Zofia Nałkowska Kobiety Opasuję się powojami kwitnącymi i wyką, na głowę uplatam wielki, ciężki wieniec z bławatków i kładę się na polanie leśnej twarzą w niebo. Jest pogodne popołudnie letnie, upał. Górą między sosnami idzie cichy szum — przeciągły, trochę smutny; wiotkie, delikatne brzozy lekko szeleszczą listkami. Ale samego wiatru nie czuć. Leżąc, śpiewam półgłosem, jednostajnie. Żadna melodia znana, tylko kompilacja z różnych słyszanych i nie słyszanych pieśni. Tak samo słowa: przypominam je sobie lub układam na poczekaniu. Często nie mogę dobrać rymu, ale melodii nie przerywam: rezygnuję od razu i kończę pierwszym lepszym konsonansem. Śpiewam o jakimś marzeniu sennym, o miłości gorącej, wreszcie przyzywam śpiewem leśnego fauna, bo mam na niego ochotę. Ciepło jest, cicho, ptaki delikatnie, urywanie ćwierkają — prawie szepcą. Spomiędzy białych pni brzóz powinna wyjść zamyślona kozica z długim rogiem nad oczami... Zamykam powieki przed słońcem, które przez drżące listki brzózowe sieje po igliwiu niespokojnie rozmigotane cętki. Widzę wielką, świetlną plamę, później majaczenia siedmiu barw, później czerwone płomienie. Ciepło jest i cicho. Macierzanka pachnie. A ja jestem nimfa leśna i czekam fauna. Rzuciłam moje niezmierzone lodowe pola, moje zorze polarne i zimne, srebrne sny w stalaktytowych gro tach — i wyszłam na spotkanie życia — słoneczna i silna. Witam je śmiechem dzwoniącym, który jest syntezą długich dni męki i daremnego myślenia, skazuję się na nie z rezygnacją, nie z bezsiły zrodzoną, lecz z nadludzkiego wysiłku, poddaję się brutalności jego bez drgnienia wstrętu i buntu. Na gruzach moich marzeń mistycznych wyrósł bujny kwiat, pozytywny, twardy kult życia i rozkoszy. Wspaniałomyślna i królewska jest moja rezygnacja. Kocham życie — mimo wszystko. Depcę duszę moją — krwiożerczą, nienasyconą, chmurną duszę, która zabiła mi szczęście. Chcę zerwać dzisiaj czerwony, płomienny kwiat życia. Śpiewem przyzywam fauna. Ale faun nie przychodzi... Zamiast jego kopyt słyszę w oddali tętent konia. Przykładam ucho do ziemi — tak. Wiem — to Janusz mię szuka. Przestaję nucić i leżę cicho, nie poruszając się, w nadziei, że jadąc drogą leśną, nie dostrzeże mnie tu może między sosnami. Jednocześnie zaś zdaję sobie sprawę z tego, że gdyby minął mię i pojechał dalej — uczułabym pewien zawód. Mimo to wciąż leżę cicho, bo nie kłamać staram się przed sobą tylko. Janusz dostrzega mię z dala przez rzadkie pnie brzóz i sosen — i popędza konia. Zbliża się spoza mnie tak, że go nie widzę. Wiem, że jadąc szybko, chce wywołać we mnie jakąś reakcję, przerazić mię lub w ogóle poruszyć... Dlatego zupełnie nie zmieniam pozycji i z rękami splecionymi pod głową patrzę w niebo. Rozpędzony koń zatrzymuje się w odległości dwóch kroków od mej głowy. Janusz zrozumiał od razu wyzwanie — jest zły, czeka w milczeniu, z trudem utrzymuje konia w tym samym miejscu, bym musiała pierwsza obrócić ku niemu głowę. Ja również czekam, wstrzymując śmiech. Wiem, że koń mnie nie roztratuje, bo Janusz za dobrym jest jeźdźcem. Słyszę chrapanie i niecierpliwe przestępowanie kopyt, grzebiących ziemię. Wreszcie koń, zdenerwowany muchami i bąkami leśnymi, robi parę kroków, objeżdżając mię. Widzę teraz Janusza. Jest ładny. Nozdrza drgają mu ze złości. Ma jasną dżokejkę, obcisłe spodnie i buty z lakierowanymi cholewami. Kłania mi się sztywno i wyjmuje prawą nogę ze strzemienia, by zsiąść. — Myślałam, że pan mnie nie dostrzeże i pojedzie dalej — mówię obiektywnie, uśmiechając się lekko. — A jednak zobaczyłem panią. — Tak— to widzę. — Czy pani chciała, bym pani nie dostrzegł? — Tak. — Dlaczego? — Miałam bardzo miły nastrój — trochę panteistyczny, na tle natury — chciałam być sama. — A ja mimo to nie odjadę — mówi z energią, zawiązując skrupulatnie tręzlę na sosnowej gałęzi Milczenie. Janusz siada naprzeciwko mnie na ziemi, usunąwszy z niej przezornie parę szyszek. Ja podnoszę się również, opierając głowę na pniu sosny i poprawiając wieniec z bławatków. — Czy pani nie uważa, że między nami jest walka? — Może być — mówię lekceważąco. — A skąd pan wiedział, że jestem w lesie? — Śledziłem panią. — Czy tak? — Z mego balkonu jest widok bardzo daleki. Różową suknię pani widziałem na łące i w polu. Szła pani miedzą nad wąwozem — prawda? I wreszcie zniknęła pani w lesie. Ja przyjechałem tu gościńcem — daleko krótsza droga. — Ale mniej malownicza — no i prosta. — Oczywiście mam to rozumieć alegorycznie? — Nie — nie — niekoniecznie... Uśmiecham się pobłażliwie i zaczyna się flirt. Janusz jest z tych, co lubią „inteligentne” rozmowy. Z całym swym wyrobieniem towarzyskim zniżam się do jego poziomu. Kokietuję go nie tym, że jestem ładna, lecz moją duszą, którą obracam obecnie na usługi ciała. Stosownie do psychiki przedmiotu zmieniam rodzaj mej kokieterii — i dlatego stoi ona zawsze na wyżynach sztuki. A w dziedzinie tej kieruję się prawem kontrastu. Rosławskiego na przykład kokietowałam z początku żywiołowością mej natury. Później dopiero wszystko to się zmieniło. Na Janusza działam jako kobieta — ale właśnie mądrością mą, sprytem, oryginalnością. Mogłabym być o połowę brzydsza, a nie straciłabym nic w jego oczach jako kobieta do kochania. Zjawisko bardzo znamienne dla psychologii dzisiejszej miłości. Po jego ładnie zbudowanej twarzy przechodzą łuny. Nie spuszcza ze mnie oczu. Ja zaś, mieniąc się jak kameleon, srebrząc całym bogactwem mego wdzięku, obserwuję go zupełnie obiektywnie — z pewnym czysto artystycznym zainteresowaniem. Lubię u mego ten nastrój. Robi na mnie ze swymi drgającymi nozdrzami wrażenie ładnego, rasowego zwierzęcia. Oczy — zwykle lśniące migotliwie — matowieją mu teraz, jakby schną — jakby ich żar przygaszony sam siebie przepalał. Spuszcza je raz po raz pod mym wzrokiem i stara się poczciwie uśmiechać, ale w tym spokojnym uśmiechu jego białe zęby połyskują źle. — Komar gryzie pana w czoło — zwracam mu uwagę. Spędza go niedbale. — To nic — mówi z uśmiechem — może mię gryźć, mam aż za dużo krwi. u W głosie jego drży nuta pewnej pychy. Myliłam się, sądząc, że nie zna gatunku swej siły. Zazdroszczę mu, bo prawdziwym szczęściem jest uświadomiona siła. Bawi się szyszkami, celując nimi w konia, który zaniepokojony wspina się i wierzga. Radzę mu, by zamiast męczyć niepotrzebnie zwierzę, za cel obrał sobie pień sosny, sama zaś zbliżam się do konia, który mierzy mię nieufnie mądrym spojrzeniem swych ślicznych oczu, i klepię go po karku. — Panno Janino, niech się pani tak do niej nie przysuwa... Może panią uderzyć. — A nie lękał się pan tego, gdy kara stała tuż nad moją głową? — pytam z uśmiechem. — Trzymałem ją wtedy — cedzi przez zęby. Zbliża się do mnie i wyciąga rękę, by mię przemocą odciągnąć od konia. Ale pod mym jasnym, zdziwionym spojrzeniem pokornieje nagle. — Niech mi się pani pozwoli pocałować w rękę — prosi szybko stłumionym głosem. Stoi tuż przy mnie. Na chwilę robi mi się gorąco, ale nie odsuwam się od niego. Odwrócona profilem, oparta o grzywę konia, nie poruszając się, nie chowając rąk, odpowiadam spokojnie: — Nie. Janusz cofa się posłusznie jak pies i odchodzi na parę kroków. — Chodźmy już do domu — mówię po chwili milczenia. — Ale musi mi pan'odstąpić konia. — Z największą chęcią — tylko co pani zrobi z siodłem? — O, to nic, potrafię jeździć po damsku i na takim. Przełożymy tylko strzemię. Z jego ręki lekko wskakuję na siodło. Janusz skraca strzemię i sam wkłada w nie mój pantofel. Na twarzy jego znowu widzę łuny. — Niech pani mi pozwoli prowadzić konia. Jest niespokojny i może panią zrzucić. — Dziękuję panu, nie boję się zupełnie. Nagle Janusz obejmuje mię znienacka i z całej siły głowę swą przyciska mi do kolan. Jednocześnie prawie uderzam klacz szpicrutą i odjeżdżam szybko, nie oglądając się poza siebie. Z trudem udaje mi się utrzymać równowagę na męskim siodle. Uciekam nie od niego i nie z trwogi: chcę tylko, by nie zobaczył mego rumieńca, który nie jest ani rumieńcem wstydu, ani rumieńcem oburzenia. Janusz wyjechał na parę dni do L. Zostałam sama z Martą i jest nam okropnie dobrze. Jest to jedyna istota pod słońcem, z którą zdolna jestem podzielać rozkosz czytania mądrych i ładnych rzeczy. Rozumie i odczuwa wszystko tak jak ja. Czytając razem, wzajemnie wprawiamy się w zdumienie głębokością i subtelnością naszych spostrzeżeń. Wytwarza się rozkoszny nastrój, w którym przestajemy wzajemnie odczuwać naszą obecność. Odbieramy wrażenia jednocześnie, z jednakową bezpośredniością: dość nam spojrzenia, gestu, by się zrozumieć. Stajemy się zupełnie takie same, te same. Jesteśmy oderwane od wszystkiego, co nas otacza — porozumiewamy się 'gdzieś na wyżynach, schodzimy się, spotykamy na niebotycznych mostach, łączących nad otchłaniami dwie dusze, gdzie mało kto chodzić umie, bo te mosty są zrobione z koronkowych wiązań. U podnóża duszy łatwo ludzie schodzą się ze sobą, ale ku wierzchołkom oddalają się coraz bardziej — i przepaść między nimi coraz głębsza się staje. A misterne mosty, rzucane od szczytu do szczytu, kruszą się i zapadają pod lada cięższym, brutalniejszym stąpnięciem. Mimo to, nie ma miłości między mną i Martą, na wet nie bardzo się lubimy. Nie nazywamy się również przyjaciółkami. Obie zgadzamy się na to, że między kobietami niemożliwa jest szczera miłość. Nigdy też nie kłamiemy jej sobie. A chociaż nie wszystko mówimy szczerze słowami, znamy się i rozumiemy doskonale. Jedynym, co by nas mogło rozłączyć, byłoby stanięcie sobie na drodze w miłości do mężczyzny. Na szczęście jednak Marta i tej nie uznaje. Z usposobienia jest ascetką i chwali się tym, że nigdy dotąd nikt jej nie kochał. Lubi w ogóle grać „zapoznaną”, nie ocenioną przez świat i ludzi. Robi to zresztą z wdziękiem, bo jest bardzo ładna — i właściwie nikt tego na serio nie bierze. — Życie moje — mówi — czyste jest jak biała karta, bez jednego pocałunku, rumieńca, dreszczu. Jedyną moją wiarą jest ta kryształowa przejrzystość mego życia, ta świadomość, że życie cudze przechodzi koło mnie, ociera się o mnie i nie pozostawia na mej długiej, wąskiej, białej sukni nawet złotego pyłu kwiatów swoich — ta nieskazitelność mej duszy, która z wędrówki po kopalniach węgla wychodzi biała jak śnieg... Jedynym dogmatem moim, jedynym ukochaniem jest ta myśl, że przejdę przez życie z bezgraniczną, spokojną słodyczą, estetycznie i szlachetnie, że w historii ziemi będę ładnym, słonecznym zjawiskiem... Jestem ładnym, rzadkim kwiatem. Tak umrę. Nie chcę miłości, choćby nawet szczęście dać mi miała... Czasami o błękitnym zmierzchu gra Der Frühling Griega. I wtedy wiem, że kłamie. W muzyce jej cicho i miękko błaga o coś bezgraniczna tęsknota. Jej ładna biała dusza łka boleśnie i marzy, zawsze marzy o miłości. Jestem malgré tout mądra, młoda i ładna — więc chcę żyć. Nietzsche każe nie zapominać kija na kobietę, Amiel — należeć do jednostki i mieć swą odrębną, płciową etykę, Garborg — chodzić wszędzie z guwernantką, by przyszłemu mężowi nie dać żadnej możliwości podejrzenia. A mimo to ja chcę jednak być kobietą. Dotąd jeszcze nie urobiłam sobie pojęcia o istocie kobiecości. W epoce Rosławskiego wierzyłam święcie, że cechą charakterystyczną kobiety jest estetyzm, ale — wszak Ellen Key mówi, że kobieta kształtuje się zawsze wedle pragnień mężczyzny. Niechaj tym jedynym będzie jakiś pierwotny, silny, despotyczny — a będę mu sjestę i cygaro uprzyjemniała moją mądrą rozmową, będę rozplatała włosy i tańczyła w oczach jego, bijąc takt w tamburyno, będę innym odsłaniała tylko moje oczy, zakrywając twarz czadrą... Chcę być kobietą, tylko kobietą — czy może aż... O, jakże ciężko dźwigać na białych, toczonych ramionach straszne brzemię uświadomionego człowieczeństwa... Czasami Janusz jest łagodny jak młody, oswojony wilk. Z oczu znika mu akcent dzikości. Wtedy pozwalam mu całować moje ręce i tulić do nich rozpalone policzki. Gdy choć na chwilę zaśnie w nim zwierzę, dobry jest i miły jak dziecko. Ale i wtedy nawet czuję w nim tę siłę potencjalną, która w każdej chwili na nowo może wybuchnąć, siłę, która, nie wiem dlaczego, wydaje mi się wrogą. — Cudnie byłoby móc sobie powiedzieć o pani „ukochana” — mówił dzisiaj, siedząc u nóg mych na ławce darniowej i ocierając się z pieszczotliwością kota o brzeg mej sukni, leżącej na trawie. Patrzyłam z góry na jego wielkie, opuszczone rzęsy, P świeże usta, ładnie modelowany nos — i myślałam: więc czemu nie powiesz? — ja bym cię tylko parę razy długo, miłośnie pocałowała w usta i odeszła bez słowa żalu... — Czy pani się gniewa? — spytał, podnosząc na mnie oczy. Ściągnęłam lekko brwi, ale nie mogłam ukryć uśmiechu. — Tak. — A jednak wciąż się pani uśmiecha... Czemu się pani uśmiecha tak dziwnie?... I spod brwi zrośniętych patrzy na mnie wzrokiem iiglamym i słodkim, a mnie fala ciepła przypływa do głowy. Nigdy nie czułam tego w czasie długich, mądrych rozmów z Rosławskim o literaturze. Wieczór u Sedniewskich w Topolowie, jakieś imieniny. Jedziemy: ja, Marta, dziadek i Janusz. Zjazd dosyć liczny. Panny z barwności i świeżości podobne zupełnie do kwiatów. Młodzież częścią sprowadzana umyślnie aż z L. Wchodzę świeża, z twarzą osmaganą wichrem od szybkiej jazdy, z rozsypanymi włosami, w mej bajecznej sukni seledynowej. Ho miłe i oryginalne: wielki salon o niskim suficie, oświetlony z góry staroświeckim, rozgałęzionym kandelabrem, sypiącym wokoło skry i tęczowe odblaski. Pod ścianami szeregi ładnych, starych mebli Na werandzie, orkiestra z cicha stroi instrumenty. Wchodząc robię wrażenie — jak zwykle. Przez chwilę ja jedna przeciwstawiam się .wszystkim, na mnie zbiegają sdę wszystkie spojrzenia. Nie znam tu nikogo prawie, ale ani przez chwilę nie czuję się zmieszana. Pewien wrogi nastrój, idący ku mnie od ludzi, jakieś poczucie osamotnienia w tłumie — daje mi dziwną, hardą, wyzywającą energię. Czułabym się zmieszana wtedy raczej, gdybym tego wrażenia nie i robiła i weszła nie zwracając niczyjej uwagi. Witając się z panią Sedniewską, słyszę z lewej strony półgłośną uwagę: „zupełnie podobna do Żydówki”, 1 a potem: „ubrana jak statystka teatralna”. Zwracam się w tę stronę z zainteresowaniem: spostrzeżenie niesłuszne zupełnie w zastosowaniu do mnie, 1 ale sformułowane dość sprytnie. Spostrzegam wysoką, 1 biało ubraną pannę, utrzymaną ściśle w stylu angielskim. Milczy i spokojnie wytrzymuje mój wzrok: na I pewno ona. Po zapoznaniu się ze wszystkimi, z nią I właśnie zaczynam rozmawiać. Nazywa się Imszańska, ma brzydkiego narzeczonegoi ładnego brata, który wydaje mi się najciekawszym I spośród całej młodzieży. Zapytuje mię uprzejmie, jak i podobają mi się tutejsze okolice. Później rozmawia z 1 Martą, która w wieczorowej sukni gorzej wygląda niż ] zwykle, jest blada i w twarzy ma pewien przymus. Po podwieczorku z owocami — tańce. Tańczyć lubię w równym prawie stopniu, jak jeździć konno. I cudnie tańczę. Raz po raz widzę się w którymś z luster długich do ziemi — jasna w jakichś 1 czarnych ramionach, jakby ociągająca się, leniwie i sennie w tył przegięta, ukazująca zza czerwonych warg białe, mocno zaciśnięte zęby; seledynowa gaza opływa mię luźno, jak woda. Białe wielkie kwiaty nenufarów oplątują mię wkoło elastycznymi, niby węże, łodygami. Od razu zaczynam mieć powodzenie — tak iż panny udają, że nic im nie przeszkadzam i nawet, owszem, lubią mię. Jedna poprawia mi uprzejmie szpilkę we włosach. Współzawodniczenie o pierwszeństwo odbiera zabawie przyjemność bezpośredniości, ale daje jej w zamian urok gry — trudnej często, za to upajającej zwycięstwem. Rytm walca płynie, jak długa łódź po szafirowej wodzie, cicho gra fala, uśpioną piersią gra... Ożyły kwiaty ze szmaragdowych, ze srebrnych w słońcu łąk — i same plotą się w wieńce, plotą się w barwny, rozmigotany krąg, podają sobie cudne, białe ręce — lekko się chwieje łańcuch wiotkich rąk. A później idą w senny, zasłuchany wir... To pieśń stłumiona złotostrunnych lir, od śpiących wód pieśń cudna idzie z dala... Hen — płynie łódź po szafirowej wodzie, nad lustrem wody tańczy srebrna mgła — cicho gra fala, uśpioną piersią gra... A kwiaty idą w senny, zasłuchany wir i mdleją z żaru w złotym, skrzącym pyle... Posłuchaj — kwiaty szemrzą — daj nam po żarze światła i barw na świeżych łąk kobierzec szmaragdowy upaść na chwilę, daj nam pochylić upojone głowy na ros perłami szyte wezgłowie traw — i we śnie słuchać pieśni złotostrunnych harf... Nie — nie — raz, jeszcze raz, splećcie się w żywe, migotliwe wieńce, raz, jeszcze raz sczepcie w łańcuchy miękkie, białe ręce... To sen... to sen... Rytm walca płynie, jak długa łódź po szafirowej wodzie — hen... Idzie pieśń cicha złotostrunnych harf... To sen... to sen... Po odtańczonym z Imszańskim walcu z figurami idę z Januszem do oberka. Z nadzwyczajną energią prowadzi dzisiaj tańce.— w tej dziedzinie jest sans peur ni reproche. Z nim lubię tańczyć najbardziej. Ponosi mię jak rozhukany koń. W największym pędzie przyklęka nagle i zrywa się znowu z błyskawiczną szybkością, nie zdradzając najmniejszego wysiłku. Po okręgu niewielkiego koła, pochyleni silnie ku jego środkowi, wirujemy z jakąś zawrotną szybkością, jak oszalałe planety. Mocno spleceni uściskiem, kładziemy się na fali rozpędu i tak mkniemy z półprzymkniętymi oczami — bez woli i prawie bez świadomości; unosi nas już tylko inercja, sami nie nadążylibyśmy za takim szalonym pędem. Otacza nas jakiś półmrok świetlisty, stężały," duszący — światła, lustra, barwny krąg widzów przestał już wirować wkoło nas, wszystko miesza się z sobą w jedną, ogólną barwę, jak na puszczonym w ruch krążku. W oczach Janusza palą się dzikie ognie, źrenice migocą mu, jak diamenty w słońcu. Ten pęd szalony i odurzające swą monotonną jaskrawością dźwięki skocznej melodii podniecają go, jak ludzi pierwotnych tańce wojenne. A ja spokojna jestem, chociaż gorący jego oddech oblewa mię żarem. Mdlejąc ze zmęczenia, oddaję się pokornie na łaskę jego porywającej, dzikiej siły. Wracam wreszcie na miejsce. Ogłusza nas grzmot oklasków. Dziękuję ukłonem głowy, ale nic jeszcze nie widzę. Jednocześnie prawie brzmi zupełnie spokojny głos Janusza, który poleca orkiestrze grać mazura. — Tańczy pani, jak łabędź — mówi panna Imszańska, siadając przy mnie. — Brat mój utrzymuje, że nigdy nie widział nic podobnego... W przerwach między tańcami przechadzka po obszernym, cienistym ogrodzie. Bielejące wśród czarnych trawników lytunie wydają dziwnie odurzający zapach. Na mnie schodzi obłąkane jakieś rozmarzenie. Zdaje mi się, że nie jestem na ziemi, tylko w piekle kwiatów, muzyki, piękności, tryumfu nocy. Opieram się mocno na ramieniu Janusza i prawie tulę do niego. W ciemności błyskam zębami i mrużę półsennie długie moje rzęsy. Janusz pochyla się ku mnie i szuka wzrokiem moich oczu. — Spojrzyj — szepce gorąco, niecierpliwie. Płomień mię ogarnia, ale odwracam głowę i patrzę z uporem w czarną gęstwę krzewów. W myśli zaś powtarzam szybko, prawie błagalnie: „pocałuj mię teraz właśnie, teraz, teraz...” Przed chwilą majaczyła jeszcze przed nami jasna plama jakiejś sukni. Obecnie jesteśmy zupełnie sami. Oczy nasze przywykają z wolna do ciemności, rozróżniamy już kształty drzew, widzimy smugę wąskiej, ujętej w prawidłowe ramy wysokich żywopłotów ścieżki, którą idziemy. Przed spojrzeniem naszym uciekają szybko czarne, kłębiące się cienie, a potem napływają znowu. Nagle za gardło ściska mię dreszcz straszliwej, nieludzkiej trwogi. — Jezus Maria! — patrz! — Co? co?... Zakrywam ręką oczy i przyciskam się do niego, cała drżąc z przerażenia. — Tu, pod nami, głęboko w dole, strasznie głęboko — jest woda... — Więc cóż? — niech się pani nie boi, znam ten ogród: to kanał, prowadzący do stawu. — Chodźmy stąd, chodźmy prędko... Taki dziwny był ten połysk — w ciemności, przez liście — i tak strasznie głęboko... I to w tym miejscu, gdzie pewna byłam, że jest równy klomb... — Ale nie moglibyśmy tam wpaść, bo tu jest bariera kamienna. — To nic — szepcę nieprzytomna z trwogi — nie mogę tam patrzeć... Chodźmy stąd!... Wracamy szybko. Janusz milczy, ramieniem wyczuwam, że drży także. Mógł mię był uspokoić jednym powiedzeniem: „przy mnie nie bój się niczego”, bo przed chwilą jeszcze ufałam mu bezgranicznie. Teraz widzę, że się boi. Dochodzą nas dźwięki strojonych instrumentów, zza czarnych drzew wybłyska rząd pełnych światła okien. — Nie boję się lasu w nocy — mówi Janusz — nie boję się rozbójników ani zwierząt dzikich, ale nie lubię rzeczy niewytłumaczonych... Rozumiem — i ja również, ale zdawało mi się...5 Tańczę wesoło do rana. Przykre wrażenie mija zupełnie. Za powrotem zmieniamy miejsca. Marta jedzie z dziadkiem, ja z Januszem. W brzasku majaczeją cudne krajobrazy, wzgórza porosłe czarnym lasem, białe jak śnieg rżyska. Po całym świecie rozlewa się dziwna, chłodna światłość. Na coraz silniej różowiejącym niebie rysują się kolejno wciąż nowe zarysy czarnych wzgórzy, samotnych grusz polnych, szeregiem wyznaczających szosę wąskich, czarnych topoli. Jedziemy długo drogą pełną wybojów, wspinającą się kolejno w górę i spadającą w doliny. Jest bajeczny wiejski nastrój. Mówimy po francusku przed stangretem. — Janusz ma zupełnie dobry akcent. Wschodzi słońce i rzuca wyraźny, długi, potworny cień na drogę od powozu, koni i naszych postaci. Jestem odurzona bezsenną nocą, mam twarz gorącą i palą mię usta. A drżę z zimna mimo pledu i dery. Zamykam oczy i głowę przechylam na oparcie powozu. Słyszę skrzypienie kół, tętent kopyt, parskanie koni i nieśmiały, urywany świegot budzących się ptaków Nie śpię — i marzę. Janusz pochyla się nade mną i delikatnie, jakby nie chcąc mnie zbudzić, dotyka ustami moich ust. Nie poruszam się zupełnie, udaję, że śpię, chociaż wiem, że Janusz wie, że nie śpię... To nadchodzi mój złoty poranek. Jeden z ostatnich upalnych dni letnich. Idziemy z Martą kąpać się do stawu za parkiem. Lubię patrzeć na nią, kiedy jest rozebrana. Ona oburza się niby, ale tak długo nakłada koszulę kąpielową, że mam czas przyjrzeć się jej doskonale. Po kąpieli — czyste i chłodne — kładziemy się w parku na puszystej, ży wiołowej trawie. Wkoło nas stoją amfiteatralnie wysokie, nagie pnie drzewne, a gdzieś w górze dopiero, pod samym niebem, rozpościera się jasnozielone sklepienie liści. — Ciekawam — mówię — co myślą sobie brzydcy ludzie... My tak przywykłyśmy do tego, że jestemy ładne. — Zdaje mi się, że gdyby mi odjęto piękność lub choćby tylko świadomość mej piękności — to nie umiałabym dalej żyć... Dlatego tylko jestem taka silna wobec ludzi. — Na słońce idę bez parasolki, w salonie siadam w pełnym świetle, twarzą do lampy, w tłum wchodzę z podniesioną głową — bez onieśmielenia, bez trwogi, bo wiem, że mój widok sprawić im może tylko przyjemność. Ja dlatego tylko dobra jestem, że jestem ładna — nie zazdroszczę nikomu, nikogo nie nienawidzę, jestem pełna pogańskiej jakiejś, słonecznej, królewskiej miłości dla ludzi. — A jak sądzisz, która z nas jest ładniejsza? — zapytuje Marta. — Nie wiem... Właściwie każda uważa się za ładniejszą od drugiej. Tylko jesteśmy na tyle kulturalne, że nie spierałyśmy się o to jeszcze ani razu. Formalnie ona jest ładniejsza, ale mniej ma ode mnie wdzięku. Ja mam takie złote oczy, jakich nigdy jeszcze u nikogo nie widziałam. Często chodzę z Martą parę wiorst do lasu, gdzie leży cmentarz żydowski, tak zwany kirkut. Ociosane, równo ustawione tablice kamienne stoją wyciągnięte w długie, równoległe rzędy, na nich malowane dziwne jakieś kabalistyczne znaki, lwy, złamane świece, półki z książkami, jakieś dekoracje niemal secesyjne. Niewidzialne prawie wzniesienia grobów pokrywa mech, wrzos i macierzanka, płot drewniany, przez który zawsze przełazić musimy, ginie między pniami sosen. — I tak wśród na pozór nieporuszoneg$ ręką ludzką lasu wyrastają prawidłowe rzędy tablic kamiennych. Mam wrażenie, że cofnęłam się w jakąś zamierzchłą przeszłość. Lubię cmentarze, lubię patrzeć na tryumf życia nad śmiercią. I nie boję się już wtedy śmierci... Śmierć zabija jednostki tylko, przypadkowe przejawy życia — a samo życie trwa... Więc myślę wtedy, że jestem całą ludzkością, że to ja właśnie jestem życiem. Byłam zawsze i zawsze będę. A śmierć śpi cicho pod mymi nogami. I doznaję rozkosznego wrażenia nieskończonej jakiejś potęgi. Nie widzę krańca trwania mego i mego panowania. Nie jestem na ziemi, nie jestem Janką Dernowiczówną, nie jestem ładna ani brzydka — jestem wieczna, nieuśpiona świadomość, jestem wszechświat A Janusz na cmentarzu robi się smutny i rozprawia na temat znikomości rzeczy ziemskich. To ładne zwierzę boi się śmierci. ...Moiże to prawda, że zwierzęta nie mają duszy? Miewam chwile niczym nie usprawiedliwionej, szarpiącej tęsknoty za tym człowiekiem, który przez życie moje przeszedł — jak huragan. Czasami tęsknię do moich lodowych pól i zórz polarnych... Zapytał mnie kiedyś, czy nie chciałabym z kimś wspólnie czuć, myśleć — i wspólnie walczyć. A ja roześmiałam się, bo nie lubię patosu. Nie lubię mieszania miłości z braterstwem dusz. I teraz zdaje mi się, że ten człowiek, którego nigdy nie kochałam, że ten jeden człowiek tylko mógłby być moim mężem. Czasami w nocy, gdy patrzę szeroko rozwartymi oczyma w ciemność, czuję nad mymi ustami jakieś palące, obłąkane głodem usta... A gdy się w te usta wessę pocałunkiem, wiem, że to są usta Janusza, nie Rosławskiego. I wtedy ogarnia mię przerażenie, że stało się coś złego, coś, co nie odstanie się już nigdy. Że w życiu moim na zawsze coś przepadło. Wtedy za nikim już nie tęsknię. Płaczę w nocy — cicho, by nie obudzić Marty. A rano na Janusza patrzę z nienawiścią i wstrętem. Pastwię się nad nim, chociaż on właściwie nic nie winien. Mszczę się na nim za to, że dusza moja błąka się samotnie po polach lodowych i roi jeszcze swe zimne, srebrne sny — i szuka na próżno duszy bratniej. Czyżby naprawdę miłość niemożliwa była bez kochania? Dziś na polowaniu oczy Janusza rzucały takie błyski, jak wtedy, kiedy patrzą na mnie. Typowy człowiek pierwotny z okresu koczowniczego łowiectwa. Instynkt zachowawczy przejawia się w nim równie silnie przy zdobywaniu jedynego środka żywności, jak w dążeniu do zachowania gatunku. Zwierzyna jest mu równie potrzebna, jak kobieta. Byłam zazdrosna o zabijane zające. Prawiłam bardzo humanitarnie o okrucieństwie, którego dopuszcza się człowiek, zabierając życie tym bezbronnym, nieszkodliwym istotom. A właściwie myślałam, że Janusza zamknęłabym chętnie do ładnej klatki, by odciągnąć go zupełnie od świata. Dawałabym mu dużo jeść, a nie pozwoliła rozmawiać z ludźmi ani czytać (to pewno byłoby najłatwiejsze), by dla mnie tylko zachował całą swą życiową energię. I w tej klatce odwiedzałabym go czasami... Byłabym wtedy bąrdziej uduchowiona niż obecnie. Dziś moje' żywiołowe, pyszne, nienakarmione zwierzę zagłusza swym wyciem głodnym przecudną symfonię mych snów świetlistych... A nasyciwszy je, szłabym sobie spacerować po mym świętym gaju, nad czarnym, otchłannym jeziorem mej duszy... I na ten spacer chętnie zabrałabym ze sobą Rosławskiego. Janusz zapytał mię, czy nie zgodziłabym się zostać jego żoną. — Na parę miesięcy z przyjemnością — powiedziałam szczerze, ale później obróciłam to w zupełnie zresztą niesmaczny żart. Janusz rzucił na mnie parę złych spojrzeń i zauważył sentencjonalnie, że są rzeczy, z których się nie żartuje. Zapewne — ma rację. Dla mnie to wszystko zaczyna być trochę smutne. Mogłabym wyobrazić sobie siebie w roli jego uwodziciela, ale nigdy żony. Teraz nie wiem, co z tym zrobić. Wyjechałabym stąd, gdybym miała trochę pieniędzy. Ze też to wszystko tak prędko się stało... Późnym wieczorem na łodzi, na środku wielkiego stawu za parkiem. Zgodziłam się dziś na tę przejażdżkę, bo jest mi źle i chcę umrzeć. A wiem, że Janusz, dręczony przeze mnie w ciągu dnia całego, jest u kresu sił. Nerwy jego doprowadziłam do najwyższego napięcia. Rękami, jak kleszczami z żelaza, ściska mię za ramiona i przechyla w tył przez burt łodzi. Zupełnym chłodem i biernością potęguję jego szaleństwo. — Słuchaj, Janka — syczy mi tuż nad twarzą — słuchaj — ty — ostatni raz mówię: powiedz „tak”... Mogę go rozbroić jednym okrzykiem bólu lub trwogi, ale milczę. Potrzeba mi dziś silnych wrażeń. — Zabiję! — słyszysz? zabiję! Zaduszę, utopię cię!... Nienawidzę cię tak, jak cię kocham, bardziej nienawidzę! Prędko mów — mów!... Wściekłość oddech mu zapiera i głos dławi. Przyciska mię kolanem, paznokcie wpija mi w ciało. Całą siłą tłumię syknięcie z bólu — i czekam. Łódź coraz silniej się przechyla i zaczyna nabierać wodę. — Utopię cię — widzisz, łódź się przewraca! Mów „tak”! Patrzę w milczeniu, spokojnie w jego rozpalone, obłąkane oczy. Magnetyzują mię połyski jego białek w ciemności. Jest chwila, że chciałabym zamknąć powieki i bez szelesty cicho zanurzyć się w czarną wodę. Ale przez inercję wciąż zmagam się z nim oczami. I czuję nagle, że uścisk jego zakrzywionych palców słabnie. Pewna zwycięstwa, mówię cichym głosem: „nie” — i uśmiecham się. A Janusz z głośnym krzykiem pada twarzą na dno łodzi. Przyciska czoło do mych nóg, pantofle moje okrywa pocałunkami i zanosi się spazmatycznym łkamem. Łódka kołysze się silnie, wracając do równowagi. Ja zaś smutna jestem moim zwycięstwem. W tej chwili straciłam wiarę we wszechpotężną siłę zwierzęcia, które padło w walce z siłą duszy. Gdyby Janusz był wytrwał jeszcze sekund parę — może uległabym. A teraz zazdroszczę mu niesłychanej rozkoszy ukorzenia się przed moją siłą. Rozkoszą wojownika nie jest zwycięstwo nad słabszym, lecz uwielbienie dla siły, która godna była go pokonać. Ponad skuloną, wstrząsaną ucichłym ze zmęczenia łkaniem postacią Janusza patrzę w ciemną dal. Nie ma księżyca ani gwiazd. Od sitowi nadbrzeżnych idzie przeciągły szum... Oto czarne jezioro zwycięskiej duszy mojej patrzy martwymi oczami w czarne niebo. Dokoła wszystko wymarło. Życia nie ma. Pozostała moja samotność, bezgraniczna samotność mojej siły, która jest jedyna i sama w sobie. Nigdy jeszcze nie czułam tak swej potęgi i nigdy potęga moja nie była taka smutna. Czarne niebo zamknęło swe kręgi nisko nade mną, a woda stawu wzdyma się pod chmury. Między duszą moją i nieskończonością nie ma miejsca dla mojej siły. O „jakże znużona jestem na wyżynie”, jakże chciałabym znaleźć siłę, która ujarzmiałaby moją... — Niech pan wstanie już, panie Januszu — mówię gładząc go łagodnie po włosach. — Niech pan wstanie... musi już być bardzo późno... Gdzie wiosła? Leżę w bruździe między grobami i wącham rosnące na kirkucie białe gwoździki leśne. Myślę o życiu, o niesłychanym, przepięknym cudzie życia. Tłumaczę Marcie, źe właściwie mój kult życia wypływa z rezygnacji. — A we mnie rezygnacja inną przybrała formę. Jeżeli nie można mieć wszystkiego, nic nie chcieć — tak brzmi rozpaczliwa religia dumy niewolników i nędzarzy... Moja religia azoizmu jest właśnie taką Teligią dumy u kobiety, która pogodziła się ze swą niewolą i nie chce surogatów wolności. Lubię takie usunięcie się od całego tego wiru i patrzenie na wszystko z lotu ptaka, z dystyngowanym, garborgowskim uśmiechem smutku. Wydaje mi się czasami, że na ziemię zabłąkałam się przypadkiem, tak nic nie jestem przystosowana do życia... — To właśnie dobrze... Przystosowanie do istnieją cych warunków cenne tylko dla zwierząt — człowiek sam dla siebie urobić może świat przez odrębny sposób jego pojmowania. — Nie wierzę w nic —* rzekła smutnie. — Chociaż kobiety są szczególnie skłonne do wiary w byt zagrobowy. To wypływa ze współczucia dla cierpień, z instynktu sprawiedliwości po prostu... Wiesz — ja obłędu dostaję na myśl o bezpożyteczności cierpień w naturze... Myślę o tych wszystkich cichych skonach, o których nikt nie wie, o tych wszystkich bólach, ginących w przestrzeni bez śladu i echa... Kiedyś Janusz, jako mały chłopiec, skupił w soczewce promienie słoneczne i skierował je dla eksperymentu na jakiegoś maleńkiego owada, który wił się bezsilnie i cicho, przytrzymany za skrzydło. — I dotąd widzę takie maleńkie, czerwone z żaru łapki, które poruszały się w męce — póki nie wydarłam Januszowi szkła i nie dobiłam spalonego stworzenia... Takie było ostatnie jego wrażenie z życia — potem nicość... Widzę wszystkie te drobne, niewidzialne istoty, których setki zabijam codziennie na przechadzce, depcąc po bujnej trawie lub igliwiu leśnym — zostawiając je nieświadomie na całe długie godziny powolnego konania w potwornych męczarniach... Pamiętam o męce ryb, żyjących dzień cały na powietrzu i rzucających się odruchowo jeszcze na patelni... I za to wszystko żadnego zadośćuczynienia, żadnego usprawiedliwienia — wiem, bo tam nie ma nic.." — A nie myślałaś o tym, że jeżeli tam nie ma nic — to nie może być i nicości? Podniosła na mnie pytające oczy. — Pojęcie sprawiedliwości, zemsty, zadośćuczynienia — jest czysto ziemskie, chociaż było ideałem religijnym kultu Jehowy. Dla mnie jest to taka sama kategoria, jak panujące obecnie chrześcijańskie pojęcie miłosierdzia. Później przyjdzie nowa idea jakaś — i też nic mieć nie będzie do istnienia bytu zagrobowego. — Więc co — co ty myślisz? — Według mnie, zjawisko śmierci polega na tym, że tracimy zmysły, kategorie, pojęcia, projekcje świata tego, by inne zmysły, kategorie, pojęcia i projekcje znaleźć — tam... Lub i to nie nawet... tam przecież może też nie być pojęcia zmysłów, kategorii, pojęć — rozumiesz? — tak samo, jak może też nie być pojęcia sprawiedliwości... — Ale wierzysz, że ty istnieć będziesz? — Nie wiem — nie wiem — Słuchałam przez chwilę szumu sosen — wysoko, pod firmamentem. — Widzisz — mówiłam — tam może nie być też pojęcia jaw przeciwstawieniu do tego, co jest nie ja. To rozróżnienie jest wytworem naszego ziemskiego punktu widzenia, formą przyjmowania wrażeń, czymś czysto przypadkowym, zależnym od gatunku i budowy naszego mózgu... Tam może nie być także pojęć czasu, przestrzeni — rozumiesz, z naszego punktu widzenia to bezsens przecież, by światy nie miały granic: w tym, co mózg nasz nazywa nieskończonością, wyobraźnia nie może już znaleźć przestrzeni... Doprawdy — czasami mam wprost uszanowanie dla Boga, że umiał wymyśleć tyle i tak nieskończenie skomplikowanych rzeczy. Na twarzy Marty wyraz zawodu. — Więc wierzysz w Boga? — Nie wiem, wszystko mi jedno; poza nami nie ma prawdopodobnie pojęcia tworzenia czegoś z niczego, władzy w przeciwstawieniu do podległości, woli do bierności... Uważasz, Marto — według mnie wyrażenie: „byt transcendentalny” jest contradictio in adjecto, bo samo pojęcie bytu wypływa przecież li tylko z doświadczenia — ja się tak wynaturzam, tak wyłażę ze swej ludzkiej skóry, że potrafię się zmusić do pomyślenia takiego niewyobrażalnego świata, gdzie nie ma przeciwstawienia bytu i niebytu... I wtedy wszystko mi jedno, czy będę sobą, czy nie sobą, czy nawet w ogóle będę, czy nie... Patrzy na mnie rozwartymi oczami i mówi z cicha: — Tak — rozumiem... — I wiesz, umiejętność takiego abstrahowania myśli swej od form myślenia, możność spojrzenia na wszechświat i siebie z takiego punktu — to są wyżyny, niesłychane wyżyny, to jest najczystsza, bodka rozkosz... Między rzędami tablic