśniła, liście młodego pędu winnego sterczały sztywno, każdy z osobna stężały. Malarz odkręcił latarkę: na całym dachu nie było jednego ruchliwego kształtu. Ale kiedy Jeremi wrócił do łóżka, nieznajome pazurki już drapały tuż nad nim. Westchnął. Cóż zdoła wzrok człowieka przeniknąć nocą w sielskiej głuszy? Zacisnął powieki; wbrew zwyczajowi nie zasnął jednak — żale w nim wzbierały. Widziałl Wszystko zawsze wszędzie widział! Koledzy mówili: "Jeremi widzi, czy model ma w kiszkach szpinak, czy marchewkę. Dlatego mu się karnacja udaje". A co o świecie można wiedzieć z widzenia? Zwierzątko szeleściło ciągle. Jeremi spróbował nie martwić się, że go nie ogląda. Słuchał... Odgłos misternych sprawek na dachu zarysował się ostrzej; zupełnie jak gdyby wątłą linię ołówkową pociągnięto węglem. Malarz uniósł głowę. Dostrzegł nagle, że szmer — teraz tak wyraźny — pokrywa inne; wiele, mnóstwo innych. Jak strzępiaste, cieniutkie bryzgi pieniły się dźwięki na ogromnej fali milczenia... Jeremi pomyślał, że i ta cicha fala w swojej głębi dźwięczy może — boskimi słowami. Nazajutrz wcześnie zeszedł do pracowni. Izba była wilgotna, choć z doskonałym światłem; rano oglądał zawsze, czy dykta się nie paczy, czy farby nie pękają. Tym razem ściągnął wszystkie obrazy pod słoneczną ścianę, ustawił oprawne na ziemi, blejtramy na stalugach, kilka płócien przybił... Chciał zrobić przegląd dotychczasowej pracy w plenerze i zabrać się do obstalunku. Niechętnie malował religijne obrazy. Ten jed nak — Bóg Ojciec — miał otworzyć dostęp do względów prałata, który dysponował również wykonaniem fresków w bibliotece biskupiej. Jeremi przyjął gwoli praktyczności. I oto sprawa nabierała dlań — obecnie — głębokiego sensu; ubiegłej nocy stanął jak gdyby na krawędzi wiedzy tajemnej. Obstalunek zatem stawał się już nie tylko kwestią modelu, ale i próbą spojrzenia poza tzw. rzeczywistość. Podniecony, podchodził do płócien, oddalał się, mrużył oczy, z trzaskiem przestawiał obrazy, śrubował i rozśrubowywał stalugi... Nie. Nie podobało mu się. Te namalowane domy, drzewa, rzeki, twarze, były nieprzenikliwe, nasycone tajemnicą tak samo, jak i ich wzory — surowe ochłapy świata. Cóż więc osiągnął Jeremi? Czy zdołał cokolwiek objaśnić? Nie; tylko podsuwał ludziom na płótnie to samo, czego może nie dostrzegli na ekranie powietrza. A przecież szept boskości przedziera się przez hałasy niezliczónych stworzeń... przez szum wszystkich liści żywych i umarłych... Należałoby chyba usłyszeć bodaj słowol Należałoby wiedzieć. Bardzo zasumowany, Jeremi wypił pół litra mleka, zjadł kilka jajek i wyszedł. Człapiąc po rynku, zauważył, że trzyma pod pachą szkicownik oraz że składany stołek wisi mu na ramieniu. Rozzłościł się; ale że było gorąco — siadł. Po chwili rysował profil zamku, wzgórze, najeżone krzyżami -1 pamiątka cholery — i naiwny frontonik barokowy na pierwszym planie. Ołówek sunął lekko, zaś z bezkształtnej masy kolorów, kipiących w przestrzeni, występowały linie — widmowy szkielet wszelkiego piękna na ziemi. Kiedy Jeremi skończył, okazało się, że siedzi pośrodku gromady. Dwóch tragarzy, sąsiad Oroń, jeden kupiec żelazny, jeden murarz, jeden magistracki dozorca, kilka bab i dużo dzieci stało dokoła. Sennie, wstydliwie przenosili oczy ze szkicownika w dal i z powrotem. Rozstąpili się na sekundę; opalona, płaska osoba z zieloną parasolką podeszła do Oronia, mówiąc: — Jak tam, panie Oroń, kiedy mi zapłacicie za flance truskawek? Spostrzegła malarza, zajrzała mu przez ramię, potem bezradnie powiodła wzrokiem po okolicy, jak gdyby szukając przyczyny niezrozumiałego zjawiska. Spłoszona, kiwnęła na sąsiada; znikli razem. Jeremi wstał, świeży szkic zostawił na stołku, ziewając wyciągnął ramiona. Wtenczas ludzie pochylili się nad rysunkiem. Nie mówili nic; niektórzy stękali, wydawali jakieś kalekie dźwięki. Widocznie sprawa, którą byli zajęci, darzyła im się po raz pierwszy i wyrazów stosownych nie znali. Wkrótce podnieśli obojętne głowy; znowu biało, sennie patrzyli w dal... Jeremi zamknął szkicownik, złożył stołek, miał już zabierać się stamtąd. Aliści jeden jeszcze człowiek, niewidoczny dotąd za butami Oronia, powstrzymał go w miejscu. Siedział opodal na ziemi, z cienkim kijaszkiem na kolanach, duży, kędzierzawy. Oczy miał zamknięte; w nastroszonym osamotnieniu był podobny do gołębia bez pary. Jednak jego twarz — ślepa — podana była ku widokowi gestem patrzenia tym samym, co u reszty obecnych. "Oni są wszyscy ślepił" — machnął ręką Jeremi. Uporządkował manatki i ruszył ku rzece. Na rogu obejrzał się... Gromada — z niewidomym włącznie — obróciła za nim głowy. Uderzył go ich wyraz: wszyscy uśmiechali się; wszyscy zdawali się wiedzieć. Od dnia bilansu dorobków niedosyt Jeremiego wzrastał. Żerowisko zostało przetrzebione. Wzrok wessał już co najświetniejsze tęcze, kształty co najbardziej soczyste. Świat raz jeszcze zachodził próżnią jak biel mem. A przecież miejsce było tak piękne, że Jeremi nie odjeżdżał. Wałęsał się nasłuchując. Właśnie to polubił teraz: słuchać. Może objawi się uszom sprawa zakryta dla wzroku? Może dźwięk jest kluczem tajemnic?... Kładł się w macierzankach, w berberysowej gęstwinie na stoku wzgórza, które dźwigało zamek. Uchem przylegał do traw. Pasikonie chrzęściły namiętnie, pluskała rzeka, niezliczone stwory ćwierkały w gorączkowych rytmach, nie wiadomo — ptaki czy wielkie, stroskane owady. W gardzielach kogutów grała zła i dobra pogoda, wiatr szumiał jak morze, raz z bliskich, raz z dalekich przestrzeni wypływały odgłosy robót, kłótni i zgody. Cisza, której niskie struny czasami potrącało echo, stała między ziemią a niebem — czulsza, dźwięczniejsza od harfy. Jeremi u jej stóp czekał wtajemniczenia. Często wtedy zdarzało się, że nadlatywał z dalekiego lasu czy z ogrodowej jakiejś grzędy... albo z najbliższego kwiatuszka wstawał — zapach podobny do płomyka. Nagły, nieodparty. Zaćmiewał słuch mocno, niczym miłość. I Jeremi przestawał słyszeć. Mięciutka woń okazywała się potężniejsza od wszystkich głosów,. a nawet od ciszy: niosła w sobie jak gdyby niewystygłe ciepło raju. Lato mijało. Jeremi żył wśród drażniących napomknień. Dźwięki i zapachy nie odstępowały go już; ale — zawsze przeświadczony o ich bogatej treści — rzadko rozumiał, co wyrażają. Wielkie płótno czekało — robił drobne studia, cokolwiek zaś namalował, wydawało mu się zanadto widziane. Poczęte bez wiedzy tych objawień, które drżą w woniach i szmerach. Ludzie z miasteczka dość szybko przestali wykręcać szyje za przybyszem w berecie: zajęcie jego było nieważne oraz nieszkodliwe. Tylko Stasiek Wojtalik latał za malarzem. Głównie o papierosy mu szło, ale i pogadać lubił z takim, co na zgniły ganek przy bóżnicy mówił "klejnot", a badylsko dzień-i-noc — w sam raz dobre dla krowy — nosił przed sobą niby lilię na procesji. Któregoś ranka siedli na górze koło ruin. Stasiek opowiadał, jak stary Tarłowski wiosną wylazł tu — nie na siłę mu było — i zmarł. Jak Pytkowscy z bachorem tydzień nocowali w rumowisku, kiedy się z matką pożarli przez to, że ona była kobieta porządna, a oni czyste Cygani. Jak dzieci w tych tutaj szczerbatych okniskach gnieździły się i wypadały na kamienie gorzej niż pisklaki kobuzów. Jak się ślepy Michał szarogęsił — ni to po swojej stajni -¦ po pokojach, zarosłych trawą, i takie miał durne przyzwyczajenie, że ciągle gadał o kolorach. Najwięcej o rzece, którą stąd — prawda — doskonale widać, ależ nie ślepemu kalecel Jeremi przypomniał sobie ślepca z twarzą podaną ku widokowi wyraźnym gestem patrzenia. Zapytał, jaki to ten Michał, gdzie i jak żyje? Wojtalik oświadczył: — Kiedy on dla wielmożnego pana jest taki interesowny, możno się z nim zapoznać. On tera na ostatku cięgiem u fary siedzi. Choćby i zara, to możno jego tam zastać. Poszli. U fary było pusto. Ale Michał rzeczywiście siedział na stopniu bocznego ołtarza. Ten sam z rynku, podobny do gołębia bez pary. Nie modlił się, prędzej chyba spał... Pokazał jednak, że czuwa: gdy Jeremi z Wojtalikiem skręcili w boczną nawę, uniósł głowę, i czuło się, jak przez zamknięte powieki patrzy... — Co się tak, Michał, Panu Bogu uprzykrzasz? — zaczepił go Stasiek. Ślepy wstrząchnął ramionami. Twarz miał obróconą do Jeremiego, widać poznawał, że obcy przed nim stoi. I policzki zaczęły mu się marszczyć, usta i powieki drżeć, nozdrza latać — przysiągłbyś: głownia w pobliżu. — Czego się boisz? — zaśmiał się Wojtalik. — Ten pan cię nie urzeknie. Rysy Michała ostygły. Odpowiedział powolnym głosem: — Dyć widzę, że ciebie nie urzekł, to i mnie nie urzeknie. Jeremi wzruszył się. Położył rękę na dłoni trzymającej kij i nieśmiało przemówił: — Pokażcie mi, Michale, który to tu jest obraz ze świętą Anną, cudowny? Wojtalik poskoczył: — O tu, o tu zara... Ale Jeremi nie drgnął, czekał na wskazówki Michała... Ten rozjaśnił się. Kij razem z obcą ręką delikatnie ściągnął na prawo i poprowadził do cudownej kaplicy. Stanąwszy przed obrazem, rzekł: — Święta Anna. Niech se Pan dobrze obejrzą, jaka to piękna. Zara widać, że je dla narodu uczynna. Te słowa ślepca, tak naturalnie — zdawałoby się — zrodzone ze zdrowych ludzkich spojrzeń, olśniły Jeremiego. Powziął nadzieję rewelacyj. Wkrótce obłaskawił kalekę. Chodzili teraz obaj po drogach i wąwozach, odpoczywali na wzgórkach, kłodach i kamieniach, słuchali, gdzie się co jakim głosem porusza. Stasiek patrzył na to spode łba; wreszcie stwierdził: — Taki on, ten malarz, wielmożny, jak nasz Michał kasztelijan rajgrodzki. Za czym przestał ich znać. Tymczasem Jeremi obserwował Michała. Chłopak nie żebrał, był gospodarskim synem; dni spędzał pół na pół w kościele i na polu, po którym stąpał nieomylnie chwytliwą, ptasią stopą. Malarz widział, jak dużo Michał w i e. Nigdy wszakże ślepy nie mówił o tym, co czuje — najchętniej gawędził o barwach różnych rzeczy albo o sposobie zbawienia. Lubił nowe nazwy. Kiedy raz Jeremi powiedział: niebo kobaltowe, chmura jak sam cynober — nie spytał o nic, zadarł głowę do góry, długo mierzył swoim kalectwem tajemniczą przemianę nieba i chmur... Na koniec ukazał obcemu twarz zmiętą od upokorzenia i ciepłą od podziwu: — Aleście, panie, jest dobrze widzący — wyrzekł. Pewnego popołudnia dotarli pod basztę. Żar bił od jej białej ściany, jednak — zmęczeni — usiedli w pobliżu. Rzeka wyziewała przedzaćhodnią słodycz, dobrze było patrzeć z wysoka na jej różowe pałanie. Michał milczał, wyglądał zupełnie, jak gdyby spał. Nagle dotknął ręki towarzysza i oznajmił: — Pali się gdzieś. Malarz niepewnie zerknął na niego. Czyżby chodziło o słońce? Ślepiec trwał, niezmącony. Tylko ten prąd siły, który zazwyczaj promieniował z jego oczodołów, stwarzając pozory wzroku — wygasł. Albo może znajdował inne, niewidoczne ujście. Michał powtórzył: — Pali się. A brzeg słomianego kapelusza z jednej strony błysnął czerwono. Jeremi odwrócił głowę: nad przedmieściem Winiary — stała łuna. Zerwał się. Kaleka wtedy dodał: — Nie potrza się bać. Strażaki od Gielnicy już jadom. Gdy to podawał do wiadomości, brązowa ręka, wsparta o ziemię, drgała jak sejsmograf. Jeremi odszedł, pełen zawiści: — Oto człowiek, który nie widząc ogląda. Po miesiącu, mniej więcej, pobytu w miasteczku Jeremi otrzymał list od prałata: czy obraz się posuwa? To go poruszyło. Ciągle jeszcze nie wiedział nic. Ale koncepcję malarską — jakąś bizantyjsko-wenecką — miał, faktura śniła mu się, czuł ją w palcach. Postanowił zatem dłużej nie dziwaczyć i wyszukać modelu. Niebawem trafił się starzec z wielką patetyczną głową. Tego starca obrał sobie za wzór Jeremi. Jego pięknie zasklepione kości miały stanowić klatkę najstarszego Ducha. Jego zniszczona skóra miała wyobrażać zasłonę na Wielkiej Tajemnicy. Zdecydowawszy, że będzie malował temperą, Jeremi długo gruntował płótno. Pierwsze seanse napełniły go otuchą: obraz komponował się zwięźle. Całą usilnóść widzenia, cały kunszt odtwórczy malarz ześrodkował zrazu na umówionym kształcie Potęgi, na jej przygodnym ciele. Aurę postanowił ominąć: niech tło zieje złotem i próżnią, niby średniowieczna mozaika. Od owej nocy, którą niewidoczne zwierzątko porysowało szmerami w arabeski niemniej wymowne od węglowych kresek, Jeremiemu bezsilność najdotkliwiej dokuczała w pejzażu. Praca toczyła się równo, model dobrze siedział. Niezadługo linie poczęły zarastać farbami, światłocień modelował nie istniejącą bryłę i w płótnie wzdęły się arterie. Jeremi tętnił, jak gdyby sam bogatszy o tę oleistą krew. Docierając kolor szpachlą, miał wrażenie, że rozgniata mrok, który prawdę zasłania. Przez rozum odrywał się od roboty. Gdy po paru godzinach przerwy wracał, starzec patrzył nań ze stalug co dzień piękniej odziany mięsem, co dzień mniej płócienny. Aż wreszcie malarz przeraził się: kiedyż Bóg nawiedzi to gotowe ciało? Odsunął model; trzymał go w pracowni już tylko dla skorygowania rąk, co odkładał ciągle, zaabsorbowany głową. Po tygodniu wysiłków dopiął tego, że oczy Obrazu stały się szalone; jednak obłęd, który je nawiedził, był ludzki. Jeremi rzucił pracę. Nie sypiał. Pogrążony w czarność, unosił się na fali, pienistej od szmerów. Padały deszcze, słaniały się brzozy, białodrzewie dzwoniły listkami o listki, cichostope stworzenia okrążały dom, ptak bronił się krzykiem, mysz dreptała za strawą, jakaś jedna kropla drążyła ciszę wytrwale, głośno, mężnie. I niewidzialny Bóg przykładał usta do najdrobniejszych uszu. Jeremi walił sercem w czarną pajęczynę: rozedrzyj się, nocy, niech oglądam Bogal Po dwóch tygodniach zdołał tak wygiąć usta obrazu, że zdawały się piastować Słowo. Ale bezgłosy wyraz był ludzki. Jeremi znów cisnął pędzel. Spłynęło kilka jałowych dni... Postanowił wracać. Spakował się, zapłacił gospodarzowi. Zwijając płótna, długo omijał ostatnie. Wreszcie nie było wykrętu: stanął — nędzny — przed opornym dziełem. A właśnie model przyszedł po pieniądze, siedział na swoim stołku... Jeremi spojrzał: byli obaj ludźmi — obłąkany, wymowny Bóg i wiejski starzec. Tajemnica pozostała bez szczerby. Malarz opuścił ręce... Wtedy uczuł, że ktoś dotknął jego ramienia. Obejrzał się: Michał!... Wsunął się — widać — cicho do pracowni... Teraz spuścił na plecy wielki słomiany kapelusz, podpięty tasiemką; chciwy świata — wyciągał brodę... — Niech będzie pochwalony. — Na wieki. Patrzyli na siebie — każdy swoim wzrokiem. Ślepy spytał: — A cóż to robicie, panie, że was nigdzie nie spotkać? — Malują. — To ja wiem. Musi ciężka robota, kiejście taki markotny. Jeremi zaśmiał się fałszywie. — Pana Boga malować nie jest zadanie łatwe. Kaleka otworzył usta. Pomilczawszy trochę, skinął twierdząco: — Ano. Tak wszyćko aby z głowy... Niełatwo. Malarz zachichotał: — Z głowy? Jak to "z głowy"? Z patrzenia, nie z głowy maluję! Wówczas kij wypadł z garści Michała... Jąkając się chłopak powiedział: — E tam, e tam, paniel Nie trza o Bogu żartować. Ale Jeremi ryczał: — Kto żartuje, głupcze? Prawdę mówię: o, tutaj Bóg, a tu ja, a tu ty, niewierny Tomaszu! Chcesz — popchnął ślepca w kierunku modelu — to idź, obejrzyj se Boga!... Michał krzyknął. Niegłośno, bezradnie. Upadł na kolana. Żeglując dłońmi, popełzł przed siebie, podobny do przekłutego zwierza. Model cofnął się, kiedy kaleka musnął jego sukmanę. Ale ślepiec — jak gdyby już tym dotknięciem uzdrowiony — w jednym okamgnieniu ogarnął, nakrył, pochłonął go tysiącem dotyków. Zanim Jeremi zdążył krok naprzód uczynić — gość zerwał się z klęczek... Wielkim głosem zawołał: — Kozdroń! Dyć stary Kozdroń tu stoil Po czym obróęił ńa Jeremiego usta, pełne żałości; — Tocieście, panie, ślepy ze szczętem... Malarz siadł ciężko na miejscu modelu. Michał zaś odstąpił pod ścianę. Długo milczał. Kiedy Jeremi po szukał go oczami, znalazł wstyd i miłosierdzie na zamkniętej twarzy. Ślepy szepnął: — Abo to was nie uczyli, że żaden człek Pana Boga na ziemi oglądać niezdolny? Po chwili głośniej dodał: — I bez to tylko wszyscy ludzie — zdrowi i kaleki — som bracia. JEST W DOMU Stara Agata, żebraczka, zna wszystkich z całego powiatu. Kto co robi i w jakim szczęściu. Siadła na stopniu, odpoczywa po zsiadłym mleku, więc Karolina, kucharka letników, rada by się co nieco o tutejszych ludziach przewiedzieć. — No, a na ten przykład: Józefowa? Ta, co mąż pracuje w garbarni? Agata zaziera w górę: — Józefowa? Ona ma dobrze: jest w domu. Tale, to prawda. Józefowa jest w domu o tej burej chwili, kiedy mąż i synowie chrapią, oleander pod oknem pierwszy wypływa z nocy, a wszystkie robociarskie kobiety zamykają uszy. na pianie kogutów — całe są wytężone ku gwizdkom fabrycznym. Jest. Obciąga rękawy kaftana; szczękając zębami, mówi "Ojcze nasz", dmucha w ogień, przeklina... Kie dy Józef otwiera jedno oko, żółty kosmyk podryguje na plecach gdzieś nisko przy ziemi: żona obiera kartofle. Kiedy chłopaki — ślepe z senności — szukają butów, zamiast na cholewę ręka nieraz trafia na dobrze znajomą spódnicę: matka opodal karmi Domicelę. Nareszcie garbarnia gwiżdże. Roztrącona cisza osiada po kątach, łopatki latają z niewczasu... Trzeba iść i krzyża naciągać nad cholerną męską robotą I A baba? Będzie po domu obijała boki. Mężczyźni nie lubią kobiet o rannej, nie dospanej porze. Józef łapie ziemniaka. Sparzył się. Żałuje wypluć, więc wydyma policzki i bulwiasty żużel obraca w gębie. Czyniąc to, wodzi wzrokiem za żoną; taka złość napływa mu w oczy, że — skoro Józefowa je postrzega — chleb wypada z ręki: czuje się sama sparzona. Przełknął wreszcie, spuszcza pięść na plecy żonine: — Wściekłaś się, jędzo, czy jak? Nie mogłaś kartofli przestudzić? Chłopaki zatrzymują w pół rękawa nadziewanie kurtek, gotowe rzucić się za ojcem albo przynajmniej doszczekiwać w kłótni. Muszą zaraz iść, więc Józefowa nie bardzo się boi. Zmilczała; stoi za szafą, robi na drutach, póki drzwiami nie trzasną. Domicela skrzeczy; ale lepiej teraz nie łazić po izbie. Wyszli. Józefowa może przewinąć dzieciaka, zjeść resztę z miski i wołać na Mańka: — Maniuś, a kiedyż ty pisane odrobisz? Mańka wnet nie widać pod kołdrą. Tarmosi go; nagle odkrywa się skołtuniona głowa, odkrywają się zęby: — Puści mama? no, puści?! Bo gryzęll Józefowa jest w domu, kiedy Maniuś galopem wy skakuje do szkoły. Gardło ma schrypnięte od napomnień, wątrobę czuje twardą i bolesną jak wrzód. Nastają swobodne godziny. Nie potrzeba schodzić z oczu ani przyniewalać nikogo. Józefowa ciasno upina warkocz. Robota — jak stonoga — mrowi się i prosi, żeby ją ubić. Józefowa sięgnęła po szczotkę — podłogę przy pogodnym dniu uszoruję. Ług odstawiony z blachy, ogień jeszcze nie zagasł. Wartałoby żelazko ugrzać, przy jednym koszcie palto chłopu przeciągnąć. Ług dymi... Dobra jest: zanim się żelazko naładzi, won stołkil Spódnica za pas... Domicela wrzeszczy. Ukołysać dzieciaka: — Maryś moja, Maryś, coś ty za Marysia... Ale to palto podartel Póki się dziewucha nie zaśpi — kolebięcy nogą — można ręką kołnierz cerować. I lepiej, że teraz żelazko... Bo przy obiedzie kocioł z praniem fajerę zawali. Jak by tak człowiek strych miał tylko dla siebie, toby się wieszało, kiedy żywna wola. (Gdzież te sznury? Zołotuchów Marcjanna wzięła będzie już temu tydzień... Toż leć, człowieku, odbieraj!) Ani kostki cukru, żeby zapchać smarkacza... — Na, masz, Celka, ssij choć i marchewl Ług ciepły, żelazko w sam raz, Domicela cicho, jakoś się zasnuła ta cera, stołki wyrzucone do sieni. — Kostuś, dziecko, usłuż sąsiadce: leć do Marcysi po moje sznury! Uszoruję. Przeciągnę. Nie: lepiej wpierw prasować — uszoruję później. Mrowi się robota. Józefowa pierze. Jedna za drugą szmaty podchodzą w pazury; aby siłę wycisnąć z siebie i dobra! i dobrał Trochę by więcej światła w sionce... Ale i w mieszkaniu jśst ciemno. Najgorzej wylewać: krzyż boli i do tego szkoda. Żeby tak własny ceber — można mydliny ciułać; każde dobro się przyda... Mrowi się robota. Józefowa widzi czarne pełganie-, chciałaby je dusić, żeby sama czystość została, sam luz, samo święto. Południe. Co duchu do fabryki z obiadem. Trochę jest przydymiony kapuśniak. Serce jeszcze prędzej leci niż nogi; a spojrzenie jeszcze strachliwiej niż serce. Garbarnia daleko. Przez jedną długą ulicę się idzie i przez rynek, a potem znowu dwie ulice i dopiero przy samej rzece. Wszędzie zaś po drodze pełno jest kobiet, które się śpieszą, i takich, którym nieśpieszno. Józefowa odpowiada znajomym: "A inol" — nasuwa chustkę i w cwał dygu je kapuśniak. Jednak widzi przeróżne rzeczy. Od jednej zawsze ją ściska w dołku: od widoku handlarek. Krzyczą, ładują w torby swoje własne towary i na dno długich kieszeni spuszczają własne pieniądze. Siedzą ną dworze, rozparte, swoje własne — czasowe... Nieczasowa jest żona Józefa. Domicela drze się, kolory — zamiast żeby były położone osobno — z prędkości razem są ciśnięte do kosza, podpinka zajdzie czerwonym od kretonowego kaftana. Siedzą przekupki, brzuchami trzęsą, mają czas każde słowo rozumieć. Józefowa wszystkim odpowiada: "A inol" Bo to nie ona tu leci: to obiad i serce, i strachliwe spojrzenie. Sama Józefowa — jest w domu. O szarówce — fajerant. Maniek złapał gdzieś kota — figlują, a Domicela z kołyski rozumnie oczkami miga. Robota co czarniejsza ubita, niedobitki zapędzone pod wyrko. — Maniuś, nie odchodź nigdzie: przyniesę ci słodki rogalik. Józefowa musi oddać Dańkowskiej pożyczony ceberek i kupić chleba na wieczór. Puszczona już niby wolno — aby ceber po łydce ją wali — w domu wszystko uładzone zostało. Ale toczy się jak ta kłoda robaczna: we łbie teraz czarnym mrowiem robota jej łazi. Które pierwej, a które na ostatku trzeba rozpoczynać obrządki? Przepierka czy podłogi główniejsze? Dańkowska smyrgnęła ceber za kuchnię i ani się nie ozwała. Józefowa stoi w progu. Zaraz pójdzie, bo jak Dańkowska pożyczy — to zła. A piekarz może sklep zamknąć. Dziwnie iść bez żadnego ciężaru ni strachu. W piekarni — narodu mało. Piekarzowa w fartuchu siedzi, palcami gmerze w bułkach. Ona pieniądze odbiera i ona resztę wylicza. Ona na czeladnika krzyczy i ona mąkę przed młynarzem gani. Ściany białe, skrzyneczka | kranikiem... Wszystko inaczej, niż bywa po domach. Tylko ciasto tak samo pachnie... Nigdzie za tą piekarzową ani dzieciaków, ani chłopa, ani roboty, ani żadnego urwania... Młynarz coś dużo opowiada, więc Józefowa nie pcha się ze swoim. Niech sobie mówią. I niech ona cudzemu się przyjrzy... Jak ten cudzy czas własny cicho a miękko przepływa. Skończyli. Piekarzowa woła: — Czego tam chcecie, kobito? Tak i tak. Chleb cały — ile zaważy — i słodki rogalik. Zapłaciła; chleb ciepły pod pachę, rogalik w rękę — idzie. Nie śpieszy, bo krótko się zabawiła w piekarni. Aż tu, zaraz za Mendlem, ktoś ciągnie za chustkę. — Mamo..., To Maniuś. — Mamo, niech mama się śpieszy. — A bo co? — Bo tata już przyszedł i bardzo przeklina. — O, Jezul Maniuś odbiera rogalik. — A bez cóż tak znowu przeklina? — Bez palto. — Cóż mu z tym paltem? Przeciem je dziś właśnie naładowała. — Aha, naładowała mama! — Ale? — < Spaliła mama żelazkieml — O, Matko... Lecą tak bardzo. Słychać chyba w domu, że klaszczą pięty Maniusia i że Józefowa dech łapie. Drzwi. Z wielkim chlebem na piersi — jak z Bogiem — Józefowa przestąpi próg. Jeszcze... Już weszła. Lampa się pali, Domicela śpi, chłopaki siedzą za stołem, a ojciec przy stole stoi — palto rozciągnięte przed nimi. Oczy wyłażą: gdzie ono jest to spalone? Za nic we świecie nogi nie poniosą do stołu. Trza rzec jakieś słowo. Wargi nie uradzą żadnego szeptu podźwignąć... Ale Józef — i tak — Józef idzie do żony. — Gdzieś się włóczyła? Gdzie byłaś? Józefowa rusza palcami po chlebie. — Latasz se, kwoczko? Po kumochach gdaczesz? Józef mówi chrypliwie — pijany jest. — Czegóż tera nie gdaczesz? Odeszła cię chętka? Trzasnął po karku. — A ja ci każę: gdacz, ścierwo) — Ady, Józuś, chwileczkę ino nie byłam. I jestem już w domul Już jesteml Józefowa krzyczy. Uradziły wargi te słowa wydźwignąć, bo bicie mocy przyczynia. Ale chłop lubi, żeby mu baba wrzeszczała. Szarpie rzemień... Nie potrza. Starszy syn mu usłużył — swego pasa podaje: — Macie, tato; ten lepszy. Karolina wraca do swoich garnków: musi prędko wydać kolację, bo państwo o księżycu chcą płynąć łódkami. Agata chrząka, dziękuje, żegna Karolinę, odchodzi. Piach uwiera w dziurawym kapciu, kieckę złapał jakiś krzak i trzeba szarpać, by puścił. Psy ujadają po cudzych gospodach, u wnuczki-rybaczki nocleg daleki, a i wcale niepewny. Agata staje pod oknem Józefowej. Ciemno. Woła: — Józefowal Nikt nie odpowiada... Agata wzdycha: — Spią wszyscy. Chce wlec sią dalej. Ale z proga ktoś pyta: — A czego tam chcecie? Żebraczka zadziwia się: — Cóż to? Na progu śpicie? Miejsca dla was w chałupie zabrakło? Józefowa zaś odpowiada: — \ Albo mi tu źle? Byle w domu, to i na progu człowiekowi jest dobrze. BALLADA O PIĘKNYM DNIU Flora wylania się zza spróchniałej jatki — błyszasąca w słońcu jak srebro. Ma na sobie organdynową suknię białą z krótkim stanem, szczupłą w pasie, dołem kolistą. Na głowie wielka pastera, w ręku żółte kwiaty, pantofle na wysokich obcasach. Wprawnie strzyże stopami po kamieniach, które sterczą z błota. Na całej ogromnej sukni nie widać jednej plamki i na twarzy — jednego skurczu: Flora jaśnieje bez skazy. Gdy tak idzie, szemrząc falbaną, z przydrożnych domków wybiegają dzieci, psy, kury... Krawcowe i bieliźniarki nerwowo zdzierają w bok płachty na oknach, wychyla ją się do pół ciała, a potem — w osłupieniu — cofają wzrok na barchanowe i dymkowe roboty. Stara Ryfka cmoka za ladą: — A szajne lialka... Aj, aj... Wojtalik z Oroniem, taszczący kłodę, złożyli ją nagle pośrodku ulicy i obracają w tył głowy. Flora jest szczęśliwa: ten dzień, bardziej niż inne, nadaje się, by zrobić zeń cacko. Bezchmurny, cichy, t Jednym pośrodku zdarzeniem, które go uświetni jak brylant. Ranek minął na wesołych zabiegach — Flora najpierw stroiła swój letni dom. Co chwila wybiegała — w muślinowym czepcu "Espoir" — przed ganek i zmrużywszy oczy patrzyła, czy nie uda się czegoś Jeszcze lipcowi podebrać na ozdobę tych pokojów, gdzie Przyjaciel z nią będzie przebywał... W wielkie biłgorajskie wazy zanurzyła gałęzie spirei, miodownlka i czerwonych klonów, w małych szklanych czareczkach stały rezedy, nasturcje, gorzkowonne nagięty i róże tak delikatne, jak panieńskie skronie. Flora dmuchała na jesionowe blaty, które zastawi jadłem dla Przyjaciela, udeptywała wąskimi podeszwami żwir w alejkach, po których Przyjaciel do niej przyjdzie, rzucała tureckie chusty na meble nie dość wdzięczne i oskubywała ze zwiędłych płatków dalie w głębi rabat, które on swoim wzrokiem przeniknie. Potem Flora ustroiła siebie. Jedna suknia — jaskrawa, gładka — nazywa się "Plaisir". Jest na ten dzień wybrany zanadto zwyczajna. Druga ma na imię "Reve". Fiołkowa z niebieskim, bardzo dziwna, zawiła... Flora włożyła białą suknię "Amour". Kiedy wreszcie stanęła gotowa w progu, by wyruszyć naprzeciw zdarzenia — Kasia wybiegła za nią z kuchni, krzycząc: — Czy maliny mają być dodane do kompotu? Sprawa była ważna; pani zgłębiła ją pieczołowicie i kazała kompot bez malin gotować. Kasia zawróciła w stronę oficyny... Wtedy Flora spostrzegła swoje przeoczenie: jakże pomieści się Kasia z tymi kamiennymi łydami w dniu takim misternym i czułym? Jak ułożyć te sztywne włosy, żeby ocieniły mięsistość tych zuchwałych rysów? Jak ogarnąć te kształty, których Jedynym sensem jest nagość? I Flora przywołała służącą: j — Kasiu... fartucha możesz nie prasować... Ja sama usłużę. Teraz Flora mija spróchniałą jatkę. Flora wkracza na rynek, gdzie niebawem rozpocznie się wymarzona godzina... Trzeba czekać u studni. Za kapeluszem jest niebo, za plecami sędziwa bariera i kościół szafranowy; kwiaty drżą w ręce, przyciśniętej do sukni "Amour". Powoli wyłażą z przecznic i odklejają się od murów tragarze. Z daleka, na znak powitania, poprawiają czapki na głowach. Nie śpiesząc ściągają do pani... Moszek Ruchlingier mruga: — Przijedzie? Następnie sinym palcem wskazuje swoją pierś, a łokciem odpycha konkurencję. Ze sklepów powychodziły kupcowe, kilku zagapionych letników szuka po kieszeniach dwudziestek na gazety... Autobus już ryczy za farą, wioząc pędem zdarzenie. Tragarze przystąpili... Buchnęło benzyną. I jużl Już to jest, co dopiero być miało. Przyjaciel patrzy na gospodę — widać jego oczyr patrzy na studnię — widać usta... Na kapelusz — na twarz... Ach, na twarz o dwa tony cieplejszą od białej sukni "Amour". Dzień przesilił się w blasku. Wieczór nadciąga i będzie jeszcze piękniej. Przyjaciel chodził po żwirowych alejkach i oglądał dalie. Przyjaciel wąchał gorzkowonne tagiety. Wazę z miodownikiem wziął w ręce i powiedział: — Śliczne, śliczne te kwiaty. Przyjaciel jadł lody. Pił wino. Gładził czarne loki Floretty. Flora śpiewała. Czynili sobie zwierzenia, całowali się. Flora zdjęła sztywną suknię "Amour" i włożyła płynną, luźną suknię "Passion". Zaciągnęli szumiące tiule na oknach, rozesłali inaczej staroświeckie chusty... Kochali się. Flora prężyła szyję na koronkowej poduszce, unosiła koliście ramię, pływała po łożu jak fala. Kładła dłonie na oczach Przyjaciela-, śmiała się po gołębiemu i mówiła zabawne, nierozumne słówka. Zadała Przyjacielowi dwanaście uroków wesołych i dwanaście smutnych — a wszystkie były piękne. Bo atłasowa szata "Passion" odczyniała niepiękne uroki. Wieczór nadciąga. Flora krągłym ramieniem rozchyla story, za którymi wyrastają już gwiazdy. Flora włoży mięciutki płaszcz "Mélancolie" — i będzie jeszcze piękniej. Wychodzą na ganek. Księżyc chyba spadnie jak liść — taki jest cieniutki, płochliwy. Drzewa milczą — żaden wiatr o nic nie pyta. Tytonie pachną, floksy bieleją. Flora mówi: — Twoja głowa, Przyjacielu, nabiera mocy od tego nieba poza nią. Moje usta zaprawione są lipcem. A nasza miłość wydaje się pewniejsza wśród tych niziutkich ścian, wśród tego małego ogrodu. W mieście nie można zażyć szczęścia tak bogato. Czy jesteś, Przyjacielu, szczęśliwy? Przyjaciel pieści Florę. Mówi: — Tak. I twoje suknie są tu ładniejsze wśród bielonego domu... Wśród gwiazd. Flora mówi: — Następnym razem pokażę ci miasteczko. Dzisiaj nie widziałeś go — zanadto śpieszyliśmy tutaj... Następnym razem zobaczysz, jak przyjemnie jest bawić się nim. Zaglądać przez szybę do piekarni, chodzić po kładkach, głaskać kozy, słuchać, co krzyczą żebracy, kupować