kamiennych biega bez szelestu czarny kot z szmaragdowymi oczami. Dziwnie towarzyskie zwierzę, chodzi za nami zawsze na spacery, jak pies. Kiedy patrzę na niego, nie mogę się oprzeć wierze w metampsychozę; w tym kocie mieszka jakaś wytworna, arystokratyczna, strasznie sceptycznie na świat patrząca dusza. — Co to, Marto? — Nic, nic... szpilka spadla — niech leży. Z jej wielkich, czarnych warkoczy wysunęła się szpilka szylkretowa i z cichym szelestem upadła na zaemię. A Marta jest w nastroju podniosłym. Razi ją teraz świat rzeczywisty, jako śmiesznie mały kontrast z tym, o czym mówimy. Dlatego nie chce, bym jej podniosła szpilkę, chociaż leży na wrzosie tuż przy mnie. Mnie zaś to wydaje się zbyt młodzieńczą egzaltacją. Życie jest — mimo wszystkiego — najważniejsze. Należy mieć tyle kultury myślowej, by nie zapominać o tym nigdy. Dlatego podaję jej szpilkę z zupełnie złośliwym uśmiechem. — Ostatecznie — konkluduję, powstając z bruzdy między grobami i zabierając się do domu — ja rozumiem, że wnioski z tego wszystkiego równają się wierze w nicość. Dla mnie to wszystko jedno, czy po śmierci przestanę istnieć, czy też dostanę się do świata, w którym nie ma pojęcia bytu ani pojęciaa, warunkujących moje samopoczucie. Rozumiem też, że świat taki, w którym byt nie przeciwstawia się niebytowi —* dla nas równa się nicości. Toteż wiara moja podobna jest do twojej niewiary, tylko wyprowadza się i formułuje inaczej. Janusz jest teraz pokorny i biedny. Czasami, gdy długo siedzimy we dwoje wieczorem, zasypia z głową na mych kolanach zmożony wyczerpaniem nerwowym. Wtedy staję oko w oko z tajemnicą. Ogarnia mię mistyczne przerażenie przed nieskończoną męką wiecznego czuwania, poczucie jakiejś strasznej odpowiedzialności, przechodzącej moje siły. Ale nie budzę go, chociaż drżę z trwogi — nie powiedziałabym mu nigdy, że się boję... Są rzeczy, których nie mówi się dzieciom. Nie wyznałabym mu nigdy, że lubię samotność, gdy jestem sama, ale poczucie samotności wtedy, gdy ktoś jest przy mnie przejmuje mię trwogą nadludzką. Słyszę wtedy tryumfujący uśmiech mojej duszy... Ja mam dużo siły, długo mogę walczyć, ale przecież i wojownicy mają chwile, kiedy głowę zmęczoną kładą z bezgraniczną ufnością na czyichś kolanach, chwile, w których raz chociaż, na krótko — czują się bezpiecznymi, czują nad sobą kogoś, kto za nich czuwa, kto odgranicza ich od wroga, od nieskończoności i tajemnicy. Czyż na całej ziemi nie ma człowieka, który zdołałby choć na chwilę uśpić moją czujność? Wiem — ten jeden jedyny, ale za cenę czaru życia. Kiedy Janusz zasypia na mych kolanach, zawsze wtedy myślę o Rosławskim. W ogóle na wszystko, co spotyka mię w życiu, patrzę zazwyczaj z powieściopisarskiego lub malarskiego punktu widzenia — z zewnątrz, obiektywnie; wrażenia uświadamiam sobie już w formie okrągłych, pełnych zdań, często wyszukanych i nienaturalnych, we wszystkim, co mówię, myślę, robię, dopatruję się efektów scenicznych, literackich, malarskich. Właściwość tę uważam za jedną z tragedii mego życia, gdyż zupełnie prawie odbiera mi bezpośredniość wrażeń. Zarzucają mi niekiedy, że jestem zmanierowana, pozująca, że sztuczne jest we mnie wszystko, od ukłonu do uczesania. Uznaję to w zupełności. Ale we mnie naturalna jest właśnie ta sztuczność. Ja każdy ruch mój i uśmiech widzę jeszcze, zanim się uśmiechnę lub poruszę — i patrzę na nie badawczo, krytycznie, jak ktoś obcy. Nie ma we mnie czasu teraźniejszego, patrzę na wszystko „z przyszłości”. Nie znam odruchów myśli, nieartykułowanych słów ani gestów. Gdybym starała się nadać memu zachowaniu pozory bezpośredniości, byłabym podwójnie sztuczna. Po południu zajeżdża przed taras ochlapany błotem powozik, zaprzężony w dwa śliczne, bulane konie. Imszański rzuca lejce siedzącemu z tyłu groomowi i, witany przez Janusza, wchodzi z wolna po stopniach. Na jego spokojnej twarzy nie znać po przejechaniu ośmiu mil najmniejszego zmęczenia. Przy bliższym poznaniu wydaje mi się sympatyczniejszy. Przede wszystkim jest to bezsprzecznie najładniejszy z ludzi, jakich znam. Z nacechowanych jakimś miękkim znużeniem ruchów jego smukłej postaci bije rasa, w jasnych oczach widać bezustanne skupienie myśli i spokojny, zapomniany prawie smutek. Posiada wszystkie zalety towarzyskie, mówi zajmująco, ładnie, zdaniami i stylem książkowym, rozporządza całą gamą uśmiechów, ale nigdy nie śmieje się głośno. Cechuje go dyskretne jakieś przytłumienie. — Siostra moja — zwraca się do nas zaraz po przywitaniu — przesyła paniom uprzejme pozdrowienia. Pragnęła sama towarzyszyć mi tutaj, ale lękałem się dla niej tak długiej podróży końmi, zwłaszcza przy obecnych złych drogach. Z jednakową uprzejmością flirtuje ze mną i z Martą, tylko w stosunku do niej więcej ma powagi, dla mnie zaś — więcej galanterii, jako dla gościa w tych stronach. W nikim nie spotkałam dotąd takiej umiejętności podkreślania najsubtelniejszych odcieni. Jestem prawie oczarowana, nie spuszczam zeń oczu — i konstatuję jednocześnie, że ten cudny człowiek nie zdołałby nigdy wzbudzić we mnie miłości. Fizycznie jest mi bardziej jeszcze obojętny niż Rosławski. Przyczyną tego jest, jak sądzę, właśnie jego niesłychana uroda, która odciąga odeń uwagę, jako mężczyzny i człowieka. Z równą rozkoszą patrzyłabym na jego portret. Chodzimy po parku i oglądamy świeżo sprowadzone przez Martę gatunki ozdobnych krzewów. Ja idę z Januszem, o kilkanaście kroków przed nami — Imaszański z Martą. Z przyjemnością patrzę na sylwetki obojga; cudnie tak wyglądają na tle starego, wielkiego parku — jak jakaś reminiscencja z dawnych, dobrych czasów dam serca i rycerzy. Spostrzegam, że Marta ma też więcej rasy niż ja. Przy omijaniu kałuży Imszański podaje jej rękę, a ona zbiera suknię i odsłania swe smukłe, wąskie nogi. Robią zupełnie wrażenie pary tańczącej menueta. Są tak ładni, że nie umiem im zazdrościć. Janusz idzie koło mnie, jak żywioł. Płonącymi oczami śledzi moje spojrzenie. — Podoba się pani Imszański, prawda? —- zapytuje. — Ładny jest. Ale nie radzę pani próbować na nim swych sił — zajęty już. Kocha się od dawna — i bez nadziei... — Czy tak? — W Warszawie nawet chciał sobie odebrać życie, ale oczywiście nieszkodliwie. — I skądże ta beznadziejna miłość, czyżby bez wzajemności? Jemu się oprzeć musi być chyba dość trudno. — Panna dała mu odkosza, gdy się oświadczył. Ale ja nie dziwę się temu ani trochę — taki człowiek nie powinien się żenić: jemu nie wystarczyłby cały harem. — Hm — to potrzebne mu nawet do stylu. A kto jest ta panna? czy która z okolicy? — Tak. — Kto taki, niech mi pan powie. Czy była na imieninach u Sedniewskich? — Niechaj mnie pani nie pyta, bo nic powiedzieć nie mogę. Wszystko utrzymano w tajemnicy. — Czyżby pan był wybrany na powiernika? — Nie. — Więc jeżeli pan wie, to ja też mogę wiedzieć. A okropnie jestem ciekawa. Podziwiam tę pannę... Czy ja ją znam? Droży się czas jakiś, ale w końcu rozbrajam go najmniej mi miłą i najrzadziej przybieraną manierą łaszącej się kotki. Przyrzekam, że tajemnica utonie we mnie, jak w grobie. Po chwili wahania mówi wreszcie cicho: — Marta. Staram się zdawkowym zdziwieniem pokryć moje zdumienie bezgraniczne, by go nie zaniepokoić. Oczywiście jednak postanawiam przyrzeczenia, danego Januszowi, nie dotrzymać — i zapytać o wszystko Martę. Czyż to możliwe, by ona nie kochała tego cudnego człowieka9 Czyżby piękność jego i dla niej czyniła go bezwartościowym? Przy kolacji patrzę na nią badawczo — i w twarzy jej widzę tę samą bladość i wyraz udręczenia, co w Topolowie. Miłość jego widocznie nie jest bez wzajemności. Nie kocham tej dziewczyny, więc jej nie współczuję. Ale interesuje mię teraz bardziej geneza jej azoicznych teorii. Dotąd myślałam, że służą jej one do usprawiedliwienia życia, teraz widzę, że życie swe do nich nagina. A on jest wciąż jednakowy, uprzejmy i wyblakłe wesoły. Rozmawiając z dziadkiem o zbiorach tegorocznych, ma taką minę, jakby i to go interesowało. Marta jest typem niesłychanie niejednolitym. Naturę w ogóle ma subtelną i wrażliwą, a często jest zupełnie niepodobna do siebie. Zwykle smutna i apatyczna, miewa niekiedy paroksyzmy dobrego humoru. Ma wówczas wspaniałe pomysły, które rozweselają cały dom. Gdy zostajemy same, gada takie głupstwa, że mnie nawet włosy dęba stają na głowie. Opowiada najpotworniejsze, nie wiem nawet skąd zasłyszane anegdotki, wyśpiewuje wesołe piosenki chłopskie, z zupełnym cynizmem wygłasza niebywałe dowcipy. Wprost pokładamy się ze śmiechu. Dziś, w takim zenicie wesołości, powiedziała do mnie, nie przestając się śmiać: — Wiesz, Janko,' musi mi być już wyjątkowo źle, żebym mogła być aż tak wesoła. Swoją drogą zdaje mi się, że taki nastrój jest nam od czasu do czasu fizycznie wprost potrzebny dla zachowania równowagi. Inaczej groziłaby nam metamorfoza w jakieś uskrzydlone anioły. Chłodny wietrzny dzień jesienny. Chmury wloką się tuż nad ziemią, deszcz drży w powietrzu, ptaków nie ma. Pod las wyciągają się zabronowane pola i spłowiałe, białe rżyska. Nie mogę opędzić się wrażeniu, że coś na zawsze się kończy. Jedziemy konno we trójkę po pustych równinach. Janusz wyprzedza nas. Popisuje się jakimiś sztukami akrobatycznymi na koniu i dokazuje rzeczywiście cudów zręczności. Ale ja jestem już w fazie reakcji. Jego obcisłe spodnie i palone buty budzą we mnie wstręt. Pogardę mam dla siebie za to, że to wszystko mogło na mnie robić wrażenie — chociaż nie ma tu właściwie nic godnego pogardy. ...Jest jesień po prostu. Na błotnistej szosie zrównywamy się. Smutek jakiś dziwny spadł nam na serca. Milczymy. Janusz zmienił się bardzo w ostatnich czasach, pobladł, w twarzy ma jakiś niepokój i roztargnienie. Gdy sami jesteśmy, prawie nie podnosi na mnie oczu. A wybuchy energii mają u niego teraz akcent szaleństwa. Po ewolucjach, jakie wyprawiał na koniu przed chwilą, jedzie zmęczony, chmurny, z zaciśniętymi ustami. Tylko ja jedna wiem wszystko: Marta myśli o Imszańskim, Janusz — o mnie, ja o Rosławskim. Jak w powieści. I jesteśmy w myślach dalecy od siebie, jak gwiazdy. Dostałam wczoraj kartę od Obojańskiego, że przyjechał. Za cztery dni wyjeżdżam. Muszę zobaczyć teraz Rosławskiego — na pewno jest już w Warszawie. Ogarnia mię jakaś gorączka niecierpliwości. Po powrocie rzucam się w amazonce na kanapę w salonie. Marta odbywa swą zwykłą wędrówkę między śpiżarnią i piwnicą. Janusz poszedł przebrać się do kolacji, dziadek pewnie gdzieś śpi. A ja szaleję z niecierpliwości ujrzenia tamtego. Kopię nogami poręcz kanapy, targam włosy i cicho łkam bez łez. Jestem zupełnie nieszczęśliwa. Wiem teraz coś nowego: żal mi stąd odjechać, żal Janusza. Coś mi się w duszy drze, drze — na kawałki, na małe strzępy. Słyszę kroki Janusza. Przybieram ładną, półleżącą pozę, poprawiam włosy, ale nie wstaję z kanapy. — Już pan gotowy? — konstatuję tonem zapytania, bezmyślnie i ze złością. On nie odpowiada, zbliża się do mnie cichymi krokami, w postawie pełnej zapamiętałego kultu, jak bałwochwalca do bożka. Później klęka przede mną, bierze łagodnie moje ręce i delikatnie opiera na nich czoło. Nie cofam rąk i mimo woli pochylam się nad nim. — Słuchaj, Janko — mówi głosem miękkim, łamiącym się od tłumionego łkania — powiedz mi, że chcesz być moją żoną, powiedz, ukochana... Widzisz, coś ze mnie zrobiła... Śmiałaś się, że byłem trzeźwy, że płytko brałem życie, śmiałaś się z mej bezmyślnej joie de vivre... Zmieniłem się... Jestem podobny teraz do ciebie, do całego tego waszego świata. Czyż kiedy dawniej pomyślałbym to o sobie? Przecież ja dzisiaj, jak dziecko, zanoszę się od płaczu na myśl, że ty odjedziesz, Janko... Przecież mnie poza tobą nic nie cieszy... Nie jeżdżę już na polowanie, odkąd powiedziałaś, że żal ci zabijanych zajęcy... Ja nie walczę już z tobą, nie zdobywam — ja błagam ciebie, jak niewolnik, zaklinam na wszystko — bądź moją żoną... Moja ty cudna pani, moja najmilsza, powiedz „tak”... Będziesz szczęśliwa, zobaczysz, ja wszystko, wszystko zrobię... Będziesz jak księżniczka... Doprawdy, jeżeli ja nie będę miał pewności — to ja się zmarnuję, Janko, rzucę Halle, nie skończę, będę się wszędzie za tobą włóczył... I Marta tak ciebie kocha... Przecież to ci zupełnie, zupełnie wszystko jedno, że powiesz w tej chwili „tak”... Ja myślę, że ty mię chyba nawet trochę kochasz... Janko... Janko... Wybucha wreszcie płaczem. Ja obejmuję go za głowę i płaczę z nim razem. Szarpie mię kolejno rozrzewnienie nad nim i tęsknota za Rosławskim. Całuję go w jedwabne, czarne kędziory. I płaczemy tak razem, jak dzieci... Staje na tym, że jadę do Warszawy „naradzić się z rodziną i własnym sercem” — i za miesiąc dam mu odpowiedź stanowczą. Przedtem oczywiście zobaczę Rosławskiego. I wtedy rozstrzygnie się wszystko na śmierć i życie. Z rana drzewa w parku białe są od szronu, a na klepisku stodoły znajdujemy masy leżących pokotem, szafirowych, zmarzniętych jaskółek. Palą w piecach, zaopatrują prowizorycznie okna i w ogóle jest nastrój zimowy, chociaż to dopiero początek jesieni. Wszystko już śpi w cichym, białym dworze. W czarnych gąszczach parku, wyje szalony wicher i miecie o ściany zwarzonymi szronem, nie zeschłymi jeszcze liśćmi. Za oknami jest czarna, mroźna noc, dziwne jakieś opuszczenie i trochę grozy, taka noc, w którą oczekuje się zbłąkanych, na pół zmarzłych, tajemniczych podróżnych... Powinni przyjść właśnie dzisiaj... I stare, wierne służące powinny mówić zabobonnie: „musi się ktoś powiesił, taki straśny wiater...” I psy powinny wyć żałośnie. W jednym oknie tylko płonie jeszcze światło, jasnymi smugami wypełzając w ogród przez wielkie szpary okiennic. Czuwają, jak zazwyczaj, panny. Janusz i dziadek śpią już od paru godzin. Atmosfera zaciszności, bezpieczeństwa i spokój wieczoru zimowego. Klęczę przed kominkiem w czarnym, gładkim, sukiennym szlafroku, z rękami zaplecionymi z tyłu głowy i oczami utkwionymi w płomienie. Po mej ciemnej twarzy i kasztanowatych włosach płyną czerwone blaski. Od czasu do czasu kładę na ogień grube szczapy, przygotowane z boku. W ogóle chcę być podobna do westalki. A Marta nie patrzy na mnie, leży półrozebrana, bez gorsetu, na różowym szezlongu, pali papierosy i jest smutna. Machinalnie gładzi ręką kota, który leży przy niej, głośno mruczy, udając zadowolenie, a właściwie chce spać i zły jest, że mu przeszkadzają. — Żle mi będzie, kiedy wyjedziesz, Janko — mówi. — Tak pusto i samotnie... — To jedź ze mną do Warszawy. — Nie mogę zostawić Kłosowa bez dozoru, zresztą i dziadek sam zostać nie może... Za rok, gdy Janusz skończy agronomię, będę dopiero wolna. — Wiesz, Marto, ty przypominasz mi bohaterki Orzeszkowej — i to mi ciebie psuje. Za dobra jesteś... Czyż nie szkoda każdego straconego roku w młodości?... Możesz wszystko zostawić rządcy... Pamiętaj, że skończysz niedługo dwadzieścia pięć lat, a życie nie wraca... — Och, jakże nie chciałabym, żeby wracało!... — Maniera, egzaltacja... Ty mimo wszystko kochasz życie... Odwracam ku niej głowę i spotykam się z jej poważnym, spokojnie smutnym wzrokiem. — Nienawidzę życia, Janko! — mówi. Chwila milczenia. Kot zeskakuje z szezlongu, wyciąga się, wyginając grzbiet niemożliwie wysoko, i zmierza cichym, niedbałym krokiem do kominka. Ociera się mocno o mnie, kładzie na ziemi w blasku ogniska i od razu zasypia. — Widziałam raz — mówi Marta — jak z mego własnego rozkazu zarzynali czarnego barana. Stary, wygolony parobek związał mu naprzód nogi, później długo ostrzył nóż na osełce, wreszcie odchylił mu śliczny śpiczasty łebek i powoli, z precyzją, z jakąś artystyczną lubością, zaczął przesuwać mu nóż tam i z powrotem p>o gardle. A czarny baran nie drgnął nawet, nie zabeczał ani razu, nawet odruchowo nie wyraził żadnego protestu... Chciałam uciec, chciałam oczy sobie zakryć, odwrócić się chociaż — ale zmusiłam się do przeniesienia całej tej męki na sobie, by dać zadośćuczynienie cichej śmierci dobrego, łagodnego zwierzęcia. Później spytałam parobka, czy żałuje zabitego barana. Powiedział mi: — A czego żałować, kiedy państwo samo każe? Gdyby mi kazali człowieka zarżnąć, tak samo bym zarżnął. Młockarnia moja zabiła robotnika. Kradli mi zboże, więc pilnowałam sama ludzi, gdy ekonom gdzieś wyjechał... Właściwie kradli zboże dlatego, że mniej go mieli ode mnie... Pamiętam nieostrożne jakieś pochylenie, dziki krzyk przerażenia, chrzęst głuchy i nagłą ciszę. Maszyna stanęła. Wydobyto tylko krwawą masę. Żonie zabitego dałam synekurę i zajęłam się wychowaniem jego dzieci. Za to nazywają mnie dobrodziejką i aniołem. Siedemnastoletnia kobieta umarła przy dziecku. Przez trzy dni i trzy noce wyła, jak zwierzę ranione, że z czworaków słychać ją było tu, w moim pokoju. I wreszcie umarła. A chłopak żyje, ma trzy lata, śmieje się ?o słońca i dla rozrywki kraje na dziesięć kawałków glisty ziemne albo obrywa łapy chrabąszczom. Gospodarzowi Kosie dogorywał ostatni, dziewiąty syn, na suchoty. Przyjechał ksiądz z ostatnią pociechą, a przed izbą targował się z Kosą o cenę pogrzebu. Na powierzchnię naszego stawu wypłynęło kiedyś wstrętne, nabrzmiałe ciało noworodka. Nie zdążyło nigdy nikomu zrobić nic złego — może dlatego tylko, że żyło parę dni, a jednak zasłużyło na śmierć, bo było narzędziem jakiejś krzywdy. Nienawidzę życia, Janko... — Słuchaj, powiedz mi — zaczynam, ale boję się skończyć. — To jest... chciałam ci powiedzieć, że tymczasem wyjeżdżam na krótko, może... — mówię ze spuszczonymi oczami. — Może powrócę za parę tygodni... — Chciałabym tego — mówi ona — żal mi Janusza... Znowu chwila milczenia. Przychodzi mi na myśl, jak jednakże ja bardzo nie chciałabym tego — i aż łzy podstępują mi pod gardło. — Słuchaj, Marto — mówię z nagłą decyzją — powiedz mi, dlaczego ty odmówiłaś Imszańskiemu? Ona zrywa się i patrzy na mnie spłoszonymi oczami samy. — Nie bój się — uspokajam ją — śmiało możesz mówić. Nie ma we mnie współczucia, tylko chłodne, obiektywne zainteresowanie. Powiedz — czy to możliwe, żebyś ty nie kochała tego cudnego człowieka? Milczy chwilę, zmagając się sama z sobą. — Tak, kochałam go — mówi wreszcie cicho i spokojnie. — I poświęciłaś szczęście własne dla swej abstrakcyjnej teorii? Znowu milczy przez chwilę. — Nie — właściwie... Widzisz — ja po prostu tylko nie mogłam znieść myśli, że nie byłabym pierwszą... Urywa. Ale czuję, że czeka, bym pytała dal^ej, bo musi w tej chwili wyznać mi to wszystko, co dotychczas, z właściwą sobie skrytością, zamykała w duszy swej przed wszystkimi. Nie pytam jednak. — ...Spędzaliśmy razem zimowe wieczory — podobne trochę do dzisiejszego — mówi znowu cicho i powoli, jakby zapatrzona w żywe jeszcze wspomnienie. — Dusza jego była mi najukochańsza i najbliższa na ziemi, ale bardziej kochałam go za to, że ma takie smutne oczy i takie cudne usta... Może za szczery był, chciał bym wiedziała wszystko, zanim dam mu słowo... Ja wolałabym nie wiedzieć: szczęście możliwe jest jedynie, gdy 6ię nie wie... Bo były chwile, kiedy zapominałam — i one dawały mi miarę tego, jak szalenie, legendarnie byłabym szczęśliwa, gdybym była dla niego jedyną w czasie, jak jestem — nawet podobno dotychczas jeszcze — jedyną w przestrzeni. ...W taki przecudny, srebrny, jasny wieczór zimowy snuł mi się w blaskach księżyca, przez pokryte śniegiem pola długi, długi szereg kobiecych postaci, pięknych jak wiosenne kwiaty — bo on jest z tych, co „znają się na kobietach...” Cały ogród kwiatów czerwonych rósł na białej pustyni, lśnił z dala jak kałuża krwi... Oczy zamykałam z męki. Jeżeli prawdą jest, że miłość szczęściem jest i rozkoszą, to mnie jednej należała się cała suma tej rozkoszy. A życde mi ją odebrało — nie po to nawet, by dać innym, tylko by zmarnować — rozumiesz, jaka zbrodnia? — zmarnować w przestrzeni pewną ilość potencjalnej rozkoszy — bo to, 00 dla jnnie mogło stać się szczęściem, dla innych stało się krzywdą, formą przymusu, hańbą, męką upokorzenia, zdeptaniem praw do życia, zepchnięciem na dno nędzy i opuszczenia, zamknięciem wrót do szczęścia — to samo, co dla mnie mogło stać się szczęściem... ...W jedną z tych chwil, w które zapominałam i byłam szczęśliwa — powiedziałam mu, że jestem jego narzeczoną. Wtedy takim cudnym i miękkim ruchem objął mię w ramionach i łagodnie przyciągnął do siebie, chcąc pocałować mi usta. To była najdziwniejsza chwila w moim życiu — wprost wizję miałam... Na wargach jego ujrzałam czarną krew zapiekłą, zakrzepły żar tysiąca, tysiąca pocałunków. I nie wstręt u czaiłam wtedy ani nienawiść, tylko grozę nadludzką przed czymś, co przeciwne jest naturze, jak wymyślna, potworna tortura średniowieczna, jakaś cicha zbrodnia, zasypana kwiatami,.żeby nie było śladu... A spod morza kwiatów słyszałam jęki zabitych na uczcie Heliogabala — czy śmiech właściwie — sztuczny, naikazany, srebrny śmiech — ten, którym śmieją się zawsze „takie” kobiety, bo płacą im za to, by były szczęśliwe... Śmiech taki milknie nagle, urwanie, jakby przerażony własnym brzmieniem... Spadła na mnie groza wszystkich tych chwil ciszy, które nastąpiły kiedykolwiek po takim śmiechu. Ujrzałam moje lilie białe, tonące w morzu zgangrenowanej, czarnej krwi... ‘ Wtedy odepchnęłam go od siebie, jak wroga... „Idylla maleńka taka” — kończy nagle fałszywie, wybuchając spazmatycznym śmiechem. — Kochasz go teraz jeszcze? — Tak. Od strony podwórza dobiega niemiłe, jak zgrzyt klucza w zardzewiałym zamku, pianie koguta. Swit. Pierwszym naturalnie, co czynię w Warszawie, jest pójście do Obojańskiego. Lubię tego człowieka — a raczej może lubię to wszystko, co mi się z jego pojęciem nieodłącznie wiąże — lubię te wysokie pokoje o surowym rysunku, wyłożone prawie do sufitu czarno oprawnymi, prawidłowo poustawianymi na półkach książkami, łubie wielki, jasno oświetlony stół na środku, zarzucony najnowszymi czasopismami wszelkich języków, lubię stojące wkoło niego ciężkie, wygodne, kryte skórą fotele. I lubię Obojańskiego — tam, na tym tle, ładnego człowieka o siwych włosach i czarnych, młodych oczach. Obojański jest dawnym moim profesorem i najwięcej dopomógł mi do mego uświadomienia. Skorzystałam odeń jednak głównie tylko negatywnie, to jest w tym, co krytykował. Przekonania moje i w ogóle cała filozofia życiowa jest własną moją zasługą. Obecnie Obojański ciaśniejszy jest ode mnie, ja poszłam dużo dalej. Ale lubi często grać w stosunku do mnie rolę mistrza. Zwykle przychodzę doń późno wieczorem, ubrana ciemno, utrzymująca się w stylu „damy zawoalowanej”. Jeżeli pracuje, siadam z nim razem i czytam sobie ciekawe książki. Najczęściej jednak prowadzimy rozmowy — zawsze w stylu poważnym. Obojański kobiet w ogóle nie lubi (jest starym kawalerem). Idea emancypacji — w zasadzie może nawet trochę słuszna —^ jest przez same kobiety źle pojęta, skoszlawiona; nie zadowalają się one mianowicie równouprawnieniem ekonomicznym, ale dążą także do tej samej swobody obyczajów, którą posiadają mężczyźni. Ładnie by wtedy świat wyglądał! Co się zaś tyczy dopuszczania kobiet do życia umysłowego, to jest to zupełnie bezpożyteczne, ponieważ mózg kobiety jest niezdolny do ścisłego, logicznego myślenia. — Ja nie stawiałabym w tej dziedzinie cenzusu płci. Zdaje mi się, że nie tylko wśród mężczyzn, ale nawet wśród uczonych też znajdują się ludzie nie umiejący rozumować logicznie. — Tak, naturalnie, wszędzie zdarzają się wyjątki — odpowiada poważnie — z właściwą sobie prostolinijnością asocjacji. Takim wyjątkiem spośród kobiet jestem według nie go ja. Nie gorszy się nigdy mymi późnymi wizytami — dlatego może, że to właśnie do niego przychodzę. Przy tym i dla umysłowości mej pełen jest uznania, uważając ją zapewne za swe własne dzieło. Jestem jedyną kobietą, z którą można rozsądnie porozmawiać. Ja zaś nie dlatego uważam się za mądrą, że potrafię logicznie wyciągać wnioski z przesłanek. Mądrością nazywam ową rzadką, niespotykaną prawie zdolność rozumienia wszystkiego i nie dziwienia się niczemu, zdolność odrzucenia wszystkich uprzedzeń i dogmatów, które stały się dla ludzi kategoriami, otrząśnięcia się z ustalonych form myślenia, które na pozór tylko wydają się koniecznymi, zdolność wychodzenia z siebie i przypatrywania się obiektywnie sobie i wszystkiemu z zewnątrz. Siedzę w wysokim stylowym fotelu i mówię o rzeczach oderwanych. Ale wszystkimi sposobami staram się naprowadzić rozmowę na Rosławskiego. — Czy pan zna Londyn? — pytam. — Tak, byłem w Londynie, ale dawno już, zaraz po skończeniu uniwersytetu. — Tam, zdaje się, był Rosławski przez jakieś pół roku?... — I dotąd jeszcze jest. Robi mi przyjemność wypróbowanie mej siły: na tę wieść ani jednego drgnienia ust, ani lekkiego pociemnienia lub zamglenia złotych oczu... Ale nie udaję nadmiernie wesołej lub obojętnej, bo Obojański jest malgré tout za dobrym znawcą ludzkiej duszy... — Czy tak?... A mówił mi ktoś, że przyjechał już do Warszawy... — Nie — spodziewam się go w połowie tego miesiąca. To miły człowiek, prawda? Dobrze nam bywało we trójkę... — Nie sądzę, by pan chciał przez to powiedzieć, że gorzej nam jest we dwoje — mówię odważnie z uprzejmym uśmiechem. Pokazuje mi kartkę, którą dostał niedawno od Rosła wskiego. Jakaś woda, okręty, na brzegu brzydki gmach o nieskończonej ilości okien. Po raz pierwszy widzę jego charakter pisma — zwykłe, pochyłe, niewyraźne litery. Mam ochotę przyciskać je do ust. Zupełnie zresztą nieusprawiedliwiony sentymentalizm. Zostaję jeszcze czas jakiś, choć chciałabym uciec do domu i wypłakać się rzewnie, dziecinnie, bez świadków. Obojański częstuje mię jakimiś nowymi książkami, specjalnymi rozprawami z zakresu historii naturalnej. Oczywiście wykręcam się, jak mogę. Wreszcie ma przemowę na temat, że marnuję swe zdolności, że umysł mój, pozbawiony strawy duchowej, zupełnie wyjałowieje. — Ależ, panie profesorze, ja zupełnie nie jestem stworzona na uczoną — tłumaczę mu właściwie z pewną dumą. — Trzeba mieć przecież trochę wiary w siebie. Nauka jest właśnie jedynym pani powołaniem, tylko niech pani pracuje, koniecznie wiele pracuje. Przy takich zdolnościach itp. Zabieram książki i wracam do domu. Ciemny, pusty, samotny pokój. Szalenie smutno. Zrobiłam dzisiaj głupstwo. Z mych koleżanek biurowych najbardziej lubię niejaką Nierwiską, bo jest najładniejsza, cała dość konsekwentnie utrzymana w stylu japońskim. Przy tym wygląda, jakby się wciąż gięła i łamała pod ciężarem własnych włosów. — Po powrocie z urlopu zauważyłam w niej dużą zmianę; niezwykle posmutniała. Dziś, wbrew zwyczajowi, wyszłam z nią razem; okazało się, że dość duży kawałek idziemy jedną drogąZaczynam z nią obojętną rozmowę. Nierwiska odpowiada z cicha, krótko, spoglądając na mnie raz po raz wzrokiem lekkiego niedowierzania. Kobiety mają niesłychaną intuicję, a ona nie lubi pewnie obiektywnego zaciekawienia, nie ma takiej kultury, jak Marta. — Widzę, że za lada brutalniejszym zapytaniem — zamilknie, skurczy się, cofnie w głąb siebie, zwarzy, jak mimoza. Staję się jeszcze ostrożniejsza. Mówimy o losie kobiet pracujących w ogóle. — W kobietach zmuszonych samym na siebie zarabiać wytwarza się jakiś chroniczny, stały smutek — zapewnia mię swym melodyjnym głosem. — Choćby nie było żadnej prawdziwej, uchwytnej przyczyny... — Ma pani słuszność. Wprawdzie są ludzie nie rozumiejący, jak można się smucić, gdy się nic złego nie stało. Ale dla nas samo życie jest takim złym wydarzeniem... wytwarza się w nas filozofia smutku... — To robi właśnie praca... — Więc pani nie lubi pracować? — Owszem. Lubiłabym, ale;.. — Co? — W ogóle zwykle nawet chętnie dosyć pracuję. Tylko teraz jestem taka zdenerwowana, zmęczona... Stajemy przed bramą domu, w którym mieszka Nierwiska. Pociągam ją w ciemną framugę bramy i, całując silnie jej usta na pożegnanie, pytam cicho. — Kochacie — prawda? Cofa się ode mnie szybko, przerażona. Ja gładzę kojąco jej ręce. — Nieszczęśliwie kochacie? Powiedzcie... Szkoda was, moja miła — stara jestem i dobra, może poradzę... Schyla głowę i mówi z dziecinną, smutną powagą: — Tak. — A ten bestia was nie? Nie zna się — wy macie takie słodkie usta... — Może trochę kocha... Ale, wie pani — we mnie ponad wszystkim góruje ambicja. Zupełnie jak jakiś szósty zmysł. Ja przez nią przyjmuję wrażenia, ja ją mam w głowie, w rękach, w nogach — tu, w końcach palców... Ja nie mogę... Choćby się to wszystko nawet skończyć miało, ja nie poniżę się... Patrzę na nią uważnie, trochę zdziwiona: tego w niej dawniej nie odgadłam... — A ja — mówię nagle — ja... gdyby ten człowiek, który popsuł mi życie, który na pożegnanie nie rzucił mi jednego uśmiechu, jednego ciepłego słowa — gdyby dziś jeszcze tylko skinął na mnie, gdyby znak dał mrugnięciem powieki — poszłabym do ręki jego, jak owca... Podaję jej rękę po koleżeńsku, z żartobliwą rubasznością — i szybko uciekam z bramy, zgnębiona i upokorzona. I zła teraz jestem. Ona wykazała więcej sprytu ode mnie. Za cenę paru komunałów wydarła mi to bezsensowne wyznanie, z którym nigdy nie zwróciłam się nawet do Marty. W niej ta wyolbrzymiona ambicja jest trochę manierą, za ładnie mówi o tym. A swoją drogą składa jej w ofierze swoją miłość. Dziwne orie są. Dla Marty tym samym było to opętanie czystości. Ja zaś w miłości nie znałabym zapór — i dlatego nie mogę jakoś tej miłości spotkać. Bo chyba to wszystko nie jest jeszcze miłością. Często bywam teraz u Obojańskiego — zawsze z mglistą, na pół uświadomioną nadzieją, że go tam za stanę. I przychodzę po to, by doznać za każdym razem nowego zawodu. Egzaltuję się niesłychanie tym próżnym oczekiwaniem, budzi się we mnie rzewny jakiś żal, tęsknię do niego coraz bardziej, coraz niecierpliwiej... I na nowo wierzyć zaczynam, że kocham tego człowieka. Gardzę teraz śpiewem, tańcem i kwiatami. Marzę o cudnym życiu, o chłodnym i wykwintnym życiu we dwoje, o życiu — nawet bez pocałunków. Nie wiem czemu, ale zdaje mi się, że nie umiałabym całować jego wąskich, zaciętych ust. Wiąże mię do niego tylko rozkaz jego zimnego spojrzenia. Wierzę w to, że ten jest mi przeznaczony, że tylko ten jeden człowiek może być moim mężem. Dziś poszłam odnieść Obojańskiemu nie przeczytaną dwutomową monografię jakiegoś gatunku owadów. W przedpokoju usłyszałam obcy głos męski. Serce szarpnęło mi się nagle — zamarło na chwilę z jakiegoś radosnego lęku Okazuje się, że jest Smiłowicz, też dawny uczeń Obojańskiego, niewielki, brzydki człowiek, który wprowadza wiele wesołości nie dowcipem swym, lecz niesłychanie zabawnym grymasem swego uśmiechu. — Muszę pani od razu szczerze powiedzieć — zwraca się do mnie — że za pierwszym widzeniem wydała mi się pani nienawistna: z pozoru wygląda pani, jak jaka wielka dama. Dopiero kiedy mi profesor powiedział, że pani jest buchalterką, że pani sama na siebie pracuje — nienawiść zmieniła się we mnie w sympatię dla pani, jako siostry w bólu... Śmieje się serdecznie i zaraża mię sztuczną jakąś, prawie bolesną wesołością. — Pierwszy to raz słyszę komplement, o którym, jako podanym w formie negatywnej, wiem na pewno, że jest szczery. Nie zależy mi bynajmniej na tym, by wyglądem swym symbolizować smutny los kobiet pracujących. — Ze też doprawdy nawet najrozumniejsza kobieta musi mieć w sobie trochę próżności! — irytuje się Obojański. Obrzucam spojrzeniem całą jego postać, z wdziękiem spoczywającą na fotelu, okrytą czarnym, lśniącym ubraniem, sztywno zaprasowanym na nogach, jego pięknie utrzymaną siwą brodę, artystycznie zawiązany krawat — i uśmiecham się w milczeniu. Nie powiem mu tego: od razu zacznie mię przekonywać, że ubrany jest zupełnie skromnie, tyle tylko, że nie brudno ani nieporządnie. A nie lubię w tym ładnym człowieku nieskończonej ilości drobnych, na pół uświadomionych kłamstewek. Jest w tym coś babskiego. — Próżność jest tylko wyrobionym poczuciem estetycznym. Bez wątpienia miesza się tu też pierwiastek kokieterii, ten jednak ma źródło — w instynkcie rozrodnym — mówię odważnie, lecz szybko, by połknąć zażenowanie — a instynktu tego nie nazwie nikt niemoralnym ani zdrożnym — wszak pan jest przyrodnikiem. Kobieta ubraniem wyraża stopień swej kultury artystycznej, swą indywidualność. — Cóż to za indywidualność w pętach mody. — Moda jest przecież wyrazem zmienności upodobań ludzkich — tak samo, jak okresy w sztuce, literaturze, historii. — Zapewne — wtrąca Smiłowicz — ale zmienność upodobań powinna być dowolna, nie narzucona. — Ach — to już trudno. We wszystkich dziedzinach życia spotykamy się z pomysłowością jednostkową i naśladownictwem tłumu — nikt wszakże naśladować mu nie każe, on chce sam, nakazuje to sobie mocą opinii, bo nie ma sił na samodzielność. A zresztą — niekoniecznie musi w tym być naśladownictwo: duch epoki jest niekiedy czymś w powietrzu. Po sukniach długich nastają krótkie, po rękawach szerokich u góry, rękawy — szerokie u dołu — tak samo jak po realizmie idealizm, po pozytywizmie mistycyzm... — No, no, no — śmieje się pobłażliwie Obojański — trochę to jest co innego literatura i ubranie. — O, zapewne... Otóż w każdym ogólnym kierunku dozwolone są pewne odcienie — iw tych przejawia się właśnie indywidualność. Dlatego nie cierpię wprost ubrań męskich z ich wiecznie jednakową sztywnością i martwotą. — Ale to jest schemat, widzi pani, to „wielki równacz stanów”, który zaciera różnice społeczne: ja w mym ubraniu niczym się nie różnię od szewca, ustrojonego w niedzielę. Znów niemile uderza mię kłamstwo i na pół świadoma, tania kokieteria: każdy, patrząc nań, musi w tej chwili pomyśleć, że gdyby szewc ubrał się nawet w jego własne ubranie, nie byłby tak jak on ubrany. I Obojański wie o tym doskonale. — To jest właśnie zła strona ubrania męskiego, że zaciera pozornie to, co w rzeczywistości istnieje, usuwa przejawy zła i pomaga o nim zapominać. Nie sądzę, by to miała być dobra metoda. — Tak — wtrąca Smiłowicz z swym zabawnym uśmiechem — dzięki temu ktoś, sądząc iż profesor jest szewcem, mógłby wziąć profesora za porządnego człowieka, który żyje tylko ze swej pracy. Gram cicho z pamięci Wiosną Griega, która tak przypomina mi wieczory spędzane z Martą. Lepiej było mi wtedy. Wszystkie lepsze nastroje dziwnie potężnieją z przyszłości. Wydaje mi się, że w Kłosowie byłam niesłychanie szczęśliwa — i że to już nigdy iiie powróci. Tu czeka mię coś złego. I przy tym on ciągle, ciągle nie przyjeżdża... — Czasami mam wątpliwość, czy dobrze robię, rozbudzając tak wcześnie umysł pani, poddając krytyce wszystko, w co pani przywykła wierzyć. Boję się, by myśli podobne nie były dla pani nie do udźwignięcia, by pani nie zgubiła się w tym chaosie mych sceptycznych rozmyślań. Tak kończy Obojański długą rozprawę na temat, że Boga w ogóle nie ma, a dusza jest funkcją ciała. Z pobłażliwym uśmiechem uspokajam go, że te obawy są bezpodstawne, że w ogóle zasadnicze zwątpienie nie grozi mi bynajmniej. — Widzę teraz, że uważam panią wprost za mego przyjaciela i mówię z panią o wszystkim. Zapominam, że pani jest kobietą i przy tym prawie dzieckiem jeszcze. ...I tu dzwonek elektryczny — zupełnie taki sam, jak zwykle... — Kto tak późno?... — pytam i drżę na całym ciele. — Rosławski pewnie... Wczoraj przyjechał i pisał mi, że będzie dziś u mnie, ale myślałem, że już nie przyjdzie. Słyszę kroki służącego w przedpokoju i łoskot otwieranych drzwi. Obojański wychodzi. Później słyszę ten głos, ten... Tłumaczy się ze spóźnienia. — Pan ma gości? — pyta z pewnym zaniepokojeniem. — Nie — nic, to Smiłowicz i Demowiczówna, zna ją pan przecież. Proszę. Nie mam sił tym razem panować nad sobą. Na twarzy czuję płomienie. W pierwszej chwili chcę zerwać się z krzesła, by wybiec na jego powitanie — ale, szczęściem, zupełnie nie mam siły.' Pochylam głowę, by zakryć grę mej twarzy rondem kapelusza. Milczę. Smiłowicz coś mówi do mnie, ale nic nie rozumiem. Rosławski wchodzi. Witam go, nie patrząc nań, nie podnosząc prawie głowy. Boję się straszliwie czegoś nieoczekiwanego z mej strony. Ogarnia mię taka dzika, nieusprawiedliwiona trwoga, jak przed zemdleniem lub jakimś atakiem nerwowym. Zaciskam zęiby i milczę. Po chwili jestem już spokojna. Słyszę parę wymówionych przeze mnie zapytań o podróż, Anglię, morze, zapytań zwróconych do niego — i sama jestem zdziwiona obojętnie uprzejmym brzmieniem swego głosu. Pierwszą mą myślą przytomną jest, że jestem właściwie ładna, że powinnam być ładna. Rosławski rozmawia z Obojańskim — widzą się po raz pierwszy od dłuższego czasu, więc trzeba im zostawić chwilę swobodną. Wstaję z fotela, by pójść do Smiłowicza, który stoi na uboczu i milczy; właściwie ogląda nową jakąś książkę na półce. Przechodzę koło Rosławskiego — chłodna, świetna, z głową podniesioną, błyskając pod światło gazu spokojnymi oczami. Widzę siebie z zewnątrz: jestem ubrana czarno, obciśle, mam wielki, miękki, oryginalny kapelusz jesienny; w ogólnej sylwetce rysuje się ładnie, w ruchach mam jakąś rozleniwioną powolność, powstałą z nadmiaru potencjalnej, wysiłkiem ujarzmionej, uśpionej chwilowo siły życiowej. Pierwszy raz w tej chwili spoglądam na niego — spotykam się z jego obiektywnym, krytycznym, zimnym spojrzeniem. W ten sposób dotychczas ja jedna tylko umiałam patrzeć na siebie. Staję obok Smiłowicza i miękkim, obrachowanym ruchem pochylam się, by odczytać tytuł książki, którą on trzyma w ręku. Czuję na sobie bez ustanku ten zimny wzrok % — Zmieniła się pani bardzo przez ciąg wakacji — półgłosem rzuca w ciszę Rosławski. — Czy tak? — uśmiecham się uprzejmie, podnosząc ku niemu głowę. — Teraz wydaje się pani wyższa, bardziej już „do rosła”. W zeszłym roku miała pani w sobie jeszcze coś z pensjonarki. Protestuję żartobliwie i skłaniam Smiłowicza, by coś mówił do mnie. Nie słucham go — i myślę. Rosławski nie robi na mnie wrażenia mężczyzny, tylko jakiejś siły mechanicznej, czegoś takiego, co jest wrogie i nienawistne, groźne i magnetyzujące. Ten wysoki, elegancki, mądry pan w binoklach wydaje mi się nie żywym człowiekiem, tylko oderwanym jakimś pojęciem. Czasami nie mogę prawie uwierzyć, by to on właśnie był nim. Mam wrażenie, że stoję na szynach w mroźną zadymkę zimową i wśród wycia wichru słyszę łoskot rozpędzonego pociągu, ale nie uciekam. Patrzę w zimne obiektywne oczy nadjeżdżającego powozu, który mię za chwilę rozmiażdży — i nie uciekam — jak w jakimś męczącym śnie — bo nie mogę wzroku oderwać od tych spokojnych, stalowo lśniących oczu. Stoję bezbronna, oczekująca — z nienawiścią i pokorą. Czekam... Przy herbacie ogólna rozmowa. Do nastroju, jaki panuje u Obojańskiego, Rosławski wprowadza świeżo importowany pierwiastek angielskiego chłodu i sztywności. Czujemy się wszyscy skrępowani zaledwie dostrzegalną etykietą, jakby nas opętały nierozerwalne nici pajęcze. Przestajemy zupełnie śmiać się głośno. Wszystko staje się stłumione i matowe. — I tak na wszystko w życiu potrafi pani patrzeć, jako na przedmiot obserwacji i starannej, drobiazgowej analizy? — zapytuje, ani na chwilę przez ciąg całej rozmowy nie spuszczając ze mnie oczu. — Tak. Właściwością mego mózgu jest przewaga rozumowości nad uczuciem. — A czy nie uważa pani tego za swą przegraną, czy taka wieczna czujność nie odbierze pani wszelkiej bezpośredniości wrażeń? — W pewnym stopniu — naturalnie. Ale za ten brak bezpośredniości mam zupełne zadośćuczynienie w samym procesie obserwowania i analizowania wrażeń, który ukrywa dla mnie niesłychaną przyjemność. Przy tym zamiast intensywności wrażeń zdobywam drogą sybaryckiego rozumowania daleko rozleglejszą ich skalę, precyzuję takie ich odcienie, które uchodzą zmysłów innych. Rosławski uśmiecha się. Czuję w sobie lód... Oto umarło lato — i padł spłowiały z męki i pragnienia cudny, płomienny kwiat życia. Oto wkoło mnie rozściełają się znowu bezkresne pola lodowe. Oto na czarnym niebie zagasło słońce, a nad horyzontem rozlewa się zimne, zielonawe światło zorzy. Oto wstają umarłe moje zimne sny. Oto wstaje dusza moja, która zdeptała moje kwiaty i idzie po śnieżnym bezmiarze, dumna smutnym swym zwycięstwem, śpiewająca tryumfalnie podniosły hymn śmierci. — O — jakie straszne, jakie straszne jest zwycięstwo duszy. Nagle zapanowały letnie prawie ciepła. Wydaje się, jakby to z gorąca żółkły liście. Idę z biura — sama i opuszczona. Marzę, jak we śnie, o nieskończonych polach, o malowniczych wzgórzach, cienistych lasach i pachnących łąkach Kłosowa. I park widzę — stary park z ciętymi krzewami i wysokimi, nagimi pniami drzew, których liście, tworzące namiot pod niebem samym, czerwienieją i żółkną od żaru słońca. 1 staw widzę — wielki jak jezioro, czarny, pusty staw w noc bez gwiazd i bez księżyca" w tę noc, w którą złamałam czarodziejską moc życia, w którą sama zabiłam dłonią własną własne szczęście. Patrzę na ludzi, którzy spacerują po wymoszczonej zeschłymi liśćmi alei. Z drzew za najlżejszym powiewem sypie się złoto i purpurowe strzępy królewskiego płaszcza, a oni idą, depcąc bez żalu szeleszczące liście. Jestem w nastroju dziwnego rodzaju panteizmu. „Ja” moje zwielokrotnia się w tysiąc bogów i przenika cały świat. Nie ma już w nim miejsca na nic poza mną. I dlatego bezgranicznym zdumieniem przejmuje mnie myśl, że ci wszyscy ludzie mogą deptać moje złote liście jesienne albo patrzeć na mnie dlatego, że mam oryginalną twarz i kapelusz d la diable m’emporte. Nie potrafię uwierzyć w to, że naprawdę żyją, bo nie ma przecie życia poza mną... Nieprawda. — Tam — w niezmierzonej dali, na drugim brzegu morza nieskończoności — jest on, jedyny godny mnie wróg. I czeka, bym pierwsza przyszła do niego. Ja — boję się. Tydzień już nie byłam u Obojańskiego. A on jest tam co wieczór prawie. Gdy pomyślę o moim cudnym, bułanym wierzchowcu albo o słodkich ustach Janusza — to chce mi się płakać. Ale nie wrócę tam chyba... Tak bym chciała móc me wrócić... Ty śliczny, młody chłopcze z połyskującymi jak u wilka oczami — czemuś ty nie wiedział, że... Nawet by skoczyć w przepaść, trzeba od czegoś odbić się nogami. Mam nieodpartą dążność do szukania wśród ludzi typów — nie lubię rzeczy przypadkowych, nie związanych logicznie i nieodłącznie z rodzijem natury człowieka. Gdyby to ode mnie zależało, odrzucałabym z ludzi wszystko niepotrzebne, nieistotne, by nie zaciemniało i nie komplikowało tak bezsensownie ich wzajemnych stosunków — zupełnie jak uczony przy doświadczeniach w laboratorium. Z Obojańskiego na przykład chętnie zrobiłabym mędrca greckiego, odrzuciłabym to wszystko, co tak do niego nie pasuje. Smiłowicz powinien być ciasnym społecznikiem — właściwie jest na swój typ za mądry i zupełnie niepotrzebnie mądrzejszy od Obojańskiego. Rosławski jest prawie bez zarzutu, wolałabym tylko — i to nawet z pobudek osobistych — by mniej idealnie zapatrywał się I na małżeństwo. A swego typu nie znam, nie posiadam go prawdopodobnie — i to od lat najmłodszych stanowi mojeutrapienie. Nie potrafię siebie uogólnić, określić jednym wyrazem, jak oderwane pojęcie. Jestem zanadtoskomplikowana. Ojciec mój był murarzem, a w twarzy mojej, postawie, ruchach nie ma nic gminnego, sama zamiatam swój pokój i czyszczę buty, a ręce delikatne mam jak aksamit, przez całe dzieciństwo chodziłam w grubych, ] tanich trzewikach lub boso, a na mych białych nogach nie ma ani jednego odcisku... Pracuję, chociażnienawidzę pracy, większą część dnia spędzam nad wyjaławiającym umysł sumowaniem nieskończonychkolumn cyfr, a jednak umiem myśleć mądrze, jestem I subtelna, wykwintna i chociaż nie piszę poezji, nie śpiewam ani maluję, mam duszę na wskroś artystyczną; żyję prawie w niedostatku, a mam zamiłowania sybaryckie, jak ludzie żyjący kosztem innych. — Wiem, że właściwie nie jestem niczym nadzwyczajnym — ale wszystko, czym jestem, nie cięży na mnie , żadnym wyrzutem sumienia, w tym wszystkim nie ma ani jednej kropli krwi cudzej, ani jednej ludzkiej łzy. Karta od Marty z jakąś secesyjną niewiastą, całazasypana drobniutkim pismem „Dziadek ciężko chory. Od tygodnia nie sypiam zupełnie. Jestem bliska obłędu, nerwy mię tylko trzymają, ale co będzie dalej, nie wiem. Mam wciąż wrażenie, że mi puchnie mózg i czaszka mi się za chwilę rozleci. Zadręcza mię ta potworna, niezasłużona bezmyślność cierpienia. Nie chcę myśleć, jak się to skończy — wiem jedno, że się coś kruszy we mnie. — Nigdy jeszcze nie czułam się tak rozbita duchowo. Płacę z lichwą rachunki przeszłości. Ani się opatrzyłam, jak przyszła jesień życia, nie ozłocona nawet wspomnieniami o wiośnie, której nie miałam nigdy. Po całych nocach siedzę przy chorym i snuję tę nieskończoną litanię smutków, krwawych i żrących jak rdza. M”. O Januszu ani słowa. Dziś, wracając z biura, spotykam Smiłowicza z wielką paką książek pod pachą. Wita mię serdecznie i ofiarowuje się odprowadzić mię do domu. Mimo swego zabawnego uśmiechu, ten człowiek imponuje mi trochę swą nieugiętą konsekwencją życia i teorii. Jest — jak mówi Obojański — bardzo zdolnym nauczycielem nauk przyrodniczych, ale traci wszystkie lekcje, bo nie może z wymaganiami przełożonych pogodzić swych postępowych teorii. Obecnie od dłuższgo już czasu na ogół wziąwszy nie jada, ranki spędza w bibliotece uniwersyteckiej, wieczory u Obojańskiego. Przechodząc koło Filharmonii, komunikuje mi, że nie był tu jeszcze ani razu. — Czy dlatego, że pan nie chce? — Tak. Nienawidzę muzyki, strojów, atmosfery zadowolenia i rozbawienia. Wszystko to jest dla mnie wyrazem wyzysku, krzywdy i niesprawiedliwości, bo dostępne jest tylko niektórym i tylko kosztem innych. — Ale zapomina pan, że krzywda i niesprawiedliwość 1 nie leży w samej zasadzie piękna, sztuki, rozkoszy! artystycznej, chociaż łączy się z tym wszystkim w dzisiejszej fazie historii. Teoria taka wydaje mi sięokropnie aktualną. Niech pan spróbuje wyswobodzić | się z pęt czasu i spojrzeć na dzień dzisiejszy z boku, z góry, z lotu ptaka — rozumie pan?... Ja też 1 odczuwam wszelką niesprawiedliwość, ale abstrahuję 1 od niej piękno i kocham je zarówno w sztuce, jakw życiu... — Może pani ma słuszność, ale ja nie jestem zdolny I do takiego obiektywizmu. We mnie oburzenie przytłumia wszelkie miękkie, artystyczne uczucia. Sądzę nawet, że dziś nie czas na rozkoszowanie się sztuką, zagłębianie się we wszelkie subtelne analizy estetów, modernistów. Dziś potrzeba nam czynu. — Mnie zaś do spokoju sumienia wystarcza jedynieświadomość, że tak samo, jak żyję obecnie, mogłabymżyć i wtedy, gdy nastanie — jak mówi Ferri — dla wszystkich jednakowy punkt wyjścia społecznych warunków życia. Smiłowicz się ucieszył. — Ach — więc pani to rozumie... Ja lękałem się właśnie, że panią musi dziwić moja przyjaźń z Obojańskim wobec tego, co zwykle mówię. Ale gdyby praca naukowa była odpowiednio ceniona, Obojański swymi monografiami mógłby zarabiać tyle, ile z procentów ! wydaje teraz na swoje sybaryckie życie. Po prostu i tylko innymi środkami dochodzi do tego samego rezultatu — rodzaj machiawelizmu... Bo to jest już niestety kompromis. — O, chętnie zgodziłabym się na taki kompromis! i Absolutnie rzecz biorąc, pracuję za wiele — mogłabympracować mniej, lecz produkcyjniej... Szkoda doprawdy mego sprytu na to wieczne rachowanie... Marzę teraz o tym, by wydostać skąd trochę pieniędzy. I myślę z pewnym niepokojem, czy ja nie dla względów materialnych przypuszczam możliwość małżeństwa z Januszem w razie, jeżeli Rosławski... Żałowałabym, gdyby tak było napraiwdę. Nie dlatego, że źle świadczyłoby o szlachetności mej duszy — to głupstwo — tylko, że jeszcze bardziej zmniejszyłoby w mych oczach wartość zwierzęcia... Z tych jestem, co popełnili grzech większy niźli pierworodny: jadłam z drzewa świadomości, że nie ma złego ani dobrego. Właściwie — doszłam już chę gruntowniej wczytywać się v dzieła klasyczne, z których bije zdrowe poczucie harmonii między ciałem i duchem. — Coraz bardziej zapomina pani o nieporównanej maksymie mens sana in corpore sano. — Ależ owszem, ja wyznaję wszakże kult ciała tak zdrowego i silnego, by nie upadło pod ciężarem przesubtelnionej, przeczulonej duszy dzisiejszej. — Tylko że sama dusza dzisiejsza jest chora. — Więc mój ideał niechaj brzmi: w zdrowym ciele — chora dusza — ta tak zwana chora. Ludzie uczeni, myśliciele, którzy kiedyś chyba uczyli się logiki, rozumują analogiami: ponieważ choroba ciała jest odstępstwem od normy, więc dusza, która nie jest typem przeciętnej, jest chora. Jeżeli opierają się na przesłance, że ciało równa się duszy, to po co w ogóle o tym mówić?... Chcę teraz śpiewać, biegać po otwartych, zalanych niskim, białym słońcem polach, krzyczeć. Dlatego mianowicie, że stary profesor powiedział, że on kocha się we mnie. I dlatego, że ja — wierzę. I będę wierzyła, póki nie zajdzie słońce. I marzyć będę o radosnym zwycięstwie, bo dotąd znałam tylko smutne. A jutro wieczorem znowu pójdę do Obojańskiego — drżąca z trwogi. Na pewno spóźnię się z mą odpowiedzią na list Janusza. Dzisiaj Rosławski i Sijiiłowicz we dwóch odprowadzili mię do domu. Nie wiem, czy w ogóle zdarzy mi się sposobność do rozmowy z nim bez słuchaczy. A może to nawet lepiej, że... Tylko Janusz tam ciągle czeka... Oczy Rosławskiego są jedynymi ną świecie, których wzroku nie umiem wytrzymać. To Jedno spojrzenie potrafi mię wytrącać z równowagi, odebrać mi mą zwykłą, niezamąconą pewność siebie. Gdybym tego człowieka nie kochała, to musiałabym go strasznie* nienawidzieć. Bo to jest ta jedyna siła, która byłaby 1 w stanie ujarzmić moją. Pod koniec lekka rozmowa o miłości i małżeństwie.* Smiłowicz rozpatruje je z ekonomicznego punktu I widzenia i uważa w dzisiejszych warunkach za malum 1 necessarium. Swoją drogą komunikuje Obojańskiemu, że jakiś ich wspólny znajomy, który świeżo się ożenił, 9 czuje się zupełnie szczęśliwy. — Ha — robi dyskretnie uwagę Obojański — z początku i to nawet zdarza się czasami... Rosławski uśmiecha się zimno. Jest właściwie zwolennikiem małżeństwa, co jest zupełnie zrozumiałe u człowieka trochę przeżytego i stęsknionego za legalną miłością. Najwięksi viveur’zy, jakich znałam, | byli teoretycznie zwolennikami monogamii. I Imszański zawsze upewniał Martę, że gdyby nie niewiernośćkobiet i różne inne nieprzyjazne okoliczności, to najszczęśliwszym czułby się mając w życiu jedną tylko kobietę. Obojański jest pod tym względem sceptykiem. To jedyna dziedzina, w której wykazuje trochę sprytu. I — Czy pani wyjdzie za mąż z miłości? — zapytuje | mię nagle Rosławski z odcieniem pewnego subtelnego lekceważenia, z jakim ludzie podobni do niego zawsze I zwracają się do kobiet; jest to w nim zresztą czysto i instynktowne, niewyrozumowane, gdyż bynajmniej nie podziela uprzedzeń Obojańskiego co do umysłowej niższości kobiet. Uśmiecham się spokojnie, panując nad dziwnym jakimś zalęknieniem. — Pytanie nazbyt kategoryczne... Doznaję wrażenia, i jakby to był egzamin lub interview... Niechaj się pan przyzna: bardziej interesuje pana w tej chwili, jak na to odpowiem, niż to, jak uczynię naprawdę. STT & W oczach jego widzę błysk ironii, ale tym razem jakby w zastosowaniu do niego samego. — Zaręczam pani, że nie — mówi z naciskiem — W takim razie powiem panu to wszystko, co wiem sama: jeżeli wyjdę za mąż z miłości, to na krótko, jeżeli zaś z rozsądku, z uświadomionym przeświadczeniem, że ten człowiek właśnie jest mi przeznaczony — to będę mężowi memu wierna do śmierci. — A które z dwóch tych przypuszczeń wolałaby — Drugie, ponieważ są dziedziny, w których nie lubię zmiany wrażeń. (Kłamię). — Czy tak? — to samo jednak mogłaby pani osiągnąć i w małżeństwie z miłości. — Nie sądzę... Nie wierzę niestety w wiecznotrwałość uczucia. Miłość w małżeństwie przeradza się zwykle później we wzajemny nawyk poczucie jakiejś solidarności, niekiedy nawet przyjaźń i braterstwo dusz. Wtedy ludzie powinni się już właściwie rozejść. — A w małżeństwie z rozsądku? — Kwestia postawiona od razu na gruncie właściwym: bierze się z góry pod uwagę odpowiedzialność charakterów i indywidualności, co zapobiega na przyszłość wszelkim możliwym dysonansom. — Można jednakże osiągnąć trwałość miłości drogą ciągłego czuwania nad nią, częstego nakładania maski, skazania się na pewną samotność w uczuciach i nastrojach, które mogłyby nas osłabić w oczach drugiej strony... . — Przypominam sobie Janusza, który nie wiedział o tym... — Nie warto zadawać sobie tyle trudu — mówię — gra nie warta świecy. — Pozwolę sobie jednak zauważyć, że są ludzie, dla których szczęście chwili obecnej nie przedstawia mm ?SOBS KB" ' WS wartości, jeżeli z góry wiedzą, że im je wydrze jutro. Często wolą nawet wyrzec go się zupełnie. Mówi spokojnie i obiektywnie, ale ja w głosie jego wyczuwam coś w rodzaju groźby. — No, to niechaj się żenią z rozsądku — mówię opanowując w sobie nieusprawiedliwiony lęk. — Niekorzystnie jest jednak dawać miłość i brać w zamian rozumowanie. A — tak, rozumiem teraz. Czuję do niego prawie nienawiść: mogę podłożyć głowę pod ikoła pociągu, ale nie powiem nigdy, że robię to z miłości. — Ludzie rozsądni powinni pamiętać, że „serce nie duga”, że poza wyrozumowamym, uświadomionym postanowieniem nie ma właściwie nic pewnego — mówię i staram się uśmiechnąć lekceważąco, a w sercu mam dławiącą jakąś trwogę, jakieś straszne przeczucie — prawie już pewne... Tym razem wreszcie tylko Rosławski, Obojański i ja. Przez cały wieczór siedzę w kącie, mówię niewiele i drżę z trwogi przed tą wyroczną chwilą. A do tego rudego, wysokiego pana w binoklach czuję wprost nienawiść. Rosławski gra Wagnera — twardo, bezdusznie, jak automat. Muzyką swą wprost kaleczy mi nerwy, każdym tonem bije w samo serce. A Obojański jest zachwycony, kręci się na palcach po pokoju, skrzypiąc z lekka posadzką, wybiera z etażerki nuty dla Rosławskiego i układa je w stos na pianinie. Od czasu do czasu, spoglądając ku mnie, szepce prawie głośno: „prawda, jakie to ładne?” Na koniec przynosi mi wielką jakąś encyklopedię niemiecką, rozkłada d pokazuje do czytania artykuł pod „Wagner”. I Chce mi się rozpłakać ze zdenerwowania. Przechy lam głowę na oparcie sofy i patrzę w sufit, by móc łatwiej połykać łzy. Marzę... Rycerze jacyś, w zbroję zakuci, jadą na (białych koniach przez cudny, odwieczny las. Niebotyczne dęby o czarnej korze i granatowych' liściach, muskularne, poskręcane, krają korzeniami ziemię. Spośród malachitu mchów wyrastają seledynowe koronki paproci. Między drzewami tańczą wesołe rusałki i śmiech dzwoniący sypią wkoło siebie, jak perły. A w dali, po zaklętym, czarnym jeziorze płynie cicho łabędź zamyślony — w jasny, prześwietlony dziwną, zimną jasnością zmierzch... I nagle upadł grom, czerwony grom. Zapadł się pod ziemię las dębów i jezioro. — A przecież burze zdarzają się tylko w upalne dni letnie... Nie — nie — tamto był sen. Widzę teraz... Pod zimnym, szklanym niebem znów wyciągają się w stężały z mrozu bezkres moje lodowe pola... Ogarnia mię straszna, dławiąca trwoga w nieskończoności lodów, pod namiotem chłodnego, zielonego ‘światła. Bo to jest królestwo mojej duszy. W dali, na tle stygnącej zorzy, stoi wielki posąg bazaltowy. Nie boi się ani pustki bezkresnej, ani chłodnego światła zórz polarnych, ani srebrnych oczów czasu. Spokojny i nieulękniony. To Rosławski. Idę do niego, kopiąc się przez zaspy śnieżne — i padam na twarz u stóp jego. I błagam: zakryj mi oczy przed bezmiarem i pustką, osłoń mię przed tym mrożącym tchnieniem śmierci, daj mi pozostać w państwie duszy — a nie umrzeć. Bo dzisiaj już ja strasznie słaba jestem, bo dzisiaj już boję się tych pól lodowych. A on mówi: — Pierwej tu na śniegu załóż wkoło mnie ogród zwrotnikowy, pierwej zakwitnij w nim sama różą purpurową i płomienną... — Panie — róże kwitnąć nie mogą bez słońca... I znowu grom... Jego nie ma... Zostałam sama wśród moich pól lodowych — i nie umarłam. Leżę spętana okowami z lodu. A pod namiotem nieba, w zielonawym świetle zorzy poły siku ją srebrne skrzydła mojej duszy: nie chciała dzielić ze mną żarów lata — i teraz nie chce, bym dzieliła jej królestwo. Na piersi mojej leży wąż i z mej szyi toczonej pije ciepłą krew... Żegnamy Obojańskiego i we dwoje wychodzimy na ulicę. — Mam panu coś do zakomunikowania, właściwie chcę zadać panu jedno pytanie. — Służę pani. Z chwilą, kiedy zaczynam mówić, nie czuję już trwogi. Wstępuje we mnie ogromny jakiś spokój. — Przed tym jednak postawić muszę jeden warunek: wymagam, by odpowiedź pańska zawierała się jedynie w słowie „tak” lufo „nie”. Idzie mi o to, by nie słyszeć żadnych komentarzy. Czy dobrze? — Z całą przyjemnością zgadzam się na warunek pani — mówi i uśmiecha się. — Rzecz tak się przedstawia: odkąd pana poznałam, uważam pana za jedynego człowieka, który mógłby dać mi szczęście. Niedawno oświadczył mi się człowiek , zasługujący na sympatię mą i zaufanie. Sądzę, że w ostatecznym razie szczęście może zastąpić świadomość, iż jest się bardzo kochaną — i dlatego pozostawiłam sobie miesiąc czasu do namysłu. Decyzja zaś moja zależeć będzie od pańskiej odpowiedzi. .—? Właściwie dodać muszę, że treść jej przewiduję z góry; chodzi mi o to tylko, by zdobyć w tym względzie zupełną pewność, by kiedyś, później w życiu, nie robić sobie wyrzutów, że sama ominęłam szczęście... Pauza, — Ośmieliłbym się prosić panią o ściślejsze sformułowanie zapytania. — Czy zechce się pan ożenić ze mną, czy nie? Znowu pauza. — Nie — jednakże, gdyby... — Przypominam warunek. Milczenie. Przed bramą mego mieszkania spokojne, uprzejme pożegnanie. Nazajutrz z rana, idąc do biura, rzucam w zieloną skrzynkę długą, pachnącą kopertę, adresowaną do Janusza. Decyzja moja wypadła mimo wszystko przecząco. Jestem już spętana przez duszę i nie mogę opuścić moich lodowych pól. Nie cierpię już... Przez te długie dni i noce nie płakałam ani razu. Nie cierpię: w delirium męki przeszłam tę granicę, poza którą wrażenia nie różniczkują się już na radość i ból, za którą noc nieszczęścia nie przeciwstawia się już dniowi. O cichym zmroku jesiennym jestem sama w moim ciemnym pokoju. Chodzę bez szelestu po miękkim dywanie, by nie obudzić duszy mojej, która, znużona śmiertelnie, zasnęła. — Boję się ruchów własnych... Drżąc z zimna — czy z pustki — oparta o czarną niszę drzwi, otulam się w miękką, pluszową portierę, niemym krzykiem rozwieram omdlałe usta i cichym, umęczonym wzrokiem patrzę w rozmigotaną ciemność. Nie cierpię. Jestem w tym świecie, gdzie noc nie szczęścia nie przeciwstawia się już dniowi, gdzie kró-1 luje cichy zmierzch — bez gwiazd i bez słońca. Nie ma mnie... Jestem poza bytem i niebytem. Jestem w tym świecie, gdzie jawa i złuda nie wy trzymują przez wieki wrogiego, nieugiętego wzrofcu swoich 1 oczu, gdzie krzywda, w purpurowy, królewski płaszcz krwi odziana, nie wabi za sobą na malachicie mchów leśnych roztańczonej zemsty, gdzie bladością śmierci | skamieniała nienawiść nie tuli do swej piersi bazaltowej rozpłakanego bożka miłości, gdzie marmurowy i posąg dumy nie bije czołem przed skostniałym widmemtrwogi, gdzie nie ma smutnych zwycięstw i potwornej 1 rozkoszy ukorzenia się przed swoją potęgą. Nie ma mnie... Jestem w świecie, do którego nie dochodzą bezkresy nieskończoności, bo nigdy nie było w nim granic, jestem w świecie, gdzie nie stanął czas, chociaż nie idzie, gdzie nie ma samotności, chociaż nie ma duchów siłą równych, gdzie nie ma samotności, ponieważ — nie ma mnie. Nie cierpię... Jestem w świecie, w którym mnie nie ma. Mogłabym umrzeć, gdybym chciała — ale z mym I pięknym ciałem trudno rozstać się mojej mądrej, smutnej duszy. Więc pozwalam sobie żyć. Ale wszystko mi jedno. Jestem w świecie, któregonigdy oglądać nie będzie moja dusza — bo dusza moja skończy się w chwili śmierci. I nie dlatego, że tam jest nicość. (Jakiej olbrzymiejpotęgi wiary trzeba, by uwierzyć w to, że tam nic | nie ma.) Nie mogę wierzyć w nicość — bo jestem w świecie, w którym nie ma ja i nie ja, w którym dusza nie położyła na ciele swej lodowej dłoni, bo jestem w świecie, w którym nie ma mojej duszy. Dusza moja skończy się w chwili śmierci — nie dlatego, że tam jest nicość, tylko dlatego, że tam niema niezniszczalności substancji. Mogłabym umrzeć, gdybym chciała — ale wszystko mi jedno: nie trzeba mi śmierci na to, by poznać zagadkę bytu. Bo dziś wiem wszystko: wiem, że tam nie ma przeciwstawiania wiedzy i niewiedzy, że tam nie ma żądzy poznania. I dlatego nie poznam nigdy zagadki bytu. I dlatego dzisiaj ją znam. Wiem to, czego nie wie nikt: że nie potrzebuję jej wiedzieć na to, by wiedzieć wszystko. Nie ma mnie. Jestem w świecie, który jest negacją tego świata — ale taką negacją,' w której nie ma rozróżnienia negacji i afirmacji. Ale wierzę w jedną rzecz, która jest jedyną, która jest. Rzeczą tą jest „nie”. Takie nie, które nie przeciwstawia się tak, tylko przeciwstawia się tak i nie, razem wziętym. Takie nie — powiedział mi Rosławski. A nie cierpię dlatego, że jestem w świecie, gdzie nie przeciwstawiają się sobie radość i cierpienie. Imszański był cierpliwy i wytrwały. Nie zrażał się przeciwnościami — wreszcie miał szczęście trafić na odpowiedni „moment psychologiczny”. A potem już — Marta bardzo skwapliwie zgodziła się na małżeństwo. Po ślubie nie widziałam ich przez rok blisko. Jeździli po Europie, której Marta nie znała. Co dni parę otrzymywałam od niej karty. Czytałam oczywiście między wierszami. — W atmosferze intensywnego, pełnego szczęścia — głowę jej oplątała bezustanna myśl o śmierci. Ale to podobno zwykle tak bywa... Wróciła z paromiesięcznym chłopaczkiem — blada, podobna do cienia — ale ładniejsza niż była kiedykolwiek. Zeszczuplała bardzo i wydaje się teraz jeszcze wyższa. Na wierzchu małej swej głowy upina ciemne warkocze w kształcie korony. Ma obecnie około lat trzydziestu — ale Imszański, starszy znacznie, wydaje się jej rówieśnikiem. W Warszawie zajęli wspaniały apartament i zmusili mię, bym zamieszkała z nimi. Fakt, że płacę Imszańskim za śliczne dwa pokoje tyle, co przedtem za moją małą jaskinię na czwartym piętrze, nie wydaje mi się brakiem ambicji lub kompromisem. Ściśle mówiąc, robię tym nawet łaskę Marcie, która teraz zupełnie obejść się beze mnie nie może. I mnie dobrze jest u nich. Lubię estetykę, komfort, kulturę towarzyską. Zresztą po dawnemu większą część dnia spędzam w biurze. Życie nie przynosi mi nic nowego. Wspomnienia są przeważnie zupełnie szare. Właściwie zawiodłam się na sobie. Należę do ludzi, którzy przez całe życie „wiele zapowiadają". Coraz obojętniej i spokojniej patrzę na niez wałczoną tristesse de vivre. Naprzód patrzy się przed siebie. Później przechodzi się pewien punkt i zaczyna się patrzeć poza siebie. A ten punkt — to nie chwila, w której ominie nas szczęście, w której nas spotka jakiś wielki grom rozczarowania. — To chwila taka, jak wszystkie inne, którą można równie dobrze prześmiać, jak przepłakać — albo po prostu przespać. Nie wiadomo, kiedy przychodzi — ale wiadomo zawsze, kiedy minie. Minęła. Patrzę już za siebie — chociaż wolałabym nigdzie nie patrzeć. Patrzę — i myślę, że właściwie — to chyba nie było warto... Jakkolwiek... Zawsze pozostaje mądrość, która jest wieczna. Pozostaje mądrość uśmiechu w samotności, duma jakaś, czarowna duma świadomości, że to ja właśnie jestem sobą. Wracając z koncertu, poszłam ze Strwiążewskim, moim przyjacielem, do Lipki, gdzieśmy się mieli zejść w zwykłej naszej paczce. Lubię taką strasznie mamą atmosferę pierwszorzędnej restauracji, złotą młodzież, starą finansjerę i quantum satis — demi-monde. Wielka sala, wysadzana szerokimi lustrami. W powietrzu, przesyconym dymem, wibrują tysiączne blaski i rozmigotane, wesołe tony orkiestry. Na stropie malowidła w stylu Siemiradzkiego. Dno usypane jasnymi plamami nakrytych serwetami stołów i cętkami świec, przyćmionych kolorowymi lampionami. Nad głowami ludzi mieni się w oczach splątany z matowym blaskiem kwiatów elektrycznych i dzwonkami naczyń — gwar. Tu jest drugie żyide — nie tamto dzienne, pozorne, stanowiące tylko maskę życia — ale nagie, bezpośrednie, prawdziwe. Widzi się, że jednak mogłoby być wesołe i beztroskie... Nie ma tu brzydkich ubrań, ruchów niezgrabnych i naiwnych, nie ma dzieci, stanowiących najgorszą stronę życia, ani kobiet „szanujących się”, które poznać można po tym, że są brzydkie, niesmacznie ubrane, pozbawione szyku i wdzięku, nudne, głupie — iw chwili zamyśleń zawsze beznadziejnie smutne. Bardzo jaskrawię występuje tu prawo doboru: w małżeństwie większe znaczenie od warunków fizycznych, urody i zdrowia, ma gwarancja cnoty i wierności. Typy ładne, żywiołowe — bywają wybrakowane, jako niepewne, bardziej uświadomione, więcej wymagające — i zaciągają się do szeregów prostytucji. Gdybym się nie lękała zarzutu aspołeczności, powiedziałabym z wyżyn mej smutnej filozofii, że lubię ustrój prostytucji. Jest w tym jakiś styl archaiczny: istnieje coś, o czym się wie, ale nie mówi głośno, są ludzie, którymi się gardzi w ogóle bez względu na ich cechy subiektywne, którymi się gardzi jako kastą, z którymi kaście innej nie wolno się stykać pod groźbą skalania — jak z pariasami. Są ludzie, których można wymienić na szlachetny metal drogą tajemnych układów— kupić, jak dawniej niewolnika. Jest tajemnica, którą zachowuje się bezinteresownie, dla większego tylko uroku — bo i tak wiedzą o niej wszyscy. To takie niesłychanie dziwne w naszych czasach — przecywilizowanych, pozbawionych poezji przez nadmiar kultury... Każdy prawie ze znajdujących się tu mężczyzn ma żonę lub narzeczoną. Ale im przychodzić tu nie wolno: psują nastrój. Zapewne obecnie żony — po uśpieniu dzieci i wykłóceniu się ze służącą przy wieczornym rachunku — przebierają się w czystą, opłakanego kroju koszulę nocną, mówią pacierz i kładą się spać pod czerwoną, wełnianą kołdrą — z myślą: „...