piszczałki... A o sto kroków dalej siąść na czyściutkiej trawie, pleść wieńce z macierzanki i patrzeć, jak płynie wielka rzeka między dzikimi brzegami. Następnym razem włożę na głowę chusteczkę tybetową i prawdziwe korale na szyję... Czy przyjedziesz za tydzień? Przyjaciel obiecuje, chłód ciągnie od doliny. Wieczór nadszedł. Flora biegnie do domu, by wrócić w płaszczu "Mélancolie" na najpiękniejszą chwilę: na ostatnią. Dom. Flora nachyla twarz nad lustrem. Chwała Niebul Jest prześliczna i smutna, jak powinna być przyjaciółka, gdy ma przyjaciela pożegnać... Prędzej, prędzej! Szkoda każdego tchnienia, które nie pieści schylonej głowy miłego. Prędzej! Gdzie płaszcz "Mélancolie"? Oto suknia "Plaisir" — zanadto zwyczajna na taki dzień wybrany, oto "Reve" — zawiła żorżeta — oto różowy chiton "Tendresse", futro "Solitude"... Gdzież płaszcz "Mélancolie"? Przyjaciel woła z ganku: — Floro, śpiesz się, zaraz cię opuszczę! Flora szarpie wełny i jedwabie, Flora szaleje wśród tkanin. — Czekaj, Przyjacielu! Flora — drżąca — przestaje szukać. Boże miłosierny, przymierzy co innego... Szybko! Chiton "Tendresse"! Przyjaciel stuka. — Floro I — Nie, nie; nie wchodź, Przyjacielu! Lustra. Więcej świateł! Ach?... Co? Płakać i żegnać, uśmiechać się i prosić w zwojach różowości? Nie! Przenigdy rozłąki w chitonie różowym nie da się pięknie dokonać. — Floretto, czy już mnie nie chcesz zobaczyć? — Czekaj, Przyjacielu. Precz, chiton! Futro "Solitude" może płaszcz melancholijny zastąpi? Świece! Wszystkie świece! Ach?... Co? Pocieszać, koić, oczy ku oczom podnosić, usta ustom podawać w tej gronostajowej bieli — zimnej i pysznej jak dosyt? — Floro, już odchodzę... Bożell Jakimże mściwym aniołom kazałeś zataić płaszcz "Mélancolie" — mięciutki i szary, uszyty na chwilę miłości ostatnią — chwilę najpiękniejszą?... Flora pada z jękiem na stargane łoże. — Nie czekaj, Przyjacielu I Już mnie dziś nie zobaczysz — twojej czułej Floretty... Cisza. Flora płacze. Kroki skrzypią po żwirze, natrętnie pachną kwiaty, które z żegnających dłoni miał odebrać Przyjaciel. Cisza. Flora zrywa się nagle. Woła: — Przyjacielu!... Biegnie w ogród bez płaszcza, w samej sukni "Passion". Przyzywa. Księżyc wzmógł się i już chyba nie spadnie — taki jędrny, przyrośnięty do nieba... Flora tętni obcasikami — "Passion", jak płomień, szeleści i miga po ścieżkach. Ale cóż to? Kto stoi w dole u furtki? Kto — w tybetowej chustce i w koralach na szyi — drogę do miasteczka otwiera? Kogo?! Księżycu, kogo silny Przyjaciel za gołe ramię chwyta i ku sobie porywa?... Strach, strach! Ktoś ogromny, na kamiennych łydach rozparty, nie broni się Przyjacielowi... Przyjaciel całuje gniewnie czyjeś brzydkie usta. Księżycu, dośćl! Już widzę... Nie łataj srebrem tego kusego kaftana! Nie oblekaj tych nóg w srebrne pończochy i w srebrne rękawice tych rąk! To Kasia. Te ręce ukradły najpiękniejszą chwilę... Te nogi stratowały mój misterny dzień! Flora wraca spłakana — w zagasłej szacie "Passion". Cisza. Cma uderzyła w czoło. Jakiś płat bez kształtu szarzeje na ławce... Flora dotyka go dłonią. O, smutku! Nasiąknięty rosą, leży tutaj — płaszcz "Mélancolie". NIENAWIŚĆ Autobus od stacji przychodzi trzy razy dziennie, więc tragarze w sezonie prawie nie opuszczają rynku, tym bardziej że czasem zdarza się prywatny samochód albo i taksówka. Zwłaszcza taksówka jest zdarzeniem ciekawym: nie wiadomo, skąd przyjechała i nie wiadomo, jaka jest ta pilna sprawa, dla której nieznajomy zmógł się na koszty... Szofer wpada na klekocącym fordziaku — ogłupiały, jak Srul na szusowatej źróbce. Trąbi, skacze, rozbija studnię. Wreszcie staje gdzieniebądź i wytrzeszcza oczy: takie a takie miasteczko? Dopiero siąka nosem i obłaskawia maszynę; a gość prostuje gnaty na braku..Potem już targi: pasażer buli forsę, klnie, sam łapie tobołek, leci... Szofer od razu na kielonekl Od razu po benzynę! Poszśdł... Tragarze zostają, rozmarzeni. Nawet i gadać nie ma co... Małoż draństwa pędzi po świecie? Czasem taki przywiezie w walizeczce fałszywe weksle, czasem dobre dolary albo kieckę dla lafiryndy... Czasem — nóż sprężynowy. Prywaciarze — to samo, kiepska klientela. Palta pociskają w aucie: "Panie Kowalski (czy tam Piotrowski), niech pan uważa na rzeczy!" Wyłażą, idą na kawę, sami wszystko wiedzą. To ten szofer Kowalski odwinie z papierka bułę z szynką — żre i uważa. Nie jest żaden interes. Jeśli tragarz wtedy kręci się blisko, to tylko "od wszelkiego przypadku". Za to, kiedy autobus zajeżdża, każdy tragarz — żeby nawet nie chciał — musi jakieś manatki dygować, oprowadzać i podług taksy "pobierać". Trafia się też niemało inteligentnych, co dają na piwo. Gwałt. Jednakowoż rozruchu nie widać, bo do gościa trza za numerkiem. Na przykład: jak ósemka łapie koszyk, jedynka ma łapy trzymać przy sobie i spacerować. Dopiero po jedenastce można nerwy pokazać, bo tragarzy jest osób dwanaście. Taki porządek nastał za nowego burmistrza. Jeden powiedział: kultura. Ale znów drugi leciał raz od magistratu do szkoły rzemiosł i cały czas koszulę na sobie darł, wrzeszcząc: "Bandyta! Czisty bandyta, nie burmistrz!" To był Rudy czyli Moszek Ruchlingier. Ludzie pamiętają, jak on zrobił z Chaskielem: Chaskiel wtenczas podnosi ten kufer i patrzy, kto jemu zada na plecy... A Moszek podlatuje (że chce pomóc), pchnął w piersi — za kufer! i chodu... Sam gość poszedł do magistratu ze skargą. Od razu wszyscy wiedzieli, że Moszek Ruchlingier teraz nie dostanie numerku. Tylko Moszek nie wiedział — dlatego koszulę darł. Od tamtego czasu jest za bagażowego przy statkach. Ale tak kulawie te statki chodzą — Moszek stale nyga po mieście. Najczęściej siedzi za farą przy studni. Z początku — jak tylko autobus zatrąbił na szosie — Rudy zeskakiwał z bariery — i już: gotów. Przyczepi się na schodku, szwargocze, tragarze biegną — a on dawno trzyma sakwojaż, dawno zachwala swoje pensjonaty... Nie mogło być takiego zgorszenia. Ludzie donieśli i posterunkowym nakazane zostało: w razie oporu władzy, Moszek za pysk do aresztu. Kiedyś go taszczyli za kratę... Wyrwał się. Sierżant Kubik znowuż do niego, a on wsparł łeb o latarnię i powiada: — Nie rusz pan, panie starszy, mam coś dla pana. Chwilieczkę... Sierżant się wstrzymał; wtedy Moszek mrugnął i poszedł z nim na bok. Sporo gadali. Potem zawrócili w stronę apteki równo i dobrowolnie jak dwa stare cuganty. Mały Chaim pobiegł także, i to on właśnie słyszał, co ze sobą mówili. Policaj się dziwił, a Ruchlingier grzmocił kułakiem w pierś i przyświadczał: — Niech moje dzieci mają tyfus, niech one nie potrafią zarobić, jeżeli to nie jest prawda... — Widziałeś, Żydzie, że w hazard? Tragarz wytrzeszczył oczy. — W hazard? Co znaczy hazard? Oni grają na weksle, na żonę, na wszystkol!! — Kto gra? — Ja wim? Aptekarz i takie różne. Pan komisarz zobaczy... Pod apteką Moszek stanął, a sierżant pchnął drzwi. Ledwie je zatrzasnął, już Ruchlingier był na drugiej ulicy. I jeszcze Chaim powiadał, że policjant zaraz z powrotem wyskoczył i czerwony leciał przez rynek. A w minutkę później na progu apteki zjawił się burmistrz, bardzo biały na twarzy. Żony są różne. Kobita Chaskiela, co go Moszek potrącił, nazywa się Pesa i jest dobra dla męża. Ma przy sobie wdowę po synu. Nieraz ta chuda Ryfka łapie swego bachora i ucieka do sklepiku przed Pesą. Gitla, sklepiczarka, wychodzi na próg i strasznie wrzeszczy, że nie da krzywdzić sieroty. Wszyscy sąsiedzi wyłażą na ulicę, listonosz się zatrzymuje, Franciszkowa, która często tamtędy nosi wodę, stawia kubły na ziemi. Dzieciaki aż do rynku latają zwołać kolegów, bo każdy wie, jaki to będzie cymes. A Pesa nic — czeka. Weźmie kij w pomarszczoną łapę, uciera nosa spódnicą, coś mamrocze i stoi. Ludzie sobie tymczasem gwarzą, żeby cierpliwości nie tracić, a sklepiczarka zemstuje — ślinę jej widać w powietrzu. Pesa tyle ma wzrostu, co siedzący pies. I tyle lat, co żydowskie nieszczęście. Ale ogromnie chybka do bicia. Więc nikt się z miejsca nie rusza, póki ona kij trzyma: pociesznie będzie patrzeć, jak obrobi synową. Czasem Ryfce nogi ścierpną od kucania za ladą albo bachor chce na dwór, albo Gitla musi odważyć ćwierć orkiszowej... Wtedy raptem jakiś dzieciak zaczyna skakać i piszczeć i pokazywać na mostek. Ludzie się obejrzą: a Ryfka... tylko jej kołtun miga, tak leci na krzywych nogach! Bachor jak garb przylepiony do pleców. Przez okno uciekła, choroba!... Pesa stoi; kij wyciągnęła, mamrocze... Sklepiczarka już cicho. Zrobiła swoje — może znowu groch łuskać. Ludzie — nierade — wracają do swego; tylko dzieciaki, z palcami w gębach, podłażą pod sam nos malutkiej starusze. Żałośnie patrzy za Ryfką. Ciska kij w stronę, gdzie na drodze kurz jeszcze nie osiadł po krokach synowej. Listonosz odchodzi ostatni: — Uszanowanie, pani Chaskielowal Nie trza się złościć: cera się pani zepsuje. Pesa obraca zmurszałą twarz i coś gada ptasim skrzekotem. Później drepce do kija, podnosi go i ociera. Wolniutko przełazi przez próg. Rozumie się: Pesa jest dobra dla Chaskiela, bo Ryfka — chociaż ucieknie — na noc musi wracać do domu. Będzie kogo kijaszkiem za własną zgagę siniaczyć. Sura Ruchlingier nie jest dobra dla męża. Ma małe dzieci; jak które klepnie po siedzeniu, zaraz by mu kupowała cukierek. Jej ojciec był bogaty. Kiedy Sura nosiła warkocze, co dzień wplatała dwie wstążki czerwone. Nigdy sama nie nadziewała szczupaka: od tego trzymali służącą. Przez wojnę wszystko przepadło. Teraz Sura chciałaby prać, nadziewać, w wełniste grzywy córek wpinać grzebienie po dziesiątce. Ale nie ma szczupaka, szmat brudnych ani czystych — nie ma dziesiątek. Póki Ruchlingier chodził do autobusu, opłaciło się krzyczeć. Zawsze pogrzebał w kieszeniach i dodał. Pięćdziesiąt groszy, złoty... Pod jesień znosił pantofle tenisowe — niektórzy zostawiali. Latem Surę nieraz bolało w piersi. Smród cebuli i dziecinnego siennika — przez nozdrza — spływał na serce: łaskotał je i dusił jak złowróżący sen... Jeżeli Moszek wsunął wtedy do mieszkhnia swoje rude brodzisko, żona chwytała te kłaki dziesięciorgiem szponów. Przerażona i przeraźliwa, podobna była do topielicy. A dzieci po rybiemu otwierały pyszczki... Tragarz uwalniał się jednym szarpnięciem, z przerzedzonym zarostem biegł ulicą i wołał: — Lodyl Dawaj tu lody, Moniekll Lodziarz zaraz poskoczył. Podchodzili obaj przed dom i stawiali pudło na ziemi. Ruchlingier długo płacił drobnymi miedziakami, a Moniek — po starszeństwie — wtykał kule waflowe w zapaćkane rączki. Ostatnią porcję Moszek wyjmował sam. Zaglądał przez próg, szwargotał niepewnie, na czarnej dłoni podawał. Czasami wafel już zaczynał przemiękać, kiedy kulę chwytały roztrzęsione palce... Ale najczęściej Sura brała słodycz od razu. Siadali wszyscy rządkiem na kłodzie i matka, i pięcioro smarkatych. Moniek zamykał blaszankę, Ruchlingier, wsparty o słup, markotnie śledził pracę sześciu języków; szewc z przeciwka wstrzymywał młotek, sąsiadki odsuwały szmaty na oknach, ich dzieci — z gniewu — ciskały kamienie. Opłacało się brodę szarpać: Sura smakowała cudzą zazdrość, czuła na podniebieniu bogactwo. Tak było za starego burmistrza. Moszek zupełnie nie ma co robić przy statkach. Latem parowiec chodzi tylko w dole rzeki — ludzie nawet zapomnieli, jak on się zwie: Krakus czy Wanda? Moszek prawie nie odłazi od studni — chłopaki gadają, że bariera się pod nim przerwie; a kobiety, biorąc wodę, szturchają go i mówią: — Do mokrego cię ciągnie, to idź się utop w rzyce. Nowy burmistrz ze trzy razy w dniu mija farę i studnię. Często z panienkami. Zaraz obok jest hotelowa weranda. Tam wchodzą, siadają przy stoliku, piją kawę albo i co lepszego. Wtenczas Ruchlingier opuszcza barierę. Łapie byle kogo za rękaw, mruga i wskazuje na hotel. Jedno oko tragarza zieje płomienną ironią, drugie — zamknięte — wydaje się siedliskiem potwornej tajemnicy. — Dobry chłopak, co? Swojego chowu, co? — syczy Moszek, zezując na dygnitarza. We wrześniu luźno się stało. Autobusy kursują próżne, ludzie stracili ciekawość do obcych, każdy dał nura we własne łachy i sprawy. Tragarze ledwo się migną — jeden Ruchlingier sterczy, zmoknięty jak kura na grzędzie. Niby drzemie... Ale on wszystko widzi. Którejś środy koło południa zajechała taksówka. Wysiadł gość chudy, czysto ubrany, nieżyczliwy. Z grubą teką. Zapłacił szofera, stanął pośrodku rynku, kręci głową na prawo i w lewo — nie znający. Może kręcićżeby sam sekretarz wyniósł teraz Moszkowi numer i przypiął do kapoty, Moszek się nie ruszy: nogi ścierpły, głód usnął — lepiej siebie szanować. Facet skierował się w stronę fary. Koło studni utknął: chciał tekę przełożyć pod drugą pachę — otwarła mu się. Była tak wypchana, że nie dawał rady domknąć. Więc podszedł do bariery i tuż przy Ruchlingierze położył. Z wnętrza wyłaziły arkusze: drukowane i rękopiśmienne, zalatujące tytoniem, ważne. Moszka coś tknęło: widział już raz takie papiery i taką mordę nieprzyjacielską nad nimi. U młynarza Złotogórskiego... To były wyroki sądowe... to był komornik... Moszek skoczył na ścierpnięte nogi. — Pan szanowny pozwoli, ja torbę przytrzymam... Gość mrugnął okiem, prędko ogarnął arkusze i przycisnął zameczek. Odchrząknął. — Gdzie tu jest ulica Starowiślna? — Tu zaraz będzie za spichrzami, na lewo. A kogo pan szanowny uważa? — Czy numery domów zaczynają się od środka miasta, czy od krańców? — Za pozwoleniem wielmożnego pana... chwileczkę... Co znaczy od krańców? Jakie numery pan szanowny życzy? Numery u nas mają tylko tragarze. Na przykład... ja. Obcy otrząsnął się jak paw przed rozłożeniem ogona. Wyjął spod palta okulary, znowu odemknął tekę, wyciągnął jedną kartkę i odczytał: — Posesja Stanisława Niedzielskiego, intabulowana za numerem szóstym. Srogo popatrzył na Ruchlingiera. — Znaczy: numer domu sześć. Ale Ruchlingier już nie stał i nie marzł; nie szanował się i nie myślał. Ruchlingier kraśniał, niby ofiara dziękczynna na kamieniu Misbach Awonim. — Ja zaprowadzę. Wielmożny pan tylko pozwoli. Chciał porwać tekę — gość nie dał. Ruszyli. Bardzo mało ludzi wyminęli po drodze. Posesja nr 6 była trzecia z brzegu, a ulica Starowiślila o dwieście kroków od studni. W pięć minut zaszli. Kiedy dotarli do furtki, Moszek cofnął się za drzewo, bo burmistrz, Stanisław Niedzielski, zmierzał właśnie malwową alejką ku wyjściu. — To jest tu, proszę pana. A to on idzie... Facet z teką otworzył furtkę. Wtenczas Ruchlingier zapragnął krzyczeć, szwargotać, szeroko rozpościerać ramiona. Cisnął się ku rynkowi... Niebawem jednak oprzytomniał... Powrócił. Nikogo już nie widać wśród malw. Ani na ganku. Wśliznął się w obejście, ostrożnie stąpa ku oknom. Zajrzał. Wszyscy tam byli: burmistrz, jego żona i ten z papierami. Przyjezdny siedział, stukał ołówkiem w pisane. Niedzielski biegał, szperając w portfelu, burmistrzowa patrzyła za nim, aż wklęsła z gorzkiego dziwu. Moszek syknął — rozkosz paliła mu wnętrzności. Wtenczas akurat komornik obejrzał się na okno. Wstał. — Tragarzu, chodźcie tu: świadek potrzebny. Ruchlingier wchodzi do domu wroga. Staje, jaśniejący rudością i zemstą: — Jestem, wielmożny panie. Moszek Ruchlingier — tragarz bez numeru. Już świadczę. WYSPA Pośrodku rzeki, naprzeciw wylotu głównej ulicy miasteczka, była wielka piaszczysta wyspa. Parę razy do roku pokrywały ją wody. W lipcu zaś i sierpniu rzeka jak gdyby wchodziła z wolna w głąb ziemi przez szpary w korycie; i wtedy wyspa osiągała szczyt swojej leniwej potęgi. Rosła w oczach, wywlekając z dna coraz nowe połacie mielizn, coraz tajniejsze, zamulone obszary. Aż tragarze — zgorszeni — odwracali wzrok... Burmistrz wskazywał, komu wypadło, debarkader Tow. "Żegluga", ułożony bokiem na brzegu, robotnicy, którym obcięto płace z powodu droższych transportów koleją, złorzeczyli rzece. Natomiast malarze — letni goście miasteczka — właśnie najlepiej w nim się czuli, kiedy susza pałała nad okolicą. Bo piasku nigdy dosyć na plażę, a wąskie głębokie łachy stanowią idealne baseny pływackie. Cóż tracili na niespławności rzeki? Kilka w tygodniu godzin rozgardiaszu około zamorusanego parowczyka w glorii jego nieobliczalnych przyjazdów i w żmudzie bohaterskich startów. Te scenki, nieocenione dla Pawła, który uprawiał akwatintową groteskę, nie mogły jednak konkurować z urokami wyspiarskiego życia. Zresztą wodna magistrala, płynąca obficie i równo w karbach praktyczności, czymże jest, jeśli nie oleodrukiem? Dopiero kiedy rzeka przestawała służyć, kiedy — jak chusta żebracza — rozłaziła się, płowiała, darła na strzępy, wtedy dopiero zyskiwała interesujący charakter. Malarze wytaczali z tub masę ochry, bieli, nikłe dawki kobaltu, ultramaryny, terre verte... marszczyli nosy w słońcu — i malowali z lubością pustynne łożysko, gdzieniegdzie podmoknięte szafirem, obrzeżone zielenią. Przemiana wyspy w plażę przyniosła z czasem sporo korzyści miasteczku. Przede wszystkim burmistrz wprowadził dla przyjezdnych płatne "karty kuracyjne", skoro tłumaczyli swoje golizny względami zdrowotnymi. Następnie przewoźnicy zyskali pokaźne źródło zarobku, a Gitla — wytwórczyni bajgiełów — i lodziarze po prostu wygrali szczęście. Dzięki tej okoliczności trawiono w milczeniu wstyd, który — jak mgła trująca — ział z wyspy, odkąd stado nagusów wypłoszyło z niej dotychczasowe mieszkanki, czerwonodziobe, swarliwe rybitwy. Niebawem okazało się, że na plaży potrzebna jest policja, gdyż goście, rozzuchwaleni pozorną martwotą rzeki, przestali wierzyć żerdziom, oznaczającym głębinę — i jeden chłopak utonął. Należało ściągać kary... Do tego — ku wielkiej swojej radości — delegowany został sierżant Kubik, niefortunny tropiciel karciarzy, który teraz wolał każde, najhaniebniejsze nawet, zajęcie — od służby przy magistracie. Pewnego poranku plażowicze ujrzeli postać w granatowym mundurze, ostrożnie stąpającą między gromadami ciał. Giga porwała się wtedy, wypuściła spod grzywki zjadliwe oko i zapiała: "Posłała mnie mama po li-kier!" Kubik usiłował schodzić z oczu. Obierał sobie za posterunek co dzień inne, byle najpustsze miejsce. Tam siadał — w swoich wełnach i rzemieniach — na gorącym jakimś pagórku i samym tylko strojem oraz wzorową postawą urągał wybrykom. Wkrótce wyspiarze powzięli do niego sympatię, bo wcale nie był dokuczliwy; jednak nie mogli tego zrobić, żeby zupełnie nie wkraczać w pole widzenia Kubika, żeby w niczym nie naruszać tego przędziwa surowizny i powagi, jakim osnuwał się sierżant. I widać było, że Kubik cierpi z powodu bliskości osób tak bardzo dziwacznych. Zresztą w kilka dni po jego zjawieniu się na plaży nikt już przedstawiciela władzy nie obserwował, stała się rzecz o wiele ważniejsza — przyjechała Mena, dziewczyna uciążliwa. Ponieważ całą siłę swojej istoty zużywała na pracę wyobraźni, stosunki z nią wzniecały niepokój. Nigdy nie było wiadome, czy uśmiecha się do tych zalet, jakie są w kimś dla każdego widoczne, czy do tych, które sobie uroiła. Nie wiedziało się również, ile ze słyszanych słów przenika do jej świadomości... Bo zazwyczaj chwaliła i ganiła u ludzi zupełnie co innego niż wszyscy. Na pytania zaś albo nie odpowiadała wcale, albo po dłuższym czasie i takie rzeczy, do których nikt się nie palił. Skoro więc zjawiała się na horyzoncie, kobiety błyskały lusterkami, podejrzliwie badając własne twarze, mężczyźni — na chybił trafił — przybierali pozy jakichś dramatycznych postaci. Kiedy przypłynęła na wyspę, towarzystwo i tym razem poczuło się nieswojo. Tylko Giga nic nie ustąpiła z przyrodzonego zuchwalstwa. Fiknąwszy kozła, zawołała: — Patrz na Menę, Floretkol Chodzisz już drugi tydzień w brudnym czepcu, bo Przyjaciel się zlisił. A Mena — ol Nikt się w niej tutaj nie kocha... a przecież jaka ślicznal Jak starannie zrobional Celnym strzałem trafiono dwie na raz pawice. Flora, czerwona ze złości, oddała czepek pod sąd oczu nieuprzedzonych, Mena uniosła brwi do pół czoła, chłopcy protestowali: — Kto wiel Nie wiadomo, czy nikt... I tak — na miejscu mdłej urazy — zarysowały się uczucia i sytuacje ostre. Nazajutrz Flora wystąpiła na plaży w piżamie "Sans Souci". Powitano ją okrzykami: — Brawol Wiwatll Zdjęła włosiennicęl Skrzywiła usta i z serdecznością podążyła do Meny: perfidia Gigi skazała ją na sojusz z przemądrzałą blondynką. Mężczyźni — jeszcze zażenowani od wczoraj — otoczyli te piękne osoby. Namawiali: — Chodźcie prędzej! Jedziemy do Kulinal Nie byłyście tam jeszczel Ale one nie chciały. Flora odczuła żal, że żaden z proszących nie ma tak szerokich, jedwabistych ramion jak niedobry Przyjaciel. Mena zaś postanowiła zwiedzić Kulin dopiero, kiedy lipy zakwitną wkoło tamtejszego kościoła. Długo, na złość Gidze, dawały się molestować... Wreszcie Paweł popadł w irytację: — A to wydziwiajcie tu sobie same, ślicznotkil I cała gromada, skacząc, gwiżdżąc, migając opalonymi udami, popędziła ku łodziom. Ślicznotki zostały. Były strapione wspólnością losu... mówiły byle co... Na koniec Mena pociągnęła Florę do swego kajaka, gdzie mieścił się podręczny skład cudów. Przykucnąwszy obok czółna na piasku, zaczęła wydobywać odpustowe zdobycze: róże z celuloidu, wstęgi, fujarki, gliniane koguty, broszeczki... Podawała Florze te zabawne przedmioty, pytając ciągle: — Czyż to nie jest prześliczne? Przez długą chwilę piszczały na kogutach, potrząsały różami, wstęgami... Stroiły się w broszki... Ziewnęły... Flora zdjęła piżamę, obie panie — w kostiumach kąpielowych — rozłożyły się na piasku. Jakiś cień przesunął się obok... Uniosły głowy: sierżant Kubik mijał je z wolna. Flora rozdęła nos. — Dziwne — powiedziała. — Dziwne, jak niestosownie pachnie ten człowiek! Mena rozśmiała się: — Bo to miejsce wcale nie jest dla niego stosowne. Ziewnęły znów. Zapadły w drzemkę. Ale upał nie pozwalał na sen. To plecy, to łydki przyskwarzały się — trzeba je było chronić. Słodki zapach skóry przyprawiał o mdłości... Mena siadła, otarła pot perfumowaną chustką, westchnęła: — Pójdę do wodyl Flora, leżąca na brzuchu, wyjrzała ku niej spod ster* ty loków leniwie i niechętnie — myślała o Przyjacielu Mena poszła. Skurczywszy palce u stóp, kroczyła po wydmie, jak baletnica po scenicznym pejzażu. Tors chwiał się wdzięcznie na wysokich udach, włosy płonęły w blasku. Przystanęła u ruchomej krawędzi wód, wyrzuciła w górę ramiona, przegięła się. Była szczęśliwa: spalał ją wzrokiem najgorętszy samiec świata — słońce. Czuła w swoim ciele jego boską żądzę, przestwór czuła napełniony oddechem miłości. Zstąpiła w rzekę jak w łoże. Chłodne, szemrzące płaty otuliły ją; dała się unieść falom czy snom. Doskonale umiała pływać: nogi i ramiona nieświadomie wykonywały przepisowe ruchy, głowa zaś mogła bez troski podlegać słonecznemu żarowi. Ktoś gdzieś coś wołał... Mena zmarszczyła brwi: ten głos przeszkodzi słyszeć wyznanie, które już się lęgnie, już nabrzmiewa w ognistej gardzieli boga... Ktoś nie ustawał: — Wracaćl Wracać! Głębina! Nie brała przestróg do siebie. Tymczasem chłód płynnej pościeli czynił się twardy, ręce i nogi cierpły. Ale wołanie ucichło i znowu można było nasłuchiwać słonecznych słów zza ziemi. Nagle jakiś czarny kadłub zagrodził drogę; Mena skierowała się w lewo, by wyminąć — kadłub również podążył na lewo. Zanim zdołała cokolwiek pomyśleć, mocne kleszcze chwyciły ją i podciągnęły w górę. Krzyknęła, zatrzepotała... Kleszcze nie popuściły na włos, natomiast woda ustąpiła, a kolana uderzyły o deski. Menę siłą wyciągano z rzeki — Mena znalazła się w kajaku. Jakże wyrazić gniew, który ją aż do bólu rozjarzył! Śliskie, chybkie wody płynęły dokąd chciały, patyk wierzbowy tańczy z prądem, jak chce, a jej ma rozkazywać policjant. Mena zaniosła się: "Jak on śmie! Jak on śmie!" i trzęsła rękami przed ponurą twarzą Kubika. Sierżant przycisnął pływaczkę lewym ramieniem do burty — prawym, uzbrojonym w dwułopatkowe wiosło, zaczął przegarniać wodę. Tak — walcząc — wkrótce przybili do wyspy w miejscu pustym, dość odległym od legowiska malarzy. Uścisk sfolgował... Mena wyskoczyła na piach. I natychmiast, odwróciwszy się, na oślep zdzieliła pięścią policjanta. Kubik jęknął, wrzasnął: — To będzie w protokole!! Pani za wszystko zapłaci! A jednocześnie Flora, furkocząc na wietrze szalem — dopadła Meny. Powtarzała zdyszana: — Co robisz? Co robisz? Mena, co ty robisz, koćhaołel Blondynka odepchnęła Florettę. — Co robię?l — pieniła się. — To jest zbójl zbójl To podłości! Szarpnęła trykot i w pełni popołudnia zwróciła ku Florecie nagi zwięzły tors. W trzech miejscach czerwone plamy już zachodziły sińcami... Flora czym prędzej rzuciła szal na piersi malarki... Po czym przygarnęła Menę i — z wielkimi oczami we łzach — szepnęła: — Na litość boską, uważaj! To jednak mężczyzna. Odeszły obie, płacząc. Kubik stał — w ziemię wrośnięty... Wyspa wieczorem bywała zawsze pusta. Letnicy wtenczas spacerowali po wąwozach, siadywali na Górze Zamkowej, jedli, tańczyli, jeździli łodziami. A ludzie z miasteczka cóż by mieli za interesy na wydmuchu piaszczystym o takiej porze, kiedy sam tylko księżyc chodzi po świecie i złodziejów straszy? Chyba więc właśnie złodzieje... Sierżant Kubik zapowiedział żonie, że na noc jedzie dyżurować na wyspę. Przestraszyła się, naurągała: — Dla psa takie zajęcie! Nawet ten śmieciarz, ten głupi Zośka, to i on w nocy chałupy pilnuje! I cóż ty tam zwojujesz po ciemku? Zasunęła fajerę, chlusnęła wrzątkiem na ścianę, żeby przepłoszyć robactwo, podetknęła dzieciakom pod spocone głowy poduszkę — i usiadła przy nich. Rozluźniwszy trochę spódnic, odpięła jeszcze haftkę u szyi — kobieta była tłusta, nie znosiła gorąca. Potem już położyła się. — Jak będziesz szedł, to knot przykręć — nakazała mężowi. Sierżant huknął drzwiami, aż coś obleciało na strychu. Przeprawił się policyjnym czółnem. Nad wodą polatywał ciepły oddech nocy, białe smugi falowały przy brzegu... Kubik dotknął ręką piasku — był zimny. Jakżeż szybko ostygło południel Wciągnął czółno i poszedł na przełaj w stronę tego miejsca, gdzie go dziś uderzono. Wszystko wydawało się ważne. Papierki leżały na ziemi, jak gdyby niesłusznie pomięte... Sierżant podnosił je do księżyca i badawczo oglądał. Nie, nic na nich nie było napisane. Siady stóp dokądś prowadziły... Sierżant schylał się: nie, to nie były te stopy. Derkacz krzyczał... Nie tak krzyczał, nie taki Chociaż tak samo był gniewny. Kubik doszedł, dokąd chciał. Rzeka już wygładziła wyrwę, uczynioną przez dziób kajaka. Ale zaraz na mokrej krawędzi zatoki świecił znak: prawdziwa, najważniejsza stopa. Za nią druga, szósta, dwunasta... Tędy... tym warkoczem śladów odeszła letniczka. Sierżant ukląkł i patrzył. Po chwili odwrócił wzrok — coś zabłysło. Róża z celuloidu, oprawiona w blaszane listki... Sczerwieniał. Ostrożnie wziął kwiat do ręki i potrząsnął nim tak, jak widział, że potrząsały one. Usiadł wreszcie z wyrazem zdziwienia w oczach. Księżyc znowu zapadł w chmury — było teraz zupełnie mroczno i cicho. Jednak od góry rzeki wiaterek przyniósł nikły plusk... Maleńka fala szepnęła, na wodzie szerzył się rozruch. A także ludzki głos zadźwięczał w mięsistej dali. Sunęło czółno. Coraz bliżej, bliżej podchodził gwar... Kubik wytężył Wszystkie zmysły ku temu, co przepływałb W ciemności. Po lekkim, swobodnym dźwięku słów rozpoznał, że to oni. Nachylił się cały w obcość. Śmiech... Kubik wygiął szyję. Ona się śmiejel Głosy mijały go... W zatoczce aż westchnęło od fal. Śmiech przebrzmiewał. Wtedy sier żant zerwał się i — żeby jeszcze choć trochą posłuchać — wszedł w wodę. Kosztowny zapach owionął mu twarz, rozwleczony za łodzią... Kubik zachwiał się niby od uderzenia. Tymczasem ktoś na rzece zawołał: — Menal Ktoś krzyknął: — Florettal I zaśpiewano. Zaśpiewano jakąś rzecz niepojętą, różową i wrogą jak piersi letniczek. Sierżant wrócił na brzeg, położył się. Cisza wracała również i wielki spokój zasnuwał plażę. Ale Kubik nie uczuwał spokoju. Wiedział, że wśród sennej pory chodzą, pływają, dyszą oni — bezwstydni i wytrwali. Ze śmiechem oraz płaczem zakłócają powietrze; że naruszają przepisy i nie wierzą granicom. Że ich kobiety pluszczą się w wodach i w miłości — samowolne jak ryby. Kubik nieufnie dotykał ziemi: wyspa zdawała się drżeć, ruszona ze swego łoża w rzece... Zdawała się dążyć... Kubik zdrętwiał: czyżby i jego już niosło? SZALEŃSTWO Nad furtką, przybity do dwóch wysokich żerdzi, widnieje szyld: Krajewo. Ludzie poważni objaśniają bez Aiin: folwark rodziców tak się nazywał i tak — dla miłej pamięci — nazwała panna Walentyna swój domek z ogródkiem. Jeżeli natomiast zapytać aptekarzowej albo urzędniczek z poczty — robią dowcipy; mówią: — Pewnie dlatego Krajewo, że jaśnie dziedziczka matinki Żydówom kraje. Nieprawda: rysuje kredą na materiale, a kroją pod jej okiem "dziewczęta". W ogóle panna Walentyna — wobec klienteli, tkanin i pomocnic — jest, jak starodawny monarcha wobec swego państwa: rządzi i poufałości unika. W salonie wisi portret panny Krajewskiej. W owalnej ramie z mahoniu biust, zapieniony riuszkami z crepe lisse'y. Postać, górą rozkwitnięta w loki, szumna od trenu z balayeuse'ą, podobna do nabrzmiałej fali. Pan na Walentyna zaraz po sprzątnięciu zamyka salon. Klientki czekają na ganku albo w sieni. Szyje się i przymierza w pracowni. Tamże posiłki. Spi panna Krajewska w ciepłym pokoiku za kuchnią. Salon — właściwe Krajewo — rzadko wietrzony, rzadko dostępny dla "osób innej sfery", wyparowuje — z wachlarzowatej kanapy, z kilkunastu książek, z foteli, przykucniętych na krzywych nogach — resztę szlacheckiej aury. Imieninowe "równianki", bigos z podróbkami, biadoliła perfumy, myśli sine z satysfakcji. Panna Walentyna nie ma i mieć nie pragnie łazienki, do której by rano śpieszyła odkręcać zimne lub gorące upusty. Przychodzi do salonu kąpać się — w dobrych czasach. Dotyka sprzętów, fotografii, klawiszy szpinetu, strun własnego serca — z tych wszystkich rzeczy spływa na nią wspomnienie, jedyna woda żywa dla staromodnego człowieka. Panna Krajewska jest pierwszorzędną krawcową. Klosze, fulary, flamizol, godety, femina — nic jej nie zaskoczy. Pobłażliwie słucha gorączkowej trzepaniny klientek. Zapluwają się. Same nie wiedzą, czego by już pożądać... Przecina te histerie: zapowiada, że z trzech metrów i na tę figurę może być tylko to. Nic innego nie zrobi, gdyż dba o firmę. Pokazuje żurnale: plecy takie, przód taki. Jeśli nie — do