że też on teraz tak późno wraca z tych sesji...” — albo palce gryzą ze złości, układając mściwy plan jeszcze jednej bezskutecznej sceny małżeńskiej — albo w zapamiętałej rezygnacji, pochylone nad kołyską dziecka, szepcą z naiwnie żałosnym patosem: „to wszystko dla ciebie...” Narzeczone zaś śpią już pewnie od dawna pod solidną opieką familijnego domu — ukołysane słodkim marzeniem: „...podobno wszyscy mężczyźni muszą romonsować przed ślubem... być może — ale on na pewno jest tym jedynym właśnie...” itd. Głupie są... Całe szczęście, że im tu przychodzić nie wolno. Chociaż kiedyś — za czasów zadziwień dziecinnych — tak żałośnie nad tym wszystkim płakałam... — Która godzina, Stefanie? — Dwunasta dochodzi. Nie przychodzą jakoś... Czy może śpieszysz się do domu? — Nie — nigdy. — Mam własny klucz i powrót mój nikogo nie zbudzi. Ale czy ty czadem nie masz zajętego wieczoru? Zaprzeczył głową, ukazując swe humorystyczne zęby w uprzejmym uśmiechu. — Wiesz przecie, że nie ma rendez-vous, którego bym nie zapomniał dla spędzenia wieczoru z tobą. Przyjaźń jest dla mnie darem dużo rzadszym i cenniejszym niż miłość. — Dla mnie przeciwnie... Tak mię już znużyło to obiektywne uznanie, którym darzy mię świat... Stefan uśmiechnął się znowu, — To trudno, Janko — rzekł. — Ludzie współcześni zbyt są słabi na kochanie kobiety zupełnej — wprost przerażenie ogarnia ich na samą myśl o tym. Obecnie nie czas już na typy tak niesłychanie złożone, jak ty — teraz podobają się kobiety o bardzo wyraźnie zakreślonej specjalności — par excellence pierwotne lub zepsute kulturą, uduchowione lub zmysłowe, zrównoważone albo nerwowe do histerii, serdeczne — lub wytworne. I dlatego zupełny zanik instynktów monogamicznych jest kwestią krótkiego bardzo czasu. Strwiążewski wszedł na ulubiony swój temat. — Bo czyż mąż może być dzisiaj wiemy żonie, jeżeli pojmuje ją w związek dozgonny wyłącznie dlatego tylko, że lubi na przykład całować pieprzyk, który ona posiada właśnie na szyi — i to justement pod lewym uchem. Monogamia wymaga natur strasznie silnych — pełnych, bogatych. — Z tego wypływałoby, że naszą najbliższą przyszłością jest powrót do powszechnego heteryzmu. — Zapewne — bo ten sam rezultat osiągnąć można zrówno pierwotnością instynktów, jak zbytnim przerafinowaniem zmysłów. Koło stolika naszego przeszła ładna i oryginalna kobieta z niemłodym, wygolonym mężczyzną — zapewne aktorem. I ona sama też wyglądała na aktorkę. Usiedli niedaleko od nas i zaczęli rozmawiać po francusku. Strwiążewski powiódł za nią badawczymi oczyma. — Ładna kobieta — zauważyłam. Odwrócił oczy. — Nie mój typ — odrzekł. — Za wiele kultury i wytwomości. Po czym podjął przerwany temat. — Heteryzm — tak, tak — zapewne... Ale gdyby to ode mnie zależało, zrobiłbym drobife zastrzeżenie: uważasz — jednym z sympatyczniejszych typów kobiecych — jest typ żony — kobiety wiernej, pewnej, wyłącznie własnej... I byłoby dc życzenia, by się ta kategoria zachowała — jako typ jedynie, dla przeciwstawienia z innymi — mianowicie dla odpoczynku po innych. Przyglądałam się ładnej Francuzce — i nagle na jej charakterystycznej, trochę po haremowemu sennej twarzy rozbłysł wyraz uradowania. Mimo woli pobiegłam za jej wzrokiem i z pewnym zakłopotanym zdziwieniem ujrzałam Imszańskiego. Szedł od drzwi wchodowych przez salę, rozrzucając na wszystkie strony ukłony lub uśmiechy, jak piękna kobieta pęki kwiatów. Jego cudne, słodkie, zadumane oczy szukały kogoś po sali. Nagle spotkały się z oczami pięknej Francuzki — i zamigotały jaśniej. Imszański skierował się ku ich stolikowi — gdy w przejściu zobaczył mnie i Strwiążewskiego. Natychmiast — bez zdziwienia lub zakłopotania — zmienił wyraz twarzy i oddał nam pełen namaszczenia ukłon. Minął już był nasz stolik, ale zawrócił, przywitał się z nami i poprosił o pozwolenie zajęcia miejsca przy nas. — Nie wiedziałem zupełnie, że państwo tu bywają — mówił po wydaniu poleceń kelnerowi. — Tym milsza niespodzianka... Ja zachodzę tu bardzo rzadko — genre dosyć demokratyczny, ale dla rozmaitości nastroju... Kobieta przy sąsiednim stoliku nakładała rękawiczki, aktor płacił rachunek. Miałam szczerą ochotę zaproponować Imszański emu, by się nie krępował naszą obecnością i poszedł do swych znajomych, którzy widocznie na niego czekali. Ale nie uczyniłam tego — by nie narzucać mu przemocą wdzięczności, jaką musiałby po tym mieć dla mnie za dyskrecję w stosunku do Marty. Stefan rozumiał to także. — A my czekamy tu — rzefkł po chwili — na panią Wildenhoff, Owińskiego z narzeczoną i Czołhańskiego. Dosyć późno już, nie wiem, czy przyjdą. Imszański obrócił się z lekka, by zakomunikować coś kelnerowi — i z zadowoleniem skonstatował, że aktorów nie ma już w sali. Zapytał, czy nie jest natrętny narzucając nam swe towarzystwo. Około pierwszej przyszedł Czołhański, dziennikarz, i Owiński z narzeczoną swą, panną Giną Wartosławską. Widziałam ją przedtem parę razy u Imszańskich. Właściwe imię jej jest Regina — ale ją nazywają z greckiego gyne, gdyż jest rzeczywiście uosobieniem kobiecości. W ruchach swej smukłej, elastycznej postaci ma jakąś wężową prężność, pełną nerwowej, prawie bolesnej, ukrytej, jak przyczajona pantera, namiętności. Oczy jej — długie i wąskie, na pół zasłonięte chudymi powiekami — wloką gdzieś po ziemi smutne, apatyczne spojrzenie. Ma usta szerokie i płaskie — jakby zgniecione pocałunkami, mokre i purpurowe — jakby pokrwawione. I przy tym wszystkim jest w niej coś z kapłanki. Weszła, ściągając ze szczupłych rąk swych czarne rękawiczki, przywitała się z nami bez uśmiechu i od razu zawołała na przechodzącego kelnera: — Wody! Wypiła całą szklankę od razu i usiadła w pewnej od stołu odległości z pochyloną głową i skrzyżowanymi na kolanach rękami Obok niej zajął miejsce Owiński. — Pan Czołhański w tej chwili dopiero skończył sprawozdanie z dzisiejszej premiery. Musieliśmy czekać na niego w poczekalni redakcyjnej. — Ach — straszna jest ta pośpieszna robota na obstalunek — westchnął krytyk. — Każdą taką sztukę należałoby przetrawić, by sobie uformować o niej określone jakieś zdanie. A tak — wszystko ratować trzeba utartymi, ogólnikowymi frazesami. Nadeszła wreszcie Wildenhoffowa z mężem. Ujrzawszy niespodzianie w towarzystwie naszym Imszańskiego — oblała się żywym rumieńcem. Siadła przy Ginie i zaczęła się śmiać cicho, a potem zakryła oczy zdobnymi w liczne pierścienie rękami. Było w tym coś dzivuie niepokojącego. Imszański zarumienił się lekko, na oczy spadła mu gorąca, ale bardzo delikatna mgła. Opuścił rzęsy. Wildenhoff, niesympatyczny, zasuszony człowiek, używający stylu ironicznego milczenia, proponował przeniesienie się do gabinetu. — Nie, nie — zaprotestowała ona — ja tak lubię ten gwar wokoło, muzykę, szum... Prawda? — zostańmy lepiej. Wildenhoff z uśmiechem, wyrażającym pobłażliwość dla desinvolture’y żony, pogrążył się w studiowanie karty. A ona śmiała się znowu bez przyczyny swym podobnym do łkania, niepokojącym śmiechem. Z pewną zazdrością patrzyłam na te dwie pary: oni się kochają. Jak to już dawno było tamto wszystkc. Chciałabym, by mię pokochał Stefan. Ale on pełen jest najrozmaitszych klinów i teorii. Zabawny jest czasami, jak sentymentalna pensjonarka. Wierzy, że przyjaźń moja dla niego jest zupełnie bezinteresowna. Ze swej strony upewnia mię, że kobieta mądra nie przedstawia dla niego żadnej wartości jako taka. Jego typem jest kobieta głupia, pierwotna jak zwierzę. Za młody jest jeszcze. W mężczyźnie gust do kobiet bardziej uduchowionych, kulturalnych, subtelnych — jest już tylko reakcją, przejawem upadku sił życiowych, zwiastunem starości. W powrocie do domu rozprawia ze sztucznym, trochę alkoholicznym ożywieniem. — Z tobą, Janko, mógłbym mieszkać en deux na pustyni — choćbyś była nawet dwa razy ładniejsza, niż jesteś — i nie przyszłoby mi na myśl, że mam przy sobie kobietę I to jest zupełnie proste: w takim razie nie mógłbym bez pewnego upokorzenia uznać w tobie równego mi umysłu. — Ale czy zupełnie bezinteresownie za najlepszego przyjaciela obrałeś sobie młodą i ładną kobietą?... — Czemuż by nie? Dzięki temu przecież obok przyjemności rozmawiania z tobą mam jeszcze przyjemność patrzenia na ciebie. — Równie dobrze mógłbyś ładnego przyjaciela znaleźć między mężczyznami. — Widzisz — piękność kobiety zazwyczaj czyni ją mądrą, a mężczyźni ładni — są najczęściej głupi. Imszański na przykład... Zresztą, starając się nawet być hyper-obiektywnym, muszę przyznać, że ciało kobiety ładniejsze jest niż mężczyzny. — A dusza? — Duszy — nie ma, mianowicie nie ma duszy kobiecej... Jakkolwiek kobieta posiada prawdopodobnie także duszę — rozumiesz? Bo mózg przecież nie ma cech płciowych. — Mówiłeś zawsze, że ja mam męski umysł... — Nie — nie — przyjaciel nie może być ani mężczyzną, ani kobietą. Ty jesteś dla mnie czymś trzecim — i tym samym chcę być dla ciebie... Przed bramą żegnam się z całym towarzystwem. Imszański pragnie jeszcze odprowadzić „panie”, ale natychmiast wróci Domyślam się. Dniem oficjalnych przyjęć u Imszańskich jest niedziela. Od jakiejś trzeciej do samego obiadu drzwi nie zamykają się prawie. Jest nudno, sztywnie,- trochę arystokratycznie. Poza tym nikt prawie nie bywa, gdyż znajomych serdeczniejszych Imszańscy nie mają. Lubię te niedziele, jak ciepłą, uspokajającą nerwy kąpiel. Wobec tych ludzi można nie udawać, że się nie kłamię, przeciwnie — umyślnie mówi sdę rzeczy najbardziej sztuczne, najmniej prawdopodobne — takie przy tym, o których się wie na pewno, że nikogo nie zainteresują. To jest arena popisu dla Imszańskiego. Nigdy bardziej wykwintne nie są jego ruchy, bardziej uprzejmym uśmiech i wy miarkowanym spojrzenie. I nikt lepiej od niego nie stylizuje zdawkowych spostrzeżeń towarzyskich, powierzchownych sądów o literaturze i sztuce, nie otula subtelniej w mgły aluzji zwracanych do niewiast komplementów. Oboje Imszańscy są ładni i stylowi. On czaruje wprost swą wytworną, starą kulturą rasy. Marta przeciwstawia mu się dużo młodszą, lecz głębszą kulturą cierpienia, skupieniem wiecznej jakiejś nieukojonej zadumy, bolesnym wejrzeniem błękitnych źrenic i dobrym uśmiechem zawsze spieczonych, karminowych warg. W niedzielę przychodzą też niekiedy Wildenhoffowie. I to jest zupełnie ciekawy efekt. O niej wiedzą powszechnie, że romansuje z Imszańskim — i Marta wie także. I wszyscy wiedzą, że Marta wie — a udaje, że nie wie, chociaż świadoma jest, że nikt jej nie wierzy. W tym miejscu wznosi się cała góra kłamstwa — i dlatego ten stosunek najbardziej lubię. O Wildenhoffowej powiedziałby Lombroso, że należy do typu „urodzonych prostytutek”. Jej śnieżne dało, złociste włosy, czarne brwi nad błękitnymi oczami, różowe policzki i czerwone usta — cała ta bajeczna kolorowość robi wrażenie zupełnie sztuczne, a znakomita budowa i moc wrodzonej zalotności każe żałować, że dar taki marnuje się na zupełnie nieodpowiedniej arenie. — Dla mnie nie ulega wątpliwości, że konieczność zarobku jest już wtórnym motywem prostytucji. Gdyby to był motyw główny, jak sądzą powszechnie — to po cóż mężczyźni wiodą życie tak podobne do życia demi-monde. Lubię obserwować Imszańskiego, gdy gra wobec niej rolę pana domu. Zdaje się, że nic nie byłoby w stanie wyprowadzić go z równowagi. Wita ją, jak każdego gościa, obojętnym, sztucznie uradowanym uśmiechem, poświęca jej tyleż czasu, co innym młodym kobietom, rozmawia z nią — trochę flirtując, trochę mrożąc ją dumnym poczuciem swej przewagi słynnego lwa salonowego. Nie stara się ukryć, że mu się podoba — ale o tyle tylko, o ile podoba mu się każda w ogóle ładna i młoda kobieta. Uwłaczałby prawidłom gościnności, gdyby dla każdej nie miał paru zawoalowanych komplementów i paru cieplejszych spojrzeń swych długich, bezustannie mrużących się oczu. Czasami do gości woła się Orda. Wchodzi jasnowłosy chłopaczek w czarnym aksamicie i przepysznym kołnierzu z żółtawych koronek. Panie rozmawiają z nim po francusku, by podziwiać jego akcent. Dzisiaj miała miejsce taka rozmowa: — Qui aimes-tu davantage, George — papa ou maman? — spytała Orcia Wildenhoffowa, gładząc matową, białą skórą duńskiej rękawiczki loki dziecka i uśmiechając się do niego dobrotliwie. — C’est papa — odrzekł Orcio. — Et pourquoi donc? — Parce que maman ne rit jamais... W tym miejscu wszyscy zaczęli szybko i dokładnie wychwalać talenty Orcia, który nie ma wszak jeszcze czterech lat — a to dla pokrycia pewnego zażenowania: oto enfant terrible dotknęło tak nieostrożnie tego, o czym się tu wie powszechnie, ale nic nie mówi. Jedna tylko Wildenhoffowa, która spodziewała się tej odpowiedzi, a może wywołała ją umyślnie, spuściła na różowe policzki swe gęste czarne rzęsy, symulując zamieszanie z powodu schockingu, którego była przyczyną. A Marta śmiała się wesoło, zadając kłam wyznaniu Orcia. Po tym pocałowała go w główkę, kazała grzecznie ukłonić się państwu i odejść z boną do dziecinnego pokoju. Martę męczy obecnie towarzystwo. Dawniej bywałyśmy często we dwie na koncertach luib w teatrze — teraz i to ją znudziło. Większość wieczorów spędzam z nią razem w domu — na nieskończonych rozmowach. Ona zwykle opowiada lub skarży się. — Ja słucham. Obecnie dręczy ją to, że Witold blisko od dwóch tygodni ani razu nie pozostał trochę dłużej w domu. Bywają dnie, kiedy nie przychodzi nawet na obiad. — O tak — mówiła wczoraj — on jest pełnym człowiekiem — posiada wszystko: tam — cyganeria, hulanka, szerokie życie, śpiew, szampan, kwiaty, zapomnienie; tu — czysty, ciepły blask ogniska domowego, rozkosze ojcostwa, kochająca, wierna kobieta... Gdy jedno I mu się znudzi — idzie po drugie... A my jesteśmy kalekami — wszystkie. Tam bawi się kosztem kalek, którym wydarto duszę, poczucie dostojeństwa ludzkiego, świadomość praw do życia, zdolność do miłości, wrażliwość na rozkosz, którym narzucono nieusprawiedliwioną pogardę dla siebie, bezustanne poczucie winy nie istniejącej, dla których pierwsza zmarszczka — jest wyrokiem śmierci. A w domowym ognisku pali się szczęście innego rodzaju kaleki, dziwnego stworzenia, które niezdolne jest już do zstąpienia w odmęt życia, któremu to, co pogardą otaczano przez wieki, atawistycznie teraz wydaje się naprawdę wstrętnym... Tamte są dla życia, które staje się dla nich przymusem i śmiercią, my dla śmierci, która staje się dla nas treścią żyda... A to wszystko dlatego, by ich — panów życia i śmierci — zabawiać efektem kontrastu, by im zapewnić najobszerniejszą skalę wrażeń, by ;m pozwolić być pełnymi ludźmi. Gdy Witold wrócił dziś z „klubu” około pcłućnia, Marta powitała go w królewskim bkłym peignotfze, oblamowanym futrem angory. Zapytała, czy by nie zjadł śniadania. On podziękował, pocałował ją w rękę i w czoło — i zapytał o Orcia. Marta pobladła: bardziej niż o kobiety zazdrosna jest o to śliczne dziecko — dlatego meże, że ma je wciąż przed oczami. Bona przyprowadziła Orcia, który wlazł papie na kolana i zaczął mu głośno, obiektywnie, patrząc gdzie indziej, opowiadać różne ciekawe rzeczy, które mu się od wczoraj wydarzyły. Imszański z zachwytem patrzył w dziecko i wycałował jego różową twarzyczkę. Dla ludzi podobnych do niego, ojcostwo wydaje się czymś niesłychanie doniosłym, obywatelskim — jako jedyna przeciwwaga i rekompensata za ich tryb życia. A Marta odsunęła się, stanęła z dala i z wściekłością w oczach, z uśmiechem na ustach — przyglądała się pieszczotom ojca z synem. — Uważasz — powiedziała mi cicho — to moja misja życiowa, moje posłannictwo: ceła ta męka moja, cały bunt wieczny i próżny, całe zawiedzione życie — na to były potrzebne, by oni mogli siedzieć tu ze sobą — i zupełnie zapominać o mnie, na to, by w synu odrodziło się to wszystko, co taką krzywdą jest mi w jego ojcu. Popieściwszy się z Orciem, Witold położył się spać. Obudził się dopiero wieczorem, wyświeżony i piękny, zjadł z nami obiad, podczas sjesty całował ręce Marty, opowiedział z wdziękiem parę nowin z miasta — i znowu poszedł do klubu. Strwiążewski w sprawach erotycznych jest równie zmienny i nienasycony jak Imszański — tylko według jego wyrażenia „robi w innym interesie” — to jest w sferach szwaczek, sklepowych itp., podczas gdy specjalnością Imszańskiego są kokoty (dowodzi tego nawet romans z Wildenhoffową). Obaj ci panowie niezbyt się lubią — mimo stale manifestowanej uprzejmości: Imszański zarzuca Strwiążewskiemu demokratyzm, Strwiążewski zaś Imszańskiemu — głupotę. Niechęć swą do demi-monde'u Strwiążewski motywuje w ten sposób: — Bardzo lubię występek — ale nie u zawodowych zbrodniarzy. Kunszt kokietowania ofiar swych doprowadził do mistrzostwa. Zazwyczaj ucieka się w tym celu do mimicry. Przy dość pospolitych rysach twarzy łatwo mu uśpić czujność dziewczątek przez przybranie pozorów rzemieślnika, lokaja, kelnera; posługuje się przy tym elokwencją w znakomicie pochwyconym żargonie tej sfery. W umiejętności wcielania się w duszę tych ludzi jest prawdziwym artystą. Podziw budzi swoboda, z jaką obraca się w chaosie pojęć dla nas zupełnie obcych. W ogólnej swej zasadzie wiecznej zmiany uczynił ostatnio wyjątek. Utrzymuje, że trafił prawie na swój typ. Od pewnego już czasu żyje z jedną dziewczyną, którą dla wyjątkowych zalet wyróżnił spośród masy innych. Kiedyś widziałam ją u niego. — i podobała mi się z urody. Czytał mi dziś list, który pisała do niego. Poprosiłam, by dał mi ten dokument, na co chętnie przystał. Oto on: „Kochany Stefanie jestem zmuszoną zawiadomić cię o tym, mianowicie przyszedł wczoraj wieczór po mnie do magazynu Roman, tj. narzeczony Geńki i zaczyna ze mną rozmowę w ten sposób czy ja czasem nie wiem gdzie jest Geńka więc ja mu daję odpowiedź cóż ona mnie może obchodzić, a on mnie dopiero mówi niech pani nie udaje bo Geńka jest na Kruczej u tego Technika on ją przetrzymuje słyszałem, że on się w niej zakochał ale ja mu się za to wywdzięczę tylko zapomniałam na jakiej ulicy on mieszka i pod jakim numerem może mnie pani powiedzieć wiem że się nazywa Stefan, a ja daję odpowiedź taką nie czepiaj się pan pożąnego człowieka bo on żadnych kobiet nie przyjmuje a szczególnie takiej szychty jak Geńka pyta mnie się gdzie ty mieszkasz, a ja mu odpowiedziałam na Kruczej pod 129 na czwartaku a nazywasz się Stefan Tworkowski podziękował i poszedł i powiedział że się dowie od stróża z Wspólnej a ja mu powiedziałam, żeby się nie czepiał bo dostanie po buzi jak już raz dostał za to że na mnie plotek narobił więc jeżeli przyjdzie to mu to powtóż i zwymyślaj jak bydle... a zatem ci pisze mój najdroższy najukochańszy ideale że cię kocham do szaleństwa poprostu głowę tracę od myśli o tobie i ciągle mnie stoi twój obraz przed oczyma ciągle się w nocy z tobą całuje ach mój Boże jak ja go kocham nad życie nad wiarę nie wiem za jakie ja grzechy tak srogo cierpie a ty najdroższy jesteś dla mnie takim oziębłym i właśnie tą oziębłością doprowadzisz mnie do grobu i to nawet w krótkim czasie nie wiem ale tak mnie się zdaje, mówiłeś Elżbiecie, że ja nocowałam na Hożej, a ona się ze mnie śmieje ale ja na nią gwiżdżę bo ja oię kocham szalenie to mnie nicht nie przetłumaczy a nawet nie może dlatego że już za późno ja cię pokochałam od pierwszego spojrzenia i kochać będę aż do końca życia dopóki je sobie nie, skrócę a przyczyną do tego czynu kto będzie, jak nie ten kochany Stefanek bałamut ach skarbie ty mój najdroższy ty moje kochanie dożywotne pozwul a żebym się na ciebie chociaż tylko popatszała bo twój widok jest dla mnie wielką przyjemnością całym mojem szczęściem i podporom do życia więc nie dziw się mój drogi że się w tobie zakochałam pocóż do tego stopnia dopuściłeś moją miłość i nawet nie myśl o tym a żebym ja do ciebie nie przychodziła bo ja na to za skarby świata nie zgodziła bym się, i proszęcię a żebyś byłsam w domu t.j. w Niedziele o godzinie wpół do 5-ejwieczorem to ja do ciebie przyjdę tylko bądź napewno nie zrób ze mnie wariata bo ja nie mogę się doczekać | niedzieli ze swoją miłością niech chociaż się popatsze na ciebie więc bądź kończę swoje bazgranie rzucając pióro zapłakanemi i oczyma nie mogąc się doczekać tej szczęśliwej niedzieli. Nieszczęśliwa a raczej zakochana Hela Stefanie jeżeli u ciebie będzie Elżbieta to jej nie pokazuj tego listu i nic nawet nie wspominaj bo ona ! jest głupia. chciałabym być u ciebie nawet zaraz ach w niedziele co to będzie całuję cię w same twoje usta dobranoc". Ze świadomością, że żle robię, pozwalam Marcie zagłębiać się we wspomnienia, sama pytaniami wywłóczę przed jej oczy całą długą perspektywę mąk ranionej miłości — i słucham, spokojnie, bez współczcia — jak ona lubi. Nie żałuję jej — jak nie żałuję ryb, że muszą żyć w zimnej wodzie, ani nietoperzy, że nie oglądają słońca. Marta lubi cierpieć, a właściwiej może — musi cierpieć. I jest sybarytką prawie w swym anormalnym trochę wywrażliwieniu na ból. Banalne i głupie troski zdradzanej żony opowiada mi chętnie — z pewnym nawet dziwacznym lubowaniem się w tym wszystkim. — Ale był czas przecież, gdy cię kochał — prawda? — Ach — Witold utrzymuje, że dotychczas mnie jedną kocha tylko... — No tak — ale kiedy się t o zaczęło? Kiedyś przecież musiał ci być wiernym. — Tak — parę miesięcy — z początku. Ja właściwie nigdy nie byłam szczęśliwa... Naprzód przez te sześć tygodni, zanim się pobraliśmy — gnębiło mię stale takie jakieś mistyczne przerażenie, że wprost odchodziłam od zmysłów. Wiesz, że nie uznaję żadnych przesądów zdawkowej moralności — a miałam wciąż przeświadczenie, że dzieje się coś złego, co zemści się na mnie. Nowaczyński mówi, że „poza złem i dobrem jest znowu zło i dobro” — to prawda, zdaje się. Przy tym nieznośna była dla mnie myśl, że teraz ja muszę wyjść za niego — choćbym najbardziej nie chciała — że teraz mnie bardziej zależy na tym niż jemu... — A później, nad morzem? — Tam było cudnie, prawie dobrze, tylko tak krótko... Niedługo po przyjeździe zaczęłam chorować, byłam brzydka, niezgrabna, niedołężna. I— czy uwierzysz — wśród wszystkich tych cudów sztuki i natury — tęskniłam do mego Kłosowa.... Zamilkła na chwilę. — Widziałam rysunek Klingera... Brzemienna kobieta, potwornie brzydka — w objęciach śmierci, która ukazuje jej łopatę, kopiącą w ziemi grób... Wciąż miałam to przed oczami... I drugi jeszcze: kobieta umarła po operacji, sztywno wyciągnięta na stole — a nad głową jej pochyla się —- pewno ze współczuciem — człowiek o włosach podobnych do Witolda... I jeszcze raz ten sam motyw tragizmu macierzyństwa: na piersi umarłej, młodej matki siedzi nagie dziecko, idiotyczne i wstrętne, rozszerzonymi ze zdziwienia i trwogi .oczami patrzące w życie. Do niego zawsze wydaje mi się podobny Orcio... Zadzwoniła nagle na lokaja. — Spytaj bony, czemu dziecko nie śpi jeszcze? Słyszę tu krzyki. Powiedz, żeby go położyła spać albo zaprowadziła do dalszego pokoju. Po wyjściu służącego zapytałam: — Dlaczego mówisz do Jana z taką irytacją? — Rzeczywiście — sama teraz nie poznaję już siebie tak strasznie jestem zdenerwowana... Zasępiła się znowu. — No więc? — podjęłam. — Więc... ale wtedy na ogół było jeszcze nieźle. Rozkoszowaliśmy się błękitem nieba, szumem zielonego morza, samotnością prawie zupełną. Witold wciąż był przy mnie — subtelny, dobry — tkliwością maskował wstręt, który musiałam w nim budzić wtedy. Sama siebie przejmowałam politowaniem i obrzydzeniem — ja, która nigdy przedtem nie byłam nieestetyczna... A psuć się zaczęło... Słuchaj — to teraz jeszcze jest nad moje siły... — To nie mów, Marto — Nie — wszystko jedno, i tak pamiętam zawsze... Na jakieś parę tygodni przed urodzeniem się Jerzego Witold po raz pierwszy nie wrócił na noc do domu. Nie kładłam się zupełnie. Siedziałam przy oknie — i patrzyłam na morze... Co za noc... Służba dawno spała. Był wicher szalony i burza. Słyszałam bezustanny ryk morza. Znasz moją wieczną egzaltację myślałam, że Witold popłynął łodzią na drugi brzeg zatoki i utonął w morzu. Bałam się o niego straszliwie — a przez chwilę nawet w głowie nie zamigotała mi prawda. -Tak wiele już wydawało mi się to, że zapomniałam mu przeszłość... Wierzyłam bezgranicznie w jego nadzwyczajną miłość — i myśl o zdradzie wydałaby mi się wprost śmieszną... Szalałam z trwogi... W śmiertelnym oczekiwaniu liczyłam godzi* ny, wpatrzona w chmurną, czarną noc, wsłuchana w to wycie piekielne wichru i morza... Co za noc... A rano — przyszedł. Jak młody paź w żartobliwym rycerskim ukłonie zamiatał kapeluszem podłogę, stanął przede mną pokornie, złożył ręce — i swym cudnym, łamiącym się, miękkim głosem zaczął powtarzać trwożliwie: — Och, boję się mojej pani, boję się... Ja nie zerwałam się, by go witać, nie krzyknęłam — nazbyt zmęczona byłam na objawy radości. Tylko w chwili tej bezmiar cały rozprężył mi się w jedno ciche, niezgłębione, bezgraniczne szczęście, w jedną tylko świadomość, że on żyje — i, jak Maria Magdalena u grobu Chrystusa, szeptać chciałam: „Pan jest...** Wschodziło wtedy słońce... I nigdy nie wydał mi się tak cudny, jak w tej pozie średniowiecznego pazia, z figlarną pokorą w uśmiechu, nigdy nie był mi jeszcze tak nieskończenie drogi i ukochany. I nigdy jeszcze nie byłam taka szczęśliwa, jak w tej krótkiej, jedynej chwili — odzyskania. A mówią, że kobiety mają intuicję... Wisiałam na powiewnej jakiejś nici pajęczej, rozpiętej nad otchłanią wód — wpatrzona w złote migotanie poranku po burzy, w słoneczną ciszę błękitu... Za mną spało pod tym wiszącym mostem pajęczym czarne morze trwogi i śmierci, przede mną dyszało czerwone od krwi morze życia... Ale ja nie widziałam nic — poza porankiem i słońcem Urwała, przechyliła głowę na poręcz fotela i zamkniętymi oczyma patrzyła w swój błękit złoty. Przez chwilę pozwoliłam jej marzyć. — No? — podjęłam znowu. Lekko ściągnęła brwi. — Później? — a — później — od niechcenia tylko, gdyż było mi zupełnie wszystko jedno, byle on był — zapytałam, co się z nim działo tak długo — — Kiedy boję się ciebie, okropnie się ciebie boję — mówił, śmiejąc się i klękając przede mną — i tak składał ręce. — Znasz ten ruch prawie dziecinnej pokory. —[ — Aha — Chciał, bym mu przyrzekła, że nie będę się gnie-| wała. Wtedy coś nagle szarpnęło się we mnie przeczuciem. — Nie mów, Witoldzie — szepnęłam. Ale on nie mógł nic przede mną ukrywać. Zanadto mię kochał, zanadto był szczery i szlachetny... Mówił | tylko, że powinnam mu wszystko przebaczyć ze względu na jego miłość, gdyż tego miejsca, które mam w jego sercu, żadna kobieta odebrać mi nie może... Nie jest to właściwie nawet zdrada, bo prawdziwa i jedyna miłość jego jest zawsze przy mnie: ze wszystkich kobiet mnie jedną tylko duszą kochał, nie zmysłami... Zawsze to samo: kiedy wyciągniesz ręce po życie, dadzą ci śmierć... — A ty? — Z początku nie rozumiałam. Słyszałam wciąż, że teraz kocha mię jeszcze stokroć więcej, że jestem taka jego własna, taka czysta i idealna — i nie rozumiałam. Tylko ręce pod ustami jego stały mi się zimne jak lód... Przeraził się, uspokajał mię, że nie uczyni tego już nigdy, że to właściwie nie jego wina: pił zbyt dużo, a ona była naprawdę taka piękna I jeszcze na to wspomnienie zabłysły mu oczy connaisseufa. Wtedy zrozumiałam i pomyślałam — uwierzysz? — szczerze zupełnie: czemu on lepiej nie utonął w morzu? Po cichej chwili przecierania mroczących się oczu zwinęłam się nagle z bólu, jakby mi kto wyszarpywał serce. Zemdlałam, a po wytrzeźwieniu miałam spazmy. Robiłam sceny jak każda zdradzona żona. Potem przy Jerzym bardzo chorowałam. Witold nie poczuwał się do żadnej winy, nie był przy mnie nawet przez cały ten czas. Później tłumaczył się, że i tak przecież nie byłby mi nic pomógł, a zbyt jest wrażliwy na czyjeś cierpienie... I gdy minęło wreszcie niebezpieczeństwo, a Orcio dom cały napełniał swym wrzaskiem — powtórzyła się taka sama noc — i on też był tylko pijany i niewinny, a ja — jedyną jego miłością... później znowu, coraz częściej —— I dziś — także — Teraz już patrzę w samo dno mojej duszy — Widziałaś kiedy? Otwiera się trumnę — a tam nie ma zgnilizny ani robactwa. Tylko bezustannie migocą kolorowe płatki i robią się wciąż nowe — cudne, cudne gwiazdy — jak w kalejdoskopie... Lśnią jak łuska węży" prężących się z rozkoszy... Roześmiała Się. Później drgnęła przeciągle i przymknęła mocno powieki. Nagle zerwała się. Zaplotła ręce na swej nagiej, ślicznie modelowanej szyi. — Gdybyś ty wiedziała, Janko — rzekła szeptem — gdybyś ty wiedziała, jak ja go kocham gdybyś ty wiedziała, jak ja tęsknię za nim każdą sekundę, kiedy go nie widzę! —- — gdybyś ty wiedziała, jak ja strasznie, strasznie, jak ja obłąkanie kocham jego przesłodkie usta! Wildenhoffowa nie należy do żadnej z tych kategorii kobiet, o których mówiła Marta. Przypuszczam, że gdyby nie romansowała z jej mężem, Marta mogłaby ją .uznać nawet za kobietę zupełną. Kobieta zupełna nie znaczy to jeszcze zupełny człowiek. Dotychczas nie przywykliśmy rozróżniać tych pojęć, jak rozróżniamy pojęcia mężczyzny i człowieka. Kobiety tek rzadko mają sposobność występować w charakterze ludzi, że wymagamy od nich, by w kobiecości ich zawierało się całe ich człowieczeństwo. I sami nie zdajemy sobie sprawy, jak w ten sposób właśnie poniżamy kobietę. Otóż jako kobieta Wildenhoffowa jest typem zupełnym, chociaż nie jest to bogata natura ludzka. Życie jej, które z całą szczerością opowiedziała mi sama, było dość barwne. Córka bogatego obywatela, nie miała jeszcze lat szesnastu, gdy uciekła za granicę z sąsiadem, człowiekiem przeszło czterdziestoletnim. Stało się to zupełnie przypadkowo, gdyż nie kochała go nawet. Była przyjaciółką jego córki, którą on zdecydował się odwieźć do jakiegoś klasztoru we Francji, jako że był zwolennikiem religijnego wychowania dla kobiet; rodzice zaproponowali mu, by młodą Lolę zabrał także, gdyż dziewczynki od dzieciństwa uczyły się razem. Gdy córkę oddał już pod opiekę zakonnic, zapytał Lolę, czy nie wolałaby zamiast studiów w klasztorze pojechać z nim do Włoch. Oczywiście bardzo chętnie zgodziła się i.a ten projekt. Jednakże już po paru miesiącach rzuciła go dla pewnego ładnego Włocha, który zresztą okazał się później paryskim Żydem. Po wielu awanturach zrozpaczeni rodzice odnaleźli ją drogą administracyjną i tym razem osobiście już oddali do klasztoru, gdzie przez ciąg trzech lat ekspiacji ukształtowały się do reszty jej pojęcia o życiu. Wreszcie ojciec dał się przebłagać i pozwolił jej powrócić do domu, gdyż rodzice opuścili zupełnie tamte okolice i mieszikali w mieście. Po upływie niecałego roku była już mężatką. Pierwszy jej kochanek nazywał się Wartosławski. Obecnie nie żyje już. Gina Wartosławska jest właśnie jego cóifeą. Wildenhoffowa bardzo niedługo była wierną swemu mężowi. Ale on na flirty jej patrzy pobłażliwie z wy żyn swego milczącego sceptycyzmu. W gruncie rzeczy może jest nawet zadowolony z tego. Mają jediną córeczkę o dwa lata starszą od Orcia, dla której Wildenhotffowa jest bardzo troskliwą i kochającą matką. W zastępstwie Marty, która wciąż jest niezdrowa, poszłam dziś sama do niej. Wildenhoffa oczywiście, jak wszystkich mężów tego pokroju, nie było już — czy jeszcze — w domu. Przyjęła mię tylko ona Starając się mnie bawić, mówiła, jak zwykle, o soibie. — Powierzchowność moja — cokolwiek by można było o niej powiedzieć — nie usprawiedliwia tego nadzwyczajnego powodzenia u mężczyzn, które towarzyszy mi w życiu. Posiadam tylko jakąś właściwość — a może umiejętność, grania na ich zmysłach. A to jest jedyna droga do nich — ponieważ to wszystko są zwierzątka. Poczęstowała mię owocami, ujmując klosz takim ruchem ręki, jakim starożytne hetery unosić musiały czary, pełne złotego wina. — Widzi pani — ja jestem sybarytką, ja chcę wziąć od życia jak najwięcej — i umiem brać. Samo życie z szampanem, śpiewem i kwiatami znudziłoby mi się prędko — ja lubię też czasami atmosferę fixe’u u Imszańskich, która zresztą nie wiem, czy jest naprawdę bardziej czysta niż atmosfera gabinetu, ma jednak w każdym razie odrębny, bardziej gotycki styl w swym zepsuciu i zręczniej szczepioną gangrenę. Lubię na odpoczynek ciche wieczory na łonie rodziny, lubię sama uczyć moją Zochnę abecadła i spędzać noce bezsenne na tragicznych rozmyślaniach ekspiacji. A potem — nagle wyciąć paryskiego pirueta i przesłać z oddali pożegnalny pocałunek mężowi, Zochnie, papie, mamie, babci — i cnocie... Roześmiała się. — Ja nie czekam na żadną przyszłość ludów... Ja postanowiłam sobie zdobyć jak największą ilość szczęśda w tych właśnie warunkach, w których żyję..*" Powie pani, że jestem tylko produktem przystosować| nia — mniejsza o to! Niech pani jednak weźmie pod uwagę, że ja nie krzywdzę mimo wszystko nikogo swoim życiem: zarówno jak ja zadowolony jest też mąż mój — i moi wielbiciele — — A ich żony? — Cóż ja na to poradzę, że kobiety są takie głupie... Zresztą jedno powiem pani: nigdy nie zabrałam kobiecie człowieka, który ją kochał — nie jestem z tych, co lubią brać tylko ciężkie przeszkody. Po chwili dodała: — Imsżański też na długo przedtem nie kochał swej żony — to musi pani wiedzieć chyba W przedpokoju ktoś zadzwonił. Wildenhoffowa drgnęła, zarumieniła się, a później wy buchnęła wesołym śmiechem. Nie wiem, co jest w tym jej śmiechu — tak dziwnie rozciekawiaj ącego. Wstałam, by ją pożegnać. — Czemu pani ucieka? To idzie Gina. Tak lubię, i gdy się zejdzie parę mądrych i ładnycdi kobiet... To doprawdy tak rzadko się zdarza... Gina, jak zwykle, przywitała się z nami bez uśmiechu i kazała lokajowi podać sobie szklankę wody. Później zaczęła oglądać jakieś albumy, rozrzucone po stole. Na jasnym tle burżuazyjnego salonu jej stylizowana postać rysowała się jak jakiś anachronizm. Pod światło widać, że ma złote rzęsy i złote brwi, a włosy jej są ciemnorude, faliste, rozwichrzonym kłębem opadające na zgięte plecy. Wildenhoffowa usiłowała nawiązać rozmowę na tematy ogólne. Prawa kobiet, niezrozumienie przez nie same istoty emancypacji. Gina rzadko coś mówi — ale podobnie jak Wildenhoffowa należy do typu kobiet zupełnie wyzwolonych. Jest właściwie kochanką swego narzeczonego — i nie ma bynajmniej zamiaru zostać jego żoną. Ja od pewnego czasu obserwuję w sobie ducha przekory. Wobec ludzi pewnych określonych przekonań zajmuję zwykle stanowisko przeciwne — może po prostu dla wydobycia kontrastem jaskrawych tonów. — W tej atmosferze odezwały się we mnie jakieś reminiscencje atawistyczne; zaczęłam rozprawiać o wygasaniu stylowych okazów typu univira, o demokratyzowaniu erotyzmu, o konieczności prostytucji dla utrzymania typu kobiet interesujących się jeszcze czymś poza sprawami miłości i tym podobne głupstwa. Gina spojrzała na mnie sennie i uśmiechnęła się. Ale Wildenhoffowa wzięła wszystko na serio. Wpadła nawet w pewien zapał polemiczny. Szczególne jest, że mówiła rzeczy podobne do Marty, chociaż jest od niej typem tak nieskończenie różnym. — Mężczyźni uposażeni są od natury w poczucie równowagi: póki są młodzi — żyją, kochają, śmieją się z kobiet nudnych i cnotliwych. Car il faut, que la jeunesse se passe. Na ten okres potrzebne im są tak zwane kobiety-zwierzęta; taka kobieta śmieje się, mieni, lśni przez parę lat — potem jest brzydka, zbiera naturalnie kości i żałuje, że poszła „taką drogą”. Dopiero gdy mężczyzna się już „wyszumi”, zgasi w sobie zwierzę, a obudzi — filistra, myśliciela, ojca, obywatela — wówczas wyciąga łapę po tak zwaną kobietę-człowieka: niestety do tego typu liczą się zarówno sawantki jak dobre żony i matki, towarzyszki pracy jak niewolnice, ascetki — jak gęsi. Byle tylko należała do jednego mężczyzny — już jest człowiekiem. I wówczas ta kobieta szanująca się tryumfuje, że nadszedł dla niej dzień zwycięstwa, że została wreszcie „oceniona”. Za wszelkie cnoty swe wynagrodzona jest owym słynnym szacunkiem, którego kobiety „tamte” nigdy nie miały. Sawantki tylko ubolewają trochę nad tym, że mężczyźni nie chcą w kobiecie uznać człowieka, i gęsi jednak szczycą się przyjaźnią i zaufaniem męża, dobre matki — znajdują jedyny cel i zupełne szczęście w wychowaniu dzieci — a wszystkie razem gardzą kobietami-zwierzętami — albo ubolewają nad nimi humanitarnie. — — Nie wiedzą biedne — odezwała się Gina — że tragiczny stimmung jednej nocy orgii, w której najświętszy cud życia w oczy spogląda największej jego ohydzie, wart więcej, niż wszystkie dni ich ślimaczej wegetacji. — No, no — wyraziłam swój podziw niekłamany. I Jest dziś jakieś święto. Nie poszłam do biura i siedzę I przez całe rano przy łóżku Marty, która wstaje dopiero I po południu. Jak zwykle skarży mi się, wpatrzona we I mnie swymi bolesnymi oczami. — Zupełnie sypiać nie mogę teraz, Janko. Wczoraj zasnęłam po północy, zanosząc się od płaczu, jak małe dziecko, a obudziłam się już o trzeciej. Nie wiem, czy znasz ten strasznie dziwny, przytłaczający smutkiem nastrój, kiedy się czuje, że to już rano, chociaż nad światem rozpięty jeszcze jedwabny namiot nocy, kiedy się wie na pewno, że sen już nie wróci, chociaż za cenę | zapomnienia pragnęłoby się nawet śmierci... Skrzyżowała pod głową oplątane koronkami ręce i zapatrzyła się w przestrzeń z bezgranicznym jakimś utęsknieniem. — Nie wiem — mówiła cicho dalej — czemu to dziś właśnie po raz pierwszy tak strasznie żywo przypomniało mi się moje życie w Kłosowie. Pamiętam —? wstawałam czasami we wczesne, ciemne rano zimowe, ubierałam się przy świetle lampy, drżąc z zimna i mocując się z sobą, by nie wrócić do ciepłego łóżka, nakładałam olbrzymie futro, brałam klucze i z latarnią wychodziłam na folwark... Wiesz — teraz to wszystko wydaje mi się jak sen... Pamiętam dalekie ugory śnieżne, wyciągnięte pod widnokrąg pod niebem, na którym bladły gwiazdy; pamiętam czarne plamy zabudowań dworskich, liliowe smugi lasów, szare parkany, delikatne szkielety drzew ogrodowych. W ciemności szczęk blaszanek i półgłośne, rozespane nawoływania. I zimno pamiętam, młode, świeże, przejmujące zimno, od którego zęby szczękały. A potem duszne ciepło obory, niskie, czarne belki pułapu, sylwetki poważnych krów i zaspanych dójek, jasne plamy latarek tuż przy ziemi, zabawne połamane cienie po belkach, szmer dojonego mleka, leniwy ryk bydła, szczęk łańcucha, na którym targał się u żłobu dziki buhaj. — Kota pamiętasz, naszego kota, Janko? taki był mądry i wszędzie chodził za nami, jak pies... Wszystko takie dalekie i takie niepowrócone... A wiesz — więcej niż życie dałabym za to, by móc tam spędzić jedno takie samo, jedno jedyne, chmurne, ponure, mroźne rano zimowe— taka, jak wtedy... Odwraca twarz do poduszki i zaczyna płakać. Daję jej na dnie szklanki trochę bromu. — Znowu dziś taka zdenerwowana jesteś, Marto. Jeżeli chcesz, pojadę z tobą na święta do Kłosowa. Urządzimy sobie taką jak niegdyś sielankę. I— Och — nie, Janko, po oo fabrykować surogaty, kiedy tamto nie wróci już nigdy. Tak mię drażni teraz ta głupia, pucołowata Januszowa — i myśl, że Witold zostanie tutaj sam z Wildemhoffową — i rad będzie, że mnie nie ma... A wiesz — ożywiła się nagle — zdaje mi się, że tryumfy jej mają się już ku końcowi. Witold nigdy wprawdzie nie był jej wierny, ale teraz wydaje mi się dość głęboko zajęty.,. — Czy tak? — zainteresowałam się, przypominając sobie niespodziewane spotkanie z Imszańskim u Lipki. — Mówił ci co? — Och — on jest tak komicznie, tak beznadziejnie szczery względem mnie — nigdy nic mi nie oszczędzi, uważa sobie za rodzaj obowiązku nie ukrywać nic przede mną... Roześmiała się złośliwie, a po chwili zasępiła znowu. I — Wczoraj przed przyjściem twym z biura sama zaczęłam wypytywać o nią Witolda. Jest to jakaś gwiazda półświata paryskiego, która postanowiła za wszelką cenę dostać się do naszego teatru. Witold | właśnie ma dzięki swym stosunkom ułatwić jej otrzymanie stałego engagement. Podobno ma niezły głos i bajeczne warunki zewnętrzne — opisywał mi szczegółowo jej powierzchowność. Bez wątpienia — jedno z silniejszych wrażeń, jakie odebrałam kiedykolwiek. Przymknęła oczy, by