widzenia. Słuchają się. Podczas ostatniej miary stoją przed lustrem sztywne: nieśmiało zerkają na paryską urodę swoich ciał nadwiślańskich. Kiedy pęcznieją z rozkoszy i — wślizgując należność — nierzadko chcą całować w rękę, panna Walentyna chowa dłoń; uśmiech dalekości, jak pajęczyna, przesłania jej usta. — Proszę położyć na stole. Dobrze, dobrze — dziękuję. Panna Krajewska nie znosi dziwactw. Nigdy by nie chodziła ubrana w mantylkę i w żabot, jak ciocia Femcia. Po co chamskie dzieci mają poniewierać stroje, w których się zachwycało hrabiczów? Nosi suknię "Princesse" — gładką, szarą, do kostek. Z tej sukni nikt nie żartuje, bo jej nie widać: jest elizejskim cieniem między toaletami. Tak najlepiej — ani pośmiewisko, ani ordynus. Dziewczętom przy szyciu wolno śpiewać tylko przyzwoite piosenki. Kiedyś stolarzówna zaczęła wywodzić: "Kupujcie bubliczki... gorące bubliczki..." Panna Walentyna podniosła głowę znad maszyny i słuchała. Nagle zastukała kościstym palcem w stół, jak się stuka w szybę: — Dosyć. Proszę przestać. Nie życzę sobie. Stolarzówna była zuchwała: tego dnia umilkła, ale nazajutrz chichotała, szeptała w sieni, a — ledwie podręczne dostały robotę — poruszyła parę razy grdyką i zapiała namiętnie: Kocham was, czarne oczy moje, kocham was, cudów dwoje... Mistrzyni wstrzymała kółko. Zakaz wyraźnie fruwał na jej wargach, nie mogąc się oderwać. Dziewczyna ciągnęła: Twe oczy ciemne, zamglone i płomienne... Panny przestały szyć: co Krajecha Manee zrobi, co? Patrzyły łapczywie... Walentyna wstała. Poszukała ręką czegoś koło siebie; nie znalazła. Oczy ogromne, szalone, nieprzytomne... Wyszła, W pracowni zamarło. Stolarzówna teraz dopiero złapała stracha, Gienka i Stefunia szeptały: "Ty, bezwstydnico, ty!" Najmłodsza Stasia rozsypała zatrzaski, które miała podobierać do pary, więc tym bardziej wlazła pod stół. Panna Krajewska tymczasem, wolno przemierzywszy sionkę, otworzyła salon. Wsunęła się tam. Wzburzona, zawadzała o krzesła. To dziwne, to niepojętel Tyle lat nie myślała już o tym... W dzień ani w nocy, ani nawet w majowy wieczór. Aż dopiero teraz na schyłku życia — takie snyll Zbudziła się dzisiaj... Te oczy... oczy pana Jana... świeciły jeszcze przed nią wyraźniej niż jutrznia za oknem. Całe rano chodziła jak zbłąkana owca. Aż tu... ledwie majak zaczął przy pracy blednąc, znowu przypominają się: Oczylll Twe oczy ciemne, zamglone i płomienne... Dla Boga! Czyż zaświat zmówił się ze światem na spokój uciszonej duszy? Panna Walentyna przysiadła na kanapie i sięgnęła po album. Karty rozstąpiły się same w miejscu, gdzie tyle razy leżała dłoń, mokra od łez, gdzie tyle zeschło kwiatów letnich i jesiennych. Oczy ogromne, szalone, nieprzytomne... Oto one. Patrzą z malutkiej fotografii. Patrzą z dawno uschniętego dnia — z dnia rozłąki. Panna Krajewska wróciła do pracowni. Miesiąc już dobiega, odkąd dziewczęta śpiewają chórem; Kocham was, czarne oczy moje... Przechodzień, mijając Krajewo między 8 godziną rano a 6 po południu, słyszy teraz zawsze tego bluesa, rozsiekanego ostrymi głosami. Panna Walentyna pozwala. Czuje, że jakieś podskórne źródło przetarło warstwę zasad, po której od wielu lat stąpała bezpiecznie: fala rozlewa się coraz szerzej i co dzień lądu pod nogami ubywa. Nigdy panna Walentyna nie wchodziła w prywatne sprawy klientek. Ileż to razy panna Lonia i panna Sonia — cioteczne siostry — błagały jedna przez drugą: — Niech pani mi zrobi taką samą suknię, jak ma tamta smarkata. — Paniusiu droga, niech pani aby nie zrobi tej pokrace takiej samej sukni, jak mniel Panna Krajewska słuchała, nie folgując żadnemu mięśniowi twarzy. Oświadczała zimno: — Wykonywam każdy obstalunek, jeśli odpowiada moim warunkom. Reszta mnie nie obchodzi. Teraz pannę Krajewską obchodzi cudza sprawa. I to nie związana z krawiectwem: czy mąż pani Rośnickiej przyjdzie obejrzeć szpinet? Tak się zdarzyło: Panna Walentyna szperała po ogrodzie, oglądając groszki — czy ich nie należy podwiązać. Furtka skrzypnęła; pani Rośnicka stała na ścieżce i odbierała z czyichś dłoni pakiet w gazecie. Spostrzegłszy gospodynię, zawołała: — Ach, jak to pysznie, że pani niezajęta, bo mam taki ważny, ważny interesll Wykrzykiwała, a przez każde słowo przebijał śmiech, jak płomień przez papierek. Wyciągnęła ra mię nad furtką; wtedy Walentyna wyjrzała zza groszków: jakiś pan całował w rękę panią Rośnicką. — Wrócisz za godzinę, kochanie? — mówił. Podniósł oczy i panna Krajewska zadrżała. Oczy ciemne, zamglone i płomienne... Cały ogród smugami przepłynął w czarność. Jak to? Żywe? Są takie oczy — żywe — w ciele obcego człowieka? Pani Rośnicka chciała mieć suknię w sobotę za tydzień. Z kremowego fularu w kwiatki. Żeby była kloszowa, letnia, ale strojna. Bo mąż przyjechał; dostał urlop z orkiestry na dziesięć dni. Zanim wyjedzie, w sobotę urządzą małe przyjęcie. Spieszyła się; dobrze, że wynajęła pianino — mąż tymczasem pogra sobie. W chwili kiedy o pianinie zaszła mowa, serce panny Walentyny, nagle wezbrane szaleństwem, stanęło. A wargi powiedziały same: — Czy mąż pani widział kiedy taki... taki szpinet? Nastąpiły zachwyty, okrzyki, podziwy. — Nie, nie, rzeczywiście, jakie cudol On pasjami lubi stare instrumenty. Doprawdyl Doprawdy! on musi to zobaczyć II Dwa dni już minęły. Materiał w kwiatki faluje — sfastrygowany — na manekinie; czeka miary i solidnych ściegów. Panna Krajewska ma przed sobą jeszcze jedną noc płaczu, odurzającego jak krew. Oczy ogromne, szalone, nieprzytomne... Przed zgaszeniem lampy wyjmuje z albumu fotografię pana Jana — przybliża ją do światła. Potem szepce: "Spojrzenie to samo" i wsuwa kartonik pod poduszkę. A jeszcze potem: zaczyna smakować łzy. Rano w czwartek Walentyna zamyka się w salonie. Otworzyła szpinet. Flanelową ściereczką wyciera klawisze, namaszcza terpentyną drzewo. Niebawem palisandrowe pudło błyszczy, klawiatura szczerzy pożółkłe zęby. Panna Krajewska sama wnosi manekin z fularem. Dmucha na mahoniowe i orzechowe blaty, stawia róże na siatkowej serwecie. Zurnal z zagiętym rożkiem leży pod wazonem. Mistrzyni staje w drzwiach pracowni: — Gieniu, jak pani Rośnicka przyjdzie, przyprowadź ją do salonu. Wraca na drugą stronę i siada przed własnym portretem. Taka była wtenczas; tak ślicznie ubrana. Nie w szary cień, tylko w obłok puszysty. Czeka. Żeby jeszcze raz — zanim wieczność roztopi wszystko — żeby ciemne oczy spoczęły na puszystym obłoku. Zdejmuje portret. Drżącymi rękami okurza go i stawia nad klawiaturą, wsparty o kandelabr. Czeka. Czas ołowiem krąży po jej żyłach. — Proszę pani, właśnie pani Rośnicka. Klientka wbiega, a panna Walentyna czeka jeszcze, ślepa i głucha z jedynego pragnienia. — O, już — widzę — pani droga przygotowała sukienkę. Dobrze wyjdzie ten fason w fularze. Prawda, pani złota? Rośnicka zdejmuje paciorki, zdejmuje jedwabny pulower, zdejmuje spódnicę... Panna Krajewska dźwignęła się z kanapy. Sięga do manekinu; obnaża czarny kadłub. Z kwiecistym pła tem w ramionach stoi przed nagą klientką, ledwo przyćmioną kawałeczkiem jedwabiu. — Jak pani myśli wykończyć dekolt? Walentyna, milcząc, podaje fular. Podczas gdy ten z wolna obleka drobną postać, krawcowa zbiera szpilki. Wreszcie klęka i cały ich pęczek bierze w usta: wygląda to na torturę. Pani Rośnicka kicha. — Mój Boże, kataru dostałaml Wszystko przez męża... Obraca się po torebkę. — Ach, i cóż za pamięci Nie powiedziałam mu o szpinecie... Pani Rośnicka głośno uderza w dłonie. W tej samej chwili Gienia otwiera drzwi — strzęp bluesa przylatuje z pracowni. Kocham was, czarne oczy moje ... Panna Krajewska jedną ręką wspiera się o podłogę, drugą oddala Gienię, te słowa -¦ i ostatnie szaleństwo. DZIWNA RACHEL Paweł rozstał się z Heleną nie tyle w rozpaczy, co w rozdrażnieniu. Nie rozpaczał zresztą nigdy — zbyt nisko cenił na to powagę życia, zbyt wysoko jego wdzięk. Nie zawsze jednak również — opuszczając kobietę — bywał rozdrażniony. Najczęściej odchodził z rzewnymi uczuciami, jak od dziecka, które wyrecytowało swój wierszyk i nic nie jest winne, że drugiego nie umie. Tym razem irytował się: wiersz z pewnością nie został dokończony. Ale nie było rady. Helena przepadała za egzotyką i kochać tę osobę należało w transoceanicznych podróżach. Na takie podróże brakowało Pawłowi pieniędzy. Pozwolił zatem Helenie wsiąść na okręt w towarzystwie pewnego holenderskiego kupca, sam zaś przyjechał autobusem do cioci Walentyny. Odkąd umarła matka — piękna światowa dama — Paweł rzadko odwiedzał jej prowincjonalną siostrę, roztaczającą resztki szlacheckiego splendoru wśród parkanów miasteczka. Panna Walentyna — w trosce o dobro moralne swoich wychowanek — umieściła siostrzeńca na facjacie z osobnym wejściem. Stamtąd trudniej było sączyć w dusze stołeczną zgnilizną, natomiast łatwiej napawać się widokiem rynku i ulicy. Na razie przyjął izolację z wdzięcznością. Palił godzinami angielski tytoń w meksykańskiej fajce i myślał o Helenie. Jaka była podniecająca i smutnal Jak powabnie śpieszyła z jednej chwili w drugą, od jednych miejsc ku drugim i jak łzawo śmiała się u każdego kresu. Wszystko w końcu było dla niej za mało dziwne: i Bosfor, i Timbuktu, i miłość, i cierpienie; ciągle podążała naprzód. Po kilku dniach medytacji, Paweł zainteresował się jednak swoim nowym pobytem. Obszedł domek, ogród, całą dawno nie widzianą posesję, nad której bramą unosił się, jak sztandar rodowy, ogromny szyld: Krajewo. Zaczął sypać oko do podręcznych, śpiewał — myszkując wśród malin: "O, dziewico, o, dziewicól Zgubi twą cześć ten ladacó"; wreszcie przywdział sombrero — ostatni dar Heleny — i wyruszył na spacer. Ciotka Walentyna niezmiernie bolała nad barbarią miasteczka: zakładała spółki, prezydowała komitetom i urządzała koncerty. Jeździła nawet raz z delegacją do stolicy. Ale te sprawy uważała za poufne w kręgu tubylców. Wobec przyjezdnych obowiązywała ją — duma. Na szczęście krótkie wizyty Pawła miewały dotąd charakter gnuśnego wypoczynku. Jaskrawo wystrojony, zalegał fotele, chrupał ciastka z makiem, plótł trzy po trzy i pozwalał prowadzać się o zmierzchu na zamek, gdzie wśród ruin syczała wielka lampa acetylenowa — triumf Walentyny nad sknerstwem burmistrza. Gdy więc teraz oświadczył: "Zostanę tu trochę, proszę cioci, pomaluję sobie" — panna Krajewska zadrżała. Otóż i fach siostrzeńca — wstydliwy jak zły nałóg — miał wtargnąć w jej egzystencję! Nie sądziła, aby to kiedykolwiek mogło się zdarzyć. Myślała, że malować nowocześnie można tylko w otoczeniu kurtyzan, w jakichś dusznych, półszatańskich strefach, niezmiernie odległych od ludzkiego kraju. Uśmiechnęła się bez zachęty. Wstręt do przykrego procederu Pawła potęgował w niej obawę kompromitacji tych miejsc, które obrała — nieszczęsna wygnanka ze dworu — na siedlisko zacności. Jeżeli bowiem niechlujstwo i nędza miasteczka zostaną ujawnione światu za pośrednictwem Pawiowego pędzla, honor rodziny odniesie szwank podwójny. Tymczasem malarz krążył po zaułkach, upatrując tematu. Wiedział już, jaki chlewek do kogo należy i jaka kałuża nigdy nie wysychaj mimo to często zaznawał rewelacyj. Uświadamiał sobie na przykład, że to, co nieciekawej skądinąd płaszczyźnie nadaje kolor wytwornej makaty, że to jest właśnie — brud. Albo że niektóre fantastyczne kształty byłyby ordynarne, gdyby ich nie modelowało zniszczenie. Gapił się z podziwem na flaszki -i zaśniedziałe i przydymione — opalizujące w niskich oknach jak zjawy... Na suknie kobiet, na gałgany dziewczynek, podobne z ekspresji do ubrań teatralnych... Zachwyt nie opuszczał go ani u brzegu gnojówki, gdzie staruchy, rozsiadłe na kulawych stołkach, zażywały wczasu, ani pośród śmietnisk, z których dzieci wygrzebywały — by je tulić do siebie — jakieś przedmioty, które w nursery brano by przez szczypce. Ze szczególną ciekawością oglądał strumień, płynący wzdłuż głównej ulicy. Natura wody była tam odmieniona: ta ciecz migotała tęczowo i tłusto jak nafta. Picie jej groziło chyba śmiercią. Jednak — zamiast zasypać strugę — opinano ją koślawymi mostkami... A kozy stawały nad nią rozmarzone. Któregoś popołudnia Paweł ujrzał brodzącą w rzeczułce dziewczynę. Była kędzierzawa, chuda, może czternastoletnia. Spódnicą zatknęła wysoko za pasek, jak gdyby przebywała odmęty. Nie stąpała w żadnym określonym kierunku. Nie wyglądała również na chciwą ochłody — jej twarz matowa i jędrna nie nosiła śladów zmęczenia. Zrudziałe słońce mościło się gdzieś nisko wśród dachów, na wodzie leżał gęsty blask. Dziewczyna trącała i kłóciła stopą ten blask. Z przymrużonymi oczami, z głową przechyloną na długiej szyi, patrzyła leniwie w kierunku zachodu. Po chwili wyciągnęła ramię ku grząskiej wyrwie, nad którą stał Paweł. Wzięła stamtąd blaszankę. Nie śpiesząc, pogrążyła ją w samym środku słonecznej plamy. Potem -¦ zaczerpnąwszy złota — uniosła naczynie w górę i potrząsała nim tak, że ciecz obryzgiwała włosy i policzki. Paweł wzdrygnął się: nieco wyżej, pod mostkiem, jakaś baba wylewała właśnie do strugi pomyje... Zawołał na dziewczynę: — Co robisz? Co robisz?! Słów mu zabrakło ze wzburzenia... Dziewczyna odwróciła głowę. Z wyrazem kaprysu odrzekła: — Co ja robię? A nic. Nic ja wcale nie robię... I znowu nabrała pełno blasków do pogiętej puszki. Wkrótce Paweł zdołał namówić Rachel, żeby mu pozowała. To znaczy, żeby za 10 złotych, płatnych z dołu, jeszcze kilka razy zgarniała słońce z plugawej rzeczułki. Malował ukradkiem. Bo Rachel bała się rodziców, a on sam — Walentyny. Zauważył już, jak bardzo panna Krajewska pragnęła dobrej sławy swojej rezydencji i za jaką szpetotę uważała dziwne, Breughlowskie życie miasteczka. Spotkali się kiedyś przy jatkach... Dzień był targowy. Paweł błądził tam i sam, mrużąc oczy. W pobliżu jatek zahaczył spojrzeniem o rynsztok, pełen bydlęcych jelit... Stanął. Wtedy to ¦¦ ciotka dotknęła jego ramienia. Zerknąwszy nieżyczliwie na pudło z farbami, zagadała gniewnym głosem: — Czego ty tu wyglądasz, Pawełku? Tam jest ładnie — wskazała brodą gdzieś w górę. — Zamek, fara, browar... Tam byś lepiej poszedłl Paweł zaprotestował: — Ależ, proszę cioci, mnie się tu bardzo podoba... Walentyna skrzywiła wargi i wybuchnęła nieprzyjemnym śmiechem: — Cha, cha... Podoba ci sięl A cóż mianowicie, jeśli wolno spytać, cóż ci się tu podoba? Malarz — oszołomiony — objaśnił: — Rynek, jatki — wszystko. Krajewska spochmurniała. — Łatwo kpinkować, jak ktoś nigdy na prowincji nie mieszkałl — nie dała siostrzeńcowi dojść do słowa. — A jednak dużo się już zrobiłol O, masz... Rynsztoki wylane wapnem... Tego dawniej nie było. Niedługo na straganach mają być muśliny od much... Szarpnęła szalik. Kiwnąwszy głową, znikła w tłumie, drżąca z irytacji czy z żalu. Paweł rozumiał, że gdyby Walentyna ujrzała go przy robocie nad utrwalaniem widoku strugi — tak obrzydliwej i zbędnej — byłby to cios w jej społeczne uczucia. Zatem, pracując, płoszył się na odgłos kroków, odpędzał każdego od sztalug; na pytanie: co maluje — odpowiadał: "zachód" albo "niebo", albo "idź pan do diabła". Rachel była córką tragarza Moszka. Jej matka, Sura, rzadko wychodziła przed dom dalej niż do kłody, przy której bawili się w cieślów Icuś i Abramek — najmłodsi bracia. Ojciec wieczorem czekał w rynku na autobusy. Jednak ktoś zawsze mógł donieść rodzinie, że chrześcijanin maluje żydowską dziewczynę, czego robić nie wolno, bo obrazy są na to, by wisiały w kościele... Więc Rachel pozując zachowywała się tak, jak gdyby nikt na jej zabawę nie patrzył; jak gdyby nikt nie miał wręczyć jej mnóstwa pieniędzy za kilka godzin, przepróżniaczonych na słońcu. Rzecz była w ostatniej fazie, kiedy zdarzyło się nieszczęście. Panna Krajewska — stale dręczona obawą złowrogich wyczynów siostrzeńca — powzięła wreszcie wiadomość, gdzie Paweł przepada i co robi. Tegoż dnia, po odejściu dziewcząt, przywdziała odświętny szal, rękawiczki i ruszyła na ulicę Nadrzeczną. Z daleka już dostrzegła pomarańczowy beret. Drobnym kroczkiem podeszła do malarza w chwili, gdy — głuchy i niemy z wielkiej gorliwości — usiłował powtórzyć na płótnie rude pałanie rzeczułki. Zajrzała w obraz, splotła dłonie na piersi... Westchnęła. Paweł nie drgnął... Wtenczas, przejęta nagłą złością, szarpnęła go za rękaw. Obrócił się i ukazał twarz nietrzeźwą z zachwytu... Nic nie mogło być bardziej obrażające, niż ten wyraz rozmodlenia u człowieka, który wpatrywał się w brudy. Walentyna z pasją krzyknęła: — To wstydl To wstyd jest naprawdęl! Paweł oprzytomniał. Gniew ciotki — mimo wszystko, czego oczekiwał — wydał mu się zbyt srogi. Uwolnił ramię i z niepokojem zapytał: — Co się cioci stało, na Boga? Panna Krajewska zbladła. — Co mnie się stało? Mnie — nici — zawołała w uniesieniu. — Ale tobie, tobie, Pawle, co się. to stało, że święty dar boski — talent — zużywasz na malowanie rynsztoków?! Stare, okrągłe oczy patrzyły rozpaczliwie w zmieszane oblicze siostrzeńca... Malarz stracił orientację. Wobec tego bolesnego wybuchu wszelka racja stawała się niepewna. Ujął Walentynę za rękę pragnąc z serca uspokoić jakoś ciotkę, ugłaskać... Żadne właściwe słowa nie przychodziły na myśl. Bąkał bez związku: — Proszę cioci, mój Boże, rynsztok... Owszem. A cóż to właściwie szkodzi? Dlaczegóż nie ma być rynsztok? Krajewska wyrwała rękę. — Dlaczego nie ma być? — zapieniła się — dla czego?l Bo dosyć, że on tu naprawdę płynie) I śmierdzil I ludzi trujel Głos uwiązł w gardle. Paweł skorzystał z tego, by dalej niezręcznie tłumaczyć: — Dobrze, proszę cioci... Płynie i śmierdzi — to nie wszystko. Ale jak błyszczy! O, proszę. Ta dziewczyna. Nie widzi brudu... nie czuje zapachu... Zbiera słońce z tej strugi. Walentyna ochłonęła. Podniósłszy ku oczom lorgnon, zbliżyła się do płótna... I zaraz w jej wzroku zajaśniała pogarda. — Słońca ani nic uczuciowego nie widzę na obrazie — oznajmiła Pawłowi — natomiast chałupy zrobiłeś dwa razy bardziej krzywe, niż w rzeczywistości, a dziewczynę chudą i czarną jak wiedźma! Malarz uśmiechnął się. To znowu podnieciło ciotkę: — Tak! Śmiejesz się! Dla degeneratów im szkaradniej, tym piękniej! A czyś ty pomyślał, na co narażasz nieszczęsne stworzenie, które, dla twojej zachcianki godzinami tkwi w błocie?! To przecież tyfus pewny! To — tyfus!! Rachela — z początku obojętna — w miarę trwania rozmowy zaczęła chyłkiem uchodzić ze ścieku. Na brzegu Walentyna chwyciła ją za łokieć... — Nie uciekaj! Powiedz mi, czy ci przyjemnie moknąć w paskudztwie? Co? Gadaj! Rachel skuliła się, zadrżała... — Masz! — rzuciła wtedy siostrzeńcowi triumfująca Krajewska — powiadasz: "Zbiera słońce"... A ona już ma dreszcze — jest chora! Paweł takiej możliwości nie przewidywał. Chcąc zmiarkować, czy ciotka mówi prawdę, przyciągnął do siebie dziewczynę... Zanim wszakże zdążył dotknąć czoła Racheli, ktoś szarpnął ją w tył, a zza sztalug wy nurzyła się Sura Ruchlingier. Czerwona... groźna... Wrzasnęła: — Co jest? Co pan ma za interes?! Szła prosto na Pawła, ciągnąc Rachelę, która wiła się w matczynym uścisku... Tego już było za dużol Malarz popchną! Surę, wydarł jej modelkę i zabrał się do zbierania manatków, sycząc: — Nic nie jest! Żadnego interesu nie mam! Namalowałem, zapłaciłem — o! (wetknął Żydówce 10 złotych). Interes skończony. W mgnieniu oka odczepił blejtram, złożył sztalugi i wielkimi krokami podążył do domu. Na mostku stanął. Rachel płakała wniebogłosy: matka tłukła ją pięścią po karku z rozmachem kowala. Myślał już biec znowu na odsiecz, gdy Sura puściła córkę i tę samą karcącą pięść wyciągnęła w stroną obcego. — Ja tobie dam malować! — darła się — porządne dziecko trefnie! Ty, bezwstydny! Nieczysty łobuz! Ty!! Dziewczyna, zaledwie wyzwolona spod razów, w tanecznych podskokach frunęła do sklepiku. Panna Krajewska i Sura Ruchlingier — patrząc wrogo za Pawłem — zbliżały się ku sobie... Paweł ostygł. Kogoż miał bronić? Komu się sprzeciwiać? Rachela ssie już pewnie czerwone cukierki. W dwóch starych kobietach łomocą serca, przemęczone zgrozą. Nazajutrz malarz opuścił miasteczko. W wielkim mieście — podobno — wkrótce zapomniał o sprawie, która przyśpieszyła jego wyjazd od ciotki Walentyny. Dopiero w osiem miesięcy później (tak kiedyś opowiadał) wybierając płótna na wystawę wiosenną, uprzytomnił sobie znowu istnienie Racheli... Obraz niewykończony — leżał zwinięty w rulon. Siostrzeniec panny Krajewskiej bez trudu zaradził brakom, po czym najstaranniej oprawił swoje dzieło. Helena miała wrócić... Miała — za tydzień już — oglądać to, co potrafił wyłowić z odmętu przemijania. Kolorowe strzępy życia, które ocalił ze spływu codzienności, które przeniósł na mitologiczny ląd sztuki. Helena wróciła. Zatelefonowała do Pawła i od razu jej słowa odczuł jako dalszy ciąg przerwanego kiedyś wiersza. Postanowili spotkać się na wystawie... W oznaczonym dniu Paweł przyszedł kwadrans przed terminem i siadł pośrodku sali na pluszowej ławeczce. Było dość tłoczno. Jego własne obrazy spozierały zewsząd, ludzie przesuwali się wkoło... Z początku drażnił Pawła ten ruch niezdecydowany i senny. Przeszkadzał wyobrażać sobie Helenę, tak już znowu bliską, po tylu ogromnych podróżachl Niebawem jednak sam doznał sennego jakiegoś zaczadzenia. Spojrzał w lewo... Autoportret. Sobowtór. Dobrze wiadoma twarz uśmiecha się, jak z dna studni. Twarz, odbita w magicznym zwierciadle. Spojrzał na prawo... Pejzaż. Dobrze wiadome drzewa, które słaniały się i szumiały, kiedy je malował. Teraz — zaczarowane — dostojnie milczą w ramach. Spojrzał przed siebie... Rachel. Gdzie szalik cioci Walentyny? Gdzie żylasta pięść Sury? Rachel kwitnie, wyniosła jak nieśmiertelnik — żywa, a przecież zbawiona. Obok przystanęli jacyś państwo... Trzy osoby. Jeden pan powiedział: "To piękne"; drugi: "Takie sobie"; pani: "Bóg wie co". Ale wszyscy mówili cicho i odeszli niemal na palcach. Paweł drgnął. Zjawiła się Helena... Zobaczył ją we drzwiach, pełnych ulicznego blasku. Zmrużyła oczy. Była bardzo opalona; jakoś inaczej niż inne kobiety — wyraźnie od obcego słońca. Ckliwy, obcy zapach wionął z jej sukien. Weszła... Paweł zaniepokoił się. Czy powietrze, nasycone zapachem malowanych roślin, refleksem wód, które nie płyną i nie stoją... czy klimat dwuwymiarowej egzotyki zdoła zainteresować istotę, nawykłą do podzwrotnikowych klimatów? Podali sobie ręce. Helena usiadła naprzeciw Racheli. Paweł spytał: — Pięknie było w Rio? Zatrzepotała rzęsami, westchnęła: — Ach, Boże... Zwyczajnie. Minęło kilka niewymownych chwil... Po czym podróżnica wskazała z ożywieniem olejną rzeczkę pośród olejnych domostw, rozmarzyła się i rzekła: — Za to tam jest bardzo dziwniel W tym twoim koślawym kraju... Tam chciałabym być kiedyś z tą szczęśliwą dziewczyną — i z tobą. SZCZĘŚCIE Mistig kocha panią Barbarę. Nie zdarzyło się, żeby przeoczył jej bytność w rynku. Zresztą tylko czasami wybiega ze sklepu, ścieląc promienne ukłony; najczęściej wystarczy objąć wzrokiem postać w szalach i pomyśleć: "Uj, moje szczęściel" Mistig umie czekać. Powiedział kiedyś wręczywszy cygaro posterunkowemu: "Ja lubię wiedzieć, co dla kogo należy". Dla pani Barbary "należy" ostrożność. Żeby jej nie odstręczyć przed tym czasem, kiedy zacznie się interes między nią — wielką panią — a ubogim kupcem żelaznym. Zanim to nastąpi, Mistig czeka, obmyśla sposoby i śledzi. Siedzi wszystko, co jest na letnisku bogaczki widoczne dla oczu dostawcy: gospodarcze zabiegi, ruch gości, charakter płacących osób. Pani Barbara płaci łatwo — za to właśnie kocha ją Mistig. Bo jeżeli ktoś trzyma dwadzieścia złotych między trzecim palcem a czwartym i na kupione garnki strząsa pieniądz jak listek — z pewnością za inny towar go-' tów sypać skarby tak samo niebacznie. Mistig rozumie, że nie każda rzecz może być towarem dla takiej osoby. Co Innego rondeli Za to ona rzuca złotówki. Ale szczęście?... Co potrzeba przynieść, żeby ona ze swego domu wyniosła i w rękę dała szczęście. Nieraz w ciągu dnia wybuchały olśnienia. Kucharka pani Barbary zabiegła po jeszcze jedną brytwannę: przyjeżdżają dwie siostry samego pana — z mężami. Mistigowi drżą ręce. OkazjaI Coś będzie ważnego. OkazjaI Ale jak się sprząc z rozpędzonymi trybami tamtego gospodarstwa? Żeby raptem wiadome się stało, że to Mistig... Ze Mistig jest główny i najlepiej zasłużył? Pustka w mózgu — okazja przepada. Innym razem tak: z Mąkocina przysłali latarnie: jedna jest z naftowym brenerem i w szkle wyrobiony nietoperz. Trzeba zaraz nieść. Kiedy pani powie: "Ile jestem kupcowi winna?" — odsunąć ręką te słowa. — "Nic. Pani ministrowa nie jest winna nic. To ja i moje wnuki, prawnuki...". Dobrze; a jeśli ona krzyknie: "Co to za brzydki ptakłl" Może ona nietoperza się zlęknie. Wreszcie nastaje łaskawy, znamienny dzień. Wtorek. Mistig dawno widzi, jak pani Barbara targuje płótno w kramach. I jak coraz nikłej błękitnieje szal, bo po każdym kupnie przybywa orszaku. Mistig ledwie ustoi. (Takie chamyI Od czego jest na świecie policja?) Kręci się za ladą, przestawia na półkach, wyskakuje przede drzwi i mrużąc oczy usiłuje zobaczyć swój sklep po raz pierwszy w życiu. — Co ona myili, kiedy ona tu idzie? Piorun! Ona — właśnie tu idzie... Zdarzenie tak katastrofalne w dzikiej pomyślności, że na sekundę zabija jawę i ten. Pani Barbara coś mówi. Trzyma nawet w ręku znajomy przedmiot... Aha: imbryk: Numer 34, katalog Handtkiego. Mistig wpełza za ladę. Pan Bóg mnie wynagrodził... Pani ministrowa nie zapomniała o biednego człowieka... Nagle żylasta dłoń kobieca wyjmuje naczynie z miękkich dłoni Barbary. — Po czymu tysz takie liczycie? Żeby ino dziobek był szyrszy... Kupiec martwieje. Suchość zalega gardło... Gdzie jest słowo? to najgorsze słowo, które ciśnie na Kowallczkę?! Nie zdążył. Ministrowa — bez złości — oddaje imbryk; patrzy na pasiastą postać i mówi: — ¦ Ładną macie zapaskę, gosposiu. Sprzedajcie mi ją. Baba się śmieje. — Zapaska nie jest na sprzydanie. — Dlaczego? Utkacie sobie inną. A pieniądz na przednówku się przyda. — Nie, pani, nie. Zapaski nie sprzydom. Zgroza przepełnia miarę; święte szaleństwo ogarnia Mistiga. — Co jest? Co to jest, głupia, "nie sprzedam"? Zaraz będzie sprzedane! Chrypnie. — Pani ministrowa tu stoi! II Ja każę i juśl Pani Barbara zasłania sobie uszy. — Ależ, panie Mistig, co za hałasy? Gospodyni sterczy bez ruchu. Czuje, że dotknęły jej obce sprawy — kupieckie i pańskie — którym lepiej nie wadzić. Odwiązuje zapaskę. — Ile, pani, dacie, no ile? Prędko dobijają targu. Kowaliczka wychodzi zesromana — jak naga. Wtedy staje się ta piękna rzecz, z daleka pachnąca szczęściem, niczym szabasowe ciasto: pani dziękuje. Od pamiętnego wtorku uczucie Mistiga do pani Barbary wzrosło. W serce sączy się tkliwość posiadania. Bo interes zaczęty. Ona już wie, co znaczy Mistig. Ona już jemu dziękuje — skarb blisko. Mijają czujne dni i skłopotane noce. Kupiec mało przebywa w sklepie, więcej przed domem: stamtąd widzi drogę, po której chodzą ludzie ważni i ważne wypadki. Jarmark. Użerają się Żydy z chłopami, dzieci piszczą na glinianych kogutkach, konie rżą, owies wszędzie rozsuty. Głupi Zośka targuje jaja przy wozie. Baba już mu przełożyła w koszyk dwie kopy, ściska w garści papierek, a drugą pięścią szermuje przed nosem przekupnia: — Prędzej ty zdechniesz, niż się moją krwawicą utuczyszl Abo dodajesz te pięćdziesiątkę, abo jaja zabirom. Rozumiesz, antykryście?! Zośka wykrzywia się jak potorocze. Może by gospodyni i odebrała towar, bo głupi tyle tylko dostaje od żony, ile ona chce płacić. Ale nie stało czasu... Choć samochód wolno się stoczył od mostku na rynek, jeszcze szkapom za trudno było znieść to dychawiczne zjawisko. Poniosły. Jakiż gwałt powstał, jakie kotłowanie! Baba drze się, a Zośka leży brzuchem w jajecznej kałuży i ryczy: — Szi git? Cynamonowe ciastko dla mojej dobrej Gitlil To imię oświeca go. Zrywa się — żółty i mokry; z rozumnym gniewem w oczach pędzi do limuzyny: — Gdzie jest te rabuśnikil? Gdzie uny jest, te łobuzy?! Mistig wszystko widzi. I Mistig potrafi biegać. Zanim Zośka wyminął stragany, kupiec łapie go za rękaw, a drugą ręką sięga do wzdętej gardzieli. — Stul pisk! Stul pisk, dżyka śwyniol Oczy Mistiga są straszne. — Ty wiesz, kto tam jedzie? Sam "istinny" polski król!!! Ty rozumiesz?? Cisza. Konie już zatrzymane; gospodyni wiąże w chustkę papierek, a teraz żegna się, bystro spozierając na auto. Chłopy postawały jak wryte... Zamroczyło Zośkę — chichocze. Wtedy Mistig pokazuje sakiewkę. — Sza. Ja zapłacę. Idź do sklepu, bydlęciel Głupi czochra się. Jego pogromca — solenny — zawraca ku fiatowi. Stanął sobie przy okienku, wskazuje tę drogę, która przed ważnymi ludźmi się ściele: — Jaśnie państwo może jechać — ja biorę na siebie. "Ruszają. Szofer trąbi, a znad niebieskiego szala lecą na Mistiga uśmiechy, uśmiechy... Teraz Mistig jest spokojny: za uśmiechem stoi szczęście tuż-tuż. Kupiec postanawia iść do pani Barbary w niedzielę. Przy dzwoniącym katolickim święcie. Nałoży marynarkę, żeby nic nie raziło^ jej oka... Zostało kilka dni i Mistig brodzi w słowach. Gdzie się ruszy, co weźmie do ręki, zewsząd wyłaniają się słowa. Może to także powiedzieć? A może powiedzieć tak? Ostatnią noc ledwie można przetrzymać. Mistig siedzi w łóżku, macha rękami, szwargocze albo mówi powolne, piękne wyrazy polskie... Wreszcie kiedy ludzie wracali ze sumy, pan kupiec (w marynarce) stał również na ważnej drodze. Z pustymi rękami idziesz, panie kupiec, po szczęście? Mistig cmoka: nie widać jego towaru. To nic! On się nie da wziąć ani posmakować ten delikatny towar. Ale on jest drogi — najdroższy!! On się nazywa: rozum. Pani była w domu. I wkrótce — pewnie — weszła do kuchni. Tego Mistig nie widział, bo miał już oczy zamknięte, żeby lepiej pamiętać. Poznał tylko niebieski zapach skarbów. Wtenczas odchrząknął, roztoczył w górze prawe ramię... Zaczął: — Jaśnie wielmożna osobol Paniusia sobie myśli: czego on tu przyszedł, ten Żyd, ten paskudny Mistig? Ale pani ministrowa nie woła na służbę: wygnać tego Mistig! A dlaczego pani ministrowa nie woła? Bo ona już raz powiedziała temu Mistig: dziękuję; a potem, drugi raz, ona się śmiała do niego... Bo ten Żydek rozumie, co jest wielka osoba. Głupi człowiek, on my śli: po co na jedwabne suknie zapaska? A Mistig wie, że grymas pański — jest prawo. I głupi człowiek myśli: co jest dwie kopy jajki dla takie wielgie państwo? A Mistig wie, że wielgie państwo nie lubi płacić z przymusu — ono lubi bardzo swój honor. Od strony skarbów — milczenie. Ledwie jakiś niezrozumiały szeleścik... Może przybliża się szczęście tym krokiem, brzmiącym jak śmiech? Kupiec przetwiera jedno oko — ona stoi, gdzie stała. — Mistig wie dużo rzeczy. Na przykład: loteria klasiczna... Drugi Żydek należy do dozór bóżnicy, a on się pyta: co jest loteria klasiczna? Mistig wie. On wie także, co jest serce szlachetnej osoby. I on wie: co jest żona od największy ministerlll Muchy brzęczą, tajemnicze szelesty trwają. Mistig unosi się na palce, żeby jak najwyżej zabrzmiały słowa, tyle razy smakowane po nocach: — On fu stoi, ten biedny Żydek, a ona tam stoi, ta wielka pani. I ona sobie mówi: no, co to dla mnie znaczy dać jemu koncesję na losy? On ma lepszy rozum, niż potrzebno do garnki: on zrozumiał grymas i on zrozumiał mój honor. No, niech on ma ten zarobek! No, niech on ma to — Szczęście/// TURBAN I DZIKA Deszcz siąpił, zimny wicher rwał się od rzeki w miasteczko i napadał ludzi: dokuczliwa, letnia trzydniówka. Szarość była tak jednolita, chłód taki bezwzględny, że pogoda sprzed kilkudziesięciu godzin — jaskrawa i gorąca — wydawała się wizją z narkotycznego snu. Szymon włożył wiatrówkę, wyszedł na miasto. Rynek na pozór wiał pustką: dwóch tylko tragarzy mokło z urzędu pod studnią w oczekiwaniu na autobus, aptekarzowa, z dłońmi zasuniętymi w rękawy swetra, wyglądała przez oszklone drzwi na chodnik, po którym spacerowała samotna, bohaterska kura. Jednak w bramach, we wszelkich wnękach i pod okapami przestępowali z nogi na nogę bezdomni lub leniwi mieszkańcy. Słota — dla ni'ch — była klęską i spektaklem. Niektórym odbierała ostatni komfort, innym słodziła ostateczną nudę. Bezdomni kulili się i cierpieli, leniwi oglądali kałuże z tym samym mdłym zainteresowaniem, co dwa dni temu płaty słonecznego blasku. Szymon — nieprzemakalnie ubrany — brnął bez celu przed siebie. Mijając tragarzy, obejrzał się, bo ktoś go pozdrawiał: — Moje szanowanie szanownego pana. Pan szanowny chyba na telegraf. Nie daj Boże, czi co złego sze stało? Moszek Ruchlingier dreptał w miejscu, kołnierz — postawiony — właził mu na brodę, ręce trzymał w kieszeniach. Coś jeszcze gadał i niespokojnie błyskał małymi oczkami. W jego wzroku poprzez cierpliwość przebijała udręka. Najwyraźniej było mu w tej chwili bardzo zimno i obco na tym nadwiślańskim rynku. Szymon spojrzał z kolei na drugiego tragarza — Cackowskiego. Wysoki, szczupły chłop opierał się plecami o barierę studni, głowa — dobrze osadzona na sztywnej szyi — beztrosko sterczała ku chmurom, z daszka magistrackiej czapki ściekały krople na policzki i na pierś. Cackowski wszakże nie krzywił się ani nie drżał. Rozparty w błocie, sprawiał wrażenie drzewa radego przyjaznym żywiołom. Szymon się wzdrygnął. Dotkliwie odczuł wspólność swojego z Moszkiem losu: owego dreptania koło niezmożonych, obcych drzew. Jemu także — mimo wiatrówki — było zimno i straszno. Ujrzał świat w tutejszym klimacie. Związek jego rodziny z Jerozolimą ograniczał się do tradycji biblijnej. Kto wie, czy w ciele Szymona krążył jeden atom palestyńskiego słońca... A przecież słotne sierpniowe dni wtrącały go w otchłań bezdomności. I — o, wstydziel — nie tęsknił wtedy do Orientu: tęsknił, by mokre wiatry rozczesały na konopie jego wełniste kędziory; by od chłodu wystygły i zwęziły się jego oczy. Tęsknił do naturalnego miejsca dla siebie w jakimś zakamarku słowiańskich rozłogów. Mruknął byle co w odpowiedzi Moszkowi i poszedł dalej. Niedorzeczność własnych pragnień obrzydzała mu każdą myśl. Z niechęcią wspominał ostatnią swoją depeszę: "Zamenhofa 15. Warszawa. Chaja Goldman. Pierwsza nagroda na konkursie pejzażu. Całuję mamę. Szymon". Jakimże ponurym fałszerstwem wydał mu się nagrodzony obraz — brzozy, kaczeńce, pasterz — dzieło syna Chai Goldman, Zamenhofa 151 A właśnie zza rogu garbarni wyjrzał łeb, potem tułów graniastej krowy: stado wracało z pastwiska. Szymon odwrócił się. Nie chciał teraz patrzeć na chłopaka, który obojętnie obnosił po prawdziwych łąkach szczęście pasterskie, odjęte żydowskim pasterzom. Skręcił w boczną uliczkę, wiatr zatarasował mu przejście. Szymon szedł z trudnością, pogwizdując i urągając swojej, niestosownej do otoczenia, postaci. Twarz afrykańsko-azjatyckiego metysa, szerokonosa, grubousta, nacinana uśmiechem jak klingą ostrego noża, krępy tors, śniade ręce — to wszystko jątrzyło chyba gniew Boreasza. Młodzieniec zmrużył twarde rzęsy i postanowił wracać ze spaceru. Tym bardziej że Jeremi obiecał przyjść do niego w południe na koleżeńską korektę. W pobliżu spółki, tuż nad chodnikiem, skrzypnęły nagle jakieś drzwi, ze sklepiku po stopniach zbiegła na ulicę dziewczyna. Otarła się ramieniem o Szymona i pobrnęła dalej w skos przez rozkisłą jezdnię. To była Madzia — aktorka. Mógł ją widzieć z profilu, jak ostrożnie przestawiała cienkie pęciny z kamienia na kamień, omijając błoto. Nie znał jej osobiście, chociaż często spotykał. Nie zauważył dotąd niczego z cech charakterystycznych młodej panny, poza tym, że — gdy zjawiała się w pobliżu — serce mu stawało na ćwierć sekundy, potem podfruwało w górę; a jeszcze potem — w nocy — śnił ciężkie, pijane, urzekające sny. Teraz oglądał ją nareszcie — mimo zwykłego zamętu w piersi -< dokładnie. Pasmo włosów, nadzwyczaj nikłych, jasnych, pełgało w wietrze nad czołem, oczy blade jak dym nie miały chyba wcale oprawy ani tęczówki: istniały jedynie w formie spojrzenia — bezprzedmiotowej, bezgranicznej żałości. Tak zwane kształty również nie dawały się łatwo zamknąć w liniach, zatuszowane płynnymi ruchami. Natomiast nos Madzi był wyraźnie sinawy, a policzki niebieskie z chłodu. Dziewczyna nie tyle szła, co unosiła się w wilgotnej pogodzie. Sens tego dnia został jak gdyby jej powierzony, ona w sobie koncentrowała ten dżdżysty dzień. Szymon popędził czym prędzej do domu. Jeremi już na niego czekał. Oczywiście do korekty nie doszło, bo Szymon, pragnąc wiadomości o Magdzie, rozpętał filozoficzną rozmowę, żeby móc jakoś gadać o kobietach ze starszym, nie dość przystępnym kolegą. Jakoż Jeremi wdał się w dysertacje, potem w anegdoty i Szymon w szybkim tempie wyciągnął opowiastki o Madzi. Były to rzeczy pochlebne: samodzielność, talent, który triumfuje nawet nad brakami urody, romanse dobrane i dyskretne. Jedno dziwactwo: w teatrze, jeśli grała amantkę, zawsze robiła się na czarną. Szymon zaczął marzyć o zdobyciu Magdy. Nie wiedział wszakże, jakiego użyć sposobu. Nade wszystko, czym zasłonić, jak przyozdobić swoje reklamowe żydostwo. Słotny czas wkrótce przeminął i przyjezdni znowu wrócili na plażę. Odkąd Szymon uświadomił sobie miłość do bladej aktorki, bał się tam chodzić. Myślał z męką: pewnie Paweł rozkłada się na piasku przy Magdzie — ciężkie białe ciało przy mglistym, białym ciele. Wcierają krem w ramiona i w uda, osłaniają oczy, starają się miarkować słońce jak lampę leczniczą — dzieci sierpniowego deszczu i śniegów kwietniowych... Pewnie pływają razem, czajki coś do nich krzyczą zrozumiałego, woda im pluszcze jakieś poufałości, potem wychodzą na brzeg i wyżymają jasne, miękkie włosy. Para chłodnokrwistych blondynów. Para w obliczu rodzimej przyrody. Para, której z raju nie wypędzono. Szymon krążył nago po wynajętej izbie i błyskał ręcznymi lustrami. Śmiał się. Do czegóż bo, jak nie do śmiechu, miał posłużyć nad tą płową rzeką taki judejski egzemplarz mężczyznyl? Któregoś ranka Szymon przerzucał zawartość waliz i szukał niebieskiego krawata. (Niebieskość rzucała łagodzący cień na jego rysy.) Krawata nie było, natomiast znalazł wzorzysty jedwabny ręcznik. Przyjaciel z Tel Awiwu przysłał mu go jako martwą naturę wraz ze skrzynką grape-fruitów. Szymon z pasją owinął kędziory turbanem. Oto wreszcie było coś dla niego, jakiś strój z prawdziwego zdarzenial Sięgnął po lustro: wyjrzała ku niemu jaskrawa głowa Jemeńczyka. Wściekły, wyszczerzył zęby — głowa roześmiała się upiornie. Wtenczas odepchnął ją i — drżący z natchnienia — skoczył do szafy. Chwycił robocze spodnie płócienne — wdział szybko; równie szybko wciągnął brudną kolorową koszulę. Rękawy zakasał, turban przekrzywił na bakier, wsadził w zęby fajkę. Wyglądał teraz na portowego tragarza z Arabii. Jeszcze raz odsłonił zęby i — z tym muzułmańskim uśmiechem — pognał do przystani. Od razu stary Szulim, przewoźnik, zdziwił sią metamorfozie. Wstydliwie odwrócił oczy. A jakieś panny, które już siedziały w krypie, kiedy Szymon do niej wskoczył, spojrzały na siebie w osłupieniu i z powrotem wysiadły. Wkoło wyspy, jak zwykle, szerzył się plusk, gwar, zapach wikliny i gabinetu kosmetycznego. Flora spacerowała brzeżkiem plaży, wystrojona w ogromny kapelusz Soleil; Mena trzymała strzały w wysoko uniesionym ręku, łuk leżał opodał, wołała do siebie Szymon zrobił wrażenie. Koicu** v — Halo — krzyczeli — Symeoniel Podobasz się w tym stroikul Skądeś wytrzasnął taką mahometańską aparycję? Zaiste, "Co było babką, nie jest już babką, i Żydek przestał być Zydkiem". Z tą pieśnią sprowadzili Araba między damy. W parę dni później Szymon — niemal chory ze szczęścia — umówił się z Magdą. Miał przyjść do niej. Sam. Mieli być we dwoje. On — ze słowiańską mgławicą. I to popołudnie nastało. Szymon — pełen szalonych uczuć — rozpoczął toaletę. Biegał po pokoju. Mruczał coś. Pieścił się kilkoma słowami, które Madzia wymawiała z rosyjska. Mówiła "coż", mówiła "Wyśpiański". Mówiła "nie chcś się" i "kochanieńki". Z wąskich, dziecinnych warg te słowa spływały tak wdzięcznie.., Szymon umierał z chęci, żeby dzisiaj nie umalowała ust. Niech będą blade, niech bezsilnie ustąpią w pocałunku, niech potem drżą z bólu. I niech jasne rzęsy trzepocą na białych policzkach. Słodycz zalewała malarza. Po trzech porankach wspólnej plaży umiał na pamięć wszystkie żyłki na biodrach Magdy i wszystkie intonacje jej głosu. Teraz napoi się samą esencją dziewczęcego bytu. Włożył szafranową koszulę, głęboko rozchełstał ją na piersi, wreszcie — błyskając uśmiechem — Jemeńczyk mógł sięgać po to, o czym darmo śnił nie tylko syn Chai (Zamenhofa 15), ale i niebieskooki Kujawianin, Paweł. Szymon wielkimi krokami sadził przez rynek. A dwóch chłopców biegło za nim, krzycząc: — Murzyni Daleko do piekła? Turekl Dawaj chałwy, choroboI Potem kłócili się, czym właściwie był gość w ręczniku na głowie. U furtki Szymon przystanął. Westchnął głęboko. Od czułości był prawie zemdlony. Już... za pół minuty zamknie perłową rączkę w swojej śniadej łapie. Za pół godziny — może? — przytłoczy brązowym cielskiem piersi wiślanej rusałki. A wtedy bądzie mógł wreszcie odrzucić okrutną arabszczyznę. Oszukawszy antysemicki przesąd, będzie mógł czule całować tę płową dziewczynę i razem z nią płakać z miłego, wszechludzkiego szczęścia. Pchnął furtkę. Wigor znowu napłynął do żył. Szymon przebiegł przez sadek i dopadł chałupy. Przy stopniach ganku nagle zatrzymał się... Na poręczy — jak ptak na gałęzi — siedziała dzika kobieta. Wkoło głowy trzęsły się pióra, na tułowiu gorzały różnorakie kolory... Zażenowany, pośpieszył wyminąć zjawisko. Wtedy jednak kobieta zeskoczyła z poręczy i zastąpiła mu drogę. Spojrzał... struchlał. To była Madzia — aktorka. Drapieżnie godziły w Szymona czarne rzęsy, grube od tuszu, białka i zęby lśniły w wymalowanej na orzechowo twarzy, gołe ramiona, gołe nogi prężyły się jak ciemne rzemienie. Szymon jęknął: — Co to? Co to jest? Co to? Madzia odrzekła: — To jestem ja... prawdziwa. Nie cierpię mdłej urody, ona jest u mnie czymś przypadkowym... właściwie — czuję się dzika. Dodała namiętnie: — Pan mnie lubi. I pan jest srogim, wspaniałym, egzotycznym mężczyzną... Chcę być dla pana piękna i prawdziwa. Szymon milczał. Czuł, jak na miejsce błogiej chuci wstępuje w niego bolesna czczość. Zaśmiał się. Szastnął nogami. Powiedział wreszcie, ledwie wiążąc słowa: — A rzeczywiście... Wspaniała, dzika para... Może byśmy się wybrali do fotografa?... Będzie pamiątka z wakacji. MAJOWE STADŁO Z niczego to wszystko urosło i potem już szło samo przez czas — coraz pokaźniejsze — jak strumień, który nie wiadomo z jakiego źródła poczęty, nie wiadomo w jakim miejscu nazwę rzeki pozyszcze. Anielcia kiedyś dostała się w okropny tłok u rzeźnika. Był Wielki Piątek, wszyscy żądali kiełbasy na święta, a rzeźnikową. akurat kamień żółciowy rozpychał. Krzyczała za ścianą, aż firanka wzdymała się we drzwiach, mężowi nóż w ręku latał i wiele najlepszego marnował. Ludzie zaczęli sami chwytać mortadelę, krakowską, podawali to nad głowami innych do wagi, każdy — choćby miał kupę czasu — wołał, że go cholera tłucze, tak jemu śpieszno. Na koniec przywaliło sześciu od maszyny, która ubijała szosę — wszyscy o golonkę. Drzwi zatrzasnęli za sobą, w płyciutkim sklepie aż się ugięła publika. Anielcia otrzymała do garści salceson i musiała właśnie rozgarnąć ciżbę, żeby swój worek z pieniędzmi otworzyć. Poruszyła łok ciami, kolanem odsadziła się od Sowiny i już miała wyjąć zapłatę. Tymczasem baba odepchnęła ją i Anielcia cała legła w czyimś dogodnym uścisku. Zamknął się wkoło niej, jak woda wkoło kamienia. Nie potrzebowała nawet oczu podnosić, żeby doznać spojrzenia tego mężczyzny — od razu je zastała, razem z ciepłem i twardością ramion. Od rzeźnika wyszli razem; na rezurekcji — dwa dni później — stali znowu ciasno uściśnięci; wiosna była wczesna, więc mogli po jarach siedzieć wieczorami, ledwie Przewody odeszły. W maju się zaślubili. Matka nie wzbraniała, choć znajome krzyczały: majowe stadło — diabłu pocieradłol Tamten piątek dawno przeminął. Lata pokryły go mnogością odmian — Anielcia wszakże ciągle jeszcze w uścisku spoczywa. Kiedy pierwszy raz Stasiek Pytkowski obiema dłońmi złapał głowę Anieli, Aniela się zdziwiła, że to tak łatwo jest własnych warg cudzym ustępować, obywać się bez tchu i wielkiego szczęścia w małej chwili doznawać. To samo z matką. Namawiali się z tydzień: jak pójdą, jak powiedzą, jak na końcu uklękną, za ręce ją będą chwytać. I nic nie było potrzebne. Przyszli, stanęli w progu. Anielcia wsparła policzek o drzwi — ciężko się czuła z przyjemnego wstydu — Staś zaczął włosy przegarniać... Matka od razu rękaw przytknęła do oczu i zapłakała: — Daj wam, Boże, daj, Boże, moje dziecil... Domek, w który Anielcia wprowadziła męża, stał w wąwozie na poprzek, jedną ścianą przyrośnięty do zbocza. Dawno temu — zaraz po śmierci ojca — matka, sprzedawszy powroźniczy warsztat, pieniądze oddała aptekarzowi i przeniosła się tutaj. Cały niemal wąwóz z przyległymi polami należał do aptekarza, połowę chałupki zajmował stróż tych włości, drugą — otrzymała powroźniczka za procent. W jaki miesiąc po ślubie Staśków trafiła się burza. Od południa wszyscy jej wyglądali, każdy rzucał co chwila robotę i ziewał, kobiety pełły ze spódnicami zarzuconymi na głowy i — jednym okiem zezowały w niebo. Wiatr nie rozpraszał duszności, targał się tylko wśród niej; tak zeszło do wieczora bez deszczu. Dopiero kiedy matka siadła pod lampą cerować, Stasiek strugał trzonek do młotka, Anielcia zaś szorowała sagan, dopiero wtenczas jak gdyby wielki ciężar grzmotnął raptem o dach — widocznie woda, którą tyle czasu strzymywały chmury, naraz runęła z pełności. Anielcia aż uniosła ręce, odwracając się nagle od niecki; przez chwilę nikt nie mrugał i nie oddychał w mieszkaniu — straszno było słuchać łoskotu ogromnych fal, co jedna za drugą urywały się z nieba i roztrącały o ziemię. Blaski zaczęły się też ślizgać po okienku — nieustanne, jadowite i ciche. Aż za serce ściskało od tego sąsiedztwa przez ścianę z rozdartymi chmurami i z ogniem niebieskim. Stasiek ostrożnie złożył na podłodze robotę, podszedł lisim chodem do drzwi i zasunął rygiel. Kobiety z ulgą westchnęły. Jednak nie ruszał od proga, nasłuchiwał, czegoś chyba czekał... Aniela — ciągle jeszcze zagapiona przy niecce — syknęła z niecierpliwości. Mignął ku niej oczami, unosząc brwi w górę, wyściubiając język, jak to nieraz robił dla śmiechu. Ni stąd, ni zowąd szarpnął potem rygiel i — ciekaw złego — otwarł szeroko drzwi, cały w przód wychylony. Wtenczas matka krzyknęła, Anielcia zaś co tchu skoczyła do męża i siłą pociągnęła go do wnętrza... Bo za progiem pokazał się czas nieprzytomny jak rozpętany byk. Drzwi z trzaskiem poleciały ku zewnętrznej ścianie, a do mieszkania wparło ogromny kłąb wściekłości. Drzewa, szarpane rogami błyskawic, zdawały się pryskać, upadać na wsze strony, tu czarne, tu już zaraz wybladłe. Anielcia struchlała; białymi wargami wstrzymując dygot zębów, odepchnęła Staśka. Ledwie kark wysunęła, stratowały ją twarde upusty. Skulona w kabłąk zdołała jednak uchwycić drzwi. Nie chciały wrócić: wicher trzymał je gwałtem przy murze. Wrzasnęła wtedy z najzjadliwszą rozpaczą: — Stasiekl Capie przeklęty! Skoczył; i zmogli wicher we dwoje. Sama teraz zaryglowała dom, obróciła się ku izbie, potem opadła plecami na drzwi, wydarte pogodzie. Więc dopiero sięgnęła wierzchem dłoni do oczów, pełnych deszczu i łez... Stasiek śmiał się. — Czegóż ty, Anielcia? Oj, czegóż? Ale nawet najmniejsze słówko nie umiało z ust takich zimnych wyrosnąć. Podniosła tylko powieki. W tej samej chwili grzmot huknął — jak gdyby młotem w piersi. Anielcia aż złamała się wpół... Mąż złapał ją za zmiękłe ramiona: przytulili do się swoje mokre wargi i razem teraz już drżeli. Matka szukała w kufrze gromnicy... Zapaliwszy ją, ustawiła w oknie między doniczkami. Wszyscy się przeżegnali. Kiedy zagrzmiało znowu — strach, który przejął młodych, nie uśmierzył ich już, przeciwnie — rozjątrzył. Powroźniczka przykręciła lampę, gdyż i tak od błyskawic powietrze było białe. Ziewnęła... Powiedziała: — Najlepi zaspać tom czarciom wojnę. Pokręciła się jeszcze trochę po chałupie i wlazła pod pierzynę. Staśkowie stali chwilkę u drzwi jak na gorącym kamieniu. A potem Anielcia — pierwszy raz w zamęściu swoim — nie poczekała, aż matka chrapaniem da znać, iż usnęła. Rzuciła się na łóżko i bez jednej myśli wstydliwej uległa małżeńskiemu prawu. Otwarła się jak niebo — świętej duszy, jak piekło — grzesznikowi. Dobra i zła, słaba i potężna, raz stygła z bolesnej urody, raz trzęsła się z brzydkiego szczęścia. Wszystko, co kiedykolwiek najbledszym cieniem postało w życiu, teraz na jedną chwilę wracało światem. Nie mogła strzymać nawały: jej własny głos przebiegał czerwono wśród plątaniny błyskawic — daleki, nieznajomy. Na piersi za to czuła słowa Staśka miękkie, swoje i ciche. Rośli... Ze złego i z dobrego, z siły i ze słabości wzdymała się pełnia. Na ostatniej fali przypływu zamarli. I kiedy znowu ożyli, nędzne poczuli ciała — jak wyżęte wory. Serca trzepotały osobno, rzucone na pościel. Anielcia wyciągnęła rękę, żeby połapać te nieswoje serca. Szukała ich wiotkimi palcami, nie mogła natrafić, chociaż dogasały tak blisko. Natrafiła na dłoń Staśka, leżącą na jej chłodnym ramieniu. Anielcia zdjęła ze siebie ten ciężar i utuliła go w dłoniach. Zelżał wprędce, poruszył się. Twarde palce męża ujęły rękę żony — wtenczas myśli i krew zaczęły z wolna przypływać, serca wróciły w cielesną głębinę, wielka przyjaźń zstąpiła na oboje małżonków. Otwarli oczy, dali uszom słyszeć. Wiatr tłoczył się do drzwi, gromnica ciekła płomieniem i łzami, na szybie dygotały blaski. Łóżko matki ugięło się — westchnęła. Staśkowie mocniej przywarli do siebie, czekając piorunu. Zanim wszakże odezwało się niebo, jakiś huk bliski naruszył ciszę. Wszyscy siedli w posłaniach. A za ścianą u aptekarskich stróżów zerwały się wrzaski, płacze, bose stąpania. Powroźniczka stęknęła: — Przyszedł ten pijany czort — będzie stwarzał sodomę. Anielcia nasłuchiwała... — I czym on tak rzucił, ten zbój? I czym, Stasiuniu? Mężczyzna zaśmiał się: — Coś ty myślała, Anieluchna, że bułką? Siekierą rzucił; niczym, tylko siekierą. Pogłaskał jej twarz. — Co ci tam... Spij. Nie spuściła głowy. Gwałt u sąsiadów wzrastał... W samym środku piekła przewalało się coś: to były pewnie wściekłe pięści, nogi nieprzytomne i rozdarta gęba Cieślaka. Wkoło latał płacz i ciężkie rzeczy, upadały ciała. Przycichło na mgnienie... Zaraz potem krzyk wybuchnął jak ogień i z dala parzył każdego. — Bije — szepnęła Anielcia. Wcisnęła się pod ramię Staśka, szarpiąc je, gdy wrzask wytryskał spod razów. Wreszcie i w jej ciele nabrał taki ból, że musiała zapłakać. Odrzuciwszy pierzynę, skoczyła na równe nogi. Rwała się do stróżów... Ratować nie ratować, a widzieć chociaż te wzdęte wargi, że jeszcze krwią nie zalane, to bicie, że ono nie śmiertelne, te oczy, że one ludzkie. Ale — ponoć — Staśkowi tak samo teraz zrobiło się straszno, jak przedtem Anielci, kiedy mąż chciał burzę wpuścić do domu. Na progu przychwycił żonę: — Gdzie, gdzie, głupia? Tam po co? Błysnęła na niego zębami. — Puszczaj mel Won ode mnie, bydlakul Taka zła stała przed nim, jak by już nigdy nie mieli twarzy swoich całować. Nie puścił, tylko nastawił karku: — Na, bij! Lepiej, niż nosa pchać w cudzy ocet i żółć. Szamotała się, więc jeszcze dodał: — Nie kuś ty złego, Anielcia. I ciągle jego szyja schylona czekała na jej gniewne pięści. Nie uderzyła — wrócili razem w łóżko. Cieślak piekłował, reszta grzmotów wytaczała się z nieba; złość trzęsła światem jak chustą. Nic nie było pewnego dokoła: Boga ani człowieka... Bo nawet matka nie wiadomo, czy spała, czy nie myślała wziąć od aptekarza pieniądze i wydać się za kowala. Anielcia zapłakała: — Sieroty my jesteśmy, tego kąta i to nie mamy własnego. Ciepłymi łzami oblewała ramię Staśka. Zgniewał się: żyły w nim drżały z niewywczasu. Spiorę babę! — pomyślał. Szarpnął ramię, głowa żony stoczyła się zeń jak martwa. Wtedy — ujął tę głowę i złożył pieczołowicie na swojej piersi. Nie; nie mogli ręki na siebie podnosić, chociaż wszystko szło ze wszystkim na udryl Taka była noc — w miesiąc po ślubie — kiedy mały Feliks począł się z majowego stadła. Stasiek z początku robił przy szosie, potem był za tragarza. Matka przegnała kowala — Pytkowscy mieszkali z nią ciągle w wąwozie. I łatwo im szło. Jakimś dobrym sposobem wiedziało zawsze jedno, co drugiemu potrzeba, w samą porę usługiwali sobie bez żadnego proszenia; a żółci w gniewie — tyle tylko starczyło, co na złe słowo, i to nienajgorsze. Nieraz Anielcia, zgodziwszy się do kopania, rozgięła pod słońcem grzbiet, oblizała suche wargi, mówi: — Dusze bym dała za wode. A Stasiek wyłazi z brzeźniaka... Ostrożnie sadzi przez zagony — w ręce trzyma kubek. — Przyszedłem do domu, myślę: zaniesę, bo mi baba zmarnieje w ten gorąc. Raz znów Anielcia poszła do magistratu. Nikomu nie mówiła, nie ubrała się nawet w trykocinową bluzkę nic. Jak by leciała do Gitli po pieprz za dziesiątkę... Zarzuciła chustkę i poszła. Co ona tłumaczyła urzędnikowi — nigdy nie umiała powtórzyć. Dosyć, że drugiego dnia wezwali Staśka, a za tydzień Pytkowski chodził w czapce z blachą — stał się ważnym człowiekiem, magistrackim dozorcą. Poród bardzo Anielcię zmordował. Ale w dziewiątej godzinie kazała sobie podesłać mężowy kożuch i to zaraz pomogło: Feliks wypadł na baranie kudły — zdrowiutki, czerwony. Ogromnie potem lubiła patrzeć na Staśka — bladego — przy tym czerwonym dziecku, stąpającego na palcach, pokorniejszego niż cień. Pytkowskim jedno było przykre: że nikt ich nie szanował w miasteczku. Cieślak — czy o podatek za wodę, czy o naprawę dachu tylko matki wyglądał; chociaż na wszystko szły Staśkowe pieniądze. A z sąsiadką — żeby Aniela lubiła się kłócić — byłoby żywe piekło. Pytkowska zamknie kury na noc, rano wychodzi: skobel wyrwany, komórka otwarta, kur nawet na podwórku nie widać. Więc woła: — Pani Cieślakowa popatrzy, co wasze chłopaki zrobiły I Cieślakowa natenczas: — Chłopaki? Chłopaki wam na zawadzie? Swego kupra pilnujl Kto w niedzielę tę koniczynę wytratował za drwalką? Tfu, świętą ziemię paskudzićl Tfuj — panie odpuść — jak psyll To samo ze Staśkiem. Zachodzi po naftę do sklepu... Gitla cmoka, cmoka, nareszcie nalewa i pyta: — Dla kogo ta nafta? — Dla mnie — powiada Stasiek. — Pan Pytkowski potrzebuje światło? A mnie mówili, że państwo Pytkowskie za dnia spać chodzą — takie kochające ludzie... Albo kiedyś... Drzewa z magistratu dostali. Suche, duże kłody. Przed wieczorem wzięli się rąbać. To jest: mąż rąbał, żona nosiła do komórki. Trafiła się jedna szczapa bardzo sękata... Więc Stasiek mówi: — Odyjdź tera, Anielcia, bo odskoczy i kujnie cię. Anielcia się odsunęła. Akurat wtenczas wąwozem przechodzili jacyś mężczyźni. Kiedy on to powiedział, oni w śmiech. Jeden tak cienko zapiał: — Anieluchna, cacuchna, bedzies miała kuku... A drugi znów schrypłym głosem wrzasnął: — Ej, za pysk babę i lać, i lać gdzie popadnie! Stasiek cisnął siekierę, chciał lecieć; ale tamci zadudnili buciskami z górki, rozhukali się jak puchacze -¦ tylko wstyd został i noc niespokojna przed małżonkami. Starali się nikomu nie wadzić. Przyszedł do nich kto: umyślnie szczekali na siebie, wyrywali sobie każdą rzecz z ręki — byle dla świętego spokoju. Kiedy dziecko zaczęło łazić po podwórku, Anielcia często przy sąsiadach krzyczała na nie, nieraz trzepnęła nawet — cała czerwona z przymusu, drżąc z miłości do niewinnego ciałka. Tak płynęły majowe lata. Aż czwartej jesieni Staśków przytrafił się dzień, który ową wiosnę — w październiku — pierwszym mrozem przejął. Przyczyna była w odpuście. Matka od rana wdziała najlepsze ubranie, okręciła rękę różańcem i poszła. Anielcia zaś umyśliła iść po obiedzie z Feliksem na grzyby. Stasiek miał lecieć po gazety dla pana burmistrza, potem nadążyć do lasu i przydźwigać dzieciaka z powrotem. Tak też i zrobili. O zachodzie wracali wolno z kobiałką pełną rydzów i ze śpiącym chłopakiem. Nie śpieszyli, dobrze im się szło: rydze pachniały, Feliks nie ciężył, co spojrzeli na siebie, śmieli się i przygadywali jedno drugiemu: "Ej, ty durny!" — "Idź, głupiał" Było przyjemnie. Ale kiedy dotarli do skrętu w wąwozie, poznali, że coś niedobrego się święci. Matka stała na wzgórku za domem, z daleka na nich krzycząc. Anielcia oddała kobiałkę Staśkowi, pobiegła co duchu. Powroźniczka od razu ją sklęła: — Gdzież ty tak ganiasz z wywieszonym ozorem, dziwko diabelska? Niechże ja się skręcę, niech zdechnę — córuchny to nie jest interes... Trzęsącymi rękami wyrwała zza stanika sakiewkę; obróciła podszewką do góry i nagle wepchnęła w usta córki. — Na, maszl Zeżryj, napaś się słoniną! Anielcia — ledwie żywa — wypluła szmatę. Potem rzuciła się w stronę, skąd nadchodził Stasiek. Złapała odeń kobiałkę, grzyby wypadły, a Feliks zakwilił. Położyli dziecko, zaczęli zbierać rydze i Pytkowska powiedziała mężowi, że z matką stało się jakieś nieszczęście. Zanim weszli na podwórko, minęła długa chwila. Powroźniczka siedziała teraz na progu, płacząc głośno. Cieślaki oraz inni ludzie tłoczyli się wkoło, ona zaś wołała: — Bodaj go cholera trzęsła na śmierć! Parszywca, tego złodzieja! Kobiety siąkały nosami. Stasiek oddał żonie chłopaka — przecisnęła się z grymaszącym do izby — sam pociągnął za rękaw Franciszka. — Co jest? Co to jest z matką? Franciszek spojrzał nieprzystępnie, dumny, że wie dział przed zięciem. Dopiero Cieślakowa wygadała prawdę: — A to skradli ji te pieniądze, co uciułała na prosięl Stasiek odetchnął. Nie uważał, żeby prosię bardzo było potrzebne w małym chlewku, dokąd z ledwością właziły dwa króle albo cztery kuraki. Czy skradli — i na to by nie przysiągł. Od matki jechało żytniówką — może zgubiła, a może całkiem nie ruszone pieniądze leżą w sienniku... Roztrącił ludzi, wziął powroźniczkę pod łokieć: — Mama idzie do domul Szkoda zdrowia tak się przez racji zabijaćl Wdowa stanęła na nogi. Wszakże, obróciwszy się już do sieni, zdzieliła zięcia kułakiem. Jasny gniew rozorał jej powagę na twarzy: — Przez racji? Dwadzieścia złotych jest u ciebie przez racji, szczeniaku?? To ja po to cudze smrody pieram, od ust se odejmam, żeby złodziej mego wieprzka żarł?! Ludzie przyświadczyli, Stasiek ścierpiał obrazę. Przytrzymując drzwi, ciągnął matkę przez próg: — ; Oj, mamo, toć oni się jeszcze znajdą, te pieniądze... Powroźniczka, wparłszy nogi w ziemię, wyrwała się zięciowi. Chybka jak dziewczę, szastnęła spódnicą. — Tak? To oni się znajdą? Wyciągnęła suchutką pięść... — Słyszycie ludzie, co zięciulek powieda? On znajdzie... Znaczy, wie, gdzie schowane. Znaczy, sam wzion. Kiejś wzion, pieskie nasienie, to zaraz mi tu w 7ębach przynieśl Jak nie — pysk przetrącę! — wrzeszczała. Stasiek śmiał się i trzymał oburącz Anielcię, której wargi drżały, a ramiona dążyły ku obronie małżonka. Zawołał bez urazy: — Po co miałem brać? Bo mi to wieprzek do mojego szczęścia potrzebny? Stara zamilkła. Olśnionym wzrokiem powiodła po sąsiadach. Dzikość tej nowiny, że wieprz człowiekowi nie jest do szczęścia potrzebny, napełniła ją zgrozą jak światłem piorunu. Uroczyście skinęła głową; ludzie zaś zaczęli chrząkać, prychać, strzykać śliną, mruczeć. Franciszek nareszcie powiedział: — Wzion, nie wzion — majowe stadło zawdy wredne, zawdy w domu szkodliwe. Wtenczas wszyscy jak gdyby ożyli. Baby rozpletły ręce, mężczyźni przytupnęli. Cieślakowa pierwsza skoczyła naprzód. — Ale — krzyknęła. — Alei Odkąd te Pytkowskie tu wleźli, moja Jadźka skrefułów na całem ciele dostałal Kostropata Jadźka wysunęła się zza sąsiedzkich spódnic. Piskliwym głosem spytała: — Mamo, a tacine gatki, co ich licho ze sznura zabrało? Ludzie podeszli blisko, napierali na powrożniczkę. Jeszcze ona nie całkiem wiedziała, co robić, kiedy z mieszkania ozwał się zbudzony Feliks... Wtedy babka stąpnęła przez próg. Zanim kto do czterech policzył, wybiegła znowu na dwór z chłopakiem — krzyczącym — na ręku. Cisnęła nim w córkę: jak bolesnym kamieniem. Potem chwyciła swoje dzieci za ramiona i poczęła wypychać. — Wont, wont ode mnie, złe stadłol Dosyć ja bez was cierpiała!... Pytkowscy nie bardzo nawet się sprzeciwiali. Tylko dzieciak rączki do góry uniósł i krzywił miłosiernie twarzyczkę. Ani się Anielcia obejrzała, kiedy ją nogi wyniosły z matczynych opłotków... Jak pędzone owce, pobiegli Staśkowie przed siebie. Pod krzywym dębem stanęli — dalej nie było już drzew, wąwóz wychodził na pole... Stasiek przytrzymał żonę. — Siędziem lepij tu, bo deszcz pada. Siedli na wielkiej kłodzie. Anielcia okryła dziecko fartuchem, podała mu żołądż do garstki. Ale ciągle nie wiedziała, czemu ten dzień w taką