skupić wyobraźnię. — Jest wysoka i na pozór wydaje się chuda — w | rzeczywistości jednak chuda nie jest, tylko ma niesłychanie drobne kości — uważasz. Janiko, przy bliższym rozpatrzeniu okazuje się, że chuda nie jest wcale. Przekręciła się nagle w pościeli i paznokciami drapać zaczęła atłas kołdry, wysiłkiem wstrzymując się od płaczu. — Nie pojmuję, jak on może ci to opowiadać — wy buchnęłam — Taki brak subtelności — — On wielu rzeczy nigdy nie może zrozumieć; dla niego to się wydaje taką drobnostką... Wypiła resztę bromu i ciągnęła daleij: — Słuchaj — mówił, że ma wielkie, długie, oplątane rzęsami, otchłannie czarne oczy, stanowiące drażniący kontrast ze zmysłowością ust, zawsze senne, smutnie zadumane, zapatrzone w dal, jak u kochanki króla Kofetui... Jest przy tym bardzo oryginalna, podobna > do odaliski, łączy w sobie dzikość i pierwotność kozicygórskiej z kulturą najwykwintniejszej damy królewskich salonów. Po odrzuceniu pewnej hiperboli poznałam w niej piękną Francuzkę, widzianą u Lipki. Zrozumiałam teraz, dlaczego Imszański okazywał tyle uprzejmości Czołhańskiemu: jako krytyk teatralny może mu być bardzo pomocny. — Ubiera się podobno z przepychem, przypominającym czasy Babilonu, we włosach nosi złote grzebienie i sznurki pereł, w uszach stylowe kolce. Przy tym dosięgła szczytu zepsucia — i Witold, gdy to mówił, uśmiechał się, zwracając na chwilę spojrzenie w głąb siebie, by szczegół jakiś lepiej sobie przypomnieć — przeszła wszystko, o czym zamarzyć można. I pić umie bajecznie. Śmiał się mówiąc — a ja słuchałam wszystkiego z uprzejmym zainteresowaniem i śmiałam się także. On popatrzył na mnie uważnie, pocałował mię w rękę i rzekł: — Widzę, że jesteś już dużo zdrowsza na nerwy — nie uwierzysz, jak bardzo cieszę się z tego... Rozumiesz już teraz, że wprost niegodnym debie byłoby być zazdrosną o jakąś kokotę... — Ależ naturalnie — tak, tak, teraz już nic . A — Janko — nigdy jeszcze nie czułam tego tak głęboko, nigdy nie widziałam wszystkiego tak jasno, tak potwornie — i nigdy jeszcze, nigdy tak nie kochałam Witolda — Ale bardziej jeszcze chyba kocham moją mękę... Podniosła się na łóżku, jakby coś gnało za nią — potem usiadła, oparta o poduszki. — Czy myślisz może, że chciałam nasycić się zemstą nad Wildenhoffową — i dlatego pytaniami wywołałam jego opowiadanie? — nigdy: tylko chdałam po usta pławić się w męce, przed krwią nabiegłymi oczami przesuwać czerwone sukno, wprowadzać się w delirium rozpaczy i wściekłośd, jak byki hiszpańskie Nie chcę osłabiać intensywności mego rierpienia, nienawidzę wszelkich załagodzeń, przytłumień, lubię patrzeć na nagie, rozszarpane rany — bez waty i bandażów, lubię patrzeć na fontanny tężejącej w powietrzu krwi. Doznaję wrażenia, że wyzbyłam się już ostatka sił — ale nie lękam się stracić wrażliwości na cierpienie. Stopniowo odpada ze mnie wszystko, a zostaje to tylko, co jest chemicznie czystym bólem... Pożądam coraz więcej męki — nie wiem, może w nadziei, że kiedyś wreszcie doprowadzę ją do przesilenia — w jakimś zenicie czy nadirze bólu Do sypialni zastukała bona, pytając, czy Orcio może powiedzieć mamie dzień dobry. — Nie — nie — zamykajcie drzwi! Nie chcę nikogo! — Nie masz pojęcia, Janko, jak ja nienawidzę mego syna... Dziś u Lipki, tym razem w oddzielnym gabinecie, I Wildenhoffowa prawiła mniej więcej w ten sens: — Właściwie jedyną doskonałą miłością jest miłość zwierząt, nieuświadomiona, żywiołowa miłość, w której zwyciężają najsilniejsi d najpiękniejsze — czysty, nieskoszlawiony kulturą i analizą instynkt zachowania gatunku. Ale my niestety — ludzie cywilizowani — pogardziliśmy taką miłością. Ze ścisłością matematyczną obliczyliśmy, ile wziąć trzeba z miłości, a ile odrzucić, by osiągnąć największą sumę przedestylowanej rozkoszy. I powstał nowy zupełnie typ miłości — instynkt wyemancypowany od praw natury, miłość, z której odrzucono jej główny motyw 1— dążność do zachowania gatunku. Powszechnie miłość tego drugiego typu nazywają zwierzęcą, podczas gdy jest ona właśnie par excellence ludzką i kulturalną. — Zjawisko takie cechuje narody w zenicie ich rozwoju i zwiastuje rychły upadek — skonstatował poważnie Czołhański. — A cóż to szlkodzi! Tant mieux! Apres nous ledé- luge! — A do której kategorii zaliczy pani miłość małżeńską? — spytał Owiński. Gina, która, milcząc, ułożyła swe przepyszne wężowe dało na małej kanapie, ze zdziwieniem spojrzała na narzeczonego. — To może być trzeci typ miłości — rzekła Wildenhoffowa — Miłość legalna, sankcjonowana, ta, w której jest przyjaźń duchowa i rachityczne dzieci — właściwie surogat żywiołu, anormalna kombinacja miłości zwierzęcej i miłości ludzkiej. — Nie dostrzega pani żadnych stron dodatnich w małżeństwie? — spytał znów Owiński. — Żadnych — dlatego choćby, że ja strasznie nienawidzę małżeństwa — roześmiała się dobrodusznie Wildenhoffowa. — Za cel życia postawiłam sobie psucie go wszędzie, gdzie się tylko da. Do najmoralniejszych i najszczęśliwszych stadeł, to jest takich, w których mąż się birbantuje, a żona o tym nie wie — lub vice versa — wprowadzam niszczący żywioł uświadomienia i taka rada jestem, gdy się to wszystko rozsypuje Pochyliła się do krzesła starego Wildenhoffa i szepnęła dość głośno, a czule: — My to jesteśmy dopiero stadło wzorowe — co? Później, zwracając się już ku nam, kończyła: — Zaś jako wniosek z tego, co powiedziałam, wznoszę uroczyście: niech żyje prostytucja! Po twarzy Imszańskiego, który nie lubi w ogóle, gdy Wildenhoffowa filozofuje, przebiegł lekki cień niezadowolenia. Ona nie zauważyła tego i rozsypała wkoło siebie kaskady swego prześlicznego, niepokojącego śmiechu. Strwiążewskiego nie było. Imszański przyprowadził za to swych dwóch zwykłych towarzyszów zabawy, kolegów z klubu. Jeden z nich, pan Rosuchowski, okazywał mi wielkie zainteresowanie i wyznał niby tajemniczo, a korzystając z gwaru, że nie podziela gustu przyjaciela do pani Wildenhoff. Uroda tego rodzaju dobra byłaby może na scenie operetkowej, ale nie pośród dobrego towarzystwa. Giną wydała mu się już ładniejsza, ale zbyt zmanierowana. Ja zaś odpowiadam według niego wszelkim warunkom i wymaganiom: umysł mój wydał mu się głęboki i oryginalny. — I ja należę do ludzi zupełnie postępowych, uznaję prawa kobiety, nowe prądy — ale dlatego właśnie nie podoba mi się toast pani Wildenhoff... Zamiast tego powiedziałbym: niech żyje wolna miłość — nieprawdaż? W oczach jego wyczytałam pytanie; jednocześnie uczułam na nodze porozumiewawcze dotknięcie czyjegoś buta. — Wie pan — ja niestety zupełnie nie mam czasu na takie rzeczy — odrzekłam groźnie. — Osolbiście, dla własnego spokoju, wolę pogląd pani Wildenhoff — — Ze względów strategicznych powiedziałam rzecz nieszczerą i nieprawdziwą. Ponieważ ja właśnie nic nie wiem — i zazdroszczę Wildenhoffowej i Ginie wszystkich ich takich pewnych, takich ustalonych poglądów. Źródłem niewoli i pokrzywdzenia kobiety jest immanentna w jej naturze hipokryzja i brak konsekwencji. Wszakże celem jej życia płciowego jest wywołanie w mężczyźnie pewnej reakcji — ale bezpośredni przejaw tej reakcji jest obrazą jej godności kobiecej — kobiecej właśnie, nie ludzkiej, bo jakiż człowiek obraziłby się za to, że drugi na dowód sympatii dotknie go się butem? Przejaw nie bezpośredni — jak. wyznanie, oświadczyny — który można umotywować względami wyższymi, braterstwem dusz, potrzebą zro zumienia, rodziny, dzieci — przestaje już być obrazą. Czyżby różnica ta polegała tylko na formie, czy nie jest to raczej potrzeiba ukrycia treści, która ram zawsze to, co nazywamy kobiecym wstydem. A więc może wyzbyć się tego wstydu dla konsekwencji, dla uniknięcia ciągłego udawania? Kiedy ten wstyd właśnie stanowi charakterystyczną cechę kobiecości — i jest bardzo ważnym motywem wywoływania reakcji... Kobieta przywykła grać w miłości rolę obleganej fortecy — dlatego ilość jej miłości równa się ilości jej przegranych, dlatego, poddając się, ratuje — swój honor wojenny ciężkimi warunkami kapitulacji. A czasami — gdy ją znuży walka — ratuje się robiąc z fortecy znane w dziejach strategii — wycieczki nocne. I to się nazywa upadek. Cały stek kłamstwa i bezsensów, w którym ja osobiście nic a nic me rozumiem — i zazdroszczę tym, którym się zdaje, że rozumieją... Tym razem Imszański wrócił razem ze mną do domu. Słyszałam, jak Czołhański, żegnając się z nim, mówił: — Niechaj pan będzie łaskaw spuścić się na mnie zupełnie. Wszystko będzie zrobione. Po strasznych mrozach nastała odwilż. Lubię włóczyć się wtedy po alejach, pustych zupełnie w tej porze, bo „mam duszę i samotność — więc wszystko mi dano...” Łowiłam nozdrzami zapach ziemi nagiej, rozmokłej, zapach pąków, niewidocznych jeszcze — i myślałam o niezrównanym, bajecznym pięknie rzeczy, które się nie dokonały... Na żółtym kolorycie suchych trawników opustoszałego parku zamajaczyła w oddali charakterystyczna niebieskość: jakiś student, podobnie jak ja luibiący widać samotność, przechadzał się po usypanych zeszłorocznymi liśćmi alejach. Dogonił mnie, wyminął, spojrzał w oczy uważnie, z pewnym zdziwieniem. Nie odpowiedziałam na ten wzrok, zwolniłam kroku i pozostałam w tyle. Student zatrzymał się, przeczekał mię, później znowu wyminął, przeciągle spojrzał w oczy. Ten sam manewr kilka razy. Po chwili zaczął mię dusić wewnątrz nieuzasadniony, nerwowy śmiech. Zapanowałam jednak nad oczami, których wyraz miał przecież symulować obojętność i wzgardę. Za którymś razem wyzwałam na walkę jego oczy, wytrzymałam wzrok, by go upewnić o mym zupełnie wrogim nastroju. I dlaczego, myślałam jednocześnie, z jakiej przyczyny uważam za wroga tego smukłego, ładnego chłopca, chociaż on nie żywi w stosunku do mnie żadnych złych intencji — nic, prócz zainteresowania dla człowieka o podobnych upodobaniach, prócz naturalnej życzliwości dla ładnej kobiety. Studenta — dotychczas nastrojonego sympatycznie — rozdrażnił zły wyraz moich oczu. Podsunął się bliżej do mnie, roześmiał arogancko i rzucił z ironicznym patosem: — Pół życia dałbym za to, by się dowiedzieć, jakie ciosy serdeczne skłoniły panią do przedsięwzięcia tego romantycznego spaceru. Milczałam, ściągnąwszy brwi. — Dusze samotne i tęskniące — ironizował dalej — powinny pocieszać się wzajemnie. Nie sądzi pani?... Pauza. Idziemy kawałek obok siebie. — Dlaczego pani marszczy tak groźnie swoje śliczne brewki?... Oho, jakie złe oczy... No — nie zrobię pani przecież nic złego — po co się dąsać... Wściekła, zawróciłam nagle i zaczęłam iść szybko. Student nie gonił (mnie Przy bramie — bezpieczna już — obróciłam sdę za siebie: stał w tym samym miejscu i żegnał mię z dala ukłonem, z wdziękiem uchylając czapki. Zrobiło mi się żal i wstyd, że grałam rolę głupiej, ciasnej, rozzłoszczonej gęsd, że zepsułam coś, co może byłoby miłe lub oryginalne. A quoi bon? I czyż tym razem także to forma tylko, potrzeba burżuazyjnego tła salonu i wymówienia nazwisk dwóch osób poznających się przez osobę trzecią? Czyż to nie ta trwoga raczej, która w krew nam już weszła, trwoga przed rzeczywistością, czyż to nie wieczna potrzeba grania roli obleganej fortecy, która po to tylko broni swej niepodległości, by ją tym drożej utracić... Gdy wyszłam z bramy parku, mignął mi przed oczami rozpędzony powóz, parę białych piór, trochę futra i falban gazowych. Stangret nagle osadził konie. Z powozu wyskoczyła do mnie Wildenhoffowa. — .Ach, jak to dobrze, że panią spotykam. Nie wykręci mi się pani tym razem... Proszę siadać... Muszę zrobić z pani porządną kobietę — — Chętnie — ale o co chodzi? — Wszystko powiem, tylko niech pani naprzód siada Weśzłyśmy do powozu. Wildenhoffowa kazała jechać wolno. — Jaki ciepły dzień — zauważyła. — Więc widzi pani, ja mam jedną idée fixe... tak utrzymuje przynajmniej mój mąż... — Mianowicie? — — Ach, jak to się dziwnie stało, że ja panią spotkałam! Właśnie myślałam o tym. — No — ale na co ja pani jestem potrzebna? — Zaraz — muszę przecież zacząć od początku... Otóż ja uważam za rzecz nader pożyteczną dla sprawy kobiecej zejście się i porozumienie z kobietami „?dych obyczajów” właśnie na drodze stosunków towarzyskich... To jest dziwactwo z mej strony zapewne, ale ja ‘zawsze lubię iść przeciw prądowi... Uśmiechnęłam się na tę myśl. — To może być bardzo zabawne — zauważyłam — bo te kobiety są chyba ciekawsze od wielu naszych kur domowych... Ale widzieć w tym jakieś znaczenie ogólniejsze... — Naturalnie! Przede wszystkim powinnyśmy zrozumieć wszystkie naszą wspólność interesów... Ostracyzm towarzyski, jakiemu podlega cały demi-monde, jest w naszej partii wojną domową, jest osłabieniem się, które chętnie tolerują, a nawet podsycają mężczyźni. Odpowiedzialność za swoje winy zrzucają w zupełności na te straszne twory bez sumienia, w nienawiści do nich dają ujście wszystkim tym pasjom zazdrości, które bez tego żony ich, narzeczone, matki zlałyby na ich własne' głowy. To jest bez wątpienia zupełnie sprytna strategia, ale my nie powinnyśmy brać się na to tak łatwo, powinnyśmy solidaryzować się wszystkie w walce przeciw wspólnemu wrogowi. — Kiedy te kobiety nienawidzą nas podobno bardziej jeszcze, niż my je... — Bo im się zdaje, że jesteśmy od nich szczęśliwsze — ale trzeba rozwiać to śliczne złudzenie, trzeba je uświadomić, że i my, jaik one, odczuć potrafimy naszą krzywdę, że uznajemy w nich podobne do nas kobiety, podobnych do nas ludzi... I stąd te fałsze bezustanne... Pani wie, jak to się mówi o kobiecie polskiej, jak swojsko i sympatycznie typ jej uwiecznił Sienkiewicz... A przecież typ to niesłychanie sztuczny, uwarunkowany jedynie istnieniem prostytutek, które z tym typem nic nie mają wspólnego, o których nie mówi się przez przyzwoitość, jak się nie mówi o nawozie, bez którego nie dałby się wychować w dusznej cieplarni mieszczańskiej sztuczny, egzotyczny, nieprzy stosowany do warunków naturalnych, nie potrzebujący już słońca, deszczu, przestrzeni kwiat, zwany „kobietą uczciwą”. Połączyć się z nimi powinnyśmy, bo one stanowią nasze dopełnienie, zmieszać zupełnie — a nie starać się wciąż możliwie najbardziej wyodrębniać przez zabijanie w sobie całych ogromnych regionów kobiecej natury, przez zubożenie się o cały ten czar lekkomyślności czy występku... Z tej zupełnej fuzji dopiero, z takiego zrównania poziomu wyłoni się synteza kobiety, nowy, pełny typ, który różniczkować się będzie już tylko na podstawie indywidualności, nie fachu. — Bardzo pięknie. — Tylko dokąd my jedziemy?... — Więp właśnie... Składam dziś uroczystą wizytę eks-kokocie, pani Wieloleskiej, z domu Mary tout court, gdyż nie znam nawet jej prawdziwego nazwiska... I chcę koniecznie, żeby pani ze mną była... — Ale czyż-to możliwe? — Zupełnie, niech mi pani wierzy... Nic się nie zdziwi i będzie bardzo zadowolona... Tylko niech pani traktuje ją zupełnie jak żonę Wieloleskiego. — To oni nie wzięli ślubu?... — Skądże... On ma gdzieś na wsi żonę i pięcioro dzieci... A ta kobieta tak go opanowała, że nie rusza się na krok od niej... Powinna pani zobaczyć te rzeczy... Dawniej była zupełnie zwykłą demi-mondaine’ą, znaną nawet zaszczytnie w sferach interesowanych... — A w jaki sposób ją pani poznała? — O — to stara znajomość — przez Imszańskiego. Powóz zatrzymał się przed ozdobną bramą ładnego I pałacyku na przedmieściu, przesłoniętego siecią brunatnych pni i gałęzi drzewnych i ujętego w ramę kilku kolumn ciemnozielonych świerków. Gdy wstępowałam po białych, szerokich schodach, biło mi serce — nie umiałabym wytłumaczyć, dlaczego właściwie... Zdawało mi się, że za tymi drzwiami ujrzę raz wreszcie tę nagą, straszną, czarną tajemnicę r życia. Stary, bardzo dystyngowany loikaj uchylił nam portiery do dużego salonu, umeblowanego szablonowo d la secession. Po paru minutach weszła bardzo wysoka i szczupła pani, opięta ściśle suknią domową, skromną, podobną do amazonki. Za nią szła sztywno, komicznie poślizgując się na posadzce, mała biała owieczka. Pani Mary z radosnym uśmiechem powitała Wildenhaffową. — Przyjechałam do pani z przyjaciółką moją — panna Dernowiczówna — pani Wieloleska — przedstawiła Wildenhoffowa. — Przypuszczam, że nie ma pani nic przeciwko temu, a chciałam jej pokazać oranżerię państwa. — Och — zrobiła mi kochana pani prawdziwą przyjemność... Doprawdy — tak nudzę się w tej mojej samotni... Mąż cały dzień siedzi teraz w oranżerii i inspektach, sprowadził sobie świeżego ogrodnika z Harlemu i nie sposób go wyciągnąć na świat boży... Jeżeli pani ciekawa, zaraz pójdziemy obejrzeć... Doprawdy — gdyby nie książki i lekcje, musiałabym się chyba powiesić... — Czemuż pani nie wyjeżdża na spacer? Śliczny czas... — Nie, pani — mąż się za nic z domu nie ruszy, a samej kobiecie to jakoś niezręcznie... Ludzie są tacy złośliwi... — A co pani studiuje? — spytałam. — Wszystko chyba — roześmiała się. — Co dzieńmam najmniej pięć godzin lekcji... Przed chwilą właśnie odjechał profesor, który wykłada mi kurs uniwersytecki literatury staroindyjskiej... Od tygodnia uczę się też sztuki odczytywania hieroglifów... Nie zna pani tego?... nadzwyczaj ciekawe rzeczy... Człowiek przenosi się w inne kraje, inne czasy... Ja się tak wszystkim interesuję... Ale najwięcej zdolności mam do języków — to niesłychanie ważna rzecz wszystko móc czytać w oryginale... — Bo trzeba wiedzieć — wtrąciła Wildenhoffowa — że pani Mary to znana poliglotka... — Czy tak? — Ach — roześmiała się skromnie — kiedy mi to z taką łatwością przychodzi... Dotychczas znam francuski, angielski, niemiecki, włoski, hiszpański, szwedzki, holenderski, rosyjski... W tym roku uczę się fińskiego i japońskiego. Prócz tego czytałam w oryginale Homera i Wirgiliusza. Wszelkie tłumaczenia nie oddają tych cudów w setnej części nawet... A ja jestem taka wrażliwa na piękno... — A wie pani — zwróciła się do Wildenhoffowej — udało mi się wreszcie przekonać męża o konieczności wyjazdu do Algieru... Teraz to już tylko kwestia paru tygodni, bo w lede tam zbyt gorąco... Ach, jak jego trudno jest gdzieś wyciągnąć spośród tych kwiatów — to nie do uwierzenia. Uważnie przyglądałam się pani Wieloleskiej. Ładna czy brzydka? Na bladej twarzy pod nikłymi loczkami jasnych włosów poruszają się szybko niewielkie, szarawe oczy bez wyrazu, okolone różowawymi obwódkami. Mały nosek z okrągłymi nozdrzami i pełne, anemiczne usta, układające się w dziecinne grymasy, posiadają za to dużo wdzięku. Gadatliwość jej, niemiły głos i pewne rozrzucenie przeczą pierwszej impresji, która jest raczej wytworna — ale mają charakter prędzej pensjonarskiej dezynwoltury niż efronterii kurtyzany. Pochyliła się i pogłaskała owieczkę, która się była przedtem ułożyła u jej nóg w pozie zdradzającej staranną tresurę. Następnie wstała i powiedziała: — Może byśmy teraz poszły obejrzeć kwiaty... Po drodze do oranżerii musiałyśmy przejść kilka pokojów i galerię obrazów. Na prawo z sieni drzwi były otwarte do jakiejś pracowni, gdzie jasno paliły się już płomienie gazu, chociaż noc jeszcze nie zapadła. Siedziało tam parę dziewczynek, pochylonych nad krosnami. — To moje córeczki — uśmiechnęła się pani Wieloleska. — Sama niestety nie mam dzieci, więc zajęłam się wychowaniem tych dziewczątek. — Cóż one tu robią? — Uczą się haftów pod kierunkiem nauczycielki Niemki. Dbam o to bardzo, by filantropią moją nie wyrządzić im więcej złego niż dobrego — bo słusznie utrzymuje mój mąż, że nie sztuka jest dawać, ale sztuka umieć dawać... Dlatego wychowaniu ich nadałam kierunek praktyczny. Z nauki niewiele przyjdzie im w przyszłości, a to da im chleb do ręki i uchroni przed poszukiwaniem zbyt lekkich zarobków... — A co pani robi później z tymi haftami? Wieloleska zmieszała się na chwilę. — Wie pani — ja nie znoszę koronek przy bieliźnie — zresztą to nawet niemodne obecnie — więc wszystko każę ubierać haftami. Bielizna wygląda daleko dystyngowaniej. — Nawet pani pokażę — to przecież można — tak między kobietami Roześmiała się i mrugnęła specyficznie jednym okiem. Następnie, cofnąwszy się do sieni, ruchem baletnicy ugięła swą suknię wyżej kolan i pokazała cały systemat haftowanych falban batystowych, oplątujących w górze jedwabne błękitne pończochy. W tym jednym momencie tylko przypomniała kokotę. — Pani, zdaje się, nosi halkę — zwróciła się do mnie — niechaj pani tego nie robi. Sute falbany u majtek dostatecznie poszerzają suknię, a w halce zaciera się zupełnie linia bioder. A szkoda — przesunęła mi ręką wzdłuż stanu — pani ma takie pyszne hiszpańskie biodra W głębi oranżerii stał Wieloleski, uważnie kontrolując robotę ogrodnika. Jest to czterdziestokilkuletni, wysoki, dość tęgi, bardzo elegancki pan — uprzejmy, ale zimny i jakby nieobecny. Na przedstawienie „mąż mój” — skłonił się w milczeniu, czekając, aż podam mu rękę. Duża łysina, zaczesana z lewego boku rzadkimi, długimi włosami — zresztą bez żadnej pretensji do jej ukrycia. Za .to bujna czarna broda. Oprowadzając mię po oranżerii, mówił: — Teraz dopiero, odkąd zamieszkałem tutaj, zrozumiałem dobrze Tołstoja. Gdy się tak pozna z bliska naturę i pracę fizyczną — wówczas dopiero widać całą pustkę życia towarzyskiego, jego form i przesądów, całą błahość walk i nienawiści społecznych. Nie umiałam równie konsekwentnie jak Wildenhoffowa utrzymać się w roli zimnego obserwatora — iw tym miejscu zaoponowałam: — Jednak dla tego usunięcia się ponad walki kategorii społecznych potrzebna jest panu własność — a przecież ona właśnie leży w sferze i stanowi przedmiot owych walk, ona zalicza pana do jednej z warstw społecznych. Wieloleski, zdziwiony trochę, ofiarował mi parę zerwanych przed chwilą białych kwiatów kalii. — W tym względzie nie zgodzę się z panią — wyrzekł spokojnie, tonem apodyktycznym — ci, co prawo własności poddają dyskusji, nie liczą się bynajmniej z rzeczywistością; drogą przedawnienia własność stała się już jedną z kategorii — podobnie jak przestrzeń — czas ' -— Ach — odezwała się z tyłu Mary — Edmund już częstuje panią swymi rozprawami uczonymi Chodź lepiej poflirtować trochę z panią Lolą, a mnie ustąp pannę Janinę. Zbliżyła się do mnie, wzięła mię wpół i wyznała, że bardzo jej się podobam. Uśmiechnęłam się z uprzejmą pobłażliwością — tak zawsze należy reagować na kamplementy kobiety, gdyż zazwyczaj są one dowodem pewnego lekceważenia. Odczuła, że to nie jest droga do mnie — i zaczęła mówić o literaturze. — W pewnych ‘książkach znajduję wytchnienie po marnościach i ohydach życia — po prostu odrywam się ? zupełnie od rzeczywistości *— — Dlatego nienawidzę I takich np. autorów, jak Zola, którzy brudy, wstrząsające każdą duszą subtelniejszą, wprowadzają do tej dziedziny, gdzie królować powinna tylko poezja Spróbowałam znowu lekkiej opozycji: —A nie przypuszcza pani, że odsłanianie ran społecznych jest pierwszym krokiem do ich uleczenia? — Ech — po co jeszcze o tym pisać, kiedy i tak wiedzą to wszyscy — Powiadam pani — dosyć tych smutków i trucizny w życiu. Pani taka młoda — może nie miała jeszcze sposobności zetknąć się z tym Nie uwierzyłaby pani nawet, jak źli są ludzie, jacy chciwi i fałszywi w przyjaźni, jacy pełni zawiści, gdy [ tylko komuś wiedzie się trochę lepiej... Nie — nie — po co nam psuć te krótkie i piękne chwile marzenia? Zaproponowała mi spoczynek na bambusowej ławeczce, ukrytej między egzotycznymi krzewami w wielkich, drewnianych, na zielono malowanych donicach. Gdyśmy usiadły, na brzegu sukni jej położyła się uczona owca. — Każdy człowiek — zaczęła po chwili milczenia— musi mieć swoją biblię — prawda? Niestety — kto zajmował się trochę filozofią, nie może już wierzyć w istnienie Boga itd. — ale zawsze może zachować kult' dla tej poezji, która się w religii zawiera, poszanowanie dla uczuć tych, którzy wiary swej jeszcze nie stracili — nieprawdaż? — Zapewne — wyrzekłam poważnie. — Otóż dla mnie taką biblią, bez której nie umiała* bym zasnąć, którą odczytuję sobie częściami zamiast pacierza — są legendy o Matce Boskiej Gaiwalewicza*— zna pani? — Bardzo sympatyczny autor — potwierdziłam znowu. — Ile tam poezji — ciągnęła dalej, jaka niesłychana świeżość i naiwność uczuć — No — wie pani — jeżeli wszystkie są takie mówiłam do Wildenhaffowej, wracając z nią z półtoragodzinnej wizyty u Wieloleskich. Byłam znudzona i rozmyślałam na temat aforyzmu: dans la b?te assouvie un ange se réveille. Mam teraz parę smutnych tęsknot i marzeń. Za czymś wciąż odwracam się poza siebie i czegoś cicho czekam. Strasznie mnie nic nie obchodzi wszystko, co jest dzisiaj. I to doibrze, bo inaczej byłabym bardzo nieszczęśliwa... Imszański od pewnego czasu spędza wieczory w domu. Wychodzi później albo nawet nie wychodzi zupełnie. W Martę wstępuje nadzieja Co do mnie, nawrócenia tego nie biorę zbyt na serio, właściwie posądzam Witolda o jakąś lekką niedyspozycję. Często teraz przesiadujemy w salonie we trójkę. Niekiedy przychodzi też Czołhański i Owiński albo Hosuchowski. Owińskiego cechuje wieczna niepewność i roztargnienie z powodu zdumiewająco krótkiego wzroku. Nie widzi na dwa kroki przed sobą i ludzi poznaje po głosie. Wszystkie muskuły twarzy grają mu bezustannie, a uśmiecha się z zaciśniętymi zębami — i ma stale taki wyraz twarzy, jak inni mężczyźni tylko w chwili erotycznego wzruszenia — Nie jest wcale ładny — jednak nie dziwię się Ginie, że kocha go do szaleństwa. Witold żywił zawsze wysokie uznanie dla mej inteligencji, a obecnie obrał mię sobie za powiemiczkę. Nawiedziła go pewnie jakaś — spóźniona niestety — skrucha. Życie w ogóle jest strasznie czcze i jałowe. Wobec swych teorii erotycznych nie może oczywiście nie potępiać owych „omamień zmysłowych”, które ludzie nazywają miłostkami, chociaż z miłością nie mają one nic wspólnego. Ale jest to złe konieczne dla mężczyzn,' którzy przywykli do tego przez ciąg wieków, złe, które nie dosięgło kobiet (naturalnie z „towarzystwa”) i przed którym starannie należy je chronić. Dlatego stosunek swój do Marty uważa za zupełnie szlachetny, gdyż zawsze miał na względzie „oszczędzanie” jej, zachowanie w "zystości jej idealnych uczuć... Uśmiechnęłam się, pomyślawszy, że to ostatnie właśnie niezupełnie mu się udało... Ale i jego samego zmęczyło już obecnie to życie — ta pustka, pustka straszliwa... Kobiety są takie płytkie, bezduszne, głupie. Cała postępowość ich polega na i swobodzie obyczajów. Wiedziałam już, do czego zmierza — Pani Wildenhoffowa na przykład. Lubi zmieniać co miesiąc przedmiot swej miłości — bardzo pięknie; ale po co tu filozofia, socjologia, emancypacja. Nie l ma w tym przecież nic nowego — żeby o co, jak o takie kobiety! Jeżeli ona to lubi — to niech robi, co jej się podoba, jeżeli, jak się wyraża, ,.gwiżdże” na opinię — niech jej się naraża — dla mężczyzn to nawet bardzo wygodne. Ale po co usprawiedliwiać i głęboko motywować rzeczy, które były, są i pozostaną wstrętne? po co zaraz wszystkie nasze żony, sio* stry, córki mają naśladować sposób życia kobiet, o których w towarzystwie się nie mówi?... Zauważyłam już dawno, że mężczyźni nie lubią w kobietach rozumowania. Za to niesłychanie cenią duszę. I Witold wyznał, że teraz pragnie jedynie duszy — za wszelką cenę duszy. Zaprawdę — Marta może mieć w nim jeszcze wiernego męża. Nie lubię tych wszystkich szarych ludzi — i nie lubię siebie, bo widzę, że stopniowo szarzeję. Nie lubię swojego typu. Jestem pospolita. Wszystko to już mi się znudziło... Tak strasznie potrzebuję teraz, by mi ktoś mówił długo bez końca, że jestem ładna, zawsze jeszcze ładna i mądra, i ciekawa, że się ładnie ubieram, ładnie ruszam, że jest tak samo, jak było dawniej. Wiem teraz, że to wszystko nieprawda — ale gdyby mi to kto powiedział dzisiaj, to uwierzyłabym od razu. Męczę się. Czasami doznaję szczególnej potrzeby wypowiedzenia się, wyznania. Czasami tak strasznie nuży mię maska... I chcę współczucia... — Dziś u Wildenhoffów długo mówiłam z Witoldem. Nie pojmuję, skąd mi to przyszło. Nagle zorientowałam się, że mówię za wiele, czy raczej — za bardzo właśnie tak. — A wie pan — zaczęłam się cofać z swej zbyt na widownię wysuniętej pozycji — wie pan, co właściwie jest największą moją tragedią? Podniósł na mnie swe piękne, smutne oczy. — Że wszystko, co powiedziałam panu, nie jest prawdą — zresztą zarówno jak wszystko, czego nie mówiłam także. Że stylem jest dla mnie mówić dziś o mych smutkach, jak jutro — o mej słonecznej filozofii życia... — A komu pani mówi prawdę? czy Strwiążewskiemu? — Nie wiem... nikomu... Kiedy próbuję rozebrać się , kolejno ze wszystkich moich stylów — nie pozostaje nic. — Prócz świadomości, niestety, która nie jest smutna ani radosna, tylko zawsze niezmiernie zimna i obiektywna... Podeszła do nâs Wildenhoffowa, w głęboko wyciętej czarnej sukni aksamitnej kroju réforme. — Czemu pani Marta nie przyszła dziś do nas? Jużeśmy jej tak dawno nie widzieli... — Żona poleciła mi załączyć pani uprzejme ukłony. Miała wybrać się dzisiaj do państwa, ale .wciąż jej dokucza migrena... — Strasznie uparta choroba — zauważyła ze współczuciem Wildenhoffowa. Następnie poprosiła mnie, bym poszła z nią zobaczyć śliczny parawanik, który namalowała jej na urodziny Gina. Imszański pozostał sam. — Dlaczego nie ma dziś Owińskiego? — spytałam Wildenhoffowej. — Nie wiem — miał przyjść właśnie — ale już dosyć późno. — Widziałam, że Gina jest dziś jakaś smutna... — Aha — tak — wie pani, to mię trochę niepokoi. Doprawdy, nie rozumiem tego wszystkiego — a tak szczerze kocham tę dziewczynę... Owiński z wiecznym swym roztargnieniem jest człowiekiem, na którego tak mało można liczyć... Robi na mnie takie wrażenie, jakby niedostępny był dla wszelkich pretensji i zarzutów. Wszystko przejdzie przez niego na wylot, nie dotknąwszy go nawet, a on zamknie się znowu jak obłok — bez żadnego śladu, żalu, wspomnienia... Typowy poeta... — To może Gina źle robi, że nie doprowadza do małżeństwa... — Co znowu! Jest chyba dosyć bogata na to, aby nie potrzebować męża. — I cóż małżeństwo pomogło Imszańskiej na przykład? — rzuciła z lekkim odcieniem dumy. Spojrzała przelotnie na wiszące wprost łóżka w sypialni lustro, a później ześliznęła się po mnie wzrokiem aż do ziemi. Komparacja musiała wypaść dość dla niej pomyślnie, bo poweselała nagle i stała się serdeczniejsza. *7- fcj — Gina zbyt jest artystką na małżeństwo, droga panno Janino. Kto tak maluje, nie może kochanka swego brać za męża — to trudno, wybaczy pani!... Niech pani spojrzy na te stylizowane kwiaty. — Śliczne, rzeczywiście... A zauważyła pani w ten czwartek, jak on się dziwnie interesował tym, co pani mówiła o małżeństwie? — Prawda, pamiętam. — Ale nie sądzę, by miał zamiar się z kim innym żenić... To chyba niemożliwe... — Ach, wie pani — zapaliła się nagle — obecnie, kiedy małżeństwo stało się kontraktem, zapewniającym żonie utrzymanie dla niej i progenitury, mężczyźnie zaś — kobietę na stałe, w domu, będącą zawsze sur le qui vive, kiedy kawaler żenić się dopiero może po zdobyciu stanowiska, a epuzer nie posiadający łysiny jest contradictio in odjecto — obecnie jest to w zasadzie to samo, co prostytucja, a w szczegółach — jeszcze coś gorszego... — To już niezupełnie wyobrażam sobie. — A przecież to bardzo proste: kokota sprzedaje się jednorazowo —i lub choćby na dłużej, ale z zastrzeżeniem pewnej swobody, urlopów i możnością zerwania w każdej chwili, kobieta porządna sprzedaje się na całe życie, bez żadnej nadziei wybawienia — rozwodu nie można brać w rachubę, dlatego chociażby, że rozwódka jest już źle widziana przez kobiety porządne... Zwyczajna prostytutka, nawet pensjonarka z domu publicznego, ma swego alfonsa, jakieś azylum szczerej, prawdziwej, bezinteresownej z jej strony miłości — kobieta porządna, przeciętna pod grozą utraty utrzymania nie może sobie pozwolić na kochanka. Różnica moralna polega na tym, że ta posiada jednego mężczyznę i szacunek ludzki, a ta wielu — i ludzką pogardę (chociaż do śmierci nie zrozumiem, jaki logiczny związek zachodzić może między ilością kochanków i żądaniem poszanowania w kobiecie praw ludzkich),że dalej o zdrowie prostytutki dba policja, a o zdrowie żony, zarażonej przez męża, nie troszczy się nikt, że pierwsza umrzeć może na syfilis, a druga przy dziecku — albo — o ile z powodu braku posagu nie dostanie męża — na błędnicę czy suchoty. — I oto na kongresy zjeżdżają się abolicjoniśoi, wydają pisma, broszury, zakładają filantropijne domy, przytułki, chrześcijańskie towarzystwa dla podnoszenia dziewcząt upadłych, powstają stowarzyszenia studenckie, protegujące czystość wśród młodzieży. — A to wszystko po to, by nad zdrowotnością prostytutek czuwała nie policja, lecz zwyczajny doktor, by ratując chrześcijanki, korzystny fach ten pozostawić tylko w ręikach — pour ne pas dire autre chose — Żydówek, by parę głupich dziewcząt zamiast w lupanarze zamknąć w szwalni, by parę kobiet musiało uczyć swych niewinnych mężów, co jest ręka, a co noga... A wszystko w imię dobra przyszłych pokoleń — pustego, patetycznego dźwięku, który na nikim nie robi wrażenia — czyiż to ode śmieszne?... Roześmiała się. A mnie zrobiło się smutno. — I zamiast tego wszystkiego nic, prócz sceptycznego opuszczenia rąk?... — Ależ owszem: założyć stowarzyszenie protegujące wolną miłość pośród pensjonarek — panien na wydaniu— bo im bardziej upadnie moralność, tym mniej będzie prostyt itek... Założyć domy i przytułki — ale nie dla kobiet, tylko dla dzieci, którymi matki nie mogą się opiekować... Zostaje tak zwana hańba, na którą należy gwizdnąć. Spoważniała. — I, proszę pani, daleko łatwiejszą i normalniejszą drogą od większego jeszcze zaciskania sztucznych więzów jest ich możliwie największe rozluźnienie. Taka droga prowadzi do tego samego celu — z tą różnicą tylko, że tamten cel byłby niewolą, a godłem tego będzie swoboda. Przypomniałam sobie w tej chwili, co o Wildenhoffowej mówił Witold. — No chodźmy, chodźmy — co tam pomyślą, że pani domu tak swoich gości zostawia... Owińskiego jeszcze nie było. Gina, milcząc, siedziała wtulona w amarantowy fotel, piękjna jak stary portret Imszański lekko uśmiechniętym wzrokiem przemknął po Wildenhoffowej. A potem mnie poprosił do kolacji.' Myli się ów ktoś — Amiel, zdaje się —? który utrzymuje, że kobieta nie lubi, by ją analizowano. Nie lubi tęgo raczej mężczyzna. jKdbieta dlatego rzadko kocha się w kimś umysłowo niżej od niej stojącym, że chce być kochaną za to wszystko, co w niej jest; stąd też owo bezzasadne i niesmaczne dopominanie się, by obok ciała uznano w niej i duszę. Mężczyźnie zaś wystarczy, gdy kobieta uzna nad so/bą jego wyższość. Zanim Tetmajer i Rydel pożenili się z chłopkami, mnóstwo 'było przecież takich idylli, jak Lizy i Erasta, Fausta i Małgosi, Halki i Janusza. Lufbię najbardziej nie tych, którzy mnie się podobają, lecz tych, którzy umieją objąć i zrozumieć całą moją potęgę podobania się. Dlatego nie lubię, gdy Imszański mówi mi wiele o mej wartości w sposób powierzchowny, ogólnikowy, nie zdając sobie sprawy, | na czym ona polega, nie ofbejmując całego ogromu piękna mojej natury... Dlatego lubię Strwiążewskiego — i chciałabym, żeby mię kochał. Wiosna idzie — Jezus Maria! wiosna idzie! Słońce piecze — i wieje chłodny wiatr. Jestem taka szczęśliwa