urósł pokrakę. — Stasiek — szepnęła — Stasiuniu, co będzie? Zmrużyła oczy, żeby na chwilę zapomnieć świata... Naraz krzyknęłal Coś uderzyło ją w czoło, nogi zadudniły u góry wąwozu, sprzeciwny głos zapiał: — Anieluchna, cacuchna, bedzies miała kuku... Drugi zaś człowiek — bliżej jeszcze — powtórzył: — Majowe stadło — diabłu pocieradło. Wtedy Anielcia zerwała się, gorzej spłoszona niż przed gniewem matki. Z całej siły przygarniając Feliksa, popędziła przed siebie. Za dębem deszcz twardo zdzielił jej odkryte plecy — znów stanęła bez rady. Strach, który nią potrząsał, dobywał z ciała jakiś ból dawny, jakąś wiadomą zgrozę... Pytkowska wyciągnęła rękę, jak gdyby szukając drzwi, porwanych przez wicher, jakby na progu mieszkania sprzeciwiając się burzy. Ledwie rękę cofnęła, coś ją poderwało, aby biec w leszczynę, rozchybotaną od niedobrych słów. Zobaczyć, że te słowa są ludzkie, że przecie nie śmiertelne! Anielcia wzdrygnęła się, rozpoznała bowiem wspomnienie: złość znowu trzęsła światem, jak w tamtą noc — miesiąc po ślubie — kiedy Feliks z majowego stadła brał burzliwy początek... Stasiek zawołał: — Anielcia, wróć się! Anielcia. Wróciła. Mąż wyciągnął ramię — legła zatem w uścisk, jedynej zaznając w taki sposób dobroci i domostwa jedynie własnego. SZTUKA MIŁOSNA Mecenasowa nie cierpiała miasteczka. Mecenasowej było do twarzy w porządnych kapeluszach, nie w takich cudakach, jakie nosiły Flora i Mena. Mecenasowa lubiła, żeby przy plaży istniało molo, a nad stolikami w kawiarniach — żeby unosiły się parasole w grochy. Po to zresztą wyszła za mąż za mecenasa. Gdyby mniej ceniła komfort, zachciałoby się jej może małżeństwa z ubogim młodzikiem. Tymczasem mecenas za miasteczkiem przepadał. Wakacyjny pobyt w nim był dla starszego człowieka jak gdyby chlubnym egzaminem z młodości. W Cannes, w Biarritz, w Ostendzie mecenas nie czuł się dość świetnym panem: tam bowiem mógł przyjechać każdy zamożny mężczyzna i bez dostatecznych podstaw udawać młodego. Sprężynowe materace, masażyści, asfalty, autokary, lekka kuchnia — czynią pozór młodości łatwo osiągalnym; dopiero wśród tysiąca nie wygód, wśród idyllicznej prostoty można w pełni triumfować nad wiekiem. Mecenas żył dla sztuki miłosnej. Znał niezliczone odmiany pocałunków, spojrzeń, pieszczot, niezliczone — fizyczne i moralne — sposoby na rozkosz. Znał to wszystko nie tyle z praktyki donżuańskiej, ile z wrodzonego, znakomitego talentu. Tak jak aktor — roli, jak malarz — barw, jak beletrysta — cudzych sekretów, tak mecenas dla swojej twórczości potrzebował młodego, pięknego kobiecego ciała. Pierwszą żonę zdradził, skoro — po dwojgu dzieciach — jej piersi przestały nadawać się na obiekt ekstatycznych dotknięć. Nie żeby życzliwość dla tej kobiety miała w nim wygasnąć. Broń Boże! Gdyby Zofia zgodziła się tolerować obok siebie jędrne kochanki, zaznawałaby dotąd dobrodziejstw małżeństwa. Mecenas nie stroniłby ani od jej stołu, ani od łoża — w charakterze przyjaciela oraz ojca napełniałby dom zamożnością i spokojem. Zmuszony do wyboru, wybrał to, co — nie stanowiąc o szczęściu — stanowi o racji bytu: powołanie. W ciągu długich lat oddawał się namiętnie swojej sztuce i zużył wiele co najprzedniejszego żeńskiego tworzywa. Wynikło stąd mnóstwo zadowoleń i mnóstwo goryczy. Zdobył sławę. Zazdroszczono mu, obawiano się go. Stracił huk pieniędzy. Gdyż — w przeciwieństwie do innych gatunków artyzmu — jego dziedzina nie przynosiła dochodu, żądając natomiast ogromnych wkładów finansowych. Wiek męski szybko przeminął i mecenas poczuł się na progu starości. Nie tyle zresztą poczuł, co ujrzał się — na skutek sugestyj z zewnątrz. Kobiety zaczęły coraz więcej żądać za współudział w twórczości, zezując przy tym złośliwie w stronę ordynarnych żółtodziobów... Przyjaciele nabrali zwyczaju ironicznego klepania go po ramieniu oraz rozpytywania bez a propos o ponure ludzkie sprawy: o choroby, o wypłacalność klientów, o zabezpieczenie rodziny... W tym stanie rzeczy rozkosze erotyczne — jak każde zagrożone szczęście — stały się mecenasowi po stokroć bardziej cenne. Gotów był płacić za nie życiem. Obecna żona, panna Stefa, postawiła za warunek małżeństwo: zmiażdżył Zofię. Tak ją oplątał, osaczył, zastraszył codzienną szykaną, że — po dwudziestu latach cierpliwości — dała rozwód w przeciągu miesiąca. Panna Stefa o marmurowych udach została więc oficjalnie przedmiotem — ostatniego, bodajl — natchnionego wysiłku mecenasa. I tu rozpętał się dramat. Osiągnąwszy tzw. karierę (była manicurzystką) panna Stefa miała nadzieję dobrze jeść, drogo się ubierać, jeździć autem i spokojnie spać w puchu. Mecenas zaś — rozumiejąc bliski koniec swojej ekspansji — z furią przystąpił do dzieła, które miało być koroną i pożegnaniem życia. Ciało Stefy, jak mało które, nadawało się do wielkiej gry: nie trzeba było szału, żeby widzieć je pięknym, żeby zażywać go fantastycznie. Proporcje członków, karnacja, gatunek skóry, spojrzenie, cały pozór tej osoby — o każdej porze i w każdej sytuacji — usprawiedliwiał -najwymyślniejsze pieszczoty. Natomiast nastrój pani mecenasowej był wyraźnie wrogi miłosnym wybujałościom. Lubiła doznać rozkoszy z rzadka i treściwie: romans niepomiernie ją nużył. Mecenas wpadł w egzasperację. Lenistwo żony przypisywał niechęci do starszego wieku: dlatego nie miał nigdy dość okazyj błyszczenia młodzieńczością. Ulubiony teren popisów mecenasa stanowiło dzikie miasteczko. Tu, w atmosferze cygańskich wakacyj, w gromadzie wartogłowych artystów, łatwo przy chodziło rozgrzeszać siebie z nie dość poważnego życia, którego bóstwem była chimera miłości. Przyglądając się temu, jak malarze, poeci, aktorki zużywają najlepsze swoje siły na przetwarzanie świata w niepotrzebność, jak męczą się i są szczęśliwi w strefie faktów absolutnie obojętnych dla 90 procent współobywateli i jaka jednak z ich trudu płynie na kraj drogocenna smuga objawień — mecenas nabierał wiary, że i jego — tak na pozór zbędne — wirtuozerie erotyczne mają znaczenie dla kultury. Przyjaźnił się z całą artystyczną bandą. Razem z młodymi ludźmi zbiegał ze stromych wzgórz ku rzece, zajadał ciężkie bigosy, spał na kostropatym sienniku i — bosy, w kosowskich trepach, elegancki, jurny, sprężysty — usiłował rozgrzać marmurową Stefanię. Niestety, junactwo męża nie robiło na mecenasowej dobrego wrażenia. Przeciwnie: wciągnięta przemocą w orbitę spartańskich wyczynów i cygańskiego dziwactwa, zaczęła przejawiać złość; złość równie zimną, jak poprzednia łagodność. Cichymi słowami ośmieszała męża i jego przyjaciół, wymawiała się od wspólnych eskapad, komplementy Pawła zbywała pogardliwie, Menie i Florze podawała końce palców, w hoteliku zaś, gdzie mieszkała, zatruła życie kelnerów i służących nieskończonymi kaprysami. Przywiozła ze sobą edredony, tuby, całą gotowalnię, konserwy, wina, trwałą ondulację i kilka neseserów — natomiast nic z tego, co mogła ofiarować zacna gospoda miasteczkowa, nie zadowalało jej potrzeb. Rankami — zamiast (jakby tego pragnął mecenas) udawać się czółnem na daleką, bezludną kępę i tam pozwalać mężowi czcić, pieścić i opiewać swoją nieskazitelną nagość — Stefania najchętniej robiła mereżki, opięta w szczelną piżamę, usadowiona w rogu staroświeckiej kanapy. Po obiedzie lubiła chodzić słuchać orkiestry wojskowej; wieczorem — czytywała przy świecach, w nocy zaś — żądała spokoju. Mecenas z rozpaczą widział, jak nad tymi piersiami, jak nad tym karkiem, stworzonym dla namiętności, jak nad tym brzuchem, piękniejszym od konchy, przepływają jałowe dni, które jego znoszą w niebyt, a Stefanię pozostawiają nieruchomą, niczym skałę na dnie morza. Któregoś ranka wpadł w pasję. Potargał na żonie bieliznę, uderzył piękną kobietę, a potem płakał z bólu i z upokorzenia. Stefania zamknęła się w swoim pokoju. Mecenas wybiegł pędem na nadrzeczne wzgórze. Siadł zdyszany pod basztą, długo sapał, wyłamywał palce ze stawów, jęczał i żuł jakąś trawkę. Wreszcie ochłonął. Do domu postanowił nie wracać... Ostrożnie zsunął pończochę — z lubością obejrzał i pogłaskał skórę świeżą jak u młodzieńca. Pomyślał: — A jednak nieprędko, synkowie moi, ułożycie mnie w trumnę. To go pokrzepiło. Boso zeszedł ku rzece. Tylko jedna łódź, a w niej brodaty Szulim, drzemali w przystani. Woda wyglądała jak nowa: zdawało się, że ani kropli w niej nie ma z upustów deszczowych — cała od razp zaczerpnięta z przezroczystych źródeł, istna rzeka młodości. Mecenas, umościwszy się na ławeczce, z trepami w ręku i z kapeluszem pod pachą, kazał płynąć do wyspy. Płynęli. Mały chłopak wycelował za nimi kamykiem, mistrzowska "kaczka" — w przelocie — plusnęła koło burty. Starszy pan rozpogodził się. Z łaskawością zwrócił oczy na Szulima: — No, jakże tam, panie Szulim, jakie powodzenie? Broda zaprzeczyła kilkakroć. — Nie ma powodzenia, proszę łaski pana. Żona trzeci rok chora, syn się spalił ze wszystkim — cały dom i sklep... To on teraz pojechał do Ameryki (tam jest wujek, on Jemu przysłał sifkartę). A synowa z wnukami, no to ona przyszła jeść mego chleba. Mocniej wsparł się o drąg, którym "pychował", i wyprężył barki w poczuciu ciężarów, jakim należało sprostać. Na tym rozmowa utknęła. Między mecenasem a wyspą zawisła chmura stęchłych woni — myśl o starej rodzinie. Istnieje przecież to mrowisko złych smaków, jego pierwsza rodzina. Zofia, która kiedyś w różowej sukni chodziła do parku czytać Renana i całować w wargi jak gołąb. Przepiera, choruje, złorzeczy teraz tłusta, zatroskana matka narwanych dryblasów. Co tydzień zbierają się we tróje: ona, Wacław i Gabriel -¦ radzą, jak by dokuczyć ojcu. Cóż mu zrobią? W czym go mogą zachwiać: drobni urzędniczkowie i gąbczasta dewotka — bogatego, silnego mężczyznę? Płaci im za abszyt dla własnych mięśni, które jeszcze są młodel Mecenas badawczo spojrzał na Szulima. Starzec. Trzęsie brodą, twarz jak spękana kora, ciało pod chałatem pewnie obwisłe i żółte... — Ciężko wam, co? Wozić "na pych" — to nie dla was robota. Szulim rozsunął wargi: niespodziewanie biało rozbłysł jego uśmiech. — Proszę wielmożnego pana, siłę to ja mam. Tylko powodzenie słabe. Zona chora, syn się spalił ze wszystkim... Przybili do wyspy w dalekim, ustronnym miejscu. Na piasku migotało gorąco. Mecenas drobił skulonymi stopami, wreszcie siadł pod rokiciną, rozebrał się. Z kieszeni wyciągnął tubę z balsamem, roztarł sobie łydki i kolana, później lekko wymasował wątro bę; spoczął. Z wolna wyginając ramiona pod kark, triumfował: jednak przed kwarcówkami gorzej trzeszczało. Woda uderzyła o stopy, dźwignął więc głowę, żeby zobaczyć, skąd ta wielka fala? Szulim odpływał. — Pan mecenas będzie spokojnyl Rychtyk za godzinę Abramko przyjedzie. Wracał, widać, z miedziakami do sparaliżowanej staruchy i do rudej synowej. Spieszył się: drąg chybko zapadał w rzekę i zaraz szedł w górę — ramię działało jak stempel. Z rozwianymi połami — czarny i biały — Szulim niósł się co tchu. Adwokat zmienił pozę, chyłkiem spoglądał za łodzią. Tęgo Zydzina pracuje... Skrzywił się: macha kijem jak drzazgą, ale nie stać żelaznego dziada na młodość!... Ziewnął. Abramka długo nie było widać. Mecenas przerobił porannego Mullera. Przysiady jakoś nie szły: wywrócił się i naciągnął sobie muskuł kulszowy. Kwaśny siedział, patrząc na zegarek. Stefa zeszła już z pewnością na taras hoteliku... pije kakao... dłubie te mereżki... A może nie: może właśnie płacze u siebie, może postanawia jakieś najgorsze rzeczy. Ścierpł. Może zdecydowała się wyjechać? Któraż jest godzina?! Nie, jednak o tej porze nie ma autobusu do stacji. Mecenas nagle rozmarzył się, uspokojony: czasami szok nerwowy — scena, uderzenie — budzą w kobiecie amantkę. A nuż Stefa płonie teraz w błogiej gorączce miłosnej?... nasłuchuje kroków?... Mecenas otworzy drzwi i napotka zmącone, pokorne spojrzenie. Ach, czym prędzej jechać, sprawdzić, uszczęśliwić się albo oszaleć! Mecenas pobiegł aż za kępę wikliny — tam odkrył łódź i zapałał: pókiż ma czekać na tego szelmę? Łódź jakaś jest, drąg jest — sam się przeprawi! Chlupnął na środek czółna, chwycił żerdź i wparł ją w maleńkie urwisko — krypa szumnie wypłynęła z zarośli. Od razu porwało z prądem, który należało przeciąć na skos. Mecenas mozolnie przerzucił kij na drugą stronę i spróbował pychować; już trzeci ruch jednak załamał się w pół impetu. Łódź — bez chwili wahania — pomknęła ku tamie, gdzie w zeszłym roku utonął pewien gość. Adwokat zaszamotał się, zadygotał, zakrzątał, poczuł wszakże, że rękawy jego są puste — ramiona jak gdyby spłynęły w nicość. I całe ciało — wyzute z siły — przepadło. Został tylko strach nad topielą, a pod blaskiem rozesłanym na wodzie — koniec. Drąg nagle wypadł z ręki; otarł się o krypę, wyprzedził ją — znikł. Rzeka wydęła szafirowe błony, zbliżyła się... Mecenas jeszcze niżej opuścił głowę. I wtedy nagle coś szarpnęło łodzią, a w pobliżu zagadał stroskany głos: -¦ Aj, aj, takie nieszczęście! Czy można tak robić? Świat zachwiał się pod butami Szulima, broda zasłoniła śmierć. — Wielmożny pan musi do mnie skakaćl Potrzebno zaraz skakać, póki ja trzymam tę balię. Adwokat skoczył. Ponura krypa oddaliła się natychmiast, a przewoźnik, wsparty na "pychu", trzymał łódź nogami ze stali, póki pan wygodnie nie usiadł. Potem Szulim wykręcił i podążył w skos do przystani. Południe błyszczało rudo, głos starego, jak oliwa, zaciągał wzburzone żywioły. — Abramka wezwały do majstratu, ja jego szukałem, to przez to było opóźnienie. A jak ja jego znalazł, to on nie mógł się zwolnić, to ja dałem piniondze na obiad mojemu wnuczku; zaraz popłynąłem... I ja jeszcze — chwała Bogu — zdążyłem I A ta krypa, to jest jednego, co go wzięły do wojska. Cisza. Po chwili Szulim wstydliwie dodaje: *- Ale, jak kto ma siłę — to możno na tej krypie pychować... Mecenas uśmiechnął się bez znaczenia. Cały był zmylony jak własny uśmiech — wszystko straciło symetrię. Suwał po mokrej desce jedną nogą obutą i jedną bosą, bóle latały po nerwach, a myśl o młodej Stefie przeszyła serce jak igła. O zmierzchu mecenas ze Stefą szli wąwozem na spacer. Wszystko — po powrocie z wyspy — okazało się inaczej: Stefania ani nie szlochała, ani nie drżała w nagłym rozbudzeniu, ani nie pakowała waliz. Kiedy mąż — blady — stanął przed nią, wzruszyła ramionami, skrzywiła się i powiedziała raczej uprzejmie: "Głupi..." Dzień przeminął — podobny do poprzednich. Przed wieczorem mecenas zaproponował przechadzkę. Był smutny. Pierwszy raz w życiu nosił w sobie śmierć. Zupełnie jak gdyby zgroza topieli nie miała już nigdy przeminąć... Poniechał nadziei na jakiekolwiek jeszcze tutaj zadośćuczynienie dla swoich osobliwych tęsknot. Czyż nie prowadził pod rękę martwicy? Gdzież ten jaskrawy wicher, gdzie to rozedrgane powietrze, gdzie ten zachwyt drapieżny, zwycięski, który powinien szumieć wkoło tak pięknego, tak upieszczonego ciała? Mecenas zwątpił o miłości. W miarę jednak, jak szedł z żoną coraz dalej wąskimi ścieżkami — rytmicznie, sprężyście, noga w nogę i bok ściśle przy boku — z wolna pogodniał. Przypomniał sobie siwą brodę Szulima i jego starcze opowiastki o nieszczęściach rodzinnych. Pomyślał: — Nie mam już może siły na sprzeciwianie się rzece; ale przecież to młode, wspaniałe zwierzę zdołałem zdobyć. I trzymam je — posiadam. Niechby dziad zobaczył, na jaką stać mnie żonęl Uprosił i skręcili w miasteczko. (Może Szulim gdzieś się nawinie?) Wkroczyli w zakamarki, w uliczki... Stefania prychała, zatykała nos, przebierała nogami po kamieniach z wysoka, jak wyścigowiec. Niektóre okna już świeciły — przy ziemi. Mecenasowa stawała i — chociaż obok na przyzbach siedziały skulone osoby — zaglądała do wnętrz, czyniąc zjadliwe uwagi. Mąż irytował się i dość gwałtownie pociągnął ją naprzód. ( Zerknęła spłoszona; uległa. Mecenas znowu — z triumfem — pomyślał o Szulimie. Blisko rynku natrafili na zbiegowisko. W progu domu jakaś młoda Żydówka trzęsła pięściami, tupała, charczała z wściekłości, mężczyźni tłoczyli się, kobiety wrzeszczały, dzieci wpadały pod nogi. Goście nie mogli przejść. Stefania zapytała pierwszego z brzegu chłopaka: — Co się stało? Co to za taka heca? Milczał chwilę, w końcu burkliwie objaśnił: — A to synowa zbiła Szulima: on ji miał dać pieniądze, to dał wnukowi, jej synowi znaczy. A ten Josek wydał na gołębia. Mecenas rozejrzał się z niepokojem. Popchnął tego i tamtego, utorował żonie drogę do mostku — nagle drgnął. Pod ścianą stał Szulim bez czapki, wsparty na gołębiarzu. Płakali; przewoźnik starczym, bezdźwięcznym szlochem, jego wnuk — wniebogłosy. Mecenasowi zrobiło się przykro. Jakżeż bezsilnie zwisały teraz ramiona, które kilka godzin temu wydarły go rzecel Odwrócił głowę, pośpieszył czym prędzej wyminąć boleściwą grupę. Kiedy dotarł wreszcie do pustego placyku, uderzyło go to niemiłe, że żona chichoce. Zatrzymał się, mruknął pytająco... Stefania powiedziała: — Drugiego już dzisiaj widzę starego we łzach. Chi... chi... Mecenas zachwiał się jak przebity. Ramię, które dopiero co tak krzepko przyciskało do żeber dłoń żony — omdlało. Wstydliwie spojrzał w stronę Szulima... Tak, obie siły starców okazały się dzisiaj nieważne: i ludzką, i męską zdeptały młode kobiety. Śmierć zaszemrała w piersi mecenasa... Z ulgą uświadomił sobie ten szmer. Bo Szulim wypłacze się i znowu chwyci za wiosło; a mecenasowi cóż było po życiu, niezdatnym do sztuki miłosnej? T DNIÓWKA — Pódź, Bukiecik, pódź, pieskul — Na, tu... Olek, złamany w krzyżu, rozczapierzony jak kokosz, cofa się w głąb podwórza ku budzie, a czapka w jego garści miga szerokim kołem. Kundel na drodze rozumie grę. Niech tylko przywrą za nim furtkę, zaraz łańcuch zazgrzyta, ręce utłamszą żebra... Zabite zostanie szczęście kosmatych łap — trawiasta i kurzliwa swoboda! Franciszkowa stoi przed chałupą. — Ady prędzej, Olek, niezdaro! Do żarcia toś sprytny... Chłopak tańczy. Bijąc hołubce bosymi piętami, kręci się jak wrzeciono. Jeszcze odrobinę i pies nie wytrzyma w rezerwie. Warczy, szczeka... Resztą rozsądku trzyma czoło przy ziemi: między Bukietem a klęską trwa pionowo pusty kwadrat — roztworzona furtka. Serce bije w murawę, głos i jęzor kłębią się w gardle, L. z oczu zieje modlitwa: żeby wolno było chwytać, rozdzieraćl Światło i nocbez końca — w biegu niuchem witać i żegnać ogoneml Olek gwiżdże. Pies konając z udręki już pełza ku złowrogiej granicy. Wtedy gwałtów przybywa: nie tylko spodnie i rękawy szastają się gorąco, ale i włosy kołują nad głową. — Weź, Bukietuś, weź, psinkol Kaszkiet śmiga w powietrze. Trzaski... Furtka zamknięta. — Jesteś, ścierwo, zarazo?... Teraz wracają powolne ruchy i słowa zwykłe. Bukiet nie będzie się sprzeciwiał: zna bydlęcą możność i w psie, i w człowieku. Tak się zaczyna rano: od klęski nocnego wartownika. Franciszkowa wchodzi do obory. Olek do chlewu. Słychać po chwili, jak mleko siurka do wiadra i jak maciora chrząkaniem wabi potomstwo. — Ociec, a dej tu siana krowinie. — Tato, maluśkie za skąpo dostały osypki. Franciszek wyłazi z izby — troska i życzliwość skupiają się na dziennych zwierzętach. Franciszkowie są komorniki. Własnego nie mają; to jedno, to drugie chodzi na wyrobek. Olek terminuje u stolarza, Jasio jest w szkole. Teraz trafiły się Franciszkowi dniówki u sąsiada: chłop czmycha, jnechraci sobie łeb i ziewa. Kiedy stara zostaje w domu, mąż budzi się nie w humorze. — Sama ji dejl Ino by się chłopem posługiwała, cholera... A zepsuj mi gadzinę — już ja cię zepsujęl Janek wysunął głowę z komórki (siedzi u królików). Chichocze. Sąsiad jest nietutejszy i nieswojacki — letnik z Warszawy. Tamtego roku kupili chałupę,- teraz rychtują wszystko po nowemu, bo forsę mają. Mularze już chlapali się w wapnie, kiedy Franciszek stanął do szabrowania. Domek był niewysoki, rusztowania nie opłacało się dźwigać; tylko deskę wsparli o dwie drabiny i tam trzeba było łachać w niepewności jak czapla na kładce. Oroń dał kubeł; kielnia leżała przy beczce, tylko szabru nie widać. Franciszek stęknął: — Psi porządekl Nijakiego składu w tym wszystkimi Zlazł z drabiny. — Te, Oroń, słuchajciel Gdzie szaber? Ślusarz odezwał się z dachu: — > Gdzie szaber?... Mam ci go w rękę włożyć?l Slipie masz? Rozum masz? Szukajlll Ja także samo musiałem koriolit z szopy wydrapać przez niczyjego pokazywania. Choć to i ze wszystkim nie moje "dieło"... Ślusarz jestem. Splunął. — Gdzie majster? — markotnie pyta Franciszek. Oroń gwiżdże i przybija papę drobnym ślusarskim zamachem. Szaber licho zaniosło na ganek. Dwa chłopaki od Wojtalika miały tynkować z drugiej strony, od kuchni. Ale pożarły się o pace, że jedna była wygięta. Tak strasznie wyzywali na siebie: musiał Franciszek zliźć i rozeznać się w sprawie. — Czego gardło drzesz? Czego się pieklisz, szczeniaku? Za darmo ci majster płaci? Za twój niewstydny pysk?... Wojtaliki spojrzały po sobie i dopiero na niego z gębą: — Coście tu? Za majstra nastali? — Kiedy tak, to dajcie drugą pacę — i będzie po krzyku. Franciszka odęło. — Niedoczekanie wasze, syny nieczyste, żebym ja wam co dawałl Slipie macie? Parszywy rozum jest? To se paców szukajcie! Ja także samo szaber przez niczyjego pokazywania znalazłem, chociem i nie mularz. Cieśla jestem I Splunął. Wojtaliki poszły na ogród. Już było dobrze pod obiad, kiedy przykuśtykał So wa — pan majster. Cicho podeszedł — nie spodziewał się nikt dopatrunku — nagle zaczął sobaczyć: — Ludzie, ludzie, kto was uszanuje, kiedy sami sumienia nie macie? Robota w lesiel Ta facyjata ze szczętem koślawić obita! Jak żydowska kanapa. Gdzie Wojtaliki? Wapno rozpaprane... Franciszek Zołotucha, pijaniście? Jak ten szaber tu zarzucony?! Wróbel dziobem kujnie — będzie po szabasie! Bodaj was zaraza, robotniki majowe!I! Łaził, kijem we wszystko stukał i siniał na twarzy. Nikogo nie ciągnęło do kłótni, bo kto by się przejmował... Majstra prawo urągać, ludzkie — forsę brać. Sowa schrypł i wziął się do metra: w którym miejscu dać okap, żeby wszędzie był równy. Póki stary piekłował, Wojtaliki podciągnęły portek i tak się przyłożyły do tynku, że na całą ulicę szur poszedł — pace migały po murze. Niezadługo baby przyniosły jedzenie; Wojtaliszczanka też przyleciała ze strawą do braci... Każdy rzucił narzędzia. Po południu robota szła za porządkiem: Sowa sam koło wszystkiego utykał i wypominał, co trzeba. Tylko z Franciszkiem zdarzyła się heca: sięgał po tytoń (marynarka wisiała uczepiona na rynnie), deska się jakoś umkła — i grzmotnął o ziemię. Wiele nie poczuł, bo tam było tej wysokości pół człeka, ale majster znowu się rozdarł: — Deska ma być przywiązana do drabin! Palić przy budowie wzbroniono! !l Uśmieli się ludzie — i spokój. Aż nad wieczorem przygnało właścicielkę. W skórzanym paltocie, w uchatej czapie, samochodem zajechała, trąbiąc. Chłopaki zaraz zeskoczyły z ceberków, Oroń gwizdnął przeciągle. Póki maszyna nie ucichła, nikt śliny nie łykał — tak wszystkich do jęło. Wreszcie Sowa postąpił do bramy i przywitał się z panią. Młoda była, na twarzy wesoła, bardzo szparka. Zaczęli chodzić wkoło domu — ona naprzód, on w tyle, z czapką na bakier. Jaka tam była mowa — trudno wiedzieć, bo nie każdy ma śmiałość do obcego; więc ludzie (choć i nie robiąc) zostali na miejscach. Franciszek nawet zakurzył papierosa. Dopieroż Oroń psyka do niego. We dwóch przeleźli na dach od werandy i stamtąd mogli już słuchać: majster z właścicielką stali przy stopniach. Pani mówiła: — Panie Sowa, nie wiem, jak to nazwać: niedbalstwo, nieuczciwość? Przecież którego to dziś mamyl Dwunasty... Remont miał być na pierwszego skończony: umowa była przy świadkach. I pan wziął pieniądze. A dzisiaj? Przecież dom prawie nie tknięty! II Majster ruszał grdyką i krzywił się: — To jest dobrze, proszę pani: umowa... Ale człowiek ma nie to jedno na głowie. Na ten przykład ja: ja wszystko mogę zrobić, bo wszystkiego jestem nauczony. I nie takie domy się budowało I Pani widziała w rynku kamienicę Ulanowskiego? To nieboszczyk póki życia nie mógł się oddziękowaćl Ale proszę pani, dzisiaj czasy nie takie. Na ten przykład ja: ja bym z duszy, serca wykończył... Ale czy można z taką hołotą? Stój tylko i naganiaj to bydło? — Wiec niech pan stoi i nagania, panie Sowa. Jak Mistig chciał się z panem rozmówić o klamki, to powiada, że nigdy pana na budowie nie zastał... — Iii, proszę pani... Pani na żydowskie szczekanie uważa? Czy on ma o czym pojęcie? Czy ja mogę tak ganiać z mokrą ścierką, jak on? Na ten przykład: dziś... Naznaczona sesyja o zarazie od berberysu. To co? Porwę się od interesu społecznego i tu przylecę?... Nie ten jeden domek ma się na głowie. Prezes kółka jestem U! Splunął. Oroń z Franciszkiem czym prędzej poleźli na deskę, bo Wojtaliszczanka o coś widać przyleciała do chłopaków i hukała — głupia — po sadzie. Ledwie ją odegnali machaniem. Kiedy za chwilę majster z właścicielką wyszli zza węgła, ona była czerwona ze złości, a on chwacko spozierał na ludzi. Poleciała do wnętrza — Sowa przyzostał i powiada przed siebie: — Niech donderuje. Jej prawo krzyczeć — moje: forsę brać. Nie doczekał Franciszek końca harmideru, bo swoja pora nadeszła. Wziął marynarkę i truchtem do domu. Kwiecień był, godzina szósta: cierpkość parowała z drzew — wspomnienie mrozu. Zawilce bielały, na brzozach drżało od wisiorów, wiatr zrobił się ciepły jak dobre słowo, obłoki nasiąkały zachodem. Franciszek myślał o uchatej czapie. Bardzo wrychle nastał czas spania. Tędy się przeszło i siędy wkoło obejścia — wszędzie spokój: baba obrządziła stworzenia, tylko Bukiet skomli w komórce. Franciszek pojadł kartofli, siadł kurzyć na progu. Chłopaki — szare od zmierzchu — ciągną kosz z zielskiem dla króli, matka kotłuje garnkami po misie — zmywa. Dobrze by legnąć... Ale i siedzieć dobrze. Najlepsza rzecz: miejsce zagrzewać. Gwiazdy prześmiechują się w górze, rade trwałym wywczasom, grusza tak statecznie panuje na miedzy — jak kokosz... Wszystko miłe, co z dawna osiadłe. Olek pyta, ziewając: — Tato, czy już spuścić Bukieta? — A spuść. W komórce robi się piekło. Kundel zawodzi maleńkim, szalonym głosem, łańcuch zgrzyta, cąłe podwórko drży od wstrząsów mechratego ciała. Franciszek obrócił głowę, czeka... Nie zdążył nogi usunąć — uderzyło jak pełnym worem. Pies — nieprzytomny — popędził w swoje szczęście: w szczęście ruchu. — To ci cholera! — mówi Franciszek — Zryć ma, miętko ma i jak to nieczyste go kusi. Wolno uniósł się z proga. Drgnął: coś opodal ryknęło... Samochód. Franciszek, wspomniawszy uchatą czapę, mruknął: — Są takie niektóre i ludzie... Niespokojne jak psy!! EKSPLORACJE Marta z początku bardzo się irytowała osiadłszy w domku wyremontowanym pod dyrekcją majstra Sowy. Właściwie wszystko zostało zrobione jak na złość. Okiennice, drzwi, ramy okienne bynajmniej nie przystawały, klucze nie chodziły w zamkach; pośrodku jednej z białych ścian pokoju widniał długi, niebieski kleks; okap na froncie kończył się w niepojętym miejscu; półka w rogu werandy spoczywała na dwóch trójkątnych podpórkach i jednej pionowej listwie. Piec w kuchni dymił. Szybki miały pełno skaz. Marta ciągle wzywała Sowę na rozprawy. Wzburzona, wskazywała mu partackie wyczyny. I jeszcze bardziej wzburzona... musiała kapitulować. Sowa przychodził, pobłażliwie słuchał wymówek, a potem udowadniał czarno na białym, że zarzuty wynikają z niedołęstwa Marty. Bo jakże okiennice, drzwi i ramy miały przystawać, a klucze obracać się, kiedy Marta nie znała najprostszych sposobów? Za dotknięciem majstra { wszystko świetnie służyło: tu podepchnąć dobrze w górę ramieniem, tam przycisnąć z całej siły plecami, ówdzie huknąć pięścią albo po prostu... poślinić — i ład stawał się idealny. Co do kleksu, to pod słońce wcale nie było go widać; okap nie mógł być dłuższy, skoro takiej mocnej trzycalówki dębowej, jak ta właśnie krótka, drugiej próżno by szukać. Wszelkie zaś zarzuty na temat braku symetrii Sowa przyjmował uśmiechem. Patrzył bezradnie na tę dorosłą kobietę, taką jeszcze głupkowatą jak dziecko... Marta wkrótce spostrzegła, że dla swoich pretensji u nikogo w miasteczku nie znajdzie poparcia. Mistig wprawdzie zachwycał się nimi, ale w sposób marzycielski, jak wonią pańskiego stołu. Przymykał jedno oko, cmokał, przytakiwał, nic wszakże — poza aforyzmami — nie dodawał do sprawy. Należało się przystosować. Marta szybko to uczyniła. Najbardziej rażące braki załatano przy pomocy dwóch dziewczynek, które nie miały jeszcze w pracy dobrych ani złych nałogów. Resztę krzywizn, szpar i niedorzeczności ozdobiły rośliny oraz różne miłe lub zabawne przedmioty. Marta odkryła na wtorkowym jarmarku źródło glinianych kogutków i gołębi, lukrowanych koni, podobnych do pudla i do łabędzia, dziwacznych skarbonek, dzbanuszków, świstawek... Wszystkie te sprzęty były tak samo krzywe i niedorzeczne jak okap majstra Sowy; ponieważ jednak nie miały rozsądnego przeznaczenia — cieszyły raczej fantastycznością kształtu. Niebawem Martę oświeciła myśl, że i ten domek w miasteczku nie jest rzeczą serio, skoro nikt nie ma zamiaru w nim zimować, błyszczeć stanowiskiem ani umierać. Z chwilą gdy tak pomyślała, przestała się martwić z powodu niebieskiego kleksa. Przeciwnie: postarała się, by zabawność letniego osiedla stała się jego najwyraźniejszą cechą. W ogrodzie wyflancowała łany astrów na miejscu, gdzie dawniej były kartofle; warzywnik okoliła wałem białych floksów; wszystkie dołki obsiała nasturcją, wszystkie górki bratkami, sprowadziła najdziwniejsze, zagraniczne jarzyny, których owoce odpowiedniej wyglądają w serwantce niż na talerzu. Upstrzyła, wystroiła, odmieniła tak chłopską gospodarkę, że miejscy goście nie mogli dość się nachwalić. Natomiast Wojtaliszczanki niechętnie pracowały u Marty, chociaż dobrze płaciła. Niechętnie wyrywały koper spośród róż i chrzan sprzed werandy. Niechętnie krowieńcem podlewały begonie. Niechętnie zwłaszcza pełły bez końca i gracowały. Jeżeli Marty nie było w domu o szóstej po południu, z mściwymi twarzami czekały na nią przy bramie; bo nie chciały na jedną nawet noc zawierzyć swoich należności pani, która tyle pożytków marnuje dla fanaberii. Mówiły do siebie: — Żeby to jeszcze jaka dziedziczka, żeby to w parku przy dworze — niechtal Bogaczowi wolno. Ale taka — tful — łachudra na czterech morgach... I dużo flanców umyślnie przydeptywały, a dużo wynosiły pod chustką. Marta zaprzyjaźniła się z Meną. Ceniła