i rozszaląła, jak zwierzę. Rzuciłabym się na szyję pierwszemu ładnemu mężczyźnie napotkanemu na ulicy. Parę lat życia dałabym za to, Iby mnie ktoś kochał — właśnie w tej chwili, bym w pragnieniu mym nie była tak strasznie samotna i taka * abstrakcyjna. Boże — gdyby mię kto teraz całował? Tylko żaden z tych, żaden z tych — prawda. Tyle lat już przeszło od tamtego niezapomnianego rozstania. Tak — on był jedynym, którego bym kochać mogła... Jak się tamto wszystko prędko, jak zupełnie skończyło — aż dziwne. Kawał życia. Ach! — na to wspomnienie — jak w wielkiej lodowej świątyni upaść bym chciała na ziemię i czołem bić pokłony, i z wielkim patosem na wieki umarłego bólu wołać: oto sama ominęłam szczęście moje — i nie umarłam! A teraz śpi — pod kwietnymi całunami tylu wiosen. Jestem odurzona. Luty dopiero — a ja już wiosnę czuję. Na biurku moim więdną trzy wątłe narcyzy — pachną, pachną. Teraz otworzyć wszystkie okna w mieszkaniu — i głośno, szeroko śpiewać. Ale nie. mogę, bo Marta ma migrenę. Taka się zbliża cudowna, rozszalała wiosna, taka wiosna — o Boże! A w życiu smutno jest i czarno. Daleko stąd — dzieciństwo — w rozpuszczonych włosach, w krótkiej sukni i boso — biegać gdzieś po wilgotnej żółtawej łące i patrzeć, czy prędko kwitnąć będą kaczeńce. Tak krótko żyłam *— a tyle pięknych mam wspomnień, jak kwiaty. Byle wszystkie pamiętać, wszystkie pamiętać — to jeszcze można tak żyć. Wciąż z bliska ocieram się o życie, przez fale idę spienione, burzowe i próżno zanurzyć się pragnę, próżno chcę zwilżyć usta pożądające. Jakbym szła przez morza żywego srebra, co na suche krople rozpryskuje się za dotknięciem. ...Ciągle jeszcze czekać — czekać — czekać — czegoś takiego czarownego i słonecznego jak wiosna — czekać cudu — cudu — cudu. Wracałam z Giną i Owińskim z kawiarni. Przed nami szła ,w towarzystwie kilku mężczyzn niewielka tęga kobieta, ubrana w krótki, jasny kostium i jasny, rozłożysty kapelusz. Szła wolno, kołysząc się niedbale, głowę zwracała kolejno na prawo, na lewo, za siebie, rozprawiała z przejęciem, mówiąc do wszystkich naraz, i robiła rękami okrągłe ruchy kwiaciarki, częstującej przechodniów bukietami. W profilu ukazywała olbrzymie rzęsy i prosty, krótki nos. Powiał na mnie od niej jakiś czar. — Kokota? — zapytałam Giny. Spojrzała, kiwnęła głową i posmutniała. Przedtem mówiłyśmy o miłości. Podjęła przerwany spór. — Ach — ja pani zupełnie nie mówię, że to jest właśnie szczęście. Nie — przez miłość tylko wszystko staje się intensywniejsze, ale zarówno cierpienie, jak radość. Miłość jest niesłychanym spotęgowaniem życia, które przy tej nagłej jaskrawości wszystkichbarw staje się jakąś bajką czarodziejską, jakimś przedwiecznym, bosfcim, świętym marzeniem o życiu... Owiński, roztargniony, zamyślony, nie słuchał nas zupełnie. A Gina mówiła właściwie dla niego. Złotawe *1 blaski dogasały w jej oczach. — My same winne jesteśmy wszystkiemu, my same sprowadziłyśmy to wielkie nieszczęście, od którego nam teraz ogień męki przezera serce. — Bo obowiązkiem naszym było dawać im miłości, kochankami powinnyśmy być wszystkie, kornymi niewolnicami miłości... Każde odpędzenie od siebie mężczyzny, każda odmowa ust kłamiąca tętnu krwi — zbrodnią jest przeciw życiu... Każda noc cudu, w której ci, co za miłość miłości nie dostali i odejść musieli, by kupić ją za pieniądze — naszą własną zbrodnią jest przeciwko życiu... Wszystkie — święte kapłanki — iść powinnyśmy na hańbę i cierpienie — ze śmiechem wiosny na ustach, z okrzykiem: Evoe! miłość za mdłość — rozkosz za rotzkosz — męka za mękę!... — Dlaczego męka?... — Nie wiem, nie wiem — ale tak być musi. — Czy pani nie czuje, że wielką rozkosz okupić można tylko wielką męką? Owiński patrzył obojętnie w perspektywę ulicy. Gina zamilkła — jakby skrępowana jakimś wstydem. Czarodziejka w jasnym kostiumie zatrzymała się nagle z całym towarzystwem, gdyż któryś z nich się żegnał. Po pustej, światłem zalanej ulicy rozbrzmiał jej śmiech, jak życie bezczelny i uroczy. Owiński półświadomie obrócił się za nią — i my obie, jak gdyby w tamtą stronę powiał wiatr wiosenny. ? — Podobała ci się? — spytała narzeczonego Gina i z bagatelizującym zaciekawieniem w głosie. — Co? — ach, nie wiem, nie widziałem — odrzekł ze zwykłym roztargnieniem. Dla dogodzenia jej próbował się jeszcze odwrócić, ale już nie było widać towarzystwa, które znikło w drzwiach jakiejś restauracji. Gina wzięła go pod rękę — ruchem pełnym gorącej, głodnej, zawistnej pieszczoty i odsunęła z twarzy rozwiane włosy, ocierając się o rękaw jego paltota. — Ach, nie wiem, sama nie wiem, dlaczego to jest męka — mówiła do mnie półgłosem — dlaczego to zawsze musi być męka... Owiński już znowu nic nie słyszał — i mogłyśmy mówić swobodnie. Nie umiałabym kochać takiego wiecznie nieprzytomnego człowieka. — Rzadko zdarzało mi się widzieć typ tak mi kontrastowo przeciwny — ciągnęła dalej, wracając my&- lą do widzianej kobiety. — Budowa krępa, zwięzła — i czar tej spokojnej, prawie leniwej żywiołowości... Na dnie zmęczonych, nerwowych oczu Giny, gdzieś bardzo głęboko, migotał sinawy niepokój. Spoglądała badawczo na narzeczonego, ale w jego twarzy nie zmieniło się nic. Po chwili, czując wzrok jej na sobie, pochylił ku niej głowę, pogłaskał ją po rękawiczce, uśmiechnął się do niej. — Co ci, Gino? — Nic, kocham cię — szepnęła. Po tym u Wildenhoffów siedzieliśmy do rana prawie. — A — cóż — jeżeli jej już nie kocha, to mu nie można nakazać, by przy niej został — mówiła do mnie o Owińskim pani Lola. — Zmienność uczucia nie ma nic wspólnego z etyką, poczuciem obowiązku itp. Gina podeszła do nas. — Jutro zamieszkuję już osobno — nie jestem w stanie dłużej krępować się wciąż czyjąś obecnością — choćby to nawet była taka miła kobieta jak Idalia. Ona przeniesie się do mojej pracowni, którą okropnie lubi, a pokój, który dotąd zajmowała, pozostanie wol? ny. Chciałabym bardzo znaleźć dla niej jaką lokatorkę. Wildenhoffowa nagle zwróciła się do mnie z dziwnymi słowami. — A może by pani zamieszkała u Idalii? Ona tak prześlicznie gra, a pani znudziło się juiż chyba to życie rodzinne. Nie wiem, czy słusznie przypuszczam, że Wildenhoffowa pragnęłaby mię tym sposobem odsunąć od Imszańskiego. — Pomyślę o tym — rzekłam z uśmiechem. — Chociaż bardzo lubię także muzykę Marty... Co jakiś drugi dzień czuwanie całonocne męczy mię nad wyraz. Wszyscy ci ludzie nic nie robią i wstają w południe, mają dużo czasu, a stąd pieniędzy — i lubią nieskończone roztrząsania poważnych tematów,Ale dla mnie te poranki, w które pasować się trzeba z sennością, i daleka droga do biura po słocie, i szereg godzin spędzanych bez ruchu przy stole stają się czymś przechodzącym siły. Podobny tryb życia znużyć może nawet taki żelazny organizm, jak mój... Jestem zblazowana, smutna, czasami bliska szaleństwa. Zupełnie jak człowiek, który kogoś oczekuje — długo, w nieskończone godziny czy lata — chociaż tak dawno minęła cudna chwila oznaczona na spotkanie. Ta sama gorączka niecierpliwości, to samo szarpnięcie serca na złudzenie, że słyszę już kroki... te same sekundy skamieniałego przerażenia na myśl, że nie przyjdzie zupełnie... Banalne — panieńskie — wiem, wiem... Ale czasami zdaje się, że wprost przechodzi już siły... Bo chwila cudna, oznaczona na spotkanie, tak dawno już minęła ...I wreszcie stało się wczoraj. A czułam to już od dawna w powietrzu, w oczach Marty, w sobie. I pragnęłam tego — i bałam się, jak wyroku śmierci. Wrócił, gdy Marta spała już od dawna — i zobaczył światło w moim pokoju. Zastukał cicho. Nie odpowiedziałam nic. Ale on wszedł. — Pani czyta do tak późna — wyrzekł cicho. Usiadł opodal mnie na szezlongu i milczał. Opuściłam głowę na kolana, oczy zakrywając rękami. I nagle opętał mię szalony, obłąkany niepokój oczekiwania, drżałam jak w febrze i cicho zanosiłam się ze śmiechu. Coś mi tańczyło w piersiach po samo gardło, w głowie, w zakrytych dłońmi oczach... I gdyby chwila jeszcze tej niepewności nadludzkiej — zaczęłabym krzyczeć z trwogi i męki... Ale w jednym momencie przycichłam nagle, zdrętwiałam i niżej jeszcze opuściłam głowę: Witold pochylił się nade mną i całował mię w kark, ramiona i włosy. Potem odchylił mi głowę, znalazł oczy, usta, szyję. A ja przestałam się bać zupełnie. Nie mówiliśmy nic o miłości. Wszystko oboje wiedzieliśmy już od dawna. Ale przez mózg leciało mi tysiące myśli. Swą cudną, wytworną głowę tulił do mych kolan i cicho szeptał jakieś dziwne, czarowne, niedosłyszalne wyrazy! był jak król, który dość silny jest na to, by móc się ukorzyć. A po tym znów płomień czerwony zapalał mu usta... Nagle otrząsnęłam się i syknęłam, wyślizgując się miękko z jego rąk... — Czy o śmierci pomyślałaś, królewno grot lodowych? — spytał figlarnie, zaglądając mi w oczy. — Nie — tylko o Marcie Spoważniał nagle. — Raz przecież powinniśmy już nauczyć się myś leć tylko o sobie — rzekł z pewnym niezadowoleniem w głosie. — Czyżby rzeczywiście tobie przychodziło to z taką trudnością?... Roześmiał się słonecznie. — Niedobra — niedobra — szepnął i pocałunkiem zamknął mi usta. — Teraz właściwie nie kocham już nawet mego męża. Nie dlatego, żebym kochała innego lub żeby Witold za bardzo mię już wymęczył — tylko po prostu nie jestem zdolna do odczuwania czegoś jeszcze poza bólem. Sama myśl o nim — to ból. Nisko pochyliłam głowę. — Może jest świat, gdzie nie ma kantowskich kategorii — wierzę: czasami nie istnieje dla mnie przestrzeń, bo potrafię naraz w jednym miejscu ujrzeć i przy nim wszystkie jego kochanki... czasami nie istnieje dla mnie czas, bo potrafię je widzieć jednocześniewszystkie — te, które były, i te, które będą — także te, które będą — Janko. Spod brwi rzuciła na mnie szybkie, badawcze spojrzenie — i mówiła dalej. — Ale niczego ujrzeć, niczego wyobrazić sobie nie mogę bez bólu. Wynalazłam nową kategorię... Nie wiem, czemu w tym miejscu pomyślałam o Wieloleskim, który wynalazł kategorię własności — i ogarnął mię nastrój humorystyczny, który z trudem odpędziłam od siebie. — Przez ten pryzmat — mówiła ona — słońce jestczarne, przepyszne kwiaty w czerwonym ogrodzie | zmieniają się w języki ognia, a cysterna szczęścia rozlewa się w nieskończone, nieskończone morze krwi— Kategoria bólu... I ta w tym twoim nowym świecie nie 7ostanie już na pewno zastąpiona przez żadną inną... — Owszem — można się od niej wykupić przez zemstę. Roześmiała się. — Zemsta?... Ziemię wysadzić w powietrze — podpalić nieskończoność przewróceniem jakiegoś słońca, z którego wyleje się nafta?... Śmieszne... Niema zadośćuczynienia dla mojej męki... Przecież gdy się zabiję, to zniszczę cały wszechświat, który żyje we mnie — i cóż stąd?... Witold przez rok i sześć tygodni nosić będzie białe wypustki przy klapach nowego kostiumu... Obejrzała się wkoło i wstrząsnęła nagle. — Nie chodź dziś spać, Janko, nie zostawiaj mnie samej przez noc... Nie pamiętam już naprawdę, kiedy wyszedł on... Nie był dziś w domu, zdaje się. — Przecież jadł z nami obiad Przetarła czoło ręką. — Tak — to nic... Ale przed ranem nie wróci... Janko — nie odchodź spać Wprost znieść nie mogę teraz widoku Marty. Opada mię taka groza mistyczna, źe krzyczeć mi się chce z trwogi. Mam wrażenie, że wszystkiemu ja jedna jestem winna, że to ja popsułam jej życie. Te oczy jej mię bolą, wielkie, błękitne, bolesne oczy. — Ale jej przecież powinno być wszystko jedno, która Wracając z biura wstąpiłam do Wildenhaffowej, by dowiedzieć się o ten pokój, o którym mówiła Gina. Muszę uciec stąd za wszelką cenę. Nie chcę już nigdy więcej widzieć jej ani jego Wildenhoffowa była bledsza nieco niż zwykle, nieładna i skarżyła się na migrenę. Zrozumiałam, że musiało już coć być między nimi — i znowu trwogą zabiło mi serce; dopiero zobaczywszy ją, przypomniałam sobie, że i ona także — na razie ta okoliczność zupełnie wyszła mi z pamięci. Pierwszym odruchem moim była ucieczka — ale Wildenhoffowa zatrzymała mię przemocą. Ta widać nie domyśla się jeszcze niczego określonego, ale tamta — — — Muszę pani wyznać — zaczęła — że to wszystko, co pani myśli o mnie, nie jest prawdą -— to jest moja maska, maniera, teoria. W gruncie rzeczy wszystkie kobiety są jednakowe — za jednym uganiają się przez całe życie — i od tego samego giną — Miłość? — zapytałam niezręcznie, symulując obojętność. — Tak — ta jedna, wyroczna — która jeżeli nawet nie jest pierwsza, to zawsze musi być ostatnia. Nie pomoże tu nic Można sobie perswadować przez całe życie, że mamy równe prawa z mężczyzną i zdolne jesteśmy do wytrzymania tej samej wolności, co oni — ale chwila przyjdzie, kiedy za tę jedną prawdziwą miłość oddałoby się wszystkie jej surogaty... — Niech się pani pocieszy, że i mężczyźni ulegają podobnej reakcji — po znużeniu się wolnością najwięksi przecież rozpustnicy się żenią. — To chwilowe — a potem zaczynają da capo oddawać się swoim rozrywkom ulubionym. Zna pani przecież choćby Imszańskiego... Ogień poczułam na twarzy — ale podniosłam na nią odważnie oczy. Gdy spotkała mój wzrok, zarumieniła się także. Znów miałam chwilę trwogi — — . Wybuchła nagle: — Kocham, nieszczęśliwie kocham — prawda, jakie to do mnie niepodobne?... Roześmiała się, później zaczęła płakać, drąc zębami chustkę. Czekała zapytań mych, Dy móc się zwierzać... Myślałam, że oszaleję. Wreszcie nadeszła Gina. Zaprowadziła mię do Idalii Rośnieszkowskiej, dość znanej pianistki, która przed rokiem powróciła z Paryża. Pokój podobał mi się bardzo, Rośnieszkowska także. Zacisznie, artystycznie — nie ma już całego tego potwornego kłamstwa, które mię tak boli — tu, tu — w gardle i w oczach Nareszcie wyprowadziłam się już od Imszańskich. Życie tam było dla mnie nawet zbyt już wyrafinowaną męką. A Marta, jak zwykle, rozumiała wszystko i nie dziwiła się niczemu. Nie zmieniła zupełnie stosunku swego do mnie. I kiedy powiedziałam, że od nich za daleko jest mi do biura, nie zapytała, czemu nie przeszkadzało mi to przez ciąg blisko trzech lat. Udała, że nie wie, że ja wiem, że ona mi nie wierzy. Prosiła tylko, bym odwiedzała ich często, gdyż tak bardzo przywykli do mnie... Gdy weszłam po raz ostatni do pokoju mego, gdzie nic się prawie nie zmieniło, gdyż swoich rzeczy miałam u nich bardzo niewiele, rozpłakałam się głośno. Marta stała przy mnie poważna i smutna. — Płakałam, gdy odeszła ode mnie miłość — rzekła cicho — kiedy odchodzi przyjaźń — nie mam już łez... A potem w chwili pożegnania chwyciła mię za gardło potworna męka bezgranicznego zdumienia. Wszystko to wydało mi się strasznie rozdzierające i strasznie dziwne... Imszański mówił coś do portiera, który pomagał lokajowi znosić walizki. Wtedy zapytałam Marty: — Marto, czy ty... czy ty nie myślisz, że ja właściwie powinnam teraz umrzeć? Uśmiechnęła się. Odwróciła głowę, by uśmiech ukryć. — Nie — niekoniecznie... Nic teraz nie wydaje mi I się już nieoczekiwane... Niedawno wroga swego znalazłam także w sobie... Pocałowała mię w usta — cicho, delikatnie, później I uprzejmie podała rękę mężowi, który wychodził ze I mną, by odwieźć mię na nowe moje mieszkanie. Późnym wieczorem siedzę u siebie sama z Imszańskini — i jest mi dobrze, chociaż nie zapominam ani I na chwilę, że teraz ta smutna, stylowa kobieta błąka się I w męce po wszystkich wspaniałych pokojach swego I opustoszałego mieszkania — i ciągle czeka, chociaż wie, I że on nie wróci — i za najlżejszym szelestem wybiega do przedpokoju i głowę płonącą tuli do drzwi i nasłuchu je. A wkoło tętni niezmącona cisza... I potem I wraca znowu, pokłada się po fotelach i kozetkach, próbując zasnąć — i gryzie palce, by stłumić łkanie... I po I chwili znów biegnie nasłuchiwać... Bo teraz nie mamnie już przy niej, teraz ona jest sama, sama i tak strasznie opuszczona... O tym wszystkim nie zapominam ani przez chwilę, a jednak bywa mi dobrze. Ten podkład tragizmu dodaje naszym nastrojom erotycznym wiele uroku. Witold nie lubi rozmowy o tym, mimo to wszczynam ją czasami. — Powiedz mi właściwie, czemuś ty tak strasznie nikczemnie obszedł się z życiem Marty? Przecież ty zmusiłeś ją wprost do małżeństwa — pamiętam, że opierała się temu wszystkimi siłami... Czy rzeczywiście wtedy tak ją kochałeś? — Niesłychanie nęciło mię i intrygowało jej rozmiłowanie w dziewictwie, u żadnej kobiety nie spotkałem w takim stopniu rozwiniętego instynktu wstydliwości. Byłem przy tym w nastroju romantycznym, platonicznym, idealnym — Marta znakomicie się do tego nadawała. i— A czemuż ten nastrój minął tak szybko? — Marta rozczarowała mię trochę. W chwili, gdy się z nią żeniłem, wiedziałem już, że na długo wystarczyć mi nie może. Cała nęcąca tajemnica jej ascetycznej filozofii polegała na anemii i braku temperamentu. — Witoldzie — Witoldzie — wróć jeszcze do niej! Pamiętaj —1 ja cię nigdy tak nie będę kochała. — Nie chcę — nie chcę — przytulił się do mnie. — Nie odejdę od ciebie, choćbyś mię nienawidzieć miała. Zresztą — Marta tak już przywykła do tego Zdaje się, że daleko więcej dotknęło ją to, że ty wyprowadziłaś się od nas — wciąż siedzi w twoim pokoju... Często mówi o tobie — dziwi się, dlaczego nie przychodzisz Myślałam, że to, o czym mówił mi Witold, jest tylko wytworną grą Marty w stosunku do niego. Tymczasem dziś lokaj Imszańskich oddał mi list od niej. „Przyjdź, Janko, przyjdź — nie mogę dłużej. Nie bądź tyle gorsza ode mnie. Pamiętaj — nic się między nami nie zmieniło — nic. Zbyt dawne jest — nie mogę... Dawniej v przecież kochałam ciebie, niż — Czekam — M.” Pójdę jutro. Powitała mię ubrana w szlafrok czarny z szarymi wypustkami i srebrną frędzlą. Wysiłkiem pokonałam nad wyraz przykre wrażenie. Przez jakąś godzinę rozmawiałyśmy przyjaźnie. Tajemniczo zwierzyła mi się z zamiaru urządzenia sobie buduaru żałobnego. Może to być zupełnie ładne... Ściany wybite krepą, meble pluszowe białe z drzewa czarnego, czarne i srebrne krzyże, srebrny pająk i lichtarze, dużo kwiatów, jakich używają do ubierania katafalków, na środku duży stół, nakryty czarną kapą... Oświetlony tylko świecami woskowymi. Pokazała mi album oprawny w czarną skórę, na której wyciśnięty jest srebrny krzyż. Z zażenowanym uśmiechem objaśniła mię: — Umieściłam tu chronologicznie wszystkie miłości Witolda — zarumieniła się przy dźwięku tego imienia. — Na pozór liczba ich wydaje się wprost bajeczna, ale to złudzenie, bo mam tu często po kilka fotografii jednej i tej samej kobiety. Białymi palcami przetarła zmęczone, posiatkowane fioletowymi żyłkami powieki — i zaczęła przerzucać sztywne karty albumu. Wpatrywała się długo, niewolniczo w fizjonomie różnych typów, roześmiane, poważne, patetyczne, figlarne, egzotyczne i pospolite, ogniste i eteryczne — w jakichś bajecznych kostiumach, rozkosznie poprzeginane, ! prężące wężowo półnagie ciała — otoczone babilońskim przepychem — to znów wykwintne sztywnością angielskich ladies, uderzające wdziękiem bezpłciowości w prostych ubraniach tailleut. W chaosie mnóstwa stylów i narodowości — piękna w swej potwornej zmysłowości Murzynka, szansonistka z jakiegoś tinglu. — Odkąd nie ma ciebie — rzekła — przeglądanie tego albumu stało się moim nawykiem... Różne twarzeprzypominają mi różne epoki mego życia. Z dawniejszych czasów Witold niewiele miał fotografii, ale odkąd się pobraliśmy — nie brak tutaj ani jednej. Niektóre dokupowałam sama... — To przyzwyczajenie z dawnych czasów — objaśniłam pojednawczo. — Pamiętam, że jako panna jesz: _ J cze najchętniej zbierałaś pocztówki z fotografiami pięknych aktorek. — Już co innego — zaprzeczyła ruchem głowy — Tę kolekcję przeglądam z rozkoszą — Zawsze rozkosz samodręczenia?... — I to nie nawet... Wiesz — patrzę w te piękne twarze, w te usta czerwone, soczyste, w te ramiona pełne, białe, takie strasznie miłe w dotknięciu, przeczuwam przez ubrania koloryt ciał — i wyobrażam sobie każdą w objęciach jego oszalałą, mdlejącą — i pasę się w myśli ich rozkoszą — czy, doprawdy nie wiem już teraz sama — maże rozkoszą jego... Drgnęły jej nozdrza. Miękko skuliła się w fotelu i przymknęła zaczerwienione oczy. Na jednej z pierwszych kart znalazłam Mary Wieloleską — w algierskim kostiumie, wesołą, przymilną — dużo ładniejszą niż w rzeczywistości. Na końcu było kilkanaście fotografii Wildenhoffowej i jedna — niewielka — tej aktoreczki francuskiej, którą widziałam kiedyś w restauracji... Błysnęło mi w myśli przypuszczenie mało pochlebne, że i ja już tam być muszę, ale nie mogłam spojrzeć przy Marcie na ostatnią stronę. Ona też albumu z rąk nie puszczała i dalej za Wildenhoffową i Francuzką — nie pokazywała mi już fotografii. Wspólne myśli chmurą milczenia zawisły między nami. Oparła mi głowę na piersi i zamknęła oczy z wyrazem bezgranicznego znużenia. — Nie rób tego wszystkiego, Marto — mówiłam łagodnie. — Tą drogą możesz się doprowadzić do szaleństwa — — To bardzo prawdopodobne... Chciałabym właściwie... Gdyby tylko tak stracić pamięć — świadomość — czucie Dodała żałośnie: — Bo ja się wciąż bardzo męczę, Janko... Milczałam, gładząc ręką jej spuszczone warkocze — i z tkliwą, rozrzewnioną tęsknotą myślałam o Witoldzie. — Czy jesteś już kochanką mego męża? Ze zdziwieniem dostrzegłam w sobie atawistyczny odruch obrażonej godności. Opanowałam go i odpowiedziałam cicho, ze spuszczonymi oczami, ale bez zażenowania: — Jeszcze nie. — To lepiej. Niedługo będziesz już mogła zostać jego żoną... Usta jej drżały lekko — niesłychanie przykry nastrój roztkliwienia się własną swą niedolą. — Och — tylko nie myśl o śmierci, Marto — — Chora jestem... — Co znowu! Pamiętasz, opowiadałaś mi, jak wtedy śmierci się bałaś — — O — teraz co innego, teraz nie boję się śmierci, tylko pragnę jej, całą potęgą mej męki pragnę... Pragnę dlatego, byś ty mogła zostać jego żoną, byś i ty poznała cały ten systemat tortur, byś się tak wiła, jak ja, w promieniach tego szczęścia, byś, jak ja, piła tę rozkosz pełnymi krużami — jeszcze, jeszcze — byś się zachłystywała falami piołunu, dławiła pod śmiertelnym prześcieradłem kwiatów, byś piła ten aromat, rozkosz, truciznę, war — do konwulsji, do śmierci... Byś później też przez zemstę mogła ustąpić go innej. I by mękę konania zatruło ci przeświadczenie, że i śmierć jeszcze nie jest dostateczną zemstą... Boże! Zakryła oczy rękami — i widzę, że zmaga sama siebie. Dygoce cała z natężenia nerwowego. Wreszcie cicho osuwa się przede mną na kolana i gorącymi ustami całuje moje ręce. — Nieprawda, Janko, kłamię, kłamię... Widzisz serce moje? — przezroczyste jak w ogniu przepalony diament — Widzisz? — całe, do dna samego tonie już w tej ciepłej światłości... Nie ma już we mnie nienawiści ani żądzy zemsty — nic nie ma, kocham ciebie... Umrę po to, byś ty mogła być szczęśliwa — w moim czerwonym ogrodzie — i by on mógł być z tobą szczęśliwy... Wierzysz? widzisz moje serce? Pragnę tego, byś była szczęśliwa — i nic we mnie nie ma poza tym pragnieniem... Bo chcę dziś zstąpić na samo dno, czoło położyć w piasku dna, samego dna... Chcę poznać najpotworniejszą rozkosz na ziemi, przed którą wzdraga się czująca dusza ludzka... U nóg twoich się korzę i błogosławię ciebie, żeś ty z kolei odebrała mi to, co droższym mi jest od życia, żeś ty do mojej cysterny szczęścia wlała ostatnią kroplę nektaru, który upaja do śmierci Kocham ciebie — to Chrystus zdaje się kazał kochać wrogów swoich. Słuchaj — umrę po to, byś ty była szczęśliwa z nim — pragnę, byś była szczęśliwa... I śmierci pragnę z twoich rąk właśnie, z twoich ślicznych, miękkich, wypieszczonych rąk. Ale nie chcę, byś miała wyrzuty sumienia — chcę, byś mię zabiła nie wiedząc nawet o tym, bym śmiercią swą znaczyła ślad twego tryumfalnego pochodu. Bądź szczęśliwa, Janko... Och, co za rozkosz... Odchyla w tył głowę. Ma zamknięte oczy, zaciśnięte zęby i rozchylone wargi. — Zabij mię — zabij mię — Podnoszę ją miękką, omdlałą i układam na szezlongu. W purpurowym pokoju zapada mrok... O tych, którzy szukają cierpienia, nie można powtórzyć za Garborgiem: „Kto szuka, ten znajdzie, ale nie znajdzie tego, czego szuka". Oni znajdują zawsze... Przypuszczam, że przyj edziesz za dwa dni — więc listu tego nie poślę. Piszę dlatego, że chcę być z tobą tego wieczoru, dla siebie piszę. A jesienny wieczór jest cudny, cudny. Chcę być z tobą, bo cię kocham — mój miły i jedyny — Ziemia jest czarna — a niebo błękitne. I jest ciemno. Przed chwilą Idalia oddała mi list od ciebie — i jestem rozrzewniona. Nie gniewam się nawet na ciebie za naturalistyczną szczerość w wypowiadaniu swych pragnień. Czasami wszystko ci wybaczam... Chcę dać ci dowód, że cię bardzo i na pewno kocham. Po dniach złości i przeczuć ponurych — mam dni jasnowidzenia. Mówiłam dziś Idalii, że nie radzę jej się zakochać, ponieważ nie umiem sobie wyobr&zić, by można było kochać kogoś poza tobą... A dzień dzisiejszy jest dniem jasnowidzenia — uważasz — mam pewność, że nie pokocham nikogo innego wtedy nawet, gdy zmusisz mię do tego, bym ciebie kochać przestała. Powinieneś byś zadowolony. Postanawiam już ci nie dokuczać, tylko zawsze bądź dla mnie bardzo dobry. Naprawdę będę cię kochała, „daję słowo”. Czasami ogromnie cię kocham, tylko zawsze bądź dla mnie bardzo dobry. — Ja mogłabym być sto razy lepsza, niż jestem, gdybym się nie bała... Teraz już — od czasu twej spowiedzi — boję się dać ci przewagę nad sobą, a nie wierzę w miłość przy utrzymaniu szans równych. Ale gdy tylko ustąpię coś z praw moich, ty okazujesz brak wspaniałomyślności i piętnujesz tryumfalnie moją pokorę. Witoldzie — bądź wspaniałomyślny, pozwól mi wypocząć od tego wiecznego mienia się na ‘baczności, pozwól mi się chocdaż przez chwilę spokojnie kochać. Czasami przechodzi mi przez mózg dręcząca myśl, że i tym razem radość powitania mniejsza być może, niż smutek tęsknoty. Mam też przeczucie, że mogłeś dziś przyjechać — i nie przyjechałeś „sam nie wiesz czemu”, jak wówczas... Nie robię ci wyrzutów, tylko zła trochę jestem — i znowu chcę wyjechać, uciec od ciebie, jak zrobiłam na wiosnę, byś, tęskniąc, lepiej uprzytomnił sobie, jaka jestem sympatyczna, sprytna, nieporównana... Faktem jest pozytywnym, że ty kochasz mię więcej, niż ja ciebie. Mówię dlatego tak szczerze, że w zasadzie swej jest to nieprawdziwe. Teraz powiem ci coś bardzo ważnego, coś, 00 mi się po raz pierwszy tak jasno sformułowało, na co kategorycznie musisz odpowiedzieć — więc uważaj! — Moglibyśmy się kochać jednakowo, ale ja kocham cię mniej, ponieważ ty o miłość moją nie dbasz zupełnie, jesteś szczery zarówno w wyznaniach swych, jak nastrojach — i to drugie jest ważniejsze — ponieważ tak ci wygodniej. A ja większe natężenie twojej miłości okupuję ceną nieustannego czuwania, podrabiania nastrojów, ukrywania prawdy. I to jest niesprawiedliwe. Kiedy mi powiedziałeś: „nie dawaj mi nad sobą przewagi, bo zrobię z ciebie niewolnicę, a z chwilą, gdy Marta stała 1 się moją niewolnicą, przestałem ją kochać” — to ! ja postanowiłam tej przewagi ci nie dać, stałam się i bardziej skryta i wynaturzona, i nieskończenie samotna, w tym wszystkim, co we mnie jest biedne, pokorne, małe, ewig Weibliches — dla dłuższego utrzymania naszej miłości, co jest przecież wspólnym naszym interesem. Gdybym zaś ja ci powiedziała:— nie przytulaj policzka do mej sukni, nie kórz się przede mną, bo ja kochać mogę tylko kogoś, kto mi imponuje — ty byś się zasmucił, zrobił minę skrzywdzonego dziecka, powiedział, że jestem zła, i skonstatował, że kochasz mię więcej niż ja ciefoie, co z mojej strony dowodzi egoizmu. — Otóż ja sądzę, że na ołtarzu tego wspólnego dobra, trwania miłości — składać powinniśmy dań z szczerości obopólnej — zwłaszcza w nastrojach i zwłaszcza pokornych — trzeba grać komedię, nosić maskę, skazywać się na samotność w smutkach, które nas mogą w oczach drugiej strony osłabić. A teraz zapytuję ciebie, który wiesz o tym z swego życia więcej: czy mam rację? A jeżeli mam, to czy chcesz podnieść moją miłość do stopnia twojej, czy swoją niżyć do mojej, czy chcesz dźwigać ze mną ten ciężar wiecznego czuwania, czy pozwalasz mi świadomie — zrzucić go? Odpowiedz mi na to. I nie zapominaj o wszystkim za dziesięć minut. — A poza tym kocham cię bardzo — J. D. Witold wczoraj dopiero wrócił z wielkiego polowania w Kłosowie, gdzie musiał być, aby zamanifestować swe serdeczne stosunki z Januszem i zadać w ten sposób kłam obiegającym obywatelstwo pogłoskom, jakoby rozszedł się z Martą. Zakaz polowania na zające poszedł zupełnie w niepamięć: Janusz podziw budzi wśród sąsiadów celnością swego strzału. Idzie czas — Te lat parę, które na Witoldzie nie zaznaczyły się prawie, Janusza zmieniły do niepoznania. Po ożenieniu się z jakąś „panienką ze dwora”, roztył się, ogorzał, sfilistrzał; ma czterech synów, z których nad wyraz jest dumny; Witold przywiózł mi wiadomość, że spodziewa się piątego. Cała dawna pierwotność i żywiołowość tej natury przejawia się w tym, że gdy parę razy na rok zjeżdża do miasta, zażarcie pije i hula pod przewodnictwem Witolda. A siostra jego, dawna filozofka ascezy, Marta, od pół roku jest w Niemczech, w jednym ze słynnych sanatoriów dla chorych nerwowych; nie wolno jej pisać ani otrzymywać listów. Tylko oo czas jakiś dostajemy wiadomość od doktora, że ma się lepiej i niedługo pewnie będzie mogła powrócić do kraju; tęskni bardzo za mężem i synem, dodaje uprzejmie poczciwy Niemiec. Orcio wychowuje się u Januszostwa; powietrze wiejskie wpłynie zapewne bardzo zbawiennie na rozwój jego sił fizycznych. Tego lata na bardzo krótko wzięłam urlop; cały czas prawie spędziłam w mieście z Witoldem. Prowadzę obecnie życie raczej domowe, gdyż Witold narzuca mi swą nadzwyczajną dbałość o pozory. Nie wiem, dlaczego nie szło mu o nie zupełnie w stosunku z Wildenhoffową. Chce mi pewno dowieść w ten sposób swego szacunku. Gdy przeczytał list mój, nic nie powiedział, gdyż przypomniał sobie jakiś szczegół z polowania i musiał mi go opowiedzieć zaraz. Później zaczął mię pieścić i całować, gdyż tak okropnie, tak strasznie stęsknił się za mną... — Odpowiedz mi, Witoldzie, na moje zapytanie — rzekłam. — Kiedy ja sam nie wiem. — Gorąco wycałował moje pytające oczy. — A czyż to, Janko, nie najlepsza odpowiedź?... I tak jest zawsze. Dzielą nas spojrzenia i łączą pocałunki. A ja szamocę się w tej miłości, jak wzbity nad obłoki latawiec szamoce się na nitce, trzymanej w palcach przez rozbawione pacholę. Idalia jest dosyć towarzyska. Poznałam u niej kilka typów ze świata artystycznego. Strwiążewski nic cierpi cyganerii. Mimo to chętnie przychodzi do nas „dla obserwacji”.— Przyjrzyj się dobrze wszystkim tym mężczyznom — mówi do mnie. — Przeważnie źle zbudowani i nieładni, siedzą po kątach i palą papierosy, nie zwracając uwagi na obecność dam. Wszyscy są sceptycy I i pesymiści, interesują się tym tylko, co jest „zachłanne” — i mają zabójczo ustalone przekonania. Tej I cechy najbardziej u ludzi nie znoszę: mądrych robi ciasnymi, a głupich — zupełnie niemożliwymi w towarzystwie. Zauważyłaś pewnie, że największy głupiec, jeżeli nie posiada własnych przekonań, może być wcale sympatycznym dżentelmenem... — A kobiety? — Kobiety są już znośniejsze. Nie mówią o sprawie kobiecej i nie lubią emancypacji, za to w życiu przeprowadzają ją najskuteczniej. Mają dużo intuicji, ale za to na szczęście ani trochy uświadomienia. — Która podoba ci się tu najbardziej? — Panna Janina Demowiczówna — — Ależ ja nie jestem żadną artystką — — Ach — z artystek? Najładniejsza jest panna Wartosławska, którą zresztą znam już dawno — Tylko teraz nieco gorzej wygląda... Dlaczego nie bywa i tu teraz Owiński? — Owiński — zawahałam się chwilę. — No — oni od miesiąca nie są już narzeczonymi... — Tak? — prawda, słyszałem coś, że zaręczył się — | -“ale przypuszczałem, że to plotka... Wydawał się bardzo I inercyjny, jako charakter, i dobrze ujarzmiony — — Toteż ja nie wiem, kto jest właściwie przyczyną zerwania — — E — dość na nią spojrzeć, by się tego domyślić... Zresztą kobieta zawsze kocha dłużej i głębiej. Największą kulturę osiągnęła w miłości — i przyznać trzeba, że stopniem kultury prześcignęła mężczyznę nie tylko w sferze erotycznej, ale w ogóle: uczucie kobiety wyższe jest od mądrości mężczyzny — — Skądże taka uprzejmość i optymizm w stosunku do niewiast, Stefanie? — Ja sądzę, że to raczej tragiczny pesymizm — rzekł wesoło, a potem sposępniał na chwilę. Ja sama nic nie wiem. Prawdopodobnie jest to także miłość — i dobrze, że przyszła, bo mi już było Strasznie samotno i tęskno. Miewam chwilę olśnień nadziemskich i ekstatycznych podziwów. A czasami zlatują się, jak czarne óir.y — jakieś gorzkie wyrzuty przeszłości i obłąkane przerażenia przyszłości. Doprawdy — śmieszne — Jakby mogło mię spotkać coś gorszego od tej grobowej monotonii, która gnębiła mię dotąd... A jednak — wiem, wiem — to nie jest szczęście — —Ten związek romantyczny nie ma żadnego jutra. Odejść nie mogę, bo ten człowiek jest mi teraz potrzebny jak powietrze. Ale kiedyś muszę przestać go kochać, uważam sobie za święty obowiązek przyszłością mą zapłacić mu za jego przeszłość. A miłość moja patrzy obłąkanymi z trwogi oczami w swój nakazany sobie kres Głównym motywem tragedii kobiety jest, przeciwstawiająca się instynktom i interesom mężczyzny, potrzeba trwałej miłości. Strwiążeweki nabywa to wyższą kulturą. — Bardziej trafia mi do przekonania ezopenhauerowskie usprawiedliwienie tej potrzeby po prostu przez celowość natury. Bo może dowodzić wyższości to, co spotykamy zarówno u subtelnej kochanki w formie głębókiego uczucia, jak i przeciętnej mieszczki w formie inercyjnego nawyku? Po zaręczeniu się Owiński przychodził jeszcze z początku do Giny... Witała go twarzą uśmiechniętą i spokojnymi oczami, usiłowała dać mu złudzenie, że nio się nie zmieniło, że nie zdziwiłaby się ani przeraziła, gdyby jej tak ru.gle powiedział, że wraca... Mówili o rzeczach, które obchodziły ich kiedyś, o jej obrazach, jego poezjach, czytali razem książki o pięknie, miłości, życiu. Gdy jej powiedział kiedyś, że nazajutrz przyjść nie może, gdyż przyjeżdża jego narzeczona — słuchała tego, jak wiadomości o przyjeździe matki lub siostry. Mówili sobie jeszcze po imieniu, ale nie całowali się już nawet na pożegnanie. Raz jeden poprosiła go, aby jej przeczytał trochę swych poezji. Zawsze czynił to chętnie. Słuchała zawieszona u promieni jego oczu, posłuszna nastrojom jego, jak dawniej. Wielu utworów jego nie znała jeszcze, chociaż przedtem wszystko, co napisał, ona pierwsza przeczytać musiała. Ze spokojną, skupioną twarzą słuchała nawet erotyków, pisanych dla „tamtej”. Naturalnie reakcja: czar niewinności, pierwsze wyznanie ust nietkniętych i niewiedzących, powrót wiosny, młodości, ideałów... Gina miała dużo siły. Na zakończenie podsunęła mu jeden wiersz dawny, pisany przed trzema laty — pod jej wpływem... Czytał — jak tamte — zapalając się samą muzyką strof, ogniem tak strasznie widać niezależnym od przedmiotu uczucia. I to dopiero — jak melodia, co się kiedyś w pamięć wbiła — przypomniało jej wszystko... Nagle w oczach stanęło jak żywe... Z przerażeniem ujrzanej męki ręce podniosła do gardła i — jak słabe dziecka, długo, niewinnie dręczone, zaniosła się płaczem szarpiącym, żałosnym. Płakała bez pamięci, nie wiedząc, jak długo płacze, zapominając o obecności jego — czując tylko, że wszystko się złamało, zapadło, pogruchotało, umarto Ktoś wziął ją miękko w ramiona, gładził po włosach i całował w mokre, czerwone, opuchnięte z płaczu oczy. I ze wszystkiego, co czuła, ta pociecha wydała się jej najstraszniejsza. Był to pocałunek współczucia człowieka dla człowieka, ostatni pocałunek pożegnania Nowy spazm płaczu rozdarł jakąś duszność straszną, która jej siadła na piersi. Potem — jak przez sen słyszała oddalające się kroki i stuik drzwi, na zawsze zamykających się za nim. Wiedziała, że już nie wróci... Był czas, kiedy jak odegnane zwierzę u nóg mu się włóczyła, nie puszczana do domu czekała go po cukierniach i na ulicy, zasypywała listami. Gdziekolwiek się ruszył, musiał na drodze spotkać twarz jej, jak widmo bladą, i pełne błagającego wyrzutu oczy... Owiński kłania się jej teraz z daleka, jak obcy znajomy, na listy stale nie odpowiada. W towarzystwach — gdzie mógłby ją spotkać — nie bywa zupełnie. Gdy patrzę na Ginę, przypomina mi się Marta. Zdawało mi się kiedyś, że jadłam owoce z drzewa świadomości, że nie ma złego ani dobrego — A jednak boli mię jedna myśl — tu, w piersi — myśl uparta i płytka, że to wszystko, co się stało, jest złe — właśnie złe, jakkolwiek zarówno także mogłoby być dobre — Rzecz okoliczności — czy nastroju I widzę ciągle oczy — czyste oczy błękitne, nie winne swej męki — i łuk ust — małych, purpurowych usteczek, zaciśniętych boleśnie i zawsze gotowych do płaczu. Czasami wydaje mi się jako demon — i nienawidzę jej za bezmyślny upór w męce, za kaprys głupi i dziecinny, manierę ofiary, pozę i ukochanie w sobie tej pozy. Ma czarne skrzydła i wiotkie białe ręce — przychodzi tak do mnie — i z bezwstydem żebraka rozchyla jakieś kiry na piersiach i przez liliowobiałe ciało pokazuje mi purpurowe swoje serce. — Z bólu jest takie czerwone — bo nie ma już we mnie ani kropli krwi — tylko ogień czerwony — Głaszcze swoje serce — z lubością i wyrafinowaniem zmysłowym. I uśmiecha się mściwie. Mam wyrzuty sumienia. W rozróżnianiu zła i dobra nie ma mądrości. Dlatego taka pierwotna jest moja etyka. Kulturę całą mam jedynie w mózgu, uczucie moje żywiołowe jest i pierwotne, pełne głupich sentymentów i skrupułów. Dlatego tak mało podobieństwa mam do innych kobiet, gdyż cechą kobiety jest właśnie kultura uczucia. Czasami — gdy go tak widzę z dala wśród tłumu, odbijającego wzrostem i strasznie wytworną urodą, doznaję uczucia dumy, że on jest właśnie mój. Nie jest ani kot, ani pies, ani papuga, ani kanarek — jest duży dorosły, elegancki, przecudny pan — i jest mój. Wprost trudno mi przywyknąć do tego. I upaja mię rozkosznie to poczucie własności. Gdy go mam przy sobie — nie ma już tego strasznie rzadkiego i ważnego jednocześnie wdzięku obcości. Jest mój na pewno, jest Witold — znany dobrze, umiany już na pamięć, nie utrzymujący się nigdy w stylu, niepoprawny w swych nieznośnych do udręczenia wadach, uparty, dziecinny, składający się z dwóch jedynie czy trzech warstw duszy, z których wierzchnia tylko posiada trochę złota — i pod którymi, choćby życie całe ryć się i kopać, nie znajdzie się nic, oprócz piasku — piasku piasku — — Dlaczego ja tak zawsze tęsknię do głębin? Całuje mię tak, jakby pił ze mnie krew. Mam to wrażenie. Blednę, słabnę, mięknę coraz bardziej. Przełamuję mu się w rękach jak więdnący w żarze słońca kwiat. Nie mam siły podnieść powiek, jakby mi się rzęsy poplątały. Ale — i to dziwne — zawsze do pewlnej granicy, której nie wytkreśla moja wola, tylko sam instynkt. Jest chwila, w której wstępuje we mnie nagle jaikaś zimna, ironicznie uśmiechnięta moc. Jednym ruchem odtrącam od siebie nagle to pijane z pragnienia i czarujące w swym braku konsekwencji zwierzę. Odchodzi zawsze pobity, pokorny, kryjąc pod serdecznością pożegnalnego pocałunku wzbierającą nienawiść wiecznego antagonizmu. Gdyż do tej chwili nie jestem jego kochanką w tym sensie, w jakim zapytała mię kiedyś Marta. Czasami żal mi później. I nie rozumiem siebie. Ale nie próbuję nawet walczyć z tym czymś, co silniejsze jest we mnie od temperamentu. Jest to prawdopodobnie instynkt samozachowawczy, który u.kobiet drogą dziedziczności wielowiekowej został zwrócony w jedynym tylko kierunku, mianowicie erotycznym. Kobieta wzorowa przekłada przecież śmierć nad tak zwaną „hańbę”. I ja posiadam ten sztucznie, celowo zautomatyzowany odruch — nieco tylko złagodzony chłodem rozumowania. Dlatego jednak moja swoboda i dezynwoltura ma źródło i arenę głównie w intelekcie. Wieczór wczorajszy spędziłam u Giny w pracowni. Byłam rada z jej zaproszenia, bo Witold miał jakąś uroczystość klubową, a ja nie lubię teraz sama pozostawać wieczorami. Boję się myśli, które mądrzejsze są zawsze w samotne noce. Za mądra jestem czasami na moje słabe siły. — I gdy znajdę taiką analogię mię dzy sobą i Martą — staje mi w słuchu pamięci smutna przepowiednia jej zemsty. Są chwile, kiedy jestem taka bezsilna — Chociaż z Giną znam się już od dość dawna, stosunek nasz jest zupełnie etykietalny. Ona zawsze i wszystkim narzuca ten styl. Na gruncie neutralnym jest przy tym dość obojętna, za to w charakterze gospodyni domu umie być uprzedzająco uprzejmą. I różnicę tę zaznacza wyraźnie. U siebie nigdy prawie nie jest smutna, nie pozwala mi się nudzić ani przez chwilę, pokazuje obrazy, albumy, nowe wydawnictwa i pisma, przyrządza znakomitą czarną kawę, snuje się wciąż lekko, zwinnie w chaosie stalug, blejtramów i zydli różnego kształtu — smukła, wężowa, w ciemnej, wlokącej się po ziemi sukni, połyskująca złotymi kolcami w uszach i metalowym paskiem. Zręcznie unika rozmowy o sobie, nie chcąc sugerować przykrego nastroju. — Może pani niewygodnie? — zapytuje troskliwie. — Niech się pani bez krępowania położy na tej kuszetce — strasznie wygodna, upewniam. Może tę skórę podłożyć pani pod głowę, futro miękkie jest jak jedwab — niech pani zobaczy. Przysuwa mi mały stoliczek, na którego niższym blacie ustawia filiżankę kawy, jakieś ciasteczka, i kieliszek, tak iż mam to wszystko na wysokości twarzy. — Trochę likieru jeszcze — dobrze? W pracowni panuje jakiś śliczny, czerwony zmierzch. Przysłonięta lampa płonie gdzieś w kącie na niskim stoliku. Wyolbrzymione cienie stalug rysują się, jak szkielety, wysoko po ścianach. Szklany dach, zajmujący więcej niż.połowę sufitu, wygląda jak czarny aksamit w różowa we kwiaty białych ram. Gina naśladuje trochę Costenohle. Na ostatnim jej szkicu do olbrzymiego obrazu stoi świetny, przegięty w głupiej pysze tryumfu mężczyzna, a u nóg jego wije się w wężowych skrętach subtelna i wykwintna kobieta. Wszystko razem jest melodramatyczne i dosyć nieudolne. Wolę Ginę w życiu niż w sztuce. Lubię patrzeć, kiedy tak siedzi przy mnie, zgięta w wielkim fotelu, z długimi, białymi rękami, symetrycznie opuszczonymi bezwładnie z obu poręczy fotelu — śliczna i delikatna w rysunku, jak jakaś wizja artystyczna. — Czy nie poszłaby pani ze mną na koncert czwartkowy? Ileska ma deklamować poezje mego eks-narzeczonego. Będzie na pewno on — i ona. Nie widziałam jej dotąd, a jestem ciekawa — Prócz tego fortepian, śpiew. Program niezły — — Chętnie — tylko czy pani zdaje sobie jednakże sprawę — Och — niechaj pani będzie spokojna, obliczyłam się z mymi siłami — to zresztą przecież chyba nie tak wielkie wrażenie — Uśmiechnęła się. — Nie narzucałabym się pani z moją osobą, ale po wyjeździe Loli Wildenhoffowej pani pozostała mi jedna. Zrobiłam się teraz drażliwa na każdy dysonans — — Zdawało mi się, że pani dość blisko jest z Idalią. — Teraz nie — Jest wprawdzie po dawnemu, nad wyraz dyskretna, ale — za wiele sentymentu, współczucia — to drażni i upokarza... W pani jest taki cichy spokój i zupełna obojętność, która koi nerwy. Dzięki temu z panią szczersza jestem — niż z Lolą — — Miała pani jakie wieści od niej? — Owszem, pisała. Wyjechała już z Riviery i jest w Paryżu. Mają tam pozostać przez całą zimę. Wildenhoff wygrał w Monaco jakąś sumę — i teraz tracą ją oboje, każde z osobna. — A jej nerwy? — — Jest już zupełnie zdrowa. Łzy wszystkie pozosta wiła w morzu... Niezwyikle szczęśliwe usposobienie ma ta kobieta... Zasępiła się na krótką chwilę. Potem przyszedł Radłowski, malarz, kolega Giny z Monachium. Zauważył, że mam wyjątkowo ciekawy koloryt, i prosił, żebym mu pozowała do portretu. Witold uważa mię za najmądrzejszą z kobiet, jakie znał. Zanim mię pokochał, szedł do mnie po całej drabinie uczuć, której ostatnim szczeblem była Marta. Ja stanowię syntezę wszystkich jego miłości: jestem dlań zarówno najbardziej ukochanym człowiekiem, jak najbardziej pożądaną kobietą. Nie pragnąłby we mnie nic zmienić. Tego ostatniego właśnie najwięcej mu zazdroszczę. Chociaż i ja właściwie zmienić bym go nie chciała, tylko po prostu zamienić na kogoś innego. Okazuje się, że nie dość jest być głuipim jak zwierzę — trzeba być jeszcze jak zwierzę pierwotnym i silnym... Potrzeba mi teraz koniecznie i nieodwołalnie wielkiej siły — wichru, huraganu, żywiołu — Lubi rozmawiać ze mną o sprawach podniosłych, nilkt nie jest zdolny tak pojąć duszy jego jak ja. Słucham jakiś czas cicho, spokojnie, ze spuszczonymi oczami jego dość oryginalnych i starannie wystylizowanych komunałów — i myślę. Czasami patrzę na niego, na jego cudnie wykrojone „przesłodkie”, jakby nieco więdnące usta, na jego oczy przyćmione płowymi .rzęsami, pełne smutku i gorączki znużenia, pełne nieodpartego czaru czegoś, co się kończy, a jeszcze pragnie i prześliczne jest, jak prześlicznym być może tylko sen o młodości I wtedy kocham go najbardziej — wtedy, kiedy on zupełnie o tym nie wie. Dziś żal mi było tych zmarnowanych sił w sobie, tych pragnień, które przepalają się i nie wracają nigdy* Nagle wstałam, podeszłam do niego, jedną nogą uklękłam na jego kolanach, ujęłam w dłonie jego przepyszną aksamitną głowę, przechyliłam ją w tył — i patrząc słodko w te cudne, mgławe oczy, rzekłam żartobliwie: — Ach, Boże — po co ty mówisz to wszystko, Witoldzie? Wiesz dobrze, że to nie twoja rzecz, wiesz, od czego ja ciebie mam, prawda? Powinieneś pamiętać, że specjalnością twoją jest tylko miłość — I po raz pierwszy — sama całować zaczęłam jego usta — Oddał mi poważnie chłodny, braterski raczej pocałunek. — Żałuję — wyrzekł — że tak mało odkrywasz przede mną piękną swą duszę, że nigdy uznać we mnie nie chcesz najbliższej sobie istoty. Ja tak rozumiem twoje północne pola lodowe, twoje groty zielone w światłe zorzy, twe nieskończone, spokojnie śpiące morze... Ja zawsze jestem blisko ciebie — — Może — tylko ja jestem zawsze od ciebie bardzo daleko Próbowałam się roześmiać. Później szepnęłam cicho: — Kochaj śniegi moje, pod którymi drżą wulkany. Przywarł do mej szyi, wgryzł mi się w ciało strasznie bolesnym i rozkosznym do obłąkania pocałowaniem Opadły mi powieki, a rozchyliły się omdlałe usta. I uczułam na wargach przesłodką czarę jego ust o smaku róż więdnących... I piłam szkarłatne wino jego pocałunków, mocne jako śmierć... Upoiło mię wino szkarłatne... Konam... Może więc 'dziś — Lecz przyszła zła chwalą. Śmierć czy życie — kładzie mi na sercu chłodną rękę i mądrze spogląda mi w oczy... Wyrywam się z jego zaciśniętych objęć — i nienawidzę go za to, że nie rozumie i nie odchodzi zaraz. Ale gdyby odszedł, czułabym za to żal do niego i tęsknotę za nim. Nie zdobędzie mnie nigdy wdzięk płoworzęsego pazia, miękkość, subtelność, wyrafinowanie kunsztu. Siły mi trzeba. Niech mię weźmie za kark zębami, jak kotka młode — i zawlecze, gdzie chce — Gdyśmy wchodziły do zapełnionej już sali koncertowej, Gina blada była jak widmo. Dostrzegłyśmy wiele twarzy znajomych. Paru panów podeszło przywitać się z nami. Byli trochę zdziwieni i z pewnym rozrzewnieniem patrzyli na Ginę. Wyglądali tak, jakby węszyli żer. Czołhański, siedzący w pierwszym rzędzie dla prasy, dostrzegł nas także. — Gdzie jest pan Witold? — zapytał, rozglądając się po sali. — Nie mogę się go doczekać... — Nie umiem, niestety, objaśnić pana — rzekłam trochę ironicznie. — Jednak, jeżeli umówił się tu z panem, to przypuszczać należy, że przyjdzie. Właściwie wiedziałam na pewno, że Witolda nie będzie. Mnie nawet odradzał iść na ten koncert. Chciał, żebyśmy ten wieczór spędzili razem w domu. Ale nie chciałam robić zawodu Ginie. — Obiecał być na pewno — mówił Czołhański, żegnając się z nami. Nagle Gina poruszyła się niespokojnie. W przejściu środkowym ujrzałam Owińskiego, idącego obok czarno ubranej, nienflodej pani. Na próżno usiłował swymi krótkowzrocznymi oczami dojrzeć wśród krzeseł numery biletów, które trzymał w ręku. Z drugiej strony stąpała obok matki ładna dziewczyna z roziskrzonymi czarnymi oczami, mocno przejęta ważnością chwili. Mówiła coś ze śmiechem do narzeczonego, drwiąc jakby z jego niezręczności. Sama znalazła miejsca. Usiedli niedaleko nas, po drugiej stronie przejścia. Zostawiwszy obie kobiety na miejscu, Owiński wrócił jeszcze po coś. Przechodząc, postrzegł nas niespodzianie. Pobladł lekko, przymrużył oczy — i zbliżył się, by nas przywitać. W milczeniu pocałował rękę Giny. Nie podniosła na niego oczu i nie wyrzekła ani słowa. Ja powinszowałam mu, że tak znakomita artystka jak Ilfeska będzie mówiła jego poezje. Odpowiedział jakąś nieokreśloną uprzejmość. Odszedł. Chwila ciszy. Wysoki, młody pan strząsał z przecudnych stoych palców ciężkie, splątane krople dźwięków, które sypały się nieskończenie, wciąż nowe i wciąż piękniejsze, czasami delikatne i okrągłe jak perły, czasami ostre, połamane, kanciaste jak kamienie. Szły grzmoty, padał grad, ktoś strasznie cicho żalić się zaczął — i Gina pochyliła głowę — potem tryumfalnie w dzwony uderzył wschód słońca. A smukły pan w czarnym stroju wciąż jednakowo — powoli i sennie — opuszczał na miękkie, aksamitne klawisze białe kiście swych wiotkich rąk, by jednym, niedostrzegalnym ruchem hojności królewskiej sypnąć cały grad pereł z nieprzebranego swego skarbca. Nigdy jeszcze na żadnym koncercie nie udało mi się ulec nastrojowi muzyki. Słucham i patrzę. Mogę być nąwet olśniona. Ale na oczarowanie potrzeba mi zacisznoćci, skupienia. Czasami wolę katarynkę od symfonii. Na zimno podziwiałam bajeczną technikę debiutującego pianisty i dziwny wdzięk, który go czynił poddbnyim do magnetyzera czy czarodzieja. Gina siedziała, wpatrzona niewolniczo w mchy jego rąk. Nie zwróciła już więcej oczu w stronę zwycięskiej rywalki. Po twarzy przechodziły jej czarne chmury, złote brwi wyginały się i marszczyły. Spojrzałam ku Owińskiemu. W połowie drogi wzrok mój przeciął się z mocnym spojrzeniem pary czarnych, pełnych świadomości oczu. To ona patrzyła na Ginę. Cisza. Oklaski. Na estradę wyszła znakomita aktorka, nieładna, chuda. Lekko schyliwszy głowę w szablonowym ukłonie, spod brwi nasępionych powiodła spojrzeniem po olbrzymiej sali. Tłumy drgnęły. Głos czysty, jasny, zimny zawibrował w przesyconej blaskiem atmosferze. A potem — jakby dla niespodzianki, złamał się, mięknął i głębiał stopniowo. Marmurowe tarasy prowadziły w czarne podziemia. Przepyszną dykcją rzeźbione wyrazy staczały się coraz niżej, niżej — w cichy szmer płaczu, w czarny ton spokojnego przekleństwa, w nadirową głąb konającego bóliu. W chwili pauz Ileska opuszczała powieki i w ekstatycznym skupieniu sam ozach wytu wyczekiwała, aż przecudne dźwięki jej ust, od wyniosłych białych ścian odbite, powrócą do zasłuchanych konch jej uszu... Potem rozwierała znowu swe oczy ogromne, chmurne, i, oczarowana własnym głosem, mówiła dalej. Deklamowanym utworom nadawała tak wybitnie swoistą, indywidualną barwę, że nie od razu rozpoznałam poezje Owińskiego. Gina podniosła w górę udręczone oczy. Patrzała uparcie w blask elektrycznych pająków — i od czasu do czasu biła powiekami. W kącikach oczu, zbliżonych do skroni, czaiły się cicho migocące łzy. Patrzeniem w górę starała się cofnąć je ku wnętrzu, żeby spłynęły na serce... Ach — jakże znam ten manewr! — -Nie udał się — tak, nie udaje się czasami... Raz jeden dwie przezroczyste perły spłynęły cicho po skroniach i bez śladu zginęły w brunatnych włosach... Po Heskiej wyszła na estradę śpiewaczka, panna Iseułt Lermeaux, great attraction koncertu, jak mówił Czołhański. Jakieś dziwne spostrzeżenie przemknęło mi przez oczy. Nie wierzyłam... Ściągnęłam mocno brwi, by jaśniej sformułować... Nie, nie — raczej jakaś straszliwa męka ?bezprzedmiotowa... Ból Giny we mnie... Może ten dziwny, śmiertelny czar przeciągłych, leniwych, lubieżnych, rozmarzonych dźwięków pieśni południowej — może... Nie, nie — ona właśnie, ona, na pewno ona! — wiem teraz... Całe to piekło... Wiem... Ach — jakaż cudna, jakaż cudna... Wszystkie potęgi zmysłów, cały wykwint sztuki złożyły się na ten niezmożony czar... Nie, nie mów nic Te oczy niesłychane, bajeczne, długie, oplątane rzęsami — te oczy senne, otchłanne, w dal zapatrzone, jak u kochanki króla Kofetui... Ach — te usta, cudne, cudne — blade — pobladłe od nadmiaru przeżytej czy prześnionej rozkoszy. — Boże! Te usta widzę przy tamtych ustach, przy tamtych przesłodfkich ustach, co mają zapach żabi jący, straszny, dziki zapach róż więdnących! Śmierć chyba. Ach — nie, nie — widzisz, to nie śmierć, to właśnie życie... Życie rozumiesz teraz? to właśnie jest życie — to właśnie jest życie... Rozumiesz: dlatego czekał go tu Czołhański, dlatego on nie chciał, byś tu szła, dlatego sam nie przyszedł, żeś ty przyszła I to jeszcze nie jest śmierć! Z tych tonów prześlicznych, marzennych, sennie, otchłannie, bezdennie płomiennych — z tych przegięć leniwych, lubieżnych, wężowych, z tych ramion smukłych, toczonych, jedwabnych — z tych wyciągniętych, złotawych rąk nagich hurysy — życie właśnie idzie ku tobie — przeciwko tobie! — Giną patrzyła na mnie ze smutnym zdziwieniem! — Co pani?... Chodźmy już stąd — dobrze? Obie — nieprzytomne z męki — stałyśmy przy sobie na ulicy w jarzącym świetle jasnego gmachu. ...Chodźmy stąd... Do domu? za nic Upić się gdzieś — oszaleć — zabić! — — Proszę pani Gino — chodź, chodź — nie mogę już — Bełkotałam w gorączce. — Do restauracji — bez mężczyzny?... — mówiła zakłopotana. — Wszystko jedno! — Szkoda, że pani nie umówiła się gdzie z panem Imszańskim — — Ach — ha — ha — śmiałam się wesoło. Wsiadłyśmy do parokonnej dorożki. — Proszę pani — zdaje mi się, że obie już niewiele mamy do stracenia!... — Zanosiłam się ze śmiechu... — Do Lipki?... nie — nie, proszę pani — żadnych wspomnień! — Hotel jakiś, hotel — Pierwszorzędna restauracja! Prędzej — co koń wyskoczy! Prędzej! Chude, wielkie, czarne konie poleciały... Mignęło parę jasnych latami... Kilka szalonych podrygów kół, obciągniętych gumą... Nowe światła... Męka... Wicher chłodny, kałuże błota, drohny deszcz... Wszystko to jednak była rzeczywistość... Jasno oświetlone drzwi... Schody z kwiatami i lustrami... Gina patrzyła na mnie ze zdziwieniem, ale nie mówiła nic. — Nie domyślała się prawdopodobnie, co mi się stało, ale w jej nastroju naturalnymi powinny się były wydać właśnie dziwne rzeczy... Nie czuła się już tak samotna w swym udręczeniu, łzawy jej smutek malał przy mym szaleństwie. W sali — jak zwykle — złota młodzież, finansjera, kokoty. Na nas zwrócono powszechną uwagę. Ja miałam minę wesołą, szalenie rozbawioną. Patrzyłam we wszystkie oczy... Kilka zaczepek... W korytarzu, z którego liczne drzwi prowadziły do gabinetów, jakiś młody, rosły samiec wsunął mi rękę pod ramię i zajrzał w twarz. Nie przestałam się śmiać. Zemsty chciałam, orgii — zapomnienia — wszystkiego! Giną miała przerażoną minę. — My nic już nie mamy do stracenia — rzekłam do niej znowu. Roześmiała się także. Człowiek, idący ze mną pod rękę, gadał mi coś głośno do ucha. Kelner z uszanowaniem otworzył nam drzwi do niewielkiego gabinetu. Weszliśmy we troje. — Panit z zabawy? — zagadnął światowo dżentelmen, spoglądając na nasze jasne suknie. — A jakże — z zabawy i na zabawę! — mówiłam, śmiejąc się, tonem tłustego dowcipu. — Prześlicznie... Kartę! cóż panie pozwolą?... — Jeść nic — pić chcemy, tylko pić — pić — pić! — — Ależ to — roześmiał się tonem zadowolonego zdziwienia. — Kawy z likierami — koniak — białe? — — Dobrze — wszystko, wszystko, kochany panie Na stole stanęło kilka butelek. Towarzysz nasz spokojnie przyprawiał majonez i białymi zębami ze smakiem gryzł homara. Gina piła w milczeniu. Ją paplałam bez ustanku, starając się udać kokotę. Mimo to młody człowiek zdawał się być nieco zdziwiony i w rozbawieniu jego ‘było trochę nieufności. — Wie pani co — powiedział nagle — ja mam tu na sali znajomego — bardzo miły chłop — będzie nam waselej we czwórkę... Do Giny: — Pani też powinna się trochę rozruszać... Gorąco protestowałam: .—> Nie — po co? Niech sobie tam czeka! — Pan nam wystarczy — Zatrzymując go, oparłam mu ręce na ramionach i twarz zbliżyłam do tej obcej, świeżej, bydlackiej twarzy. Roześmiał się chełpliwie. Błyskał ładnymi zębami... — Jeżeli pan chce, niedługo pana puścimy... Ale teraz pan musi zostać z nami — Nalał mi nie wiem który z rzędu kieliszek koniaku. Po czerwonym pudle, wyzłoconym, wysadzanym lustrami, pełnym jego śmiechu i dymu tytoniowego, zaczął się wałęsać z kąta w kąt szkarłatny, krwawy tuman. W oczach płonął mi świat... Już całym ciałem prawie czułam go przy sobie. Szczęki, żujące resztkę kolacji, niewielkie, pozieleniałe z podniecenia oczy, szeroki, gorący oddech z rozwartej, błyskającej przepyszną emalią zwierzęcych Idów gęby, wąsy jasne, sterczące — tuż przy mej twarzy... Pochylił się niepewnie wraz z krzesełkiem ku mej kanapce, odchylał z piersi lekką gazę stanika, ustami sięgał ust... Rozświetliłam się w sobie wielkim natężeniem mózgu. Wpatrzona w niego mdlejąco mrużyłam oczy... Nie pomogło... Zagrała zimna myśl. Nagle — odchyliłam się — i całą siłą wściekłości, nienawiści, rozpaczy, zemsty — za wszystko — za wszystkie — palnęłam ściśniętą pięścią między te świecące, zielone z żądzy ślepia! Zachwiał się i z krzesełkiem upadł na ziemię. Gina stała już przy drzwiach. Rzuciłam na stół wszystkie pieniądze, jakie miałam przy sobie — i uciekłam z Giną, zatrzaskując za sobą drzwi. W korytarzu nie było nikogo. Przechodząc przez salę miałam już twarz obojętną. W szatni szybko narzuciłyśmy płaszcze i kapturki koncertowe. Skulona, złamana, wyczerpana z wszelkiej energii, jechałam do domu. Przyjęłam zaproszenie Giny — i u niej przenocowałam. Zdumiewająca kobieta. Nie żądała żadnych wyjaśnień. — Dobrze mi zrobiła cała ta awantura — rzekła apatycznie. Od dziś jest moją przyjaciółką. Ginie opowiedziałam wszystko porządnie od początku do końca. Radziła mi przebaczyć Witoldowi. Nieszczęściem byłoby dla mnie tylko to, gdyby Witold pokochał kogoś innego Ale przelotny stosunek. Przecież nie mam prawa, przecież to jest mężczyzna... Owiński też zdradzał ją kilkakrotnie, chociaż inny był ich stosunek, a zawsze przebaczała mu to — jakkolwiek nie bez trudu... Teraz dopiero poznała, co to jest prawdziwe cierpienie Gdyby zechciał, zgodziłaby się zostać jedną z dziesięciu jego kochanek — obok żony — gdyby tylko chciał — Ale to na próżno... Ja zaś — nigdy — Kiedy Witold przestanie mię kochać dla innej kobiety — to będę wiedziała przynajmniej, że z mojej męki coś komuś przyjdzie, że prawa były tu równe, ponieważ i ja mogłaibym pokochać innego. Ale jeżeli mię zdradza dla zabawki, rozrywki, która nie posiada dlań większej ceny nad wypalenie dobrego cygara — to ja jestem wobec tego zupełnie bezbronna i bezsilna. Ja tego nie umiem i nigdy nie potrafię. I między stopniem jego winy, a moją na to reakcją jest ogromna dysproporcja, która mię przede mną samą ośmiesza. Przecież kiedy odszedł ode mnie Roeławski, także męczyłam się bardzo — ale w tamtym nie było nic tak marnego i plugawego jak dziś... — Ja pani nie narzucam zupełnie mej filozofii ży ciowej — rzekła Gina. — Każdemu życie mówi co innego... Zresztą nie można powiedzieć, by moja metoda doprowadziła mię do zbyt świetnych rezultatów Przepraszał, zajdinał, zaręczał, że wszystko nieprawda. Nie chciałam uwierzyć. Kobiety są zazwyczaj zbyt łatwowierne. Od tygodnia nie widziałam go. Był dwa razy, ale zabroniłam go przyjmować. Nie chcę metody przebaczania, nie chcę stać się podobną do Marty. Wypływa to zresztą raczej z teorii — sama męczę się już tęsknotą. Uczuciowo skłaniam się ku uwierzeniu. Niemożliwe jest przecież, by mię zdradzał... I boję się, że jeżeli przyjdzie jeszcze raz — Źle mi Pójdę do Strwiążewskiego. Zapomniał już o mnie zupełnie... Zaczęłam mu się skarżyć — zresztą dość obiektywnie i bezprzedmiotowo. Dotychczas nie wie jeszcze nic o Witoldzie. Wstydzę się tej miłości, w której gram tak wyjątkowo śmieszną rolę... — ...I wreszcie myśl, że te cudne, puste, jak starożytne łazienki marmurowe, lata — płyną — płyną — najcudniejsze lata młodości — bez szczęścia... — Mówiłem ci już — ludzie współcześni niechętnie kąpią się w takiej wodzie... Za czysta, za zimna — bystry prąd, przy tym za wiele — och, za wiele wirów i nurtów — Janko. — To tak męczy... — Widzisz — źle mi bardzo i dlatego przyszłam do ciebie... Takie są obowiązki przyjaźni — trudno... Tak się dziś we mnie wszystko łamie — nie wiem: na śmierć czy życie... W żadnej chwili tak jeszcze nie tęskniłam za Wi toldem — z całą świadomością, że on jest tym, który 1 najbardziej mię skrzywdził. — A Helena? — zapytałam uprzejmie. — Spotkała mię nowa deziluzja... — Niemożliwe! okazała się niewierną? — Ach — nie — Pod tym względem mniej jej niż sobie miałbym do wyrzucenia — — Więc? — Sam nie wiem... Nie żyję już z nią właściwie... I Uderzyło mię w oczy widmo tych „opuszczonych” — I Marta — Gina — ja — — To straszne... Ona ciebie bardzo kochała... — A ja, niestety, najbardziej cenię w kobiecie indyferentyzm — — Jednak widziałam, że w ostatnich czasach byłeś smutny — — Rzeczywiście — — I cóż cię wyprowadziło z twej kulturalnej równowagi — efekty pożegnania — łzy — wyrzuty? — Pas le moins du monde — odeszła bez słowa... — Więc? — Po prostu upadł znów dogmat ostatniej dziecięcej wiary... Powszechnie zarzucają kobiecie brak serca, mózgu, duszy — a ja na próżno poszukuję kobiety bez tych zbytecznych dodatków. — Owa Helena, zdaje się, odpowiadała przecież ' twemu ideałowi kobiety — — I ja tak przypuszczałem,.. Nie uwierzysz, ile dałbym za to, by spotkać kobietę prawdziwie bezduszną i pierwotną — wiesz — takie cudowne, bezmyślne bydlę — owcę, krowę... — Ach — nie lubię cię dziś, Stefanie... Zupełnie wychodzisz ze stylu — — Przepraszam cię — — Jakiż to szczególny dowód inteligencji dała ci Helena? — Czyż to zaraz potrzeba inteligencji — Jest ccś gorszego zresztą — na przykład charakter — ustalone przekonania Dotąd byłem z niej zupełnie zadowolony — ciągnął dalej — i dlatego zaproponowałem jej niedawno, by rzuciła pracownię i przeniosła się do mnie... I najniespodziewaniej spotkałem się z odmową... Myślisz może, że chciała ślubu czy coś w tym rodzaju?... daję słowo — gotów byłbym nawet w takim razie z nią się ożenić... Ale nie — ona powiedziała mi sentencję, że jakikolwiek uznaje wolną miłość — u trzy mańką niczyją nie będzie — uważasz?... Ha — ha — ha — to coś bajecznego przecież — Nie roześmiałam się. W milczeniu myślałam o wielu bardziej jeszcze smutnych niż dziwnych rzeczach. Stefan mówił znowu. — Dziewczyna o takich bajecznie głupich oczach! zupełnie woda — jasny, czysty błękit — bece cienia jakiejś tęsknoty za dalą, bez cienia wyrazu czy blasku — W dzień odbijało się w nich słońce, wieczorem — lampa, w nocy — własne moje oczy... Cudny, matowy połysk perły. Mogła była nie być tak ładna — dosyć by mi było jej oczu. I ta leniwa, senna, bezmyślna lubieżność w spojrzeniu — duże, lśniące zęby. Wiesz — ani jednej plamki na całym uzębieniu — trzonowe wielkie, płaskie jalk u przeżuwających. Niepotrzebnie tylko pisała listy — ale pod moim wpływem zapominała już abecadła... Dawała mi absolutne złudzenie, że nigdy nie myśli. I ona — „uznaje wolną miłość”... Wobec takiej niespodzianki w łeb biorą wszystkie dogmaty życiowe — Wszystko, co mówił, wydało mi się ostatecznie płytkie i głupie. Po co skomplikowaną teorią usprawiedliwiać prosty fakt, że jakaś jedna kobieta już mu się znudziła. Obecnie postanawia szukać miłostek między kucharkami. — Szwaczki mają stanowczo za wiele kultury... — Życzę powodzenia z duszy — rzekłam na pożegnanie. Wbrew przypuszczeniom mym Witold nie przyszedł dotąd. Dzieje się coś, co jest nad moje siły i pojęcie... Myśli białe zupełnie z męki ciężkim tłumem leżą mi na piersi. Prawdopodobnie także „szuka zapomnienia”... tylko nie zatrzymuje się, jak ja, w połowie drogi... tylko dla niego ta zemsta nie staje się -męką większą od samej męki... Jaka niesłychana przewaga! Jakże potwornie, potwornie nierówna walka! Czy długo nie przyjdzie jeszcze?... Czy jest możliwie, aby nie przyszedł wcale?... Cały wieczór dzisiejszy płakałam. Idalia czuła się w obowiązku mię pocieszać — Idalia jest dobra i miła. Umie się swobodnie obracać między półtonami. Łagodne spojrzenie, twarz nieco zawiędła, stroskana — prawie twarz matki. — Bierzemy wszystko strasznie poważnie, nawet au tragiąue. To nas oddaje w ich moc. Mniej analizowania — raczej prześlizgiwać się po wierzchu. Analiza to taka obosieczna broń... Od razu zwróci się przeciwko pani... Niech pani spróbuje prześlizgnąć się po tym wszystkim lekkim, przymrużonym wzrokiem — od razu wyda się inne. I niech pani już nie płacze — i jak on przyjdzie, to go Walentowa puści — dobrze? — Za nic! za nic! — porwałam się gwałtownie. — Dlaczego — pogładziła mię po włosach — dlaczego? — przecież to pani jeszcze do niczego nie obowiązuje... Może go pani tylko wysłuchać — — Słuchałam już — —? I nie uwierzyła pani — to źle Bardzo łatwo jest wierzyć... Czyż pani nie wszystko jedno, czy to prawda, czy nie... Prawda w czasie może nie być prawdą w przestrzeni — i odwrotnie. — Prawda jest tylko dziś... I kiedy on jest przy pani i mówi, że panią kocha — to jest największa z prawd, niezaprzeczona prawda chwili Co przed tym? — co po tym? —Ach — wszystko jedno! Myślałam, że ma rację. Czołhański przychodzi do mnie co parę dni. Był znowu wczoraj — to wydaje mi się zbyt często. Boże, jak ja tego człowieka serdecznie nienawidzę! Przyjdzie, siądzie, pozostaje pięć godzin z rzędu — mówi trochę komplementów, trochę komunałów na temat opłakanych stosunków dziennikarskich, jest zaniedbany, obrośnięty, brudnawy, pretensjonalny, ma czarne paznokcie i wilgotne ręce; można czytać przy nim gazetę, być dlań nieuprzejmą — i nie pójdzie. Napisał dla mnie sonet — podobno dziennikarstwo zabija w nim talent poetycki. Mój Boże — cóż mię to może właściwie obchodzić. Całuje mię w rękę, chociaż zawsze protestuję — powodowana po prostu wstrętem. Gdybym nim była, tobym się powiesiła. A on nic nie rozumie — i jest zadowolony. Wczoraj przyszedł także Radłowski — po raz pierwszy — niby z jakimś poleceniem od Giny. Jemu byłam bardzo rada. Jest strasznie młody — i oczy migocą mu, jak czarne diamenty w słońcu — jakimś nienaturalnym, radosnym udręczeniem. Prosił znowu, bym przyszła dla tego portretu. Przyrzekłam — ale nie mogę, nie mogę jeszcze Czemu dziś właśnie tak strasznie gra Idalia? W ponadzmysłowej, dzikiej afektacji wije się i pręży przed klawiaturą, kurczy się w sobie konwulsyjnie i rozkręca nagle jak wąż w rozmigotanych pasażach — i gra długo, długo — od zmierzchu w głęboką, chmurną, nieskończoną noc... Czemu dzisiaj właśnie, kiedy ja nie mam już siły?... Dusi i dławi — tęsknota szalona i ból — i w gardło gryzie — i nogi jak bluszcz oplata straszliwym dreszczem zawiedzionej rozkoszy Na matach z kwiatów zwrotnikowych leżą tak długimi rzędami — nagie i śpiące — i piękne jak sny o tym, co bezpowrotnie minęło. Przechodzi po nich delikatny wiatr i płatkami kwiecia prószy na przepyszne ciała — ale nie budzi ich ze snu. Tylko czasami wielkie rzęsy czarne poruszają się cicho i miarowo, jak jedwabne motyle. Śnią o rozkoszy — Mów — mów!! — dlaczego w tym jest jakaś bezgraniczna męka? Zawsze wtedy myślę o dzieciństwie — — Jakieś granatowe sylwety drzew — wrażenie nieskończonej — nieskończonej perspektywy I woda jasna, w której spało życie To właśnie jest moje dzieciństwo — nie wiem. czemu Muzyka konkretyzuje największe abstrakcje. Coś, co szarpie duszę niemożnością złudzenia, że... Ach — nie gryź, nie gryź mego mlecznego gardła!... Ja płakać nie mogę I nie łagodź ostrego wiolinu aksamitnym, ciemnym głaskaniem dłonią złotawą — — I piersi mi nie dław — nie dław — tam serce pęka!... I bioder mi nie obejmuj wytwornym, miękkim uściskiem lesbijki i wkoło nóg się nie oplataj jak bluszcz, straszliwym jękiem zawiedzionej rozkoszy! — — Witoldzie, Witoldzie! — wrócę Snu — życia — jeszcze — wrócę — Dziś napisałam lakonicznie do Witolda: „Jeżeli chcesz, to możesz przyjść — J. D.” Była w tym złość upokorzenia — złość marna i bardzo demokratyczna. Wiedziałam o tym — a jednak to właśnie napisałam. Myślałam, że przyjdzie zwycięski, pewien siebie, tryumfujący — i, myśląc o nim, nie kochałam go wcale. Tymczasem zawiódł moje oczekiwania. Wróciwszy z biura, zastałam go już u siebie. Był uradowany jak dzieciak, przez długą chwilę nie mogłam się wyswobodzić z jego ekstatycznych uścisków. — Niedobra Janka — mówił urywanie wśród pocałunków — jakaż niedobra... Taki potwór zły... uparty... Przecież wiesz, jak cię kocham... Powinnaś mi ufać, jak ja ufam tobie... Czyż dałem kiedy powód?... Nic nie ukrywam — nigdy — Moja najmilsza., jedyna... mój cud... Ja wiem, że ty kiedyś będziesz moją, musisz być... Czyżbym ja mógł narażać się na utracenie ciebie... pomyśl przecież... Tyś nie taka, jak inne kobiety... Wiem, że nie przebaczyłabyś mi nigdy... I przypomniałam sobie znowu, jak bezgranicznie kocham tego ślicznego, dobrego człowieka. I pomyślałam nagle w samej, najtajniejszej głębi mózgu, że jednak jemu — umiałabym przebaczyć wszystko... Powiedziałam zaś: — Znienawidziłabym cię od razu — tak jak cię nienawidziłam przez ciąg tych dni Udawał, że się okropnie przeraża. Oboje byliśmy zachwyceni. Mówiliśmy długo o naszej miłości. Będziemy się kochali zawsze, zawsze — a jak strasznie! Tylko więcej zaufania wzajemnego, więcej tolerancji — a nie będzie już nigdy między nami tych kłótni, które nam obojgu tyle sprawiają przykrości — Przytuliliśmy się do siebie... We mnie wstąpiło jakieś obłąkanie ekstazy... Widziałam przed sobą różowe powietrze i purpurowe ściany, lampa płonęła dziwnym, zupełnie czarnym światłem. Odchylił głowę, popatrzył na mnie. — Janko — wycyzelował cicho. — Janko! — — Głos miał zdławiony, gorący. Było w nim trochę zdziwienia — i jakby przeczucie zwycięstwa Zadrżałam z lęku... Wokoło szumiał jakiś odmętny wir, w gardle miałam duszącą, rozpaloną woń i strzępy stężałego powietrza... Szybko chwytałam oddech — i dusiłam się... Zdawało mi się, że się staje coś nadzmysłowego... — Janko — Janko — szeptał jeszcze — jakby i w nim szamotało się przerażenie... ...Patrzyłam mocno, jak zamagnetyzowana, w jego matowe, przymrużone oczy — i gryzłam wargi jego — żywe, wilgotne, słodkie, całowałam zęby — cudne, gładkie, lśniące zęby. Całą duszę moją ściągnęłam na tę chwilę z nieskończonych bezmiarów wszechmyśli świata — i skupiłam w tym jednym pocałunku. — Ach — nie rozumiem już, co wtedy broniło się we mnie, bo wszystko, co było mną, zmieniło się w jedno pożądanie Nie pragnienie już — tylko głód, wściekły, obłąkany, nienasycony głód Cisnęłam się do niego z całej mocy i szeptałam gorąco jakieś wyznania bez treści, jakąś prośbę pokorną, palącą — iw szalonej, upajającej męce jęczałam cicho: — Jedyny mój Całowałam ręce jego — pierwszy raz w życiu ręce mężczyzny — tego wieczoru... A potem — potem, kiedy już odszedł — rzuciłam się z płaczem rozdzierającym na ziemię u drzwi — i nasłuchiwałam echa jego kroków — i szeptałam błagalnie: — Wróć... wróć... weź mię... A wiem, że gdyby wrócił, broniłabym się, jak zwykle... Zresztą — słusznie może: żadna rozkosz na ziemi nie usprawiedliwiałaby takiego pragnienia I znowu jest tak samo, jak było przedtem. Jestem zakochana, trochę szczęśliwa, wesoło ironizująca na temat wszystkiego. Witold przychodzi codziennie i jest nad wyraz czuły i miły: Czasami zjawia się nuda. Czytujemy razem powieści, poezje — literatury naukowej Witold nie uznaje. Świeżo wyszły tom Owińskiego dał nam kilka bardzo ładnych nastrojów. Idalia ma słuszność — jeszcze i to nawet brałam zbyt poważnie. Obecnie staram się być bardziej pozytywna, niż byłam kiedykolwiek. Ponieważ nie może wyniknąć z tego ani małżeństwo, ani nawet jakiś trwalszy związek — Obliczam wszystko jeszcze na rok najwyżej. Muszę być zupełnie przygotowana na lekkie przejście rozstania — i zawczasu rozglądam się za jakąś opoką, której można by się było później uczepić. Czasami — w chwilach reminiscencji idealistycznych — myślę jeszcze o mądrej, głębokiej miłości — ale rzadko. Trzeba szukać raczej czegoś innego — w rodzaju „celu w życiu” — idei — ascezy — choćby klasztoru... Dans' la béte assouvie un ange se réveille... Chociaż assouvie? Znużyła mię trochę — nie tylko miłość, ale cała ta* atmosfera. Najmądrzejsza jest wprawdzie pogarda wszystkiego — ale sama pogarda jest w sferze tych rzeczy, którymi jeszcze pogardzić można... Dziwnie pogmatwałam się teraz — i nie umiem już odnaleźć siebie — tamtej, z lodowych pól... Moc moja w wiecznym zmaganiu się sama z sobą — uległa — Prawda — jedna rzecz jeszcze: oświadczył mi się Czołhański — najnaiwniej w świecie — chociaż jestem kobieta postępowa — a mówią, że to zły materiał na żonę — on nie lęka się ufa mi — zresztą nie mógłby żyć z kobietą, która by go nie rozumiała — Poza tym ma dwieście rubli miesięcznie, co w połączeniu z moją pensją biurową — itd. Odmówiłam kategorycznie, beznadziejnie, nieuleczalnie. Co najbardziej zdumiewające — nie roześmiałam się wcale. Kiedy mi bardzo już nudno i podle, idę do Strwiązewskiego. Są ludzie, przedstawiający pewne podobieństwo do statków, jakich używali po zniesieniu niewolnictwa handlarze niewolników: mają podwójne dno. Do tych ludzi należy Strwiążewski. Na żądanie — chętnie i bez hipokryzji pozwala przetrząsnąć całą swą duszę — do dna. Tylko nie lubi, gdy ktoś zacznie mu swym Skalpelem stukać ciekawie w podłogę — rozlega się wtedy głuchy odgłos. Pod tym fałszywym dnem jest jeszcze ciemna jaskinia, w której Strwiążewski przemyca niewolników swej woli i z której nigdy nie puszcza ich na świat. Psułoby mu to jego solidną opinię między ludźmi. — Wiesz, Stefanie, ty wyglądasz na człowieka ukrywającego w sobie jakąś tragedyjkę < Roześmiał się. — Odkądże to Janka stała się romantyczna? — — Naturalnie — odkąd się zakochała. — Ty? — Patrzył na mnie ze zdumieniem. — Dlaczegóż cię to tak przeraża, arnice? — Ach, nie — nie wiem, dlaozego... Zdziwiłem się tylko.. Chociaż to z twej strony zupełnie słuszne — Tylko tak przywykłem uważać cię jedynie za coś trzeciego— — Widzisz, jakiś ty niesprawiedliwy... A ja zawsze uznaję w tobie mężczyznę... — Więc powiedz — kogo kochasz? I jesteś zupełnie szczęśliwa? Wzruszyłam ramionami. — Szczęśliwa? — to ty raczej jesteś romantyczny, Stefanie. Mogę w najlepszym razie nie nudzić się. A nudzę się tym mniej, im mniej jestem szczęśliwa — A nie nudzisz się? — Właściwie — czasami bardzo. Wtedy ciebie odwiedzam. Coraz więcej zaczynam cenić tą naszą bezinteresowną przyjaźń — Niechętnie poruszył się. Zapalił papierosa. — Kogo? — Co? — zdziwiłam się. — Kogo kochasz? — A... no — ideał w twoim stylu... A bon entendeur salut! — Nie powiesz? — Nie. Jeżeli chcesz, to zgadnij. — Głupi? — — Dostatecznie. — Ładny? — Zanadto. — Bogaty? — Obojętnie. — Imszański — i ty, Janko? urwał, patrząc na mnie jakimś niezwyczajnym wzrokiem. Zrozumiałam i powoli zaprzeczyłam głową — zresztą dlatego tylko, aby dać świadectwo prawdzie Odetchnął. — A przecież nie pomyślałbym nigdy — Czemu?... przejęłam się tylko twymi teoriami o miłości... — Tak — ale — Cóż? — To jest zupełnie co innego... Nie ma pierwotności, żywiołu — — Rzeczywiście — na tym więc punkcie tylko nie idę za tobą. Ale ja często wolę dobry kunszt, niż problematyczną żywiołowość. — Tak, zapewne — zresztą — — Zresztą? — Obecnie już i ja przestałem należeć do wyznawców swych teorii — Helena mię zupełnie złamała — Zasadniczo odmieniam styl — jestem teraz bez dogmatu. — Myślałam, że gruzy twych dogmatów odrestaurują kucharki — — Próżne nadzieje — okazało się, że są niemożliwe — nawet dla mnie Te próby właśnie zachwiały mię ostatecznie. — Więc teraz — cóż? — Szukam miłości — — Och — i ty! przyszłam właśnie do ciebie, by od niej wypocząć... To jakiś fatalizm. Miazmaty w atmosferze Stefanie — miej litość nade mną! — Uśmiechnął się pobłażliwie. — Tak prędko? — jakże ty się łatwo męczysz, Janko — Poszliśmy do kawiarni. Przy jednym ze stolików ujrzałam Ginę z Radłowskim. Nie było żadnego wolnego miejsca, więc usiedliśmy przy nich. Zapoznałam obu panów. Strwiążewski nie lubi artystów, ale ten podobał mu się widocznie, gdyż ma pozory zwykłego dżentelmena. Ja rozweseliłam się nadzwyczajnie —* i zaczęłam kokietować malarza. Tym razem był zupełnie inny. Miał oczy zgaszone i wydawał się znacznie starszy. Mówiłam o rzeczach oderwanych, starałam się być oryginalna i błyskotliwa. Wzrok Radłowskiego nie schodził z mojej twarzy. — A jednak, ty jesteś dużo bardziej kobietą, niż kiedykolwiek sądziłem... Odpowiedziałam Stefanowi wzrokiem tryumfatorki, na koniec to najtrudniejsze ze zwycięstw — niestety właśnie spóźnione... Mówił dalej: — Za lat parę, 'kiedy wszystkie moce dojdą w tobie do zrównoważenia, staniesz się czymś wyjątkowym... Tak może będzie wyglądała kobieta przyszłości... — Nie chcę tego — Powab ma dla mnie to tylko, co się we mnie staje. Dumna jestem nie z tych mocy, co są we mnie — ale z tego, że one nie przestały jeszcze walczyć z moją wolą. Z doskonalących się niedoskonałości dumna jestem, z myśli, co wzajemnie, sobą j gardzą, z instynktów, przeciwstawiających się jeszcze niekiedy logice, z atawizmów, których odkrycie i sformułowanie ważniejsze jest i piękniejsze od ich pokonania — z tego przebogatego, oślepiającego dzikimi barwami, ogłuszającego jękami dysonansów, rozpętanego w biegu błądzącym, spiralnym, nawet wirowym — z takiego stawania się wiecznego dumna jestem... Że jeszcze mogę się stawać. — I stokroć wolę typ kobiety przejściowej niż typ (kobiety przyszłości — bo kobieta przejściowa zapowiada nieskończenie więcej, niż tamta w swym dokonaniu się usprawiedliwi. —.Ani pani — mówiłam do Giny — z jakąś panteistyczną teorią miłości, ani Wildenhotffowa z jej męską prawie lekkomyślnością erotyczną, ani Idalia, ani Marta — wy wszystkie nie jesteście także kobietami przyszłości, pełne jesteście teoretycznych egzageracjd, klinów, fałszów, atawizmów, krańcowości — A jednak , wolę was od tej przyszłej, wymarzonej, wolnej, szczęśliwej — której zrównoważone, świadome, wielkie pragnienia nie przekroczą jednak zakresu możności ich zaspokojenia, wolę was od najdoskonalszego szablo nu, od najwyższej normy, od najbardziej wysubtelnionej i mądrej, od najbardziej konsekwentnej filister"* ki — Gina zachmurzyła się. — Więc całe to bolesne szamotanie, cała męka stawania się — po to tylko? — — Dla sławy ostatnich okazów -gatunku. Dążymy do tego, by abstrakcyjny typ kobiety, dokonawszy się, zaginął, jak zaginął oderwany typ mężczyzny. — Z tego poziomu zaczniemy się razem ż nimi rozwijać — jako ludzie... Szamotanie się, walka żywiołów — nowe stawanie się, tylko już nie w tej ciasnej sferze kobiecości, która nas przecież trochę dusi. — Swoją drogą — konkludował Stefan — wnuko*- wie nasi będą nam strasznie zazdrościli, żeśmy żyli w epoce ostatnich kobiet. — Miejmy nadzieję, że ta epdka potrwa jeszcze — póki nie wyzdychają wszystkie goryle... — Jakaż paralela! — boleśnie westchnął Strwiążewski, dotknięty w swym rycerskim kulcie dla dam. Zaś kiedy wracaliśmy już do domu, po pożegnaniu Giny i Radłowskiego, rzekł pokornie i niepewnie: — Janko — daj ty pokój z tym Imszańskim — przecież to nie jest warte ciebie. — Bardzo chętnie — ale — Słuchaj, Janko — ja nie wiedziałem dotąd, że ja kocham ciebie — tylko ciebie... Czy — Janko — czy ty ostatecznie nie zgodziłabyś się? — — Przez Boga, Stefanie — tylko nie oświadczaj się czasem! Przed paroma dniami spotkało mię już to samo — stanowczo, coś w powietrzu — miazmaty nowej wiosny Ale ja jestem w fazie odpalania — daj pokój Śmiałam się, ale byłam bardzo zdenerwowana. Gdyśmy się widziały ostatnim razem, Gina prosiła mię, bym przyszła do niej, gdyż ma mi coś do przeczytania. Powitała mię prawie wesoło. Miała dziwnie błyszczące oczy, nic ze zwykłej apatii. — Owińskiego ślub w tym tygodniu — zakomunikowała obiektywnie. — Widziała pani już jego poezje? — — Tak — czytaliśmy je z Witoldem.. — Jeden z wierszy był mi tam zadedykowany... Widziałam to jeszcze w korekcie, którą sama robiłam. Tymczasem w tomie nie ma tej dedykacji — została I prawdopodobnie wykreślona już przy rewizji — Wyjęła z szuflady biurka dwa gęsto zapisane arkusiki listowego papieru. — List od niej — objaśniła. — Do pani? — Tak. Niechaj pani przeczyta — Brzmiał tak: „Dawno pragnęłam już pisać do Pani — a nie czyniłam tego nie dla braku odwagi lub przez poczucie jakiejś nieusprawiedliwionej, przesadnej delikatności, tylko dlatego po prostu, że — uważając za największe zadośćuczynienie w cierpieniu możność nienawidzenia za nie kogokolwiek — nie chciałam pozbawiać pani przedmiotu nienawiści. Zdaje mi się bowiem, że po wysłuchaniu mnie, nie będzie pani mogła uważać mię dalej za swego wroga. Dziś piszę — gdyż sądzę, że na miejsce tego zadośćuczynienia potrafię dać pani inne. Czynię to przy tym bez wiedzy naszego narzeczonego, gdyż nie wiem, czyby mu to było miłe lub niemiłe, nie sądzę zresztą, by on był. jedyną drogą, na której byśmy się porozumieć mogły. Wieczór ten, w którym znajdowałyśmy się pod jednym dachem, pozostał w pamięci mej wspomnieniem bardzo przykrym. Nie dlatego, bym czuła się wówczas winna względem pani — bo — wiedząc od początku, że O. jest zaręczony, nie grałam w stosunku do niego żadnej roli aktywnej, bo na miejscu moim mogłaby się znajdować każda inna kobieta bez żadnej różnicy dla Pani, gdyż jemu potrzebny był w tym czasie właśnie taki pionek na szachownicy życia, który się zowie formalną narzeczoną, bo na drodze swojej spotkał mię pani przypadkowo, bez żadnej konieczności logicznej; — i nie dlatego też, bym miała dla Pani współczucie — nigdy uczuciem tym nie zbagatelizowałam Pani w mych myślach — gdyż sama nie uważam się za szczęśliwszą od pani. — Wieczór ten był mi przykry mianowicie dlatego tylko, że ja sama, patrząc z zewnątrz, uczuciowo solidaryzuję się zawsze z tymi, którzy zostali zwyciężeni, że sama dla siebie byłam niesympatyczna. Przykro mi było, że w pojęciu Pani byłam jakąś obcą, zwycięską rywalką, byłam jedynie narzeczoną Pani narzeczonego, wrogą, nieznajomą "nią" — a nie kobietą, bliską wspólnym poczuciem wspólnej niedoli. Przykro mi było, że siedziałyśmy tak z dala od siebie, że nie mogłam wtedy przyjść do pani, dobrze i mądrze spojrzeć w Pani mądre oczy — i mówić o rzeczach dużo ważniejszych niż dzielące nas, dawno uznane prawo, że miłość nie trwa wiecznie i lubi rozmaitość. Pisać o życzliwości mej dla Pani byłoby pewnie dość paradoksalnym. Powiem więc tylko, że mam dla Pani szczere i głębokie uznanie, jako dla kobiety świadomej swej wartości i swoich praw, jako dla kobiety nowej; że cenię panią jako duszę blisiką mi, subtelną i czującą, jako zdolną, oryginalną malarkę. Poza tym mam dla pani pewien czysto osobisty dług wdzięczności: przez fakt, że O. był Pani w ciągu lat trzech względnie wierny, liczba jego przelotnych miłostek, stanowijących moje utrapienie, zmniejszyła się znacznie. — Nie mam dla Pani żadnych złych uczuć wtedy nawet, gdy O. zapuszcza się w przeszłość i zabawia mię opowiadaniem o swej miłości dla Pani. Przypuszczam, że teraz już nie czuje Pani do mnie żadnego żalu ani instynktownej jakiejś niechęci — prawda? Zamiast tego dam Pani inną rekompensatę za Pani smutek — mianowicie świadomość, że nie ma mi właściwie czego zazdrościć. Należę, jaik Pani, do ludzi, którzy we wszelkich warunkach muszą cierpieć, bo życie zbyt jest brutalne, by przez nie można było iść bez bólu, mając, jak my, wszystkie nerwy obnażone. Obiektywnie zaś rzecz biorąc — czyż nie na pewno lepszym jest cierpienie po konkretnej stracie, ze wspomnieniami szczęścia lub złudzeniem, że byłoby ono możliwe, gdyby zmieniło się coś na zewnątrz — od bólu w tym jedynym okresie życia, w którym nie powinno się go -czuć zupełnie, od cierpienia, które wyklucza przypuszczenie, a nawet marzenie o możliwości szczęścia? Czyż nie najgorszym jest cierpienie w zenicie życia, w największym napięciu jego zdolności uszczęśliwiania? — Naprawdę godnym zazdrości jest tu zawsze i niezmiennie nasz narzeczony. Ja szczęśliwa nie jestem — i wątpię, czy Pani nią kiedykowiek była. — Dziwny typ, który, wiecznie rwąc kwiaty i śmiejąc się do słońca — drogę swą znaczy, często nieświadomie nawet, cudzą bezustanną męką i próżnymi, niegodnymi nas obu łzami. Nie piszę do Pani, by zapewnić sobie wolne od wyrzutów sumienia miodowe miesiące — bo, powtarzam, nie czuję się winną wobec Pani. Pragnę tylko, by mię Pani poznała taką, jaka jestem — i nie czuła we mnie żywiołu obcego lub wrogiego. Nie jestem sentymentalna i (nie lękam się nienawiści ludzkiej, lubię ją nawet, nie chcę jednak, by mię nienawidziła Pani. Smutne byłoby, gdyby jeden poeta miał rozdzielić na zawsze dwie mądre i sympatyczne kobiety. Całuję Pani usta —” — Miły człowiek — zauważyłam. Spojrzałam na Ginę. Była zgnębiona i stara. Zgaszonymi oczami czepiała się bezsilnie sprzętów, ścian. — Ona go nie kocha nawet -— zimna rezonerka — rzekła głucho. — I to dla niej — dla niej ! Za co taka krzywda — ?! Ścisnęła rękami głowę i zaczęła łkać głośno. Po tym wydarła mi list z ręki i zaczęła go gnieść, szarpać palcami — — Nienawidzę — ach! — tej — tego bydlęcia! — Spokojnie przyniosłam jej wody. Jednocześnie myślałam, że wolę ją w tym niesprawiedliwym uniesieniu niż tamtą — wspaniałomyślną, szlachetną, mądrą, nową. Dziś przed bramą biura czekał na -mnie Smiłowicz. Przez chwilę zdawało mi się, że czas się cofnął... Coś tak strasznie minionego i zapomnianego — — Pan?... stamtąd?... jak dawno?... nic nie wiedziałam... — Manifest... Okrągłe pięć lat minęło — właśnie. Przyjechałem w zeszłym tygodniu, byłem tylko u Obojańskiego — nie znał nawet pani adresu... Czy to się godzi?... Ach — jakże się pani zmieniła... Nie spodziewałem się po pani takiego odstępstwa — słyszałem tyle rzeczy — — — A cóż z panem?... — spojrzałam na jego brzydką, wychudłą twarz, szczecino watą, niewielką bródkę. Zatracił zupełnie dawną niefrasobliwość uśmiechu. Ogorzałość prawie chłopska spadła na tę twarz, jak chmura. Ja?... — uśmiechnął się wargami, zwykle zaciętymi, teraz — nie z bólu, ale z przyzwyczajenia bólu. — Ja — nie domyśliłaby się pani... Ożeniłem się tam z towarzyszką mego losu, mam syna... — A zdrowie pańskie jakże? Cóż pan tu teraz będzie robił w Warszawie?... — Coś się zrobi — machnął ręką. — Obecnie jestem trochę na bruku... Przy tym gruźlica... W ogóle widoki nie najlepsze... Poprosiłam go, by zaszedł do mnie. — Pani -mieszka z nimi? — rzucił niespokojnie. — Nie już — — Ach, to bardzo dobrze. Profesor Obojartóki zmartwił mię okropnymi opowieściami o pani — przesadzał pewnie, bo ma żal do pani za to zupełne zerwanie... On panią bardzo cenił. To, że pani się tak zmarnowała, uważa za największy zawód swego życia — Szliśmy ulicą, mówiąc o starych czasach. Dowiedziałam się, że Rosławsiki bierze udział w jakiejś ekspedycji polarnej. Nie darmo widać nazywałam go władcą lodowych pól. — A wie pani — rzekł nagle Smiłowicz z pewną nieśmiałością — może by pani zaszła raczej do nas. Żonie mojej opowiadałem o pani — chciałaby panią poznać, nikogo tu nie ma w Warszawie. Zobaczy pani Jędrka — — Zgodziłam się z chęcią. W niewielkim pokoiku na czwartaku kawalerskim w chaosie kufrów, sienników i gratów powitała nas pani Smiłowiczowa. Poprosiła od razu, byśmy mówili cicho, gdyż Jędruś może się obudzić. Z namaszczeniem pokazała mi śpiącego w kołysce rocznego dzieciaka z nosem zadartym po mongolsku. Prawdopodobnie skutek zapatrzenia. Powiedziałam parę komplementów w rodzaju „śliczny chłopak” — nie lękając się posądzenia o ironię. Smiłowiczowa nie wygląda zresztą na „młodą matkę”. Jest to niewielka, chuda, poczerniała kobieta, w ciemnej sukni i binoklach na nosie. Nalała do małej miseczki przy maszynce spirytusu i, czekając aż się wypali, mówiła przyciszonym głosem: — I to powiadają, kochana pani, że kobieta słabsza jest niż mężczyzna.. Te wszystkie siły, które my tracimy na macierzyństwo, nie idą zupełnie w rachubę — tak jakby one marnowały się bezużytecznie A zresztą i poza tym — niechby który z nich spróbował przejść to, co ja przeszłam... Z rocznym dzieckiem, proszę pani — tam, w mróz — iw drodze — Gospodarstwo, mąż niezdrowy — a tu, niech pani zobaczy — jeszcze przy tym wszystkim zdążyłam tyle przetłumaczyć— i teraz się to gdzieś sprzeda... Zastałeś dziś tego księgarza, Józieczku?... Pokazała mi plikę rękopisów, zapełnionych drobniutkim, kobiecym charakterem. Smiłowicz z dumą spoglądał na mnie. Gdy się spirytus wypalił, Smiłowiczowa zaczęła szybko pompować powietrze; on dobywający z rurki gaz zręcznie podpalił zapałką. Rozległ się szum, jednocześnie trochę nafoianego swędu uniosło się do góry. — A ten szum nie zbudzi Jędrusia? — udawałam troskliwość. — E — nie, przyzwyczajony już — : Pijąc herbatę, mówiliśmy o sprawach ideowych. Nie czytałam żadnej z książek, o których oni mówili — i z trudem przyznawałam się do tego. Miałam wrażenie, że przeniosłam się zupełnie na inną planetę i — wciąż czułam się skrępowana, jak intruz. Mój kostium angielski raził mię trywialnym kontrastem z tym tłem — jednocześnie nieestetycznym i podniosłym. A życie moje wydało mi się zupełnie podobne do mego kostiumu. Gdy zgaszona maszynka przestała nagle szumieć, za ścianą rozległ się gwar wielu ’ głosów, rozdzierany niekiedy cienkim piskiem kobiecym Na czwartaku bawiła się młodzież. — Widzi pani... I tak co dzień prawie... Przeszkadza ogromnie w pracy... Żeby też takie cienkie ściany budować... Ogarnęło mię zdziwienie, połączone z odcieniem zazdrości: wobec takiego kontrastu — ona to tylko pomyślała. Żadnych porównań, przeciwstawień — — Jędruś zaczął nagle z zapałem płakać w kołysce. Porwała się od stołu, potrącając mię w pośpiechu. Kołysząc dziecko, zawodziła z cicha piosenkę bez melodii i bez słów — głosem podobnym raczej do urywanego skrzeczenia. Czasami mówiła: — Synusiu mój, kochany, jedyny, śliczny — Potem pochyliła się poza kołyskę i rzekła nagle z niesłychanym ożywieniem: — Nie zna pani jakiego dobrego lekarstwa na pluskwy?... Wprost rady sobie dać nie można z tym świństwem — Józiek zupełnie sypiać nie może... Nie dość, że kaszel go męczy... — Terobein, zdaje się — mówiłam uprzejmie. — Dziękuję pani serdecznie — spróbuję jeszcze tego... Wie pani — choćby najporządniej trzymać — nie można przy takiej ciasnocie... Wróciła do stołu i zaczęła oJxxwiadać bardzo zajmująco treść jednej z przetłumaczonych przez siebie książek. Jakieś angielskie szkice ekonomiczne. — Józiek zachęca mię, żebym sama pisała — ale na to trzeba swobodnej głowy... Nagle z rzewnością spojrzała na męża: — Myślę, że w tym klimacie Józkowi od razu zrobi się lepiej — przecież kiedy wyjeżdżał stąd, był całkiem zdrów. Pani go pamięta z tych czfisów?... — A jakże — doskonale — Zaczęłam jej opowiadać o wspólnych naszych wycieczkach do Obojańskiego. — Ale — dokazała pani cudu — Zawsze był taki nieczuły na wdzięki niewieście — dodałam poczciwie, by nie dawać jej powodu do podejrzliwych domysłów zazdrości. Zorientowałam się jednak zaraz, że delikatność moja była tu zupełnie zbyteczna; ta kobieta tak daleka była od wszelkich myśli tego rodzaju. . — Jeszcze jak byłam w gimnazjum — mówiła znowu — postawiłam sobie za cel pogodzenie obowiązków względem społeczeństwa z obowiązkami względem siebie. Przeciwnicy emancypacji twierdzą, że kobieta uczona nie może być dobrą żoną i matką — to ich najsilniejszy argument... Żeby tylko same kobiety chciały zrozumieć, że to możliwe, to wszystko można pogodzić... Ja, proszę pand, skończyłam socjologię w Brukseli, kiedyś nawet drukowałam niewielkie rozprawy po francusku, później ani trochę nie pozostałam w tyle za postępem tej nauki, ciągle wiele czytuję, teraz tłumaozyłam — czasami nawet Józiowi służyć mogę materiałem faktycznym, a — proszę pani — czyż najgłupsza filisterka, będąc w moich warunkach materialnych, więcej mogłaby dać z sieibie dziecku... Niech pani pomyśli, że ja nie mam niańki, bony — nic z tego, czym zawsze posługują się te osławione dobre matki — karmię sama, sprzątam, gotuję — stróżka tylko przynosi prowianty z miasta... Chciałabym bardzo, żeby tu tak kto przyszedł z tych mądrych panów... — Jeżeli wyrobnica dzień cały pracuje poza domem, pozostawiając dzieci bez opieki — to jest to zupełnie naturalne, dobre, pożyteczne — mówił Smiłowicz — Ale niech kobieta spróbuje parę godzin wieczornych poświęcić nauce —'to to już jest emancypacja, stojąca na drodze do spełnienia obowiązków matki — Smiłowiczowa była bardzo zadowolona. — Żałuję tych, co nie wiedzą, jakie ogromne szczęście znaleźć można w małżeństwie, jeżeli ludzie rozumieją się i odczuwają wzajemnie... —- Tkliwie patrzyła na męża. Zza ściany dolatał wciąż gwar i dziwnie drażniący, wstydliwy, łkający chichot głosów kobiecych. Smiłowicz był trochę roztargniony. — Co za bydło — ulżył sobie wreszcie. — Oni nie są źli, tylko nieszczęśliwi — rzekła ona. — Żałuję i ich także... Smiłowicz nie odrzekł nic. Po chwili zaczął mię namawiać, Ibym poszła kiedy do Obojańskiego. Przyjąłby mię bardzo serdecznie — trzeba go znać, jakie to mimo wszystko dobre serce. — I wciąż siedzi w tych swoich książkach — zakopany po uszy — nieczuły na wszystko, co się dzieje ila szerokim świecie... Dla mnie teraz ta jego pracownia wydaje się Jakimś wymarzonym azylum... Pójdziemy do niego, panno Janino... Zaiste — niezły pomysł. Środowisko Smiłowiczów — to nie wytchnienie dla mnie. Odwykłam już — i nie mogę powrócić. Do licha — przypominam sobie, że pluskwy były też raz u Imszańsłrich — tylko tam nie mówiło się o tym. Przy tym ta kobieta... Rzuciłabym ją chętnie przez okno do idealisty, marzącego o kobiecie nowej, szlachetnej, równej mężczyźnie — jak Diogenes oskubanego koguta, z okrzykiem: Ecce femina! Tak bowiem w rzeczywistości wygląda ta utopijka. A Obojański — majestatyczny, siwobrody mistrz o pozorach mędrca greckiego. Nieskończone, sofistyczne, płytkie i łatwe dysputy na tematy podniosłe... Nawet monografie wielotomowe owadów... Jest w tym jakiś dziwnie pociągający mię styl — Dziś znowu czułości i > przyrzeczenia. Będziemy się kochali, będziemy się kochali, aż... — Witoldzie, słuchaj, dokądże my będziemy się kochali? — rzuciłam niespodziewanie dla samej siebie. — Zawsze — odrzekł z zupełną pewnością. — Jak to zawsze?... — Ach — no tak, póki nie umrzemy oczywiście... A może wierzysz w miłość trwającą i poza grób? — Nie — nie — — — Więc do śmierci. Ponieważ zaś ja na pewno umrę pierwszy, więc — cała przyjemność po mojej stronie. — Skinął głową po wersalsku. Cofnęłam się w siebie na chwilę, by sformułować obraz. Widzę się w szacie greckiej na ławce kamiennej, nagi, toczony łokieć opieram na balustradzie... Przechylam głowę przez ocembrowanie z marmuru — i patrzę uważnie, obiektywnie w moją otchłań. A dno mej otchłani głębsze jest niż nieskończoność. — Niestety z rozmyślań tych wiem jedno, że ładna jestem w tym przegięciu i w tej szacie. Na niebie płonie słońce. Po jasnym morzu płynie lekka łódź z szyją łabędzią zamiast dziobu. A w łodzi siedzi Witold. Lekko, z uśmiechem wytwornym pływa po morzu życia i kąpie się w słońcu. A ja bezcelowo patrzę w moją otchłań. — Witoldzie — ty wiesz, że takie rzeczy kończą się jednak prędzej lub później — — Skądże to mogę wiedzieć? — Choćby z doświadczenia — — Ach — Janko, tyle razy już prosiłem cię, najmilsza... (Weselej): Ja nie jestem ani trochę empirykiem zresztą... Stąd dziś wiem akurat tyle, 00 na początku — i po dawnemu lubię złudzenia,:. — Czemuż ty nigdy nie spojrzysz temu świado mie — oko w oko, czemu boisz się wiecznie, czemu to na mnie, zawsze na mnie spoczywać musi cała ta męka jasnowidzenia?... Jak bym ja strasznie chciała — wiesz, z tych snów szkarłatnych kiedy się budzę — spotkać się z mądrymi, spokojnymi, pełnymi świadomości oczami — bo musi ktoś czuwać, by mógł spać ktoś. A widzę zaciśnięte powieki o rzęsach płowych i nozdrza rasowe, drgające... I ogarnia mię przerażenie, że oto zasnęłam na chwilę, a nad bezpieczeństwem moim nie czuwał nikt... Witoldzie — Nie odpowiadał, chodził niespokojnie po pokoju. Zapalał papierosa przy stoliku, odwrócony ode mnie — Po chwili mówiłam: Nie po to, by oprzeć się... Rozumiesz, nie chcę siły podpierającej, osłaniającej mię — lecz takiej, która godna byłaby mi się. przeciwstawić... Chcę ekwiwalentu mej siły, chcę równego ciężaru na drugiej szali wag... Nie masz pojęcia, co to za groza, gdy moja szala przeważająca spada szybko w dół — w otchłań smutnej pychy... Zatrzymałam się na chwilę — czekałam. Nagle zaczął mówić, nie obracając ku mnie głowy, spokojnie i miękko: — Widzisz, Janko — dotąd nie mówiłem ci o tym nigdy, ale to mi cięży — dzisiaj już... Nie do zniesienia... Ja jestem szczery może, ale nie jestem prawdomówny — nie lubię po prostu... Jest jedna rzecz... Umilkł. Po chwili jeszcze bardziej miękko: — Jest jedna rzecz... Widzisz, duszko — ty mię straszliwie męczysz... Tak — męczysz mię czasami w taki sposób, że tracę moc nad sobą i cierpliwość — To są wprost tortury — Zechciej mi uwierzyć — Ja nie mogę się teraz łamać do twoich teorii, ja nie potrafię, zresztą — nie chcę — Nie robisz żadnej ofiary, nie poświęciłaś dla mnie nic, więc nie masz prawa stawiać warunków... Musisz mię brać takim, jakim je stem — musisz się starać mię poznać i ty do mnie raczej się stosować niż ja do ciebie... Pamiętaj — nie znoszę patosu, nie umiem stać na koturnach — nie umiem, nie umiem — Męczy mię to tak, że często wolałbym uciec — uciekać jak najdalej, jak najdalej — Zmyślam polowania, kolacje, posiedzenia — by choć czasami wytchnąć... Widzisz — prawdę dziś mówię. Nie dlatego, że cię nie kocham — ach, któż by mi kazał w takim razie, gdybym cię nie kochał tak bardzo, tak głęboko — któż by mi kazał choć na chwilę znosić to wszystko Przecież ty wyobrazić sobie nie możesz, jak niesłychanie despotyczna jest twoja indywidualność... Wieczne pretensje, Janko, narzucanie więzów, wymagań, stylów... Czyż ja ciebie choć cokolwiek krępuję? — o nic nie miałbym pretensji, wolałbym nawet, byś i ty czuła się winną wobec mnie w czymkolwiek, szanuję cudzą swobodę — czemuż w tobie nie ma tej tolerancji? Ja nie pojmuję zupełnie, dlaczego wy wszystkie jesteście takie zazdrosne!... i dlaczego tak wiecznie filozofujecie!... Zmęczony wybuchem, osunął się na fotel z dala ode mnie i zapalał drugiego papierosa. Nie mówiłam nic długo. Wygrzebywałam się spod gruzów zwalonego gmachu — tak nagle — niespodzianie... Kto by przypuszczał — Ten płoworzęsy paź — „jak Samson, jednym wstrząśnieniem kolumny”... Niezupełnie rozumiałam jeszcze... — Ależ ty mnie zupełnie nie kochasz, Witoldzie... — odkryłam wreszcie. — Właśnie to wszystko, co jest we mnie istotne... Skupiłam myśl. — Nie, kiedyż to nieprawda zresztą — przypomnij sobie, w którym z nas więcej jest patosu, naiwnego, głupiego, głupiego patosu... kto to marzy wiecznie o jakimś idealnym braterstwie dusz, zamiast zwyczajnie traktować miłość To ja przecież nie cierpię patosu, ja właśnie ściągam cię wiecznie z koturnów Witold patrzył w okno. W pozie miał arystokratyczną manierę znużenia i zniechęcenia. — Ach, Janko — mówił już zupełne apatycznie — to jest w tobie tylko teoria... Używasz jej do walki z tym patqsem i sentymentem, który czujesz w sobie, mimo że się go zapierasz sama przed sobą... I ta ustawiczna walka, to puste, nieświadomie hipokryzyjne teoretyzowanie — jest już samo przez się najlepszym dowodem i największym patosem. Ty się łudzisz tylko... Ty jesteś zupełnie taka, jak inne kobiety — zdolna do przywiązania się bezgranicznego, do poświęceń... Słuchaj — gdybym ja ciebie teraz przestał kochać — i odszedł — i zapomniał (mężczyźni tak łatwo zapominają!) — tęskniłabyś i cierpiała, jak każda inna — mimo twych wszystkich pozytywnych teorii — męczyłabyś się, jak przez te dwa tygodnie ostatnio — i tak samo napisałabyś list, a gdybym nań nie przyszedł — jak miałem ochotę zrobić mimo mego idealistycznego pojmowania miłości — to napisałabyś drugi i dziesiąty. Nie protestuj — ja ciebie znam — och, ja bardzo dobrze znam kobiety... Ja twej miłości i wierności — słuchaj — bardziej pewny jestem niż wierności Marty — chociaż ty utrzymujesz zawsze, że za moją zdradę zapłaciłabyś tym samym. Marta umiała się dla mnie zapomnieć, ty nie potrafisz tego nigdy. Teoria — i zawsze teoria, patos sceptycyzmu, pewności siebie, ptaszęce chowanie głowy przerażonej pod skrzydło... Byłam zupełnie przybita... Pustka straszna, nieskończona, rozpierała mi piersi... Dziwne złudzenie — czy sugestia — uczułam się taką słabą, jak on mówił, taką strasznie w jego mocy... Zaczęłam płakać. — Nie wierzę... nie wierzę... nigdy mnie nie kochałeś... W nim od razu nastąpiła reakcja. Stał się dobry i łagodny, jak pierwej. Podszedł do mnie — przytuli^ pocieszyć. Zaczął poczciwie żartować. — Czemuś ty mi tego nigdy pierwej nie powiedział? — pytałam. — Przeczuwałem pewnie, że się rozpłaczesz, jak dzisiaj, niegrzeczny dzieciaku I nagle poczułam w sobie jakąś niechęć. Zupełnie nagle i bez przygotowania. Zaczęły mi wracać do pamięci różne nie dostrzeżone szczegóły, niezbite dowody, tysiączne drobne fakty z naszej przeszłości — — I jeszcze jedno przeczuwałeś, Witoldzie — — Co, Janko? Spuściłam oczy i uśmiechnęłam się. — Że od tej chwili nie będę cię już kochała — Mówiłam szczerze i z zupełną pewnością. Tak — tego właśnie było mi trzeba... Otarłam ostatnie łzy. — Ach — przestań, dziecko. Widzisz — to jest znowu patos. Sama w to nie wierzysz, co mówisz — perswadował niby spokojnie, ale w oczach jego wyczytałam niepokój — — Mniejsza, czy ja wierzę — uśmiechnęłam się znowu. — Najważniejsze jest to, że ty już uwierzyłeś Pobladł lekko i szukał nerwowo papierośnicy. — Przestań! — krzyknął nagle ostro. Znowu zbliżył się do mnie. Wstałam. Wszystko drżało we mnie, ale mówiłam spokojnie: — Nie lubię tragicznych ani wulgarnych rozstań. A że znudziła mi się miłość w ogóle, a twoja osoba w szczególności — dlatego proszę cię, teraz odejdź. Spokojnie podajmy sobie dłonie na pożegnanie — i odejdź. Przystąpił do mnie z nasępionymi brwiami i burzą w spojrzeniu. Odsunęłam się. Stał chwilę i zmagał się ze sobą. Miałam wrażenie, że rzuci się na mnie. Rasa zwyciężyła. Ukłonił się, pocałował mię w rękę i odszedł. Stałam na miejscu z pochyloną głową... Paź płoworzęsy... oczy matowe, słodkie, smutne... usta o zapachu róż więdnących... ten, który był mój... — A jednak — dokonało się — szepnęłam. A dziś? — wrażenie, jak po przejściu Rubikonu. Stoję na drugim brzegu z lekką niepewnością, czy tak właśnie jest dobrze... Ale powrócić bym nie chciała. Z samego rana przysłał mi kosz przepysznych owoców południowych i kilka więzi kwiatów. ...Stypa po czymś, co zostało pogrzebane, kwiatami przysypana jest jakaś trumna — Ale to nic — na Boga, to nic — Czasami obeliski grobowców służyć mogą za bramę do życia Smiłowicz był u mnie. Nie przypuszczałam, że i on ma chwile duchowej depresji. Wcisnął się w kąt fotelu, na którym siedział wczoraj Witold. Milczał czas jakiś. Potem rzekł: — Czasami mam wrażenie, że jestem idiota... Ponieważ marnuję życie dla fikcji... I zazdroszczę pani... — Alboż pan marnuje życie? — spytałam zdziwiona. — Była pani u nas przecież — widziała pani — Co? — Wszystko... — Przecież pańska żona jest szczęśliwa — próbowałam bronić. Jednocześnie pomyślałam, nie wiem czemu: „Jak się ci ludzie mogą kochać?” — Moja żona — wyrzekł powoli — może... Ja nie zawsze... — Mówią, że rodzina to wielka rzecz... Nawet jeżeli zawiedzie idea — pozostanie coś... Nie odpowiedział. Po jego wychudłej twarzy snuły się przykre, wstrętne myśli. Okiem przebiegł pokój. — Ile u pani kwiatów... — szepnął. — To kwiaty pożegnania. Tych może mi pan nie zazdrościć... Chmurzył się znowu. — Pani wie — jestem chory I to mię tak gryzie... Nie dlatego, żebym żałował życia — ale dlatego, że nie mam czego żałować — Milczałam. — Pewność bliskiej śmierci daje nową zupełnie projekcję życia... Zjawia się dziwne ukochanie konkretu — i straszna nienawiść do abstrakcji... A każde wyrzeczenie się, każde przezwyciężenie siebie — staje się nowym gwoździem do trumny... — Pan kocha wszakże swoją żonę? — spytałam po* chwili. — Tak — — 1 syna także? Potwierdził głową. — Więc — chciałam wyciągnąć z tego jakiś wniosek pocieszający, ale nie udało mi się. — Więc — powtórzyłam znowu i bezradnie umilkłam. — Jaka pani dobra — szepnął. Długo patrzył na mnie z wdzięcznością w spojrzeniu — Jaka pani ładna rzekł nagle. Nie wiem dlaczego, ogarnęło mię przerażenie. On odwrócił oczy i bawił się stojącymi przy nim w wazonie storczykami. Głaskał je swą chudą ręką. — Gdy się zapytuję siebie teraz, dlaczego robiłem to wszystko — sam nie umiem sobie odpowiedzieć. Dlaczego deptałem zawsze w życiu takie kwiaty? Dlaczego Obojański pokrajałby je na kawałki, by z nich wydestylować czystą teorię — klasę, gatunek, ro dzinę?... Dlaczego pani nazywa je kwiatami pożegnania?... Dziś rozumiem, jaka straszna jest ta pokutna, ośmiokolejna droga cnoty — dziś łoże udałbym sobie z tych kwiatów. — Ja umiem odpowiedzieć: dlatego, że pan był silny. — Więc ukochanie życia jest słabością?... Zamyślił się. — Może... może ja kocham teraz życie dla tego samego, dlaczego Voltaire spowiadał się przed śmiercią... może to właśnie zanik sił życiowych... — Zresztą życie... — Zaczęłam mu tłumaczyć obszernie, że właściwie życie jest złe i nie warto żałować, gdy się je ominęło, że pozostawia