jej dekoratorski stosunek do świata, o tyle bardziej wszechstronny niż kameralna twórczość Flory. Mena zdobiła nie tylko wnętrza i stroje, ale i plenery, i sytuacje, i swoje życie, i wszystkie życia po drodze. Przy tym nie ograniczała się w środkach. Suknie zdobiła erudycją, malarstwo humorem, przyrodę muzyką, rzeczywistość snem, a wszystko — sobą. Pracowała bez wytchnienia. Doskonalenie strojów Marty rozpoczęła od zamiany imienia Marta na imię Sylwia, które podobno le piej harmonizowało z tym typem kobiety. Później okazało się, że Sylwia, jako nimfa z lat 80-tych (balet Barbier-Delibes), powinna nosić medalion na aksamitce i koronkowe kołnierze. Rzeczywiście, toalety Marty, przyprawione barbierem, niezmiernie zyskały, Sylwia zaś oczarowała Jeremiego. Ogród Mena na ogół pochwaliła; zauważyła jednak, że Marta (była śpiewaczką) powinna dostosować repertuar do malw pod oknami, do różanego klombu, na który spływały arie (pianino stało tuż koło drzwi od ganku) oraz do wszechwładnego — wieczorem — zapachu maciejki. Zabroniła śpiewać afektacje Poulenca, groteski Ravela i symplizmy Szymanowskiego... Kiedy sią słuchało pieśni tych współczesnych markizów, siedząc na ławce z pręcia brzozowego — ogród wydawał się ubogi: malwy nazbyt parafiańskie, gatunki róż nie dość dziwne, woń maciejki kuchenna. Natomiast Szubert, Moniuszko, Czajkowski — wprowadzeni na miejsce tamtych arystokratów — podnieśliby przez swoją naiwność klasę trawników i klombu. Któregoś dnia Mena zaproponowała wycieczkę do Scieżyc po gałganiarze. Były to dery, tkane przez chłopki ze spłowiałych strzępów odzienia. Resztki dawno zapomnianych fartuchów, wsyp, kaftanów, koszul składały się na wyrób czasami zadziwiająco ładny. Mena za ostatniej bytności w Scieżycach (malowała tamtejszy młyn) wykryła u jednej z gospodyń piękny egzemplarz, cały w niebieskich, przydymionych tonach. Taki właśnie, jaki powinien leżeć na podłodze sielskiego domku Sylwii. Wyruszyły w towarzystwie Jeremiego, bo mąż Marty — doktor — zatelefonował z miasta, że pacjenci go nie puszczają. Jechało się furą przez piachy i jałowce, jak gdyby w głąb kulis tego kraju, którego świetną rampę stanowiła rzeka. Mena miała dużo ro boty. Stosunek między Sylwią a Jeremim niepokoił ją: czuła się odpowiedzialna za losy ich flirtu, skoro powstał na skutek przemiany Marty w Sylwię. A właśnie zakochani zdradzali tendencję ku ślepocie, ku intymnym cielesnym wzruszeniom. Na trzęsącym wozie siedzieli blisko siebie z czujnością całkowicie obróconą do własnych wnętrz, gdzie najoczywiściej przybierały żądze. Mena nie chciała dopuścić do przedwczesnego kataklizmu. Postanowiła, że Sylwia wyzyska miłosną temperaturę chwil dla zobaczenia świata w jego najwyższej urodzie. Więc zagadywała Jeremiego dowcipami na temat metafizycznych rozpędów malarza, Martę zasypywała pytaniami o projekty podróży... Jak mogła, podsycała słabnącą świadomość przyjaciół. Często zatrzymywała konie i kazała wysiadać. Szli wszyscy jakąś drogą polną albo leśną do miejsc, gdzie piękno — zaczajone wśród drzew czy na granicy między niebem a ziemią, czy też w rozpadlinach szerokiej panoramy — czekało, by zwyciężyć człowieka. Kulisy odsłaniały się jako labirynt czarów, a Mena — jako czarodziejka. Sylwia z Jeremim przez chwilę zapominali o sobie. Jednak, gdy tylko ich spojrzenia znienacka się spotkały, poznawali, że jest aż tak pięknie dlatego, że pragną. Wtedy brali się za ręce. A świat znowu przygasał. Do Scieżyc przyjechali koło południa. Wójcik z furą potoczył się dalej do Leśmierza, Mena zarządziła popas. Pośrodku wsi, na wygonie, schodzącym ku rzece, odpakowali jedzenie i raczyli się, wykrzykując, walcząc o pierożki i o czereśnie. Erotyczny trans przerodził się w żakowską wesołość. O kilkanaście kroków w dół dwie kobiety płukały bieliznę... Mena usiłowała wciągnąć je do rozmowy-, milczały, urażone nieprzystojnym obyczajem przyjezdnych. Tymczasem od strony opłotków nadciągnęły gęsi. Sylwia zaczęła rzucać w nie pestkami. Jeremi drażnił laską. Wkrótce wokoło malutkiego obozowiska wybuchł szał trzepotów i gęgań: białe skrzydła frenetycznie tłukły po wietrze, któryś ptak zakrztusił się i charczał; Mena groziła mu scyzorykiem. Wtedy kobiety — rzuciwszy nagle bieliznę — przybiegły. — Cóż to? — pieniła się jedna przez drugą. — Wariaci, głupie jakieś czy co? Stworzenie straszyć I Noża na cudzą żywiznę łapaćl A kto pozwolił murawę na cudzem groncie odgniatać?! Won stąd! Tu nie jest żaden dla obieżyświatów interest Jeremi zaperzył się, Marta przeprosiła. Natomiast Mena bez słowa patrzyła na wrzeszczące baby. Nie ruszyła się, gdy jej towarzysze pakowali plecak; powiedziała tylko: — Doskonała ta podkasana, z tym jednym zębem. Tamta druga — bez sensu: pulchne nie powinny się wściekać. Ale ta chuda, to taka renesansowa wiedźma z jakiegoś Sądu Ostatecznego. (Może Provost? Ten z Bruges...). Po drodze ku gałganiarzowi jeszcze rozpamiętywała: — Gęsi... Szalona baba... Wierzby... Strasznie dużo charakteru! Wreszcie roześmiała się. — Wiecie co? — zawołała. — Dodam tę scenkę do mego młyna. Na pierwszym planie. Tak! Przemaluję obraz! Będzie o wiele lepiej. Kwestia sprawunku nie od razu ułożyła się gładko. W zagrodzie zastali wprawdzie nędzę, ale właścicielka, usłyszawszy propozycję sprzedania dery, okazała niechęć. Długi czas milczała, kołysząc dziecko, i wcale nie prosiła do izby. Gałganiarz wietrzył się w słońcu na płocie (podobno był wczoraj pożyczany sąsiadom na jarmark: gospodarze nie mieli już wozu ani konia). Marta zaczęła chwalić dobór kolorów i przyjemny wzór. Mena zapośredniczyła: — Niech gosposia sprzeda. Konia i tak nie ma... Ta pani chce dobrze zapłacić, bo tak jej coś do głowy przyszło. A cóż właściwie taka rzecz jest warta bez konia? Niebawem na podwórku zebrało się z dziesięć kobiet. Skądciś już wiedziały, o co chodzi, i poprzynosiły zapaski, różne kilimy i koce. Pchały to wszystko w ręce, ale nic nie było ładnego, goście nie chcieli brać. Więc złe, że nie pozyskały owych durnych kupców, zaczęły półgłosem urągać. Jedna z dziewczyn skubnęła nawet Menę za rękaw rodierowskiego swetra, piszcząc: — O, toto pewnie lepszel ten cygański kabat, wo... Chichotały, oglądały obcych od stóp do głowy jak cyrkowe dziwa. Jeremi gwizdał, z rękami w kieszeniach, zagapiony daleko, a właściwie bardzo stęskniony do ust Sylwii i do rozkoszy. Gospodyni powoli zmiękła. Rada z triumfu nad bogatszymi chłopkami, spytała w końcu o zapłatę... Marta czym prędzej położyła duże pieniądze na stągwi. Właścicielka koca, upojona, zażądała dwa razy tyle; Mena spierała się. Jednak targu dobito i po chwili cała gromada obstąpiła płot — ściągać pasiak i wręczać nowonabywcom. Podczas gdy tłumnie trzepano i składano, Mena odwołała Martę do izby. Było tam ciemnawo, fuksje zasłaniały szybkę. W prawym rogu łóżko, pełne szmat, dzieci i kotów, ziało kwasem; na kominie — widać zimnym — kwoka goniła kurczjg; w lewym rogu stał stół, zawalony garami; nad nim wisiała półka. Mena szybkim ruchem zdjęła coś z tej półki. — Patrz — zwróciła się do Sylwii — jaki kubek.^ Stary. Doskonale zachowany. Popatrz... Angielski fajans. Skąd oni to mają? Pewnie jaki dziadek przywiózł z Ameryki. Jak ulał dla twego domkul Taki sobie komik w kwiatki... prześliczny. Sylwia klasnęła w dłonie. — Czekaj, czekaj — mitygowała ją malarka — zobaczę, może jeszcze co wyłowię. W okamgnieniu przerzuciła łachy, rozsunęła skorupy, zajrzała nawet pod ławę. Dzieci — osłupiałe w łóżku — milczały. Niestety, oprócz obłupanych z emalii saganów, oprócz ścierek cuchnących, obieżyn i dziesiątków niewyraźnych, bardzo szpetnych przedmiotów, nie było już nic użytecznego w tej stancji. Panie skierowały się ku drzwiom. Koło okna Sylwia jeszcze przystanęła: — Ach, słuchaj, fuksje! Zapytam, czyby nie odstąpiła... Ale Mena skrzywiła się. — Nie warto. Brzydki gatunek. Nie lubię tych sinych. Wybiegły. Jeremi czekał z gałganiarzem przez ramię, gospodyni wracała do chałupy, inne kobiety rozłaziły się z wolna. Mena nie zwalniając kroku potrząsnęła kubkiem przed oczami baby. — Ten garnuszek nam się spodobał — oświadczyła. — Macie tu za niego złotówkę. Do widzenia. Zostańcie z Bogiem. Halol Zanim chłopka zdołała pomiarkować, co zaszło, przyjezdni opuścili zagrodę. Płot sterczał teraz, wyzbyty niebieskiej przysłony — bez derki obejście zbiedniało. Gospodyni zerknęła na dom... Dzieci wypełzły zza proga z czymś błyszczącym w rękach. Minutę temu matka może przelękłaby się: "Helka, Franek, a co tam masz w łapie? Rusz tylko kubek, ja ciebie poruszęl". Ale już nie było przyczyny do miłego lęku: kwiaciasty garnczek przemienił się nagle w złotówkę... Gospodyni ścisnęła w gar ści kupką drobnych monet i, markotna, zboczyła do chlewu. Wójcik | furą miał czekać pod lasem, bo tamtądy mu szła powrotna droga od Leśmierza. Eksploratorzy zatem pośpieszali na przełaj, klucząc miądzy chałupami. Przy końcu wsi zaplątali się pośród chruścianych płotów i utknęli przed progiem czyjegoś schludnego domostwa. Nikogo w pobliżu nie było widać, tylko pies ujadał i dzwonił łańcuchem. Mena wpadła w zachwyt. Kazała podziwiać wiśniowe georginie, jak sznelkowe kłębki, słoneczne wiechy heliantusów, czyściutko umiecioną, glinianą dróżkę do sadu. Zrzuciła sweter. Sama stanęła w najbardziej kolorowym gąszczu... Gołe, ciemne ramiona, miedziane włosy po królewsku ozdobiły ogródek: rośliny jak gdyby zapaliły się i rozbłysły od kobiecych czarów. Malarz ze śpiewaczką nie patrzyli: bez pamięci całowali się pod jabłonią. Mena westchnęła, że przepada dla nich widok tak piękny. W tej właśnie chwili wzrok jej padł na wianuszki, rozłożone na ławce pod oknem. Zielone, żółte... Powiązane tasiemkami, więdły i pachniały. Wykrzyknęła żywo: — Jeremi, Sylwio, chodźcie! Wieńce od uroku! Sylwia musi sobie pełno tego zawiesić na ścianach. Przypadła do ławki, wąchała i nanizywała wianuszki na przeguby rąk. Miała już rozchodnikowy, krwawnikowy, macierzankowy... Kiedy sięgnęła po borówczany, ktoś nagle pchnął drzwi od domu i wrzasnął: — Na Boga Świętego! Tera mi znowu ziele kradną! Diabły jakie czy co? W progu stała wiedźma znad rzeczki. Mena spłoszyła się. Rzekła: — Co też gosposia wygaduje! O kradzeniu nie ma mowy. Przecież ja za ziele zapłacę. Kobieta ruszała grdyką jak w agonii. Po czym chwyciła dłoń Meny i zaczęła zszarpywać wianuszki. — Zapłacić?! — ryknęła wreszcie. — Za poświęcanom rzecz?! Nimo takiego prawal! Judaszów tu nimoll Sylwia z Jeremim przybiegli. Jeremi odsunął babę. Sylwia rzuciła się ją uspokajać. — Ależ, moja pani, jak nie, to nie. Nikt gwałtem wam nic nie odbiera. Stara trzęsła się ze wzburzenia. Zabrali co tchu derę i kubek i odmaszerowali w rozsypce. Kiedy przystanęli za węgłem, usłyszeli, jak chłopka wołała: — Oni jeszcze wieś spalą! Te szatani! Te cygańskie bękarci! Wieczór zapadł. Wóz skrzypiał w piaskach, skowronki kwiliły. Sylwia i Jeremi siedzieli uściśnięci; Mena, naprzeciwko, owinęła się pasiakiem; wyglądała jak indyjskie bóstwo. Milczeli, a pachnący wiatr mówił. Czerwony, wielki księżyc stanął koło wiatraka, Wójcik podciął konie. Od miasteczka już zalatywało dymem i piekarnią. Sylwia odezwała się: — To był dobry dzień. Zdobyliśmy dwa zabawne przedmioty dla domku... I najpiękniejszy chyba świat — dla nas, Jeremi. Mena ziewnęła. Powiedziała: — Tak. A wianuszki właściwie, Sylwio, możesz upleść sama — ty znasz się na urokach. Jeremi westchnął: — Któż by je poświęcił, te nasze cygańskie wieńce? DIABEŁ Jeżeli kto ma zegar na Stolarskiej ulicy i jeżeli koło ósmej rano — niechcący czy umyślnie — na niego spojrzy, każdy wtenczas przygotuje uszy na krzyk Franciszkowej. Niektóry nawet wstrzyma robotę, zaczeka... Najwyraźniej posłyszy wiosną i na jesieni; bo okna nie opatrzone, a Franciszkowa póty woła, aż celu swego dopnie. Latem różnie bywa: czasami głos pęka z usilności, innym razem przetoczy się i zapadnie głucho jak kamień gdzieś w trawę — Franciszkowa sama, widać, od razu wie, że nie warto. Za to zimą wzywa i wzywa; i wszystkich podziw ogarnia: gdzież on w taki mróz, wcześnie tak, już się zapodział? Stają w oknach, chuchają na szyby, ciekawszy ogarnie się i — w kłębach pary — wyleci na próg... A Franciszkowa — to dalej, to bliżej — wciąż krzyczy: — Janekl Chodźże tul Janek!... Ludzie marzną, tupią nogami; wreszcie wracają do izby, mówiąc: — Diabeł, nie dziecko. Długo im złość nie przechodzi. Stolarze tak mocno uderzają młotkami w gwoździe, tak ostro heblują, jak by to Janka pod narzędzie dostali... Niejedna matka szturchnie własnego bachora, myśląc o cudzym: "Istny diabeł, nie dziecko!" Później cały dzień jest nierównomiernie przetkany tym imieniem, rozdętym z wysiłku, ciężkim z niepokoju: Janek! Ale już mało kto zważa. Bo rano ludzi przejmują obce rozruchy; razem ze słońcem przybywa jednak spraw i trzeba, uczepiwszy się jakiejkolwiek harówki, zacisnąć serce na wszystko postronne — inaczej świat zalałby, porwał w inne strony tych, którzy muszą na miejscu zostawać. Dlatego właśnie Franciszkowa, idąc z kubłami do studni, kiedy napotka krzywdę — staje i spokojnie patrzy; nie odezwie się ani nie pomoże. Dlatego samego, co i sąsiedzi, kiedy nie odzywają się i nie pomogą, choć ona krzyczy za Jankiem: żeby swojego miejsca nie tracić, żeby nie dać się porwać w jaką cudzą stronę. Franciszkowa dwa razy dziennie przechodzi grzbietem wzgórza, skąd widać spłacheć rzeki. Rzeka zawsze tam jest — w tej zatoce między kościołami. Las, po bokach krzyże — jeden świecki, drugi klasztorny — na spodzie woda; tak to wygląda, jakby na zawsze przyklejone było do nieba. Ludzie, których się po drodze spotyka, wiadomo dokąd idą; krowy, które się pasą pobok, wiadomo czyje są. Tylko Janek nigdy nie wiadomo gdzie jest. Matka myśli: w szkole. Ale nos przy tym marszczy z niewiary. Albo myśli: z chłopakami lata. Ale sama nie wie, jakie to latanie. Czy wąwozem do rynku, czy przez Krajewski płot do Malwiny na jabłka, czy może prawdziwe latanie i gruchanie — jak u gołębi? Franciszkowa, ledwie się stoczy ze wzgórza, woła: "Janek!" Wojtaliszczanka nieraz wybiegnie wtedy z przybudówki, popatrzy za wołającą i mówi: ( — Czego krzyczycie? Wracałam z piekarni, sama widziałam przez okno: siedzi w ławce i pisze, aż mu to pióro trzeszczy. — ¦ Ale! pisze... — odpowiada matka burkliwie. Jednak zwalnia rozpędu i milcząc już kroczy do domu. Z Olkiem co innego. Chodzi do stolarza i od małego był dobry. Zginął gdzie — każdy wiedział: w szkodzie. Dostał lanie — darł się; przestał się drzeć — drażnił Bukieta albo jadł. Zawsze to miejsce, gdzie Olek się znajduje, jest wyraźne; a cokolwiek on robi, wystarczy okiem rzucić — rozpoznasz. A młodszy? Kiedy Franciszkowa zaświeci sobie czasem świeczkę po nocy, to i wtedy nie wiadomo: śpi on czyli też nie śpi? Głowa zwieszona do podłogi, oczy niby zamknięte, nihy otwarte, i czegoś się śmieje. — Janek... Nic nie odpowie. Franciszkowa, wyszedłszy na dwór, aż usta ręką musi zatkać, żeby nie wołać we świat: — Janek! Pódźże tu! Janek! Trudno byłoby świadczyć: albo on tam jest w izbie w łóżku, albo i całkiem gdzie indziej. Ojciec, żeby mu się chciało, toby go ciągle bił. Ale po robocie nic się Franciszkowi nie chce. Matkę tylko — jak już całkiem schrypnie od krzyku i stoi za chlewem, patrząc w stronę rzeki, a Janek raptem — szust! — zeskoczy z dębu, prawie, że na jej plecy... matkę krew zalewa. Chwyci dzieciaka za białą głowę, przyprze gdzie do płotu i zaciśniętym kułakiem wali. — A siedżże, a siedźże, zmoro! a odzywaj się, a odzywaj po ludzku! Chłopak wtedy zwija się — sprężysty i niemy jak pstrąg. Wypuszczony z obrotów, niknie; gdzieś za liśćmi widać przez mgnienie jego mokry uśmiech. Wieczorem Olek nieraz buntuje na Janka. — On jest hycel! On mądry... Przy mamie albo przy nauczycielce, to taki potulny, taki cichy jak ta krzywa bieda... A z chłopakami, to się tak bije, że mało kości nie poprzetrącal Ojciec wtedy odpędza młodszego syna od stołu, mówiąc: — Idźże do studni po wodę, kiejś taki osiłek. Matka prędko przełyka strawę i patrzy, co będzie... Janek zasłania twarz łokciem. Zawsze wstydzi się, ile razy ktoś prosto do niego kieruje słowa. Jeśli w słowach zawarte są nakazy: to a to zrób; tam a tam pójdziesz — chłopak kruszy się i maleje w oczach. To jedno, to drugie ramię przesuwa przed oczami, głowę wtłacza w piersi — walczy ze wstydem jak pies ze wścieklizną. I wszyscy naokoło — chociaż nie umieliby tego zrozumieć — czują chyba, że jego tak skręca, bo teraz on już jest. Jego własne nogi, jego własne ręce sterczą pośrodku izby, jego własna głowa wije się w śieci spojrzeń. Nie ma dokąd uskoczyć, żeby te ręce i nogi stały się niemożliwe do posług. Nie ma gdzie wtłoczyć tej głowy, żeby ona nie wiedziała o domowych rzeczach. I nie ma co zrobić ze sobą, żeby to nie nazywało się: Janek. Okrągłe oczy ojca, żółte źrenice brata, niebieski wzrok matki — wiszą wokoło. Są. Troje ust wpół otwartych zieje kartoflanym zapachem; znowu powiedzą: Janek. I żadne milczenie — gniewne ani strachliwe — imienia tego nie odstręczy. Tu imię, a tu ciało, a tam droga do studnil Wstyd, wstyd dziecinny bez żadnej ludzkiej racji. Najpierwszy wstyd człowieka, który jeszcze nie nawykł do ziemskiego bytu. Jednego lata Franciszkowa dostała posługi. Wakacje już były. Rano, wychodząc z domu, stawała w progu i ostatni raz wołała: — Janek! Pódźże tu! Janek! Rzadko się pokazywał na oczy. Umiała jednak rozpoznać, czy słucha. Mówiła zawsze to samo, bezprzedmiotowym spojrzeniem wytężona ku jarowi — jak ślepa. — Klucz je pod słomianką, śniadanie na kuminie. Pilnujże domu, nie lataj daleko I Po powrocie z roboty zastawała klucz na umówionym miejscu, garnczek z mlekiem pusty, okruchy po chlebie. Przywykła, że to nie jest wiadome, gdzie Janek. Poprzedniej zimy zresztą dość często bywał w szkole. Nauczycielka — kiedy spotkała Franciszkową — upominała: — Chłopak za dużo opuszcza; nie przejdzie do drugiego oddziału. Franciszkowa wtenczas marszczyła się, jak by miała ość przełknąć. Ale dosyć hardo odpowiadała: — A cóż to ja go nie wyganiam czy co? Potem biegła do domu, uskrzydlona triumfem: widzą Janka w szkole, widzą, choć i nie zawsze... W sierpniu wyjechali znajomi letnicy, Franciszkowa zaś -1 zamiast posług — umyśliła brać bieliznę do prania. Wiele teraz przebywała w domu i nieraz ją to ubodło, że ust do kogo nie miała otworzyćl Inne kobiety słyszała, jak wołały: — Przynieś mi drewekl Albo: — Co to tam buczy na drodze? Leć ino zobacz! Kiedyś tak się zdarzyło, że koszule męskie były na trzecią zamówione, a jedna suknia na czwartą. Z suknią dużo kramu, bo cała z falbanek, więc Franciszkowa nie mogła biec z koszulami, chociaż leżały gotowe. Latała od deski do komina, dmuchała na węgle i coraz gorsza złość rozpierała jej serce. Rzuciła wreszcie robotę, wyskoczyła na dwór: — Janek! Pódźże tu! Janek! I nagle gniew, podmyty łzami, rozpękł się na wargach kobiety. Drżące usta usiłowały zgarnąć jego szczątki — płacz bijący z krtani zmywał jednak wszystko. Zawsze tylko to imię wołać i wołać! Zawsze tylko tego chłopaka z dalekości przyzywać! Franciszkowa zeszła w jar — nie znalazła tam syna. Dopiero na miedzy za grochowiskiem stanęła: dzieci siedziały pod tarniną. Janek i dziewczyna, chudymi pleckami obrócona do jaru. Gadali. Zwłaszcza Janek, żywo trzepiąc ręką, powtarzał jakieś słowa, potem chował za siebie zaciśnięte pięści, znowu je wyrzucał, śmiesznie rozpowiadał. Dziewczynki głos brzęczał jak Y drobne pieniądze. Zrywała się co chwila, trzepotała sukienczyną w kratkę, śmiała się albo po koziemu tupała. Matkę zatknęło... Dziw dziwny: tak sobie Janek gwarzy, tak składnie coś swojego wyrabia... Po mięciutkich krwawnikach zaszła bliżej tarniny, żeby choć raz posłyszeć taką mowę, która się nadała Jankowi. Nie uważali kroków: dalej klekotali, rękami machali. Kobieta rozgarnęła gałązki... Właśnie przysiedli znowu i chłopiec cofnął wypełnione garści. Patrzył na dziewczynkę, której schylona twarz ledwie bielała spod włosów. Wyprężył nagle jedno ramię i rozwarł dłoń. Leżały na niej dwa strąki. Wyszczerzył wtedy zęby, mówiąc szybko: — Karda* jedzie. A la kogo? W tejże samej chwili zza czarnych włosów brzęknęło: — A la poni *. — W ile koni? — pytał Janek. — W parę koni! Dziewczynka uderzyła piąstkami w ziemię, chłopiec nacisnął strąk, krzyknął: "W osiem koni!" i wyłuskwił ziarna. Potem rzucił groch, wstał i — jak porwany wiatrem — zaczął kręcić się w miejscu, wykrzykując: — Karda jedzie! A la poni! — Karda jedzie! A la poni!! — brzęczała na miedzy dziewczynka. Franciszkowa puściła gałęzie. Dwa głosy, brzęczące i świergocące, tak były pewne, tak zgodne, że — mimo woli — przychodziła myśl: a może to nie jest durny bełkot dziecinny — może oni naprawdę coś wiedzą, może coś ważnego nazywają tym kulfoniastym gadaniem?... Skłopotana, Franciszkowa powróciła do domu. Znowu rozdmuchała żar, napełniła żelazko; wreszcie obejrzała się za wodą do zwilżania. Nie było w kubku, wyszła więc przed sień do beczki. Sąsiadka za płotem upominała: — Antoś, wyszukajże mi tom mietłęl Dzieciak tłumaczył: — Mietła je w komórce; ale żeby tak na mnie, to ja bym tera nie miótł, aż dopiero jak tata te wióry zwiezie... Franciszkowa westchnęła. Szybko, szybko, zanim przebrzmiały za płotem zrozumiałe wyraży, dodała do nich szept: "Karda jedzie. A la poni..." Po czym nasłuchiwała chwilę, jak gdyby badając, czy i na te słowa znalazło się miejsce w gospodarskiej ciszy. Pod koniec lata Franciszkowa zrobiła się ciężka. Jak tylko podleciała skorzej albo coś podźwignęła, w boku stawała jej twarda kula: jak gdyby nowe dziecko miało głowę z żelaza. Mąż robił przy układaniu chodników, Olek dostał pierwsze zasługi u majstra. Zaczął palić papierosy, kupił kraciaty kaszkiet, sprzedał króliki. Mało co zaglądał do domu; tylko na jedzenie i spać. Franciszkowa wiedziała, że ganiał za dziewuchami. * Janek jak gdyby trochę przystał do domu. Maciorka się oprosiła — chętnie posługiwał przy chlewku. Znosił także susz, biegał po chleb do piekarni. Wszystko jednak chyłkiem — bez wagi. Wsunie wiadro za próg, rzuci na stół razowiec, podetknie drewek pod kuchnię... i nikt żadnego kroku, żadnego oddechu nie zauważy. A spojrzysz na niego, kiedy on coś dźwiga — tak rozgładzi twarz i tak zamknie spojrzenie, że wygląda, niczym księżyc, któremu chmury nie ciężą. Franciszkowa spróbowała posyłać Janka z bielizną. Ogromnie szybko zanosił i nigdy nie mylił adresu. ( Matka poweselała: dwoje dzieci, nie jedno, namówił do niej Pan Bóg — jedno szło z wnętrza, drugie z dalekości. Szwagier przyjechał rozmówić się o spłatę z ojcowskiego gruntu. Człowiek był zgodny, więc Franciszkowa zabiła dwie kaczki, żeby go ugościć. Tymczasem gorsy, błyszcząc, czekały na odniesienie. Raźno wyszła za próg. — ¦ Janekl Pódźże tul Janekl Dosyć prędko przybiegł. Włożyła mu więc w ramiona ciepłe jeszcze gorsy i powiedziała adres. Pokłusował; z głową zdartą na bok, podobny do białego źrebaka. W mieszkaniu słodko już było od zapachu czerniny, kiedy ktoś zastukał do drzwi. Praczka odwróciła od blachy gorącą twarz... Letnik, dla którego rano posłała bieliznę. Rozglądał się — zły — po izbie. — No, gdzież te moje koszule? Miały być na dziewiątą, teraz pierwsza... Musiałem sam przyjść. Kobieta zastygła. Z półotwartymi ustami patrzyła na pana jak na zamorskie cudo. — Koszule? A przecież Janek już o ósmej... Gość żachnął się. — Janek nie Janek, ja do tej pory w domu siedziałem i bielizny nie mam. Nie było co gadać. Franciszkowa złapała chustkę i pobiegła za Jankiem. Gdzie? gdzie go szukać, podleca tego? Obleciała najpierw rynek: może z dzieciakami szwenda się po kramach — dzień wypadał targowy... Nie; nie znalazła. Pytała jednych, drugich — nie widzieli. Skręciła zatem krótszą drogą do jaru... Zaszła aż w tamto pole, gdzie widziała kiedyś zabawę w strąki i słyszała nieswojskie paplanie. Wzburzona przyśpieszyła kroku. Wreszcie między tatarką a prosem odezwał się cienki głos. Szarpnęła chustkę: nJuż on popamiętał" Nagle ciało Jej, ciężkie i nlezwrotne, doznało wstrząsu: stąpnęła na coś śliskiego. Patrzy... Koszulel Leżą na ścieżce, przyciśnięte kamieniem; widać, żeby wiatr nie zabrał. Schyliła się z boleściami: zapaprane, zmiękłe od rosy — na nici Franciszkową straszny gniew zapalił... Taka posługa, takie poszanowanie od dziecka I! Franciszkowa leci teraz jak zła, wiślana pogoda: na zemstę. Dopadła. Janek coś dłubie, przykucnięty w dołku. Złapała go za ramię i trzęsie: — Coś ty zrobił, coś ty zrobił z bielizną? Wytrzeszczył szare oczy; dziewczyna hycnęła w proso. — Z bielizną?? A leży... Opadło serce. Niziutko, chyba aż na serce nowego dziecka. — Gdzie leży, zmoro przeklęta? Gdzie leży?... — A tu zara... ja mamie pokażę... Więc zdzieliła po karku. Z ogromną siłą. Aż ją samą mrowie przeszło. Wcale nie krzyknął, tylko skulił się w miedzy. Wtedy ręce Franciszkowej opadły... Jakże bić takie niemrastwo bez głosu? Taki stwór oczom ledwie widoczny? Chwyciła się za bok. Odpocznie trochę, weźmie koszule i pójdzie. Stąpnęła w stronę dołku — chce usiąść na jego krawędzi. Zgięła krzyże — i otóż okropny wrzask sprostował ją na nowo. — Ady, mamol Tutej nie możnal Nie można!I Janek szarpnął matczyną spódnicę, a spośród prosa skoczyło blade dziewczynisko. Franciszkowa wzdrygnęła się. — Czego chceta, bękarty? Sprzągłszy chude ramiona, zastąpili dołek. Widać ( tam coś mieli w ukryciu, skradzioną rżecz albo zwierzę, o co tak stali nade wszystko. Pilnie spojrzała po ziemi... A cóż to? Czy jej padło na oczy? W dołku leżały dwie stłuczone skorupy, ze trzy pudełka, jakieś wichetki, tasiemki, badyle... Istny skarbiec dziadowski. Kopnęła ów skarbiec. — Gnoju takiego to, szczeniaku, pilnujeszl Ach, jakiż płacz powstał! I jaka silna napaść!! Dwadzieścioro szponów wczepiło się w ciało Franciszkowej, czworo kolan uderzyło ją w zbrzękłe kolana... Odstąpiła. Zasłaniając rękami łono i mrużąc oczy w ogniu ślepi synowskich, krzyknęła: — Pójdziesz, pójdziesz ty, diable! I Dzieci odpadły. Chłopiec trząsł się, dziewczyna głośno chlipała. Kucnęli i zaczęli zgarniać rupiecie. W roztarganym gnieździe wyglądali jak para śmieciuchów. Ale wargi Franciszkowej były bardzo blade, a wątpia ściśnięte ze strachu. Gdyby kto przyszedł i rzekł: "Idźcie, kobieto, do domu, wasz Janek tam jest" — pobiegłaby z radością. Gdyby kto zawołał: "Klęknijcie, matko, wasz Janek nie żyje" — klękłaby i modliła się szczerze. Bo w tatarce nie było Janka — był diabeł. Nie wiadomo co robiący, nie wiedzieć czemu rad, czemu gniewny, w dziadostwie i w zielu unurzany, ludzkiego dobra niepamiętny — wróg. Franciszkowa prędko uciekła. Odszukawszy bieliznę, splunęła trzy razy, okryła koszule chustką i odczyniła złe jego własnym urokiem: — Karda jedzie. La poni. La poni. WIERSZ Siostra Marty, Klara, przyjechała do miasteczka dopełnić tom swoich wierszy. W mieście nie mogła tego przeprowadzić: za wiele telefonów, autobusów i terminów — sprawy zbyt szybko pędziły za sprawami. Klarze — wiosną — nie starczało już sił, by przerywać spoisty łańcuch wydarzeń dla osiągnięcia tej próżni, w której życie dematerializuje się i przetwarza w sztukę — tęczowe widmo wszechrzeczy. Przyjechała z małym synkiem Piotrusiem. Zamieszkali w domku Marty i bardzo się wszystkim podobali. Szczególnie Piotruś. Chłopczyk był śliczny, mówił o sobie, że jest "pięciopólny" (pięć i pół lat). Marta oddzieliła mu w ogrodzie kawał gTuntu na grządki, podarowała także część swoich czerwonych glinianych koni ze świstawką w miejsce ogona. Flora i Mena wymyśliły natychmiast kilka przepięknych ubranek, które uszyła panna Walentyna. Jeremi zaś i Paweł strugali bez liku lasek, strzał, chodzili na czworakach, gwizdali jak kosy i ciurkali jak słowiki — każdy robił, co mógł, dla zabawy malca. Ale Piotruś krótko interesował sią takimi nowościami. Najwięcej ożywienia wykazywał wczesnym ranem, kiedy projektował dzień. Leżąc, przesłonięty wstęgą blasku zza okiennicy, kręcił się w łóżku i gadał. Obiecywał skopać i wypleć cały ogród, zebrać truskawki, napoić konie, rozgnieść wszystkie liszki i zabić wszystkie cudze psy. Marta i Klara otwierały jedno oko i leniwie protestowały: "Nie, Piotreczku, dlaczegóż rozgnieść? dlaczego zabić? Nie można". Piotruś coś tłumaczył, wykrzykiwał — a one spały dalej. Kiedy budziły się na dobre, zastawały wiele niespodzianek: kapy, pledy, serwety w fantastycznych draperiach zwisały z mebli najmniej ku temu stosownych, cukiernica stała na podłodze, w butach sterczały róże; Piotruś — mało ubrany — szeptał, przysiadał, gniewał się i namawiał. Na pytanie: o co chodzi? dlaczego ten nieład? — upewniał, że to wszystko jest bardzo potrzebne i tak już musi pozostać. Jednak pozwalał zaprowadzić się do łazienki, a potem na śniadanie. Jedząc, bardzo śpieszył — czerwony z egzaltacji. Tymczasem cukiernica i róże wracały na stół — chłopak nie widział, zajęty sypaniem soli do mleka. Klara monitowała, Marta śmiała się. Wreszcie, na czele zabawek, Piotr wychodził do ogrodu. Drewniany motyl toczył się obok na kołach, bijąc ziemię grubymi skrzydłami, krowa — nieco mniejsza — nadążała z lewa, uwiązany do jej ogona woziwoda porywczo zginał jednowymiarowy tors, Marta i Klara prowadziły taczki, wózki, napełnione łopatami i formami do piasku. Małpa z niedźwiedziem doganiały na platformie kulawego tramwaju. Tabor wydawał zgrzytliwe dźwięki, parł naprzód z wysileniem jak armia straceńców. Marta kierowała Piotru sia w stronę grządek. Wyjmowała narzędzia i pokazywała, gdzie kopać; Klara malowniczo ustawiała zabawki na trawie. Później przynoszono jeszcze malutki fotel, pled, rozwieszano hamak. W ciągu przygotowań do jego działalności, Piotr z wolna wygasał. Właściwie palił się tylko w pierwszych godzinach dnia, kiedy nikt nie bronił mu dostępu do poważnych, prawdziwych przedmiotów. Panie odchodziły, zostawiając Piotra rozlicznym zadaniom. Mógł zakładać park między alejką malwową a szparagarnią, mógł przerażać krowę łopotem skrzydeł drewnianego motyla, mógł piec babki z piasku dla małpy i niedźwiedzia, mógł piłką dziurawić niebo i wozić żołnierzy do ataku tramwajem. Klara z Martą wracały do domu. Stworzywszy tak idealne warunki dla dziecka, z błogim sercem zabierały się do swoich spraw. Miały wielkie zaległości w zwierzeniach, więc mówiły, haftując lub łuskając groszek. Jeżeli rozmowa nie kleiła się, Marta rozpoczynała ćwiczenia wokalne, Klara brała zeszyt i podążała na górkę — pisać. W białym pokoiku przy sosnowym stole, w powietrzu napełnionym jedynie smółką różaną i szelestem dalekich liści — wierszom nie nazbyt było trudno wyzwalać się ze wspomnień i pożądań. Klara doznawała triumfu, nie opłacając go srogim wysiłkiem przezwyciężenia. Mimo rozkoszy tej pracy nie zapominała o Piotrze. W przerwach między jedną a drugą falą twórczości nieraz wybiegała do ogrodu z jakimś jeszcze — zapomnianym z rana — cackiem albo z innym, odpowiedniejszym do pory, kapeluszem. Niestety, zazwyczaj zastawała kolekcję bawideł w nienaruszonym ordynku, fotelik, hamak — puste, Piotrusia — ani śladu. Wiedziała, jak to rozumieć: Piotr opuścił swój czarowny obóz i zapewne brodził smutny po ścieżkach; tam wyłapała go Marta i zabrała — znudzonego — do siebie. Znowu i znowu matka przekonywała się, jak trudne miała dziecko: ogrodnik skarżył się, że Piotruś rozciąga po krzakach szpadle i motyki, a raz nawet wydarto mu z ręki siekierę. Najczęściej wszakże chłopiec poszukiwał nie tylko narzędzi, lecz i towarzystwa dorosłych. Lubił słuchać, jak plotkują na warzywniku pielarki albo jak Karolina dogaduje oskubanej kurze. Zamiast organizować przy pomocy blaszanego woziwody swoje sprawki dziecinne, ciążył do wyziewu dojrzałych ludzkich spraw — do gromady, do kuchni. Klara bez przyjemności odnajdywała go na kolanach kucharki, a już z prawdziwą irytacją — między spódnicami Wojtaliszczanek. Wkrótce zatem zlikwidowano poranne wymarsze w ogród. Piotruś został przydzielony Marcie, bo Klara nie mogła nie "tworzyć". Marta-Sylwia natomiast nie mogła nie widywać Jeremiego, Meny oraz reszty przyjaciół. Z tego wynikło, że chłopiec tak nieżyczliwy zabawkom, jak gdyby dla odwetu — sam musiał podjąć się roli zabawki. W ubranku, na którym były wydrukowane damy i parasolki, innym razem — w majteczkach kąpielowych i w pomarańczowym sombrerze, łopotał, toczył się, kwiczał i galopował pod nogami władców. Jednak starsze osoby nie lekceważyły tak Piotrusia, jak on swego drewnianego motyla: bawiły się nim i wtajemniczały w niektóre własne sprawy. Klara doskonale się czuła w miasteczku. Cokolwiek się w nim działo, nie miało z nią żadnego związku; a przecież od rynku, od plaży, od bukowych wąwozów biła ku domkowi Marty łuna uczuć, aura niezbędna poecie. W pokoiku na górce napisały się dwa, potem trzy sielskie wiersze... Klara czuła, że jeszcze jeden — szczególnie gorący — pluszcze gdzieś na dnie świadomości. Nie wiedziała wszakże o czym, ani z czego — ten "termalny" wiersz. Nie przymuszała się, by go ze siebie wydobyć — chciała, by wybuchnął sam. Uważna i roztargniona zarazem, zaczęła chodzić na dalekie spacery. Marta mówiła o niej: "Niech się trochę odprostuje po stołecznym ścisku, później będziemy z niej mieli pociechę1'. Rzeczywiście: w polu, wśród rozległych przestrzeni, zaludnionych przez drobne rośliny i niegroźne zwierzęta, wśród wonnych, cichych obszarów, gdzie nieliczni ludzie w otoczeniu koni i bydła oddawali się pracom tak bezmyślnym i tak zrozumiałym, Klara w pełni mogła zażywać swobody. Po kilku dniach wiersz nabrał rytmu, treść natomiast ciągle jeszcze pozostawała niewiadoma. Klara zaczęła się niepokoić. Krążyła teraz bezradnie przy domu. Chwytała gesty, uśmiechy, błyski oczu — przerabiała na słowa; jednak żadne z tych słów nie dawało się użyć do gorącego wiersza, który ją nurtował. Któregoś przedpołudnia, usłyszawszy gwar głosów w lasku za ogrodem, skierowała się przez maliniak w stronę tej leśnej gawędy. Nie chciała, żetóy ją zobaczono, podchodziła cicho, ukryta w gąszczu. Zatrzymała się o jakie dziesięć kroków od polany, gdzie Marta-Sylwia lubiła z gośćmi przebywać. Między wiotkimi pniami brzóz scena była widoczna w całej swojej wymowie: Marta z Jeremim leżeli na trawie, głowa malarza wsparta o pierś śpiewaczki, dłonie uściśnięte, źrenice obojga — ciemne i błyszczące — wytężone ku Menie, która siedziała na ławce opodal, bardzo piękna, jak zwykle. Przed nią na parkowym, zarytym w ziemię stole — stał Piotruś. Piotruś nagi i rozczerwieniony, w ciężkim wieńcu, opadającym na nosek. Mena (brwi ściągnięte) płukała w szklance długi pędzel, pocierała go o paletę, potem malowała w niewielkim szkicowniku. Piotruś nagle bryknął — mucha ucięła go widocznie, zaczął trzepotać się i wykrzykiwać, kontent z pretekstu. Wtedy Mena potrząsnęła miedzianymi lokami, zawołała: — Ej, panie Amor, spokojniel I dała Piotrusiowi klapsa po tłuściutkim pośladku. Piotr znieruchomiał, niepewny, czy go ukarano, czy to była pieszczota. Sylwia i Jeremi spuścili powieki. Westchnęli. Ich głowy opadły w tył jak nieżywe... Mena roześmiała się. Klarę war oblał. Krzyknęła: "Piotruś!", rozgarnęła gałęzie i jednym skokiem wpadła na polanę. Wszyscy zerwali się z miejsc, wszystko schłodło i zszarzało, a Piotr głośno zapłakał. Od tamtej chwili Klara postanowiła nigdzie synka od siebie nie puszczać. Sylwia i Mena obraziły się: nie wiedziały, co Klarze to mogło szkodzić, że malec pozował i że dotknęła go ciepła, miękka dłoń panny.. Klara natomiast powzięła dwie wiadomości: że Piotrowi źle się dzieje i że męczący wiersz jest o dziecku. Kiedy, roztrzęsiona i prawie ślepa z gniewu, ze wstydu, ze skruchy, niosła chłopca z lasku, kiedy go drżącymi rękami ubierała, kiedy krzyczała na niego: "Dlaczegoś nie powiedział mamusi?I" a potem przyciskała do piersi, jak wybawionego z piekła, i śmiała się ze siebie, że z igły robi widły, i szalała: "Do czego oni mego Piotrusia użyli!I" i wbijała paznokcie w dłonie: "Podła, puśzczam dziecko samopasl" — jej serce waliło w rytmach podskórnego wiersza. Poznała treść tych żywiołowych pulsacji: to była miłość do syna. Teraz pozostawało siąść gdzieś w kącie i zamknąć oczy. Tylko z zamkniętymi oczami można było wy raźnie ujrzeć Piotra w jego samotności. Trzeźwego, małego Piotra, napastowanego przez zabawki i artystów. Piotra, który w wieńcu Amora marzy o siekierze. W dwa dni po zajściu na polance Klara — przed kolacją — wzięła synka za rękę: poszli do ogrodu. Piotr miał pełen fartuch kamieni, przyrzekł wybrukować alejkę. Klara siadła na ławeczce za warzywnikiem, chłopiec przykucnął na ścieżce. Słońce — rudy kłąb ognia — przezierało zza brzóz, wśród dobrze wypielonych zagonów kapusta wyglądała jak wielkie, oksydowane róże na fioletowym kożuchu. Klara czym prędzej zacisnęła powieki. Z wolna świat smugami odpłynął: drzewa, róże i Piotr — wszystko w ogniu zachodnim. Pośrodku próżni stanęło serce i bluznęło wierszami. Klara, czując, że słabnie ze szczęścia, zaczęła mówić: słowa płynęły jak krew z rany, a niezniszczalny Piotruś wstawał z serca jak zjawa z tygla czarownicy. Nagle Klara wzdrygnęła się: ktoś szarpał ją za suknię. Otworzyła oczy. Nie... nic nie widziała. Nie istniało nic. Jednak szarpano ją znowu. Przemogła się. Wytężyła wzrok: tuż koło jej kolan stał Piotr w fartuchu, uwalanym ziemią. Coś trzymał w dłoni, coś wołał, coś pokazywał. Klara jedną ręką zasłoniła twarz, drugą odsunęła dziecko. — O, Boże, jakżeż to było w tym wierszu? — (Cicho, Piotruś, odejdźl) — Jakżeż to było?! — (Czekaj!) — Gdzie są te słowa o Piotrze? Gdzie jest Piotr 1 przezroczysty i trwały jak myśl?! Czyjś głos powtarza: — Mamo, zobacz ten krzemień... Ale Klara zrywa się i odpycha dziecinne, pulchne ciało, które przeszkadza wierszowi. Krzyczy: — Preczl Odejdź, nie męcz mniel Odejdź stąd, ty natrętnyl Coś z płaczem odpada od kolan Klary. Klara biegnie na przełaj w stronę lasku, Piotr krzyczy, oksydowane róże ranią stopy, fioletowy kożuch zbija się w kołtun około nóg i jakieś kobiety nadchodzą śpiesznie, i ktoś mówi wzburzony: — Wstydź się, Klarol Jak ty traktujesz to dziecko? Los Malwiny związany był z losem owoców. Od rodzaju malin, od ceny gruszek zależały jej pomyślności, nie zaś od woli dziobatego szwagra czy brata — buchaltera. Zaraz po pogrzebie matki, kiedy pełno jedliny leżało na podłodze i ostatnie lekarstwo zmarłej stało jeszcze przy krucyfiksie, Bohdan powiedział: — Pakuj się i jedź ze mną. Znajdę ci posadę; w mieście nawet łatwiej utrzymamy ojca... — A tę chałupę się sprzeda. Nie odpowiedziała mu. Wyszła na ganek zobaczyć, czy zachód się nie przeciera, bo drzewa blisko tydzień już kwitły bez słońca. Później przyszli sąsiedzi; potem ojciec — pierwszy raz w życiu Malwiny — płakał. A w końcu należało śpieszyć do pociągu... I brat odjechał. Takie same perswazje powtórzyły się po trzech latach, w dniu chowania ojca. Tylko że teraz Bohdan — od miesiąca zredukowany — milczał, a do sprzedaży namawiał mąż Heli, Michał. Jesień była. Szwagier chodził skurczony, przekręcał i podkręcał knot w lampie, buntował. — Jakie tu siostra ma wygody? Domisko jak grób, ogród dziczeje, ani światła, ani wody, żadnej kulturalnej rozrywki... Z dobrego serca radzę: sprzedać do diabłal Malwina nie miała czasu roztrząsać rady: dziecko Heli krzyczało i czajnik kipiał; stróż wołał, że "na strychu myszy słomę pocięły, to czym napychać sienniki?" Nazajutrz wszyscy wyjechali. Czas — dwa razy zatamowany przez umarłe ciała — rychło wyrównywał bieg. Malwina nie pragnęła odmian. Chciałaby tylko podłogę w kuchni dać nową, bo deski chodziły jak klawisze i wiele statków stłukło się z tego powodu. Ale za sam materiał Sowa żądał sześćdziesiąt pięć złotych... Więc podłoga dalej musiała próchnieć. Malwina zresztą mało przebywała w domu. W okresie, kiedy ogród ma liście, pracowała na dworze. Zimą zaś lubiła chodzić po znajomych. Tymczasem ramy okienne paczyły się, a z garnków, widocznie zapominanych na ogniu, kawałami odskakiwała emalia. Za życia ojca takie sprawy mechanicznie usuwało się na bok — do jego kompetencji. Przepalony sagan czy skrzypiące drzwi. Wystarczyło powiedzieć; zepsuta rzecz na czas krótki wychodziła z obiegu, potem wracała odrutowana, naoliwiona — zdatna. Ojciec to lubił; to właśnie był jego udział w życiu. Między piecem a szafą miał kąt, gdzie stała wielka paka blaszana po herbacie Perłowa; w niej trzymał wszystko, co może posłużyć choremu sprzętowi: druty, gwoździe, szpagat, niezliczone kostropate drobiazgi. W razie szkody ojciec wkładał pudermantel, wyjmował z szuflady narzędzia i póty majstrował, aż kaleki przedmiot ozdrowiał. Matka dbała o schludność... Próbując kilka razy stopą, wchodziła na szczeble drabiny: okurzała, bieliła, wieszała firanki. Po latach zużyli się pracownicy domowi — Malwina została sama z ogrodem, któremu nie można nastarczyć, i z domem za plecami, uciążliwym jak garb. Wybrała ogród. A raczej: pozostała w ogrodzie. Z domu uczyniła leże zimowe i ognisko. Aptekarzowa z tej racji mówiła: — Przykry objaw: ledwie starzy zamknęli oczy, córka od razu chamieje... Że wymówiła stróżce posługi. Wojtaliki miały zostać, ale bez pensji: izba w przybudówce za dopatrunek owocu, za wodę i za to, że drzewa narąbią. Malwina, kiedy wpadła na chwilę od czyszczenia malin czy flancowania truskawek, chciała mieć kąt spokojny. Żeby nikt nie pokazywał jej wtedy dziurawego sitka ani nie prosił się "na rany Jezusa, o worek, bo ścirę pies podarł". Przywykła szybko do prymusa, do kaszy drewnianą łyżką z garnka, do oddartej oprawy "Starej baśni" zamiast śmietniczki. Nie patrzyła po kątach. Zamiłowana w próchnistej ziemi, bez wstrętu dotykała kurzów i pajęczyn, odór zaś gnojówki zahartował ją na niechlujne zapachy. Ogród szedł zdrowo. Dołem dziki, górą wyregulowany. Malwina nie miała czasu na estetyczne zabawki: coraz tłumniej pokrzywy docierały w głąb rabat, a perz zagarniał ścieżyny. Niebawem gąszcz kosmaty, piekący utkał każdy luz między drzewami. Goła ziemia zniknęła spod stóp — wszędzie okryło ją zielsko. Tylko maliny i porzeczki, pielone gorliwie, zdawały się wyrastać z gleby. Smolinosy, róże i georginie natomiast unosiły się na fali łodyg, pędów, liści -\ nie wiadomo skąd przybyłe jak ptaki. W części warzywnej tenże system. Marchew, cebula, pomidory — legitymowani obywatele we własnych kwaterach; i, wyjęty spod prawa, tłum włóczęgów — kwiaty. Rodziną panującą w ogrodzie były drzewa. Im — wspaniałej, dobroczynnej kaście — Malwina najgoręcej służyła. Zwłaszcza sadowi. Bo dąb nad ławeczką, sokory i lipy wyglądały na dusze dynastów zbawionych: nie żądały niczego, żywiąc się już jak gdyby wiecznością. Jesienią, zeskrobując mech na konarach, ucinając niepłodne gałęzie, wiosną — bieląc pnie, Malwina bratała się ze światem przez radosne posługi. Tak jak inni, kiedy są szczęśliwi w miłości. Z nią razem czekał na owoce Wojtalik. Od czasu gdy gospodyni, po śmierci rodziców, cofnęła mu pensję, nie kopał już i nie orał w ogrodzie; koń został sprzedany, w piecach pani paliła sama, nawóz zwozili od sąsiada, parkanu nikt nie naprawiał, nikt też nie posyłał do miasta. Stróż był człowiek robotny, więc bez wstrętu chodził na dniówki. Izbę, którą dostał za stróżowanie, mógłby gdzie indziej mieć lepszą: kiepsko ogacone ściany i grzyb w podłodze — niewielkie objawienie. Ale prawie nie było w miasteczku sadów przy domach, Wojtalik zaś lubił drzewa. W okresie truskawek, malin czy — później -¦ renklodów albo letnich jabłek Malwina, przy pogodzie, sypiała na dworze. Jeżeli ktoś odwiedził ją wtenczas o zmroku, rozbijał się często o żelazne łóżko, rozstawione na ścieżce i prawie niewidoczne spod nawisłych tytoniów. To niezwykłe posłanie przywodziło na myśl katastrofy żywiołowe: pożar, rozbój, w każdym razie — nędzę. Jednak na nim właśnie Malwina zażywała pańskości. Zamknąwszy dom, przychodziła omotana w swetry, ciasno na krzyż związana chustą, w szaliku na głowie. Zegnała się i wpełzała pod koc. Wojtalik, stróżujący z Cezarem, z daleka okrążał miejsce snu gospodyni; gdy zaś niejasne jakie pogłosy zmuszały go do kroczenia w tę stronę, już na skręcie alejki chrząkał i kasłał mocno. Za to Cezar — choć niemniej szacunkiem przejęty — kilkakroć w ciągu nocy budził Malwinę. Mokry od ros, tętniący, nieważki, napotykał w pędzie roślinne i zwierzęce wyziewy, które — jak siatki — oblepiały nozdrza. Rozrywał je sobą: nie przypominały niczego. Zdarzało się przecież w tych woniach włókno znajome: zapach pani. Pies wtedy przerażał się zimna i obcości — bez tchu wskakiwał na skulone pod derą ciało. Malwina przywykła do tych wstrząsów: obchodziły ją tyle, co pasażera drugiej klasy tumult w sąsiednim trzeciaku — natychmiast zasypiała znowu. Na stokach ogrodu, zagrzebany w sianie, Wojtalik także chrapał. Tylko z wieczora i o świcie przemierzał sad. Bo właściwie nie było w mieście odważnych, wytrwałych złodziejów. Tak więc spoczynek Malwiny rzadko zakłócali ludzie. Czasem dokuczało zimno, czasem zwierzęta. Najczęściej wszakże otwierała oczy z gotową od razu świadomością, że dzieją się ważne rzeczy. Rzeczy, które można odczuć w gwiaździstej godzinie, zanim po dniu wolno je będzie spieniężyć. Łóżko trzeszczało ku zgrozie żab i kretów: gospodyni wychylała się w coraz inną stronę nocy. Najbliżej — poziomki miesięczne (żeby nie ropuchy, co dzień byłaby pełna misa); z wieczora — twarde guziki, rano — krople nieruchome z nadmiaru słodyczy. Za kukurydzą — truskawczarnia. Nawet trzecioroczne "sharplessy" — jak ciepła wilgoć nocna okryje ich wypieczone policzki — napełniają się sokiem. Maliny — cierpkie, choć bujne — w mroku zapachom odbierają cukrowość: o świcie tryskać będą czerwonym ulepem. Malwina rosła od myśli, że to ona jest główną sprawczynią doskonałych smaków, panią tylu pożytków. Saletry, komposty wdzięcznie wracały na pamięć, a trudy ogrodnicze wynikały ze wspomnień jako najszczęśliwszy dosyt. Naciągała koc. Razem z chłodem przedwschodnim szerzyły się szelesty i trzaski. Ścierpnięte ptaki zmieniały drzewa, tłumy drobniutkich stworzeń przemykały w trawie, mrowiąc się jak płomienie. Nie wszystkie odgłosy można było zrozumieć: trafiały się tak znikome jak oddech dziecka. Malwina je słyszała i one to — choć niezrozumiałe — najlepiej dawały odczuć swojskość roślinnych tajemnic. Na krzywym łóżku polowym siostra buchaltera panowała najcichszym sprawom sadu. Panowała także najgłośniejszym. Zdarzało się bowiem, choć rzadko, że Stasiek albo Michał zmylili drogę po nocy i, zamiast śliwek, obrywali niedojrzałe renety kromselskie albo zupełnie zielone bojkiny. Jeżeli Wojtalik przyłapał synów na takim draństwie, wrzeszczał i bił lagą skulone plecy: — Wieprzu, przez nijakiego pojęcial Zielone ćpać będziesz? Taki owoc marnuje... To po to się drzewo trudzi, żebyś, bydlaku, zielone rwał?l Malwina nadchodziła, z kocem na plecach. Lubiła bardzo krzyczeć na chłopaków, obstawać za swoim dobrem, wyznaczać ciężkie kary. Cały dzień następny miała jędrny od poczucia własności. A Wojtalik odymał się na panią tylko wtenczas, gdy sama nakryła łakomców — i to przy owocu dojrzałym. Dom niszczał z każdym miesiącem. W słotne noce Malwina niewiele lepszej doznawała osłony, niż gdyby łóżko zostawało na ścieżce. Nie można było nastarczyć statków pod zacieki i dudniły strugi po tych miednicach — jak z rynny. Stróż po dobrawoli nieraz łatał gonty; trafiało się, że we trzech z synami siedzieli dwie i więcej godzin na dachu... Ale przy najbliższym deszczu znowu lało do wnętrza. Okna żadnego nie można było domknąć, taka próchnica. Wszędzie pełno szczelin, zatkanych szmatami, pełno jakichś burych kłębów i nieokreślonych użytecznych kawałków — jak w dziupli. Krewni nie przyjeżdżali do Malwiny. Gdzie by ich nocowała? na czym by zastawiła jedzenie? Wszystkiego zostało dwa płytkie talerze i jeden mały szczerbaty, kiedyś wymalowany przez matkę. Malwina jednak — sama dla siebie — postanowiła coś niecoś zaradzić domowi. Nastała bardzo piękna jesień. Sad obrodził ponad zwykłą miarę i ceny nie były dobre. Ale kupiec żelazny, Mistig, akurat wtenczas stracił nadzieję na ajenturę loterii klasycznej. Jego potężna klientka, która zdawała się losy państwa przerzucać na ministerialnym biurku mężowskim, nie znalazła — wśród ważnych wyroków — koncesji dla Mistiga. Postanowił zatem gdzie indziej szukać swego szczęścia: dostawiać do Warszawy zimowe owoce. Chodził po właścicielach i proponował. Malwinę fakt ten napełnił otuchą: skończy się ździerstwo dyktatora miejscowego rynku, Abramka. Zrazu odmówiła kupcowi. Drżącymi rękami zaczęła rozkładać na kost.ropatych podłogach landsberskie, kromselskie i złote renety. Im później, tym będą droższe... Jakoż dopiero przed Wszystkimi Świętymi, kiedy Mistig otarł się o nią w aptece, zagabnęła z niechcenia: — Jak by tam pan kupiec żądał jeszcze owocu, to ja mam teraz trochę... Parę dni trwały targi, Producentka i przekupień grali ze sobą jak mężowie stanu. Wśród przeszpiegów, zwłok i fałszywych ostentacji — interes w końcu dojrzał. Malwina z żalem stwierdziła któregoś wieczora, że nie ma już o co rokować: pieniądze leżały na stole, a owoce w koszach. Nazajutrz — podniecona — przywołała Abramka; po godzinie użerań spuściła mu węgierki, które do stycznia miały konserwować się w ziemi. Lubiła handlować z Żydami: cenili każde dobro. Patrząc na ich oczy, latające po berach i sztetynach, jaśniała pychą. Słuchając namiętnych głosów, jak charczą i pieją, wytężone ku jej towarowi, czuła się panią niemniej niż przy karceniu złodzieja. Żydzi, wyzionąwszy ostatnią cenę, toczyli z palców pieniądze jak krew. Potem — w worki, w kosze — zgarniali owoce. I szli... Szli, nie wracali, aż znowu w porze, gdy bogactwa — napęczniałe o gwiaździstych nocach — wolno było, o targowym dniu, sprzedać. Z naddatku słodkiej jesieni Malwina zakupiła karły, które zaraz w drugim roku miały rodzić półkilowe gruszki. Gdy one ostatecznie zasilą kieszeń — dom podźwignięty zostanie z ruiny. Tak postanowiono. Zima — po październikowych skwarach — zmyliła widać drogę. Nastał czas jałowy — jakaś próżnia między pogodami. Ni ciepło, ni zimno; bratki i nasturcje, tagiety, róże nawet trwały — pomięte i czarniawe. A na jednej gałęzi jabłkowej mrowiły się niewyraźne pąki; może na liście, może i na kwiaty. W pierwszych dniach grudnia przyszedł mróz. Bez śniegu; od razu gruchnął o ziemię, ciężki jak żelazo. Malwina czym prędzej słomą otuliła karły i zaczęła odwiedzać znajomych. W aptece palili bez rachuby; przebywała tam chętnie, choć nie zawsze mogła sprostać rozmowom. Aptekarzowa opowiadała długie historie o osobach, których nikt nie znał, aptekarz rzadko sam co odmierzył czy zamieszał — mieli pannę. Za to — o ile nie grał w pokera — lubił politykę: urągał ministrom i wymyślał na Żydów, że demoralizują naród. Malwina kiwała głową, myśląc o czym innym. Co jej było do Żydów, kiedy towar sprzedany. ' U Walentyny siadywała z prawdziwą przyjemnością. Zimowe klientki zachowywały się zrozumiałej niż letnie. Zdjąwszy suknie, dłońmi i ramionami zasłaniały biust; ich relacje dotyczyły ludzi dobrze wiadomych. — Józefową mąż znowu pobił... Tarłowscy się kłócą o spadek... U Franciszków jest małe dziecko... Dziewczęta kręciły się, maszyny terkotały, Walentyna kreśliła kredą na wełnach i jedwabiach. Z samego ruchu kilkunastu ciał tyle się sączyło ciepła, że kilka drewek w piecu starczało na dobę. Nie zawsze jednak cudze domy bywały dostępne. Czasem Malwina zastawała je próżne, czasem tak pełne, że dla niej brakowało miejsca. Wpadała wtenczas do sklepiczarek, do czytelni, na nieszpór... Taki pobyt musiał trwać krótko. Więc wracała do siebie, zbierając po drodze wiórki, które dzieci rozwłóczyły z tartaku. Przed żółtą szybą Wojtalików, na pół zasłoniętą fuksjami, przyśpieszała kroku. Nie pójdzie przecież grzać się u własnego stróża I Chrustu nie brakowało w sadzie; suszyła go po wszystkich kątach mieszkania. Ale w kuchni przerdzewiała rura od dymnika, drzwiczki od większego pieca obluzowały się całkiem, a wszędzie — ruszta były na nic. Malwina gotowała na prymusie herbatę, po czym kładła się do łóżka z głową omotaną chustkami. Nie czytała, bo w ręce zimno. A zresztą!... A zresztą, cóż ją mogły obchodzić zamorskie czasy? Ludzie, których nie ma?... Po brodę tonęła w pierzynach. Jeżeli nazajutrz przy obudzeniu czuła ciepło w sobie — wstawała. Odprawiwszy najniezbędniejsze czynności ranne, wydobywała z ojcowskiej blaszanki duże i małe pudełka: następowała selekcja. Nasiona jak ptasie pazury; nasiona jak szczoteczki; nasiona jak strzały... Rozdzielała, nadpisywała drżącym ołówkowym pismem. Jeśli wszakże o świcie stopy były zgrabiałe, a z twarzy ział chłód, Malwina nieraz do zmierzchu zalegała posłanie. Od czasu do czasu spod pierzyny wysuwała się dłoń w dziurawej rękawiczce i ukradkiem chwytała chleb z kiełbasą albo garść suszonych śliwek — popas zastawiony przy łóżku. Chwilę falowały kraty na wsypce i znowu martwość kładła się po izbie. Osnuta nikłym oparem własnego ciała, przywalona pierzem i wełną, gospodyni zażywała zimowego snu jak wiele innych samic. Ale kiedy nie spała, myśli jej były ludzkie. Wspominała dzieciństwo, później dwie niezdarzone miłości, zasypane tysiącami bezpłciowych dni; różne sprawy rodzinne i sąsiedzkie. Wszystkie te zdarzenia rosły albo kończyły się w domu. On je — szczęśliwe — jak cieplarnia hodował i — nieszczęsne — wieńczył jak grób. Malwina pojęła jego nieodzowność, zatęskniła do niego. W ogrodniczym szałasie — do mocnego domu. W styczniu odwilgło. Znowu masa wody ciekła w wielu miejscach z pułapu, nasiona zamokły, pierzyną trzeba było wynieść do Wojtalików, żeby tam przeschła. Jednak Malwina wesoło uśmierzała kląski, naciągnęła buty ojca i człapała po glinie. Z powietrza bowiem znikł żelazny przymus, odprężyła się, nagięta ku ziemi, śmierć. Za to w lutym Malwina odmroziła ręce i nogi. Spuchnięta, jęcząca, nie "przyzywała Chrystusa: wśród polarnych udręk jego przetowłosa postać zdawała się obca. Właśnie po tej zimie, która Malwinę nauczyła, jaki ważny jest dom, okazało się, że środków na remont — nie będzie. Grusze zmarzły. Renklody zmarzły. Karły — oczywiście — zmarzły. Gospodyni chodziła i łamała gałęzie. Czarne... bardzo chrupkie i czarne... Zakwitły tylko jabłonie; ale i one byle prędzej, drobniutko. Pogoda była piękna. Ogromne zawilce, bogate sasanki okryły jałowiznę. Brzozy trzęsły bez końca nasienie, podobne do malusieńkich ptaszków. Ruda i płowa mąka nosiła się obłokiem między osiczyną. Sad trwał w czerni. Malwina znosiła ten ból. Odpisała nawet siostrze: "Jakoś to będzie: truskawki zapowiadają się dobrze". Jednak aż w niej huczało z gniewu — przede wszystkim — na drzewa. Pnie.stały niebielone; nie okopywała jabłonek i nie żywiła gnojówką. Mściła się na nich — za współudział w zdradzie. Któregoś dnia przyniosła piłkę — zaczęła rżnąć umarłe grusze. Wojtalik zastał ją przy robocie. Złapawszy się za twarz, krzyknął: — Panil Co robicie? Panil Dyć te drzewa som żywe, oni jeszcze odejdą... Malwina mocniej nacisnęła piłkę. Spocona, odparła ponuro: — Żywe. No, to niech zdechnął Kiedy są żywe... Wojtalik długo stękał, aż go przepędziła: — Czego stoicie? Cuda tu robię czy jak? Cofnął się rakiem do ścieżki. Potem kopnął Cezara i cały wieczór miał oko zmącone: coś się święciło kiepskiego. Ludzie nie bardzo lubili Malwinę. A przecież, kiedy w maju nie można jej było spotkać w klasztorze, dokąd od tylu lat znosiła bzy na ołtarze, urzędniczkom z poczty zrobiło się przykro. Złapały Abramka. — Co słychać z panną Malwiną? Skrzywił się. — Co słychać? Mnie się zdaje, że tu niedługo wcale o niej słychać nie będzie... Więcej nic nie chciał mówić, choć panny szły za nim aż pod aptekę. Malwina — ze swoich gór — prawie teraz nie zaglądała do miasta. Siedziała w domu. Zaczęła raptem szyć jakieś spłowiałe spódnice, cerować pończochy... Obieliła pokój. Wyciągnęła z komody, pachnącą myszami, firankę i zawiesiła ją krzywo nad oknem. Do ogrodu chodziła tylko rwać na sprzedaż truskawki. Wojtalikowa nosiła je na rynek i za otrzymane pieniądze przynosiła, co trzeba. Noce również pani spędzała pod dachem. Zła była. Krocząc przez podwórko, tak ostro patrzyła na każdego: chłopaki nie śmiały tknąć jagód nawet w deszcz. Zdawało się, że ona lepiej jeszcze pilnuje teraz, kiedy jej w sadzie nie widać. Któregoś wieczora przyszła Walentyna Krajewska i aiptekarzostwo. Użalali się. Głośno mieszali herbatę w nie domytych szklankach. Musieli ciągle gadać, a po to przecież tutaj dążyli, żeby Malwina wyjaśniła, co myśli, co zrobi... Wreszcie magister zapadł w medytację. Niebawem rzekł: — ¦ No, a nie sprzedałaby pani? Nie? Malwina rzuciła na stół łyżeczkę. Błysnąwszy oczami, czerwona, zawołała chrypliwie: — Nie? Kto panu powiedział, że nie? A pewno, że bym sprzedała tę nędzęll Wszystkim zrobiło się ciepło. Aptekarzostwo spojrzeli po sobie, jak gdyby ze szczęśliwym zdumieniem, Krajewska — przeciwnie — ściskając w garści szalik, jęknęła: — Moja biedna Malwinol Magister przysunął się z krzesłem... — No, to ja pani pomogę! Wkrótce odeszli, a gospodyni do późna przewracała w szufladach. Minęło ze dwa tygodnie. Całe miasto gadało, że "Malwina sprzedaje majątek". Trudno było coś od niej usłyszeć. Owszem, kupowała znowu sama masło i jaja na targu, zachodziła do kooperatywy po naftę. Ale nikt nie miał śmiałości zapytać — Malwina bardzo zdumniała. Na głowie nosiła teraz jakiś zawój z siatkowej koronki, wchodząc do sklepu składała parasolkę na długiej kościanej rączce. Raz wędliniarka zebrała odwagę i rzekła: — < Jakże interesa, panno Malwino? Bo owocu będzie mało, ale ceny dobre, to się pani odbije; prawda? Malwina ruszyła brwiami. — Nic się, moja pani, nie będę odbijać. Dosyć mam łachmaniarstwal Siostra wciąż pisze... No, to sprzedam, wyjadę i koniec. Otworzyła parasolkę i szumiąc spódnicami zeszła powoli na targ. Faktorzy zaczepiali Malwinę. Dostawali krótką odprawę, bo aptekarz zastrzegł sobie pierwszeństwo. Wreszcie pod koniec czerwca — we czwartek — Wojtalikowa przybiegła do Krajewskiej po swoją panią. — Pan aptekarz je na górze z jakimś obcym i kazali powiedzieć. Walentyna pożegnała przyjaciółkę. Całowały się długo. Do Malwiny można było iść albo spory kawałek drogą, albo — króciutko — przez ogród i przez dziurę w płocie; posesje bowiem, tyłami sąsiednie, wychodziły frontem na dość odległe ulice. Wojtalikowej pani kazała lecieć do sklepu po cukier; sama zaś przelazła wśród ruchomych desek i stanęła zdyszana we własnym warzywniku. Niechęć podnosiła się w niej sina, ciężka jak rtęć w termometrze. Poczuła Malwina, że jej gorąco i że nie lubi rozmawiać z obcymi. Koło pomidorów przystanęła. Co powie? Co trzeba będzie powiedzieć? Forsownie przypominała sobie warunki sprzedaży, ustalone z magistrem. Tyle gotówką, tyle wekslami. Żyro ma być solidne, rejent na koszt kupującego. Hipotekę ma czystą... Zamknęła oczy. Chyba już teraz pośpieszy... Przyłożyła dłonie do policzków. Lepiej zaczekać chwilę — wyglądała jak upiór. Zaczęła obłamywać pędy na pomidorach. "Żeby więcej soków szło w owoce". Pomyślała tak i serce skurczyło się przy tej myśli. Bóg wie, kto to będzie zbierał te jarzyny... Znowu dotknęła twarzy. Pali... Mało tego: ręce czarne od soku i czuć je z daleka pomidorową naciął Czy jest w domu ocet? (Tylko od octu puszczą farbę). Czy jest ocet? Tchu brakuje... Nie, nie ma octu. Malwina — zgnębiona — wącha dłonie i drepce w miejscu rozpaczliwie. Nagle nawiedza ją — widać — jakiś zbawczy pomysł, bo jak nieprzytomna podrywa się i przez zagony pędzi bokami sadu do przybudówki. Mijając dom, widzi na ganku dwóch panów... Przyśpiesza kroku. Już jest u Wojtalikówl Stróż, siorbając głośno, pije herbatę z kubka. — Wojtalik, idźcie no tam do mniel Gospodyni łapie dech. — , Idźcie, powiedzcie panu aptekarzowi, że mnie u Krajewskiej nie było... Chłop odstawia kubek, wyciera wąsy rękawem, ociąga się. — To, że niby jak mam powiedzieć? Pani objaśnia, czarną dłonią przyciskając piersi. — Że ja... że nie wiadomo, gdzie jestem. Wojtalik wychodzi, Malwina siada na brzeżku skrzyni. Zaraz zrobił się wieczór. Zanim jeszcze stróż wrócił, jakaś gwiazda zatrzepotała w oknie. Gospodyni patrzyła na nią, to znów na swoje ręce. Nie mogła przecież taka brudna pokazać się obcemul Za skarby świata nie mogłal Prawie jednocześnie wrócili Wojtalik i jego żona. Dozorca zameldował: — Ano, rzekłem, to i poszli sobie. Wojtalikowa spod chustki wyjęła cukier. Potem złożyła na kolanach Malwiny drugą jeszcze — maleńką — torebkę. — Siarka. Zostało mi parę groszy, myślę sobie: weznę. Bo na tej róży przy ganku znowu listki są pozwijane. Malwina uradowała się bardzo sprawunkom. Chwy ciła je tak skwapliwie jak człowiek, który po trzęsieniu ziemi wraca do swego domu i zastaje ulubione sprzęty na wiadomych miejscach. Tymczasem Stasiek z wolna otworzył drzwi ze dworu, zajrzał i cofnął się... Zapachniało nikotianą i ęhlewem. Gospodyni ruszyła ze skrzyni... W progu stanęła. Patrząc na trzepoty gwiazd, przykazała stróżowi: — Trzeba wynieść łóżko; będę dzisiaj nocowała w ogrodzie. t ^RMOŻE WSZYSTKO ZGAŚNIE Każdy człowiek rozsądny chodził po listy przed samym zamknięciem okienka, o 6-ej; bo ważne rzeczy nie przybywają wczesnymi pociągami. Kiedy latem wracało się z poczty, było gorąco: droga prowadzi pod górę. Słońce nie zawsze piekło, czasem padał deszcz i zimna przejmowały; ale póki trwał ogromny dzień letni, ten powrót odbywano powoli — pod znakiem gorąca. Ono każdej chwili mogło znowu dokuczyć, wypadkiem tylko zasłonięte chmurą. Potem skrzypiały furtki na górze. Ostatnie słowa listów spływały w ogrody ślepe od blasku, oniemiałe, słodkie... Letnicy siadali po wybranych kątach — pod jakimś drzewem albo na jakiejś werandzie — trzymali w ręku stroniczki, oznaczające rozłąkę bez smutku, dalekie terminy, tamę wszelkim nurtom. Nikt nigdzie nie śpieszył. I nikotiana o ósmej jeszcze kielichy trzymała zamknięte, a księżyc wyrastał z brzóz, kiedy dzieci już spały. Któregoś dnia — wyszedłszy z otrzymaną odkrytką na ganeczek pocztowy — ktoś zastał tam zmierzch. Przymrużył oczy; bezradny spojrzał na zachód, na wino... obciągnął marynarkę i pogrążył się w jesień. Odtąd wracali szybko. Deszcz nie zawsze padał, obłoki — rumiane i cienkie jak liście — trzepotały w czystej pogodzie. Ale nawet, jeśli ziemia i las dymiły ciepłem, prężyli się; mocno jak dla rozgrzewki stawiali stopy: nie starczało miejsca na folgę w krótkim jesiennym dniu. Z listami w kieszeniach otwierali sezonowe swoje ogrody. Niespokojnie badali niebo... Terminy były krótkie — należało śpieszyć. I nikotiana już o 6-ej wyziewała gwiaździste zapachy. Któregoś wieczora mały Jędrzej na rękach niani żeglował przez trawnik. Porywczo nachylał tors nad różami; rozdętym noskiem i tłustą dłonią chwytał zmierzch, namiętność — nieznajomą porę... Niańka stanęła. Mocniej przycisnąwszy Jędrusia, sięgnęła ramieniem w dół — urwała maciejkę. Kiedy kwiatuszek znalazł się przed jej twarzą, dziecko ściągnęło usta i powieki: woń tej wątlutkiej gałązki osmaliła mu skórę jak płomień. Tymczasem dziewczyna wąchając zdawała się koić pragnienie. Odwróciła niebawem głowę. Wskazała coś gałązką i rzekła: — Patrz, dzidziu. Jędruś żwawo przekręcił ciałko. Na niebie — posieczony prętami brzóz — stał nisko czerwony księżyc. Dziecko zatrzepotano. Wpatrzone w ogromne świecidło, zmieniło się całe w pytanie. Tak właśnie, akcentem pytania, szepnęło: — Apa?* Niańka zaśmiała się. Ale Jędruś, już poniesiony zachwytem odkrywcy, nie zważał na nią. Złożywszy buzię w ciup, dmuchał... Księżyc nie od razu zgasł; dopiero po chwili zaciemniła go chmura. Wtedy dziecko — żądne wysiłków, idealistyczne — wygięło ra Lampa. mionka w inną stronę nieba. Z kaprysem na niedołężnych wargach, krzyknęło: — Dugom* daj, dugom daj, dugom!I Podbiegli rodzice. — Czego Jędruś chce? — zatroskała się matka. ' — Czemu on tak późno w ogrodzie? — zganił ojciec. Niania rzuciła maciejkę. Zmieszana, odpowiedziała obojgu: — Jędruś chce drugiego księżyca. Nie jest, proszę pana, późno. Tylko jesień idzie, to nockom się śpieszy. Jędrzeja położono spać, zamknąwszy okiennice. Rodzice wrócili do ogrodu. "Gwiazdom się śpieszy" — myśleli, patrząc, jak jedna z nich przecina czarne milczenie, podobna jaskółce ze złota. Zona odezwała się: — Czy zamówiłeś paki u Mistiga? Mam sześćdziesiąt słoików konfitur i czterdzieści flaszek tomatu. — A czy wiesz, że napisałem XVIII rozdział? Książka jest prawie skończona. Ostatni wieczór letniska postanowili spędzić w miasteczku. Wziąwszy się pod ręce, schodzili z sielskiej góry na rynek. Zajrzą do Mistiga — przypomną mu o pakach. Spotkają ludzi ubogich, spróbują — jak dni — uczynić z jesieni rzecz nieważną i ziemską. Mistiga nie zastali, sklep był na głucho zamknięty, mimo że zazwyczaj policyjną godziną nie przerażał się żaden kupiec. Córka firmy wynikła wszakże zza węgła. Pięknie ubrana, zupełnie sina od pudru. Wyznała wstydliwie: — U nas dziś święto; nasz ojciec jest w bóżnicy. Upomnieli się o paki. Żydówka pobłażliwie skrzywiła usta: — Tak, tak, państwo ich jutro dostanie — te paki. Patrzyła gdzieś za plecy klientów... Jerzy i Krystyna — rodzice Jędrka -s poczuli się nieswojo wobec handlarki. Czyżby i tu na dole wieczność była ważniejsza niż wszystko? Odeszli. Po drugiej stronie rynku Żydzi — gromadą i pojedynczo — ściągali do jednej kamienicy. Na progu stawali: przy drzwiach na murze widniała blaszana tabliczka — dotykali jej nabożnie palcami. Krystyna przypomniała sobie: "Tam jest właśnie bóżnica". Jerzy ruszył z miejsca: — Proszę cię, chodźmy zobaczyć. Wsunęli się cichaczem. Ciemna, długa sień, mijając schody, wiodła w zaułek: ni to podwórko, ni to ślepa uliczka. Tam znowu czekały drzwi domu, zza których wymykało się światło i huczenie głosów. Kobiety po zmurszałych stopniach wstępowały na piętro, mężczyźni zdążali prosto przed siebie ku hali, żółtej i migotliwej od świeczek. Jerzy i Krystyna porozumieli się wzrokiem: każde poszło przepisaną drogą. Krystyna zsunęła beret na oczy, otuliła się szalem, wśród sa rn piących postaci w czepcach i we wschodnich chustach kroczyła powoli. Dotarła na szeroki ganek, obiegający pod kątem prostym dwie ściany kwadratowej bóżnicy. Wiernych było już pełno, nowoprzybyłe zapadały w ciżbę, niby w rosnące ciasto. Krystyna przyparta została do bariery. Stamtąd przez drewnianą kratę mogła oglądać obrządki. Na wzniesieniu stały tablice — święta zasłona ściągnięta wisiała na boku; któryś człowiek skomlił i naszczekiwał. Masa czarnych chałatów rzucała się w tył i w przód, szarpana tą zjadliwą modlitwą. Tak bardzo było wszystko obce — dźwięk, zapach, oczy, usta ludzi — że Krystyna zstąpiła w czwarty wymiar: rzeczy straciły sens, wynaturzyły się, spotworniały. Ze strachem poderwała ramię — coś niepojętego spoczęło na nim. Dobrą chwilę musiała patrzeć i myśleć, zanim zrozumiała: "To ręka. Więdnąca ręka rozmodlonej staruchy". Pośrodku hali na krzywej estradzie kantor śpiewał z księgi, kołysząc tęsknie swój korpus. Gdy zamilkł, drugi mężczyzna — odziany w lisią czapę — bliżej ołtarza intonował zaklęcia; dwóch młodzieńców — atłasowych, chudych, ciasno przepasanych — jęczało z lewej i prawej strony. Rytm przybierał... Wierni zdawali się śpieszyć. Coraz szybciej czoła młóciły pustkę, coraz wyżej sięgały płomienie szabasówek i schrypnięte głosy. Dwa lwy na świeczniku Estery, wyprężone ku niebu, drżały jak z utęsknienia. Blaszane ciemniki lamp, mosiężne drobiazgi, niewidoczne sprzęty klekotały, dźwięczały, dążyły dokądś z brudnych zardzewiałych miejsc. Do kratek tej galerii, na której znalazła się Krystyna, przywarły mokre policzki, otwarte, dyszące usta, otwarte, wywrócone źrenice. Starucha krzyknęła, uniósłszy bladą dłoń. Także inne — przelęknione — krzyknęły. I nagle jasnym się uczyniło, że osiągnięto kres. Mężczyźni przestali perswadować swemu Bogu, kobiety przestały płakać. Jeszcze słychać było prośby rabina — coraz natarczywsze i cieńsze — jeszcze do jakichś niewiadomych krawędzi docierały rozchybotane karki, ale już przepadła nadzieja i koniec, najczarniejszy, ostatni, zaległ pod stopami Żydów. Stanęli na rubieży świata, ze zgrozą witając nicość. Gniew napełnił gardziele... Złorzeczyli fałszywym prorokom. Żądali pomocy od Boga, który ich wydał na życie, wrzeszczeli doń: "Przewoźnika ześlij, Mesjasza! Niech nam wskaże, jak przepłynąć śmierć, jak iść dalej — ciałem albo li duchem — kędy Ty! Płoniesz! Wieczny!" Rabin poniechał modlitwy. Sturamienny, stugłosy — ział rozpaczą przed oblicze Pana. Wszyscy porwali się z ław i, stłoczeni nad otchłanią, szaleli. Krystynę wstyd oblał: patrzyła oto z ukrycia na najtajniejszą sprawę ludzi obcych z ich okrutnym Bogiem. Po chwili była na rynku. Mąż czekał przed sienią... Oboje forsownie łapali dech, jak po dalekiej drodze. Mgły zaległy miasteczko, księżyc — wielki, czerwony — pławił się w nich, podobny do krwawego czerepu. Widmowość przechodniów i domostw utwierdzała w rodzicach Jędrzeja nastrój katastrofy. Rozejrzeli się, bezradni... Na prawo u wylotu ulicy gorzały dwa kościelne okna. Jerzy odetchnął: — Och, cóż za obłęd! Zajdźmy teraz na nieszpór... odpocząć. Zawrócili ku farze — radzi twardości gruntu i lekkości powietrza. Znowu wstąpili na schody. Tym razem nie rozłączeni weszli do kościoła. Krystyna, siadłszy w ławce, z wolna odnajdywała siebie. Spokój mżył między kolumnami, ciepłe smugi kantyczek ciągnęły przez nawę. Otwarła szeroko oczy: nikt tu niczego nie żądał, nikt nie prawował się z Bogiem. Spojrzała w górę: Chrystus wylewa na krzyżu swoje ludzkie łzy. Spojrzała na ołtarz: Chrystus, odziany światłem, wraca w swoje niebo. Tak... Tutaj już się stało. Pan Odkupiciel żywot swój położył. I moc nieczystą, z którą czart się srożył, Starł i ukrócił... Oto jest pamiątka odwiedzin Syna Bożego na ziemi: hostia — chleb życia dla konających. A oto chrześcijanie. Dziękują Bogu za Mesjasza, wzywają orędownictwa świętych młodzianków: Święty Kosmo i Damianie, Fabianie, Sebastianie. Potem zaś męczenników: Święty Grzegorzu i Ambroży, Augustynie, Hieronimie! Módlcie się za nami. Anioły podtrzymują sklepienie, najczystsza Maria roztacza łaski, wsparta na ciele wężowym... Pełno przyjaźni z zaświatów! Obok Krystyny siedziała w ławce żebraczka Agata. Widać było, że siedzenie w cieple i w równości zajmuje ją wielce. Obciągała chustkę, mościła się i rozglądała ciągle. Drudzy powtarzali za księdzem, śpiewali — ona nic: różaniec wisiał bezczynny w jej ręku. Od czasu do czasu wzdychała; wtedy z jej wnętrza, niczym z głębokiego źródła, dobywał się bulgot, szmer jakiś... Płacz? a może łaknienie? Oczy miała na wpół zamknięte, choć wielce niespokojne. Krystyna przysunęła się bliżej do męża. Ale on już pragnął wracać; pociągnął żonę za rękaw. Przy antyfonie, podczas gdy proboszcz mówił: "Chwalcie imię Jego, bo jest łaskawy Pan, na wieki miłosierdzie Jego i od rodzaju do rodzaju prawda Jego", poruszyli się z miejsca ku wyjściu. Krystyna sięgając po torebkę, która leżała przy spódnicy żebraczki, niechcący trąciła ją w ramię. Ale co to? Agata runęła w bok, zalegając podnóżek. Krystyna krzyknęła, śpiew urwał się, ludzie co bliżsi przypadli do starej. Ciężko było ją podnieść. Nareszcie wytaszczyli okutany kadłub i wsparli krzywo o ławkę. Kobiety uniosły w górę twarz kumy: z ust ciekła ślina, nos przekrzywił się na bok. Zaniosły się piskiem. — O Jezu, o Jezu, nie żyje... I wszyscy ciasno obstąpili trupa. Krystyna z Jerzym rzucili się ku drzwiom. Długo śpieszyli w milczeniu. A księżyc — dopiero co szczerbaty i krwawy — bladł, piękniał, odchodząc od ziemi. Zatrzymali się na berberysowym wzgórzu... Skąd ten wstręt nie do odparcia? Przecież ta rzecz stała się pomyślnie... Stara kobieta, schodziwszy wszystkie drogi swojego powiatu, spoczęła na ostatniej wiorście. Nie było bólów ani pośmiewiska; tylko ława w najgodniejszym domu — i wieczność. Tak. Raczej należało wchłonąć z rozwagą ten widok. Zawrócili. Woziwoda Borkowski minął ich, dudniąc pustą beczką, majster Sowa kuśtykał — teraz dopiero — z budowy, Pytkowska, jak nietoperz, przeleciała miękko. Przed kościołem stała pokaźna gromada. Usłyszeli, że Franciszkowa mówi: — Pieknie ji się zmarło, proszę pani, nawet nima co rzec. Rano była u komunii św., potem cały dzień cuwało toto przed ołtarzem, aż i usnęło naszczęt. Weszli w tłum. Panna Malwina, rozmarzona, kiwała głową: — Wielkie to szczęście taka śmierć: w zgodzie z Bogiem, a szybko... Ludzie mieli podziw, rzewność na twarzach. Nagle poodwracali głowy w jednym kierunku, ugięli się, zamilkli... Po schodach, prowadzących z kościelnego cmentarza w ulicę, znoszono coś ciężkiego. Kamienie zgrzytały pod butami chłopów, zstępowali wolniutko. Krystyna chwyciła męża za rękę. W tej samej chwili Jerzy omal nie upadł: ktoś, odskakując, uderzył go głową. Ale już w następnej minucie Franciszkowa poprawiła chustkę. Z lekka napierając na plecy Oronia, rzekła: — Czego? Zji was nieboszczka albo co? Na plebanię kazał ksiądz nieść, to i niesom. Ścisk zelżał. Kręgiem... kręgiem... ludzie podchodzili do ciała. Leżało na noszach. Antoni — zakrystian, stary Wojtalik i dwóch jeszcze jakichś sapali spoceni. Niebawem między umarłą a żywymi znikła wszelka przestrzeń — ogarnęli Agatę ruchem, ciekawością, gadaniem. — Bez cóż na plebanię? -i A chto za pochówek zapłaci? — Organiścina ma ji dać obleczenie. — Śobczykowa to zara zsiniała, ledwie z ni dusza wyszła... Agata ładnie wygląda. — Niechtóre, jak mają wątrobę dobrą, na czwarty dzień jeszcze wcale ich nie czuć. Nieustannie przybywało widzów. Zakrystian zaczął już krzyczeć: — Rozstąp się, rozstąp, narodzie... — kiedy nowa fala uderzyła o ramiona tragarzy. To Żydzi. W bóżnicy pogasły świece, szli na rybę do domów; przybiegli popatrzeć. — Co jest? Co jej było? Wczoraj chodziła po rynku... Przepchali się, nurkując łokciami, stanęli tuż przy noszach — biblijni, czarniawi. — Aj, aj, taka prędka śmierć, to bywa na serce... — Jak kto nie ma dzieci ani żaden majątek, dlaczego un nie ma umrzeć prędko? — Una ma zgięte kolano — trzeba sprostować. Dla umarłego jest bardzo ważne dobre położenie. Mówiono coraz głośniej, tłum przemieszał się, kipiał jak mrowisko. Wreszcie Antoni roztrącił najśmielszych, chłopy złapały Aga'tę i poniosły ją dalej. Natychmiast ci, których wyminięto, rzucili się naprzód; tłok powstał, bo każdy chciał z bliska towarzyszyć zmarłej, opiekować się nią, a także wejść w poufałość ze śmiercią. Tragarze śpieszyli, więc orszak zdążał wielkimi krokami. W żarliwej przyjaźni dla trupa katolicy bratali się z żydostwem: panna Malwina co moment chwytała za ramię kupca żelaznego Mistiga, Franciszkowa prowadziła dziecko Sury Ruchlingier, Oroń i Abram szli w nogę. Nikt nie zdawał się zaprzątnięty pytaniem: w którą stronę podąża teraz wiotka dusza Agaty? Oddano ją bez sprzeciwu zagrobowym dziejom: niech — posilona hostią — dobija do wrót raju; niech — uwiedziona przez Nazareńczyka — upada pod zemstą Jehowy. Niech ojciec Jezusa i Bóg Izraela sprawują wielkie sprawy — a oto jest ciało, które należy umyć i troskliwie pochować. Przy dzwonnicy tragarze spoczęli. Oroń wysunął się do zmiany, Jerzy zaś z Krystyną, zaledwie wzrokiem objąwszy nieboszczkę, opuścili orszak. Na drogach było pusto. Ósma wybiła w klasztorze, więc ludzie — żałując nafty — sposobili się na noc. Co jeszcze zostało z dziennego zajęcia, wytoczyło się na próg; bo i świeczki szkoda, kiedy przyświeca miesiączek. Szorowano przed domami naczynia, rąbano drzewo, groch nawet łuskano na jutro. Błyskały papierosy i rondle. Tylko patrzeć: znajomkowie Agaty ukończą żałobne posługi, wrócą, zasłonią szybki... Jesień i śmierć znikną sprzed ich oczu razem z księżycem, zawieszonym płachtą. Każdy — swoje odrobiwszy — spocznie. Krystyna i Jerzy zwolnili kroku... Ich prace? Książka napisana, konfitury usmażone. Czemu więc nie wracają do domu z okiennicami, gdzie śpi już ich dziecko — ich niezmordowany Jędrzej? Czego szukają za krawędzią dnia? Jaki trud chcą jeszcze w blasku nieludzkim ponosić? Obejrzeli niebo: ciągle leżała na nim ta sama, co na twarzy Agaty, zimna tajemnica. Krystyna siadła na trawie i wyciągnęła. dłoń do Jerzego: — Pobądźmy tu jeszcze trochę. Westchnął siadając przy niej. — Tak — odparł zamyślony. — Nie krzyczeliśmy do Boga ani nie brataliśmy się ze świętymi. Nie wieleśmy też okazali względów bratniemu ciału Agaty... Sen tej nocy nie do nas należy. Skinęła głową: — Czuwajmy. Światło płynęło z miesiąca szeroko, leniwie, szkliście. Drzewa i wody powlekały się śmiercią. A miesiąc płonął, coraz bielszy z upiornego żaru. Krystyna dotknęła ramienia Jerzego. Popchnęła go jak gdyby — tajemnicom naprzeciw; uśmiechnęła się: — Dmuchnijl Dmuchnij, jak Jędrzejl Może wszystko zgaśnie... I wtedy wreszcie zaznamy spokoju. KŁAMSTWO Iza przyjeżdżała do miasteczka jak inni, niby dla zdrowia i niby dla spokoju w pracy, Ale ani tej dbałości o zdrowie (nie kąpała się w rzece), ani tej pracy nikt u niej nie widział. W ogóle nie widziało się niczego z jej życia poza roztargnionym uśmiechem i spojrzeniem, pełnym wyrzutu. Iza czasami pokazywała swoje (realistyczne) drzeworyty — już w ramkach. Nie pytała kolegów o rady, nie zwierzała żadnych wątpliwości, nie miotała się — jak Jeremi — od tajemnicy do tajemnicy, nie narzucała ludziom — jak Mena — swoich usług w zdobieniu świata; mimo to była o wiele bardziej męcząca niż oni. Zawsze wiedziało się, że ona czegoś chce do szaleństwa. I nigdy nie powie. I nigdy może nie przebaczy, gdyby ktoś odgadł jej pragnienie. Przyjaźniła się ze wszystkimi kobietami po kolei. To znaczy: zapalała się nagle np. do Marty czy do Flory. Wtedy tylko ta osoba istniała dla niej w każdej okoliczności. Tylko z tą osobą witała się w towarzystwie, tylko o niej mówiła z innymi. Później — równie nagle — przestawała zauważać przedmiot swoich wczorajszych uniesień i przenosiła zachwyt na następną ofiarę. Kobiety, które Iza kiedykolwiek uwielbiała, twierdziły, że źle się czuły w tym uwielbieniu. Iza obdarowywała je, komplementowała, usiłowała pomagać w kłopotach i — czyniąc to — ciągle zdawała się na coś czekać. Przy tym żadne czułości, żadne rewanże nie umniejszały czekania, przeciwnie — dodawały mu jak gdyby goryczy. Przyjaciółki niepokoiły się, Iza odpowiadała bolesnym uśmiechem. O sobie mówiła dużo, lecz niezrozumiale. Kiedy urywała stosunek, zdradzone oddychały z ulgą. Mężczyźni bali się jej. Była wzorowo ładna, więc pod miłym wrażeniem wielkich źrenic, różowych policzków oczywiście uczuwali podnietę. Zaczynały się normalne zabiegi, którym skwapliwie ulegała. Świetliście i uporczywie patrzyła w oczy, kiedy szeptano pierwsze aluzję; kiedy składano na jej rękach pierwsze długie pocałunki, pochylała głowę, a jej ręce drżały. Pozwalała w różnoraki sposób dotykać swego ciała, owiniętego w pachnące sukienki, a nawet nie broniła, gdy to nerwowe, wątłe ciało odsłaniano. Mężczyźni rychło zarzucali dyplomację, przestawali starać się i pochlebiać. Milkli i zapadali w głąb własnego transu — bez troski o partnerkę, która go wywołała. Ale wówczas następowała katastrofa; Iza porywała się z gniazda i brutalnie niszczyła czar. Osiągała to różnymi środkami: nieżyczliwym uśmiechem, jakimś zdaniem o małoważnej, postronnej sprawie, czasami — po prostu uderzeniem. Odchodziła. Później nie wyjaśniała niczego i żadne perswazje nie odnosiły też skut ku. W ten sposób przyczyniła sobie wielu wrogów i zyskała opinię histeryczki. U schyłku tych wakacji, kiedy to Florę opuścił Przyjaciel, wycałowawszy na odchodnym grubonogą Kasię, kiedy Mena uczyniła z Marty Sylwię, kiedy Jeremi przyjaźnił się ze ślepym Michałem, Szymon kochał Madzię, a Paweł doprowadzał do rozpaczy ciotkę Walentynę — Iza zaczęła zdradzać chęć nawiązania stosunków z ludźmi, których uprzednio zraziła przykrym swoim usposobieniem. W godzinach plaży — zamiast wędrować wprost na pustynny kraniec wyspy, gdzie zazwyczaj rozkładała się na szalu, by swoją samotnością nękać sumienia dawnych przyjaciół — zatrzymywała się przy grupkach kolegów i wtrącała do rozmowy jakieś dowcipy, zaczepki... Ludzie zwracali ku niej głowy — zaskoczeni: od dawna przestano liczyć się z nią jako z kimś swoim. Nie wszyscy mężczyźni w tym towarzystwie byli plotkarzami i nie wszystkie kobiety były złośliwej jednak nawet z nie ujawnionych publicznie zawodów, uraz, niedosytów, których Iza takie mnóstwo rozsiała wkoło siebie, promieniowała wspólna nieżyczliwa wiedza o niej i wspólna wszystkim skłonność do szykanowania histeryczki. Na żarciki odpowiedziano więc zrazu milczeniem. Iza — w wypiekach, z drżącą dolną wargą — nie ustąpiła wszakże z placu. Podczas gdy przyglądano się jej z niedorzeczną uwagą lub — przeciwnie — gdy przepuszczano przez jej postać wzroki ślepe jak promienie, siadała w obozowisku, śmiejąc się i głośno gadając. Jakoż po kilku dniach przełamała niechęć — nikt w tym ostatnim tygodniu tak pięknego sierpnia nie miał siły zawzinać się na długo. I każdy w końcu pomyślał: "O mnie jej chodził tylko na mnie patrzy i blednie... No, niech tam! Daruję". Wytworzył się nastrój jak wkoło rekonwalescentki: wszyscy przycichli, spoważnieli... Aż wreszcie doszło do tego, że — jedno przez drugie — wysilali się, kto najskuteczniej rozerwie i ucieszy Izę. O przeszłości milczano. Zupełnie jak gdyby Iza była osobą nową. Więcej: osobą, którą poprzedza sława jej zasług i atmosfera niezwyczajnych względów. Jeżeli więc przyjmowała usługi Szymona, Paweł — chociaż zakochany w Helenie — posępniał, Jeremi — szalejący za Sylwią — wpadał w irytację, kobiety zaś zachowywały potulną neutralność. W tym stanie rzeczy, kiedy oświadczyła, że prosi całe grono do siebie na wieczór pożegnalny — zaproszenie przyjęto skwapliwie. Umówiony wieczór wkrótce zeszedł w miasteczko, piękny jak na obstalunek. Ogrody już umierające, co godzina bardziej przezroczyste, zroszone obficie, czarne u krawędzi seledynowego nieba, nisko opięte gwiazdami — ziały rozpaczliwym i czułym zapachem. Sowy szczekały, wołały do siebie w gęstwę białodrzewi, chichotały, pytały z głupia frant. Rzeka dymiła w stronę różowego zachodu. Czuło się podniecenie wszystkiego, co żyje -* przed snem, z którego, być może, nie będzie już powrotu. Flora postanowiła włożyć do Izy suknię "Amour" i płaszcz "Mélancolie". Suknia była jeszcze zupełnie świeża: Flora mało kochała tych wakacji. Płaszcz czekał ciągle, by wreszcie kogoś w nim pięknie pożegnać — teraz Flora pożegna w nim lato. Mena nacięła u Marty-Sylwii ogromne naręcza dalii, wielkie pęki róż i dużo chmielu. Wybierała się wcześniej na miejsce zabawy, żeby ozdobić pokój i ukręcić tort z masła, z czekolady, z migdałów, na którym obiecywała ułożyć girlandę z ostróżek. Dźwigała sama po rynku kilka ładnych dzbanów i dwa stare mosiężne świeczniki. Zachodziła od tyłu do sklepików, ciągle jej czegoś jeszcze brakowało, chciała takiej zaprawy do wódek, o jakiej nikt tutaj nie słyszał, chciała karlsbadzkich wafli, chciała bladoróżowych wstążeczek, i Żydówki biegały za nią w rozpaczy, wtykając inne, nieprzydatne rzeczy. Szymon na gwałt przepierał swój turban. Krystyna kazała wcześniej ukołysać Jędrusia. Wszyscy śpieszyli się. Posyłano sobie z uliczki w uliczkę mydło do golenia, karbówki, szale; kilkoro dzieci zarabiało przy tym, migając bosymi piętami. Paweł nagle wpadł do Madzi z zapytaniem, czyby nie należało starać się o patefon. Madzia wykrzyknęła: "Tak, taki konieczniel", i Paweł — spłoszony — pobiegł do aptekarzowej. Takiego zamętu, takiej tremy, takich przygotowań nie było nawet przed balem lotników. Nie wiadomo czemu ten Izy wieczór wyrastał na wielkie zdarzenie. Wreszcie przez mroczny wąwóz, zarośnięty buczyną, goście zaczęli spływać do domku Bobrowskiego. Suknia "Amour" szeleściła po liściach, jedwabny ręcznik Szymona błyszczał pod księżycem. Iza mieszkała prawie na szczerej wsi; chałupka stała w berberysowym gąszczu na stoku wzgórza. W dole przy drodze piętrzyło się kilka gospodarstw już zupełnie chłopskich. Czekała u furtki razem z Meną. Przez otwarte okno widać było, jak na stole pośród półmisków z jedzeniem równo gorzeją świeczniki. Gospodarze po drugiej stronie sionki już spali — nie świeciło się w ich izbie. W pokoju było bardzo ładnie. Mena coraz ściskała kogoś za łokieć i wskazywała szczegóły wnętrza, przemyślanego jak dekoracja w teatrze. Promieniała, szepcąc: "Udało się przyjęcie, co?" Bo dla niej przyjęcie to było właśnie to pierwsze olśnienie gości w progu i bezgłosy chór pięknych przedmiotów, szczęśliwych, że są razem. Więc — póki jeszcze nie naruszono harmonii — odbierała gratulacje, a nawet przypominała: "To ja Izie pomogłam! to ja tak urządziłam". Paweł, Madzia, Szymon od razu chcieli brać się do wódki, której dużo stało w starych przydymionych karafkach. Flora kazała Jeremiemu szukać w płytach "Rebeki" i troszczyła się, czy są ciche igły, suknia "Amour" szumiała po pokoju jak wietrzyk. Marta i Klara proponowały spacer nad rzekę. Ale Iza czekała na mecenasa z żoną i na Jerzego z Krystyną. W końcu przyszli: mecenas oślepiający — biały flanelowy garnitur, śnieżna koszula, krawat o niezwykłym połysku i brylant. Mecenasowa — olimpijska, w srebrnym lisie. Jerzy źle ogolony, Krystyna w szydełkowej chustce, zdyszani: Jędruś nie chciał zasypiać. Powstał tłok. Iza ożywiła się, wypiła z Pawłem, sama odszukała "Rebekę". Szybko w tym gronie tak zżytym alkohol rozluźnił hamulce: każdy na oślep rzucił się w swoją pasję, nie bacząc, że inni ślepcy szaleją mu na wspak. Flora, obstawiona świecznikami, upudrowawszy twarz, ubarwiwszy usta, toczyła aksamitne oko, trzęsła lokami, suknia "Amour" wzdymała się jak chmura — i nikt nie patrzył na tyle powabu. Szymon z płaczliwą czułością całował torebkę Madzi, przy czym jego głowa w turbanie wyglądała niestosownie. Madzia siedząc u stóp Araba, głaskając jego kolano, pokrzykiwała gardłowo coś, czego on wcale nie słuchał, szlochając nad jej woreczkiem. Jeremi — blady — w oknie wyrywał się do księżyca, uciszał i błagał, by słuchano świerszczy. Mena jednych sadzała na tle fioletowego kilimu i wpychała im w ręce ogniste dalie, do innych wołała: "Patrzcie, patrzcie na nich, jacy intensywni, zupełnie Gauguinl", zalecała jeść tort razem z ostróżkową girlandą, wydzierała z rąk butersznyty, bo przy słodyczach raził ją zapach sera. Sylwia objęła Jeremiego i szeptała głośniej niż świerszcze. Mecenas hukał: "Hopaj, siupaj, dana!" klepiąc żonę po sprężystych barkach. Jerzy z Krystyną opowiadali o śmierci żebraczki Agaty, mecenasowa mnóstwo jadła i uważała na suknię. Klara — patrząc w płomień świecy — deklamowała wiersz o swoim synku, Paweł śmiał się, nie wiadomo czy z mecenasowej, czy z wiersza. Było coraz goręcej, coraz dokuczliwiej, a pośród gości, buchających alkoholem, Iza kręciła się bez ustanku. Mało mówiła, tylko jej oczy badały wszystkie twarze z niepokojem, z nadzieją. Kładła dłoń raz na tym, raz na innym ręku — trwała chwilę skupiona, jak medium, otrząsała się i znowu szła dalej. Widać było, że nic nie odpowiada jej chęci. Gorliwie nalewała, molestowała, żeby pili jeszcze, sama piła i rumieńce z twarzy spływały jej na szyję, na kark, zdawała się wzbierać czerwienią. Wreszcie padła na tapczan między gorące uda przyjaciół, zacisnęła pięści i krzyknęła. Nachylono się ku niej, pytając, czego chce. Roześmiała się. Potem zawołała w stronę Sylwii, uwieszonej na Jeremim: — Śpiewaj! Czemu nie śpiewasz? Sylwia obróciła na nią ogłupiały wzrok: — Nie jestem usposobiona. Milczenie Izy było teraz ostre i bezradne, podszyte płaczem jak u dziecka. Jeremi odwrócił się od okna, Hora zaszemrała suknią, Mena opuściła dalię, Krystyna ogarnęła Izę ramieniem: — Co ci jest? Lecz Iza odsunęła to ramię, zerwała się, uderzyła piersiami Pawła, dysząc, błyskając nieprzytomnym uśmiechem, wypadła do sionki. Drzwi ode dworu skrzypnęły. Sekunda osłupienia... I zaraz wszyscy zerwali się także z miejsc, runęli ku drzwiom | popędzili za Izą. Niebo uniosło się już bardzo wysoko. Gwiazdy patrzyły w ziemską noc jak w studnię. Iza biegła przez księżycowe światło, rozgarniając je ramionami: wydawała się astralną pływaczką. W berberysach znikła. Szybko jej dopadli: siedziała, na kamieniu, trzęsła się. Naraz wstała i otworzyła usta, dusząc się — widać — słowami, których za dużo miała w gardle. -* Mam dowód! — wyszeptała wreszcie. — Dowód fałszu. Wasze sztuki są kłamstwem! Byłam u Sylwii w lipcu, kiedy nikogo nie kochała... śpiewała pięknie. Teraz zakochała się w Jeremim. I co? Milczy. Więc po co są miłosne pieśni? Po co jest sztuka śpiewu? Żeby śpiewaczka milczała, kiedy kocha? — Jeremi także jest kłamcą! Boga niby tropi wszystkimi swoimi zmysłami. Boskiego niby sensu jest ciekaw w tym, na co patrzy. To nieprawda! On to robi przez pychę. Bo się wstydzi patrzeć zwyczajnie, jak dziecko, patrzeć tylko dlatego, że świat jest taki ładny i niezrozumiały. — Mena? Cóż znaczą te wieńce, zapaski, style? Stroi ludzi, nakręca ich, jak pozytywki, rządzi się cudzymi ogrodami, uczuciami... Dlaczego? Z miłości dla piękna? Guzik! Cała ta comedia dell'arte, to kłamstwo! Chce się jej być panią i po swojemu ustawiać świat. Czemuż nie wyjdzie za mąż? Rządziłaby się z lepszym pożytkiem w swojej własnej kuchni. Szarpnęła Florę za wstążkę od sukni "Amour". — Wyrzuć tę szmatę! Do tego, co uwielbiasz, lepiej być nagą. Tak, taki Trzeba nam wszystkim prawdy, potrzeba nagości! Arabski turban Szymona, zdarty z jego głowy, spadł w trawę. — Ha-ha! "Pasterz"... Mieszka na Nalewkach. Ludzie cierpieli, jak w obliczu nieszczęścia. Madzia popłakiwała; koniki polne zacięły się i zaraz pogalopowały dalej. Każdy czuł, że pijaną trzeba porwać, zanieść do domu i uśpić. Ale nikt nie zrobił żadnego ruchu w tych ciężkich falach księżyca. Tymczasem Iza sama ucichła. Stała chwilę, milcząc, potem zakołysała głową i — sennie, wolno — wpatrzona w nich zaczęła ściągać suknie. Niebawem z jedwabiu wyplątało się gołe ramię, uwolniła się pierś, brzuch zalśnił — powiało grozą od nagiego ciała. Paweł krzyknął: — Wariatkal Poskoczyli z Jeremim: — Związać ją! Krystyna zasłoniła Izę: — Nie ruszycie jej. Drżeli wszyscy i dzwonili zębami. Świecąc białością, Iza wymknęła się ze ścisku, podczas kiedy oni — bezradni — zaczęli ciskać w ślad za nią szale i marynarki. Wyglądało, jak gdyby szmatami chciano zadusić ogień. Ale ona nie dała się ugasić. Zanim zdołali jej dosięgnąć, uskoczyła w bok i pobiegła w stronę łąki, gdzie od pastwisk gminnych sunął ścieżką pod górę jakiś człowiek. Jeremi wyprzedził ją i zagrodził plecami drogę. Wymknęła się, i już znowu — oblana księżycem — biegła obcemu naprzeciw. Bose nogi dudniły po ścieżce, piersi bodły powietrze... Nieznajomy kroczył, nie śpiesząc, słomiany kapelusz pobłyskiwał w ruchu. Kiedy między nim a nią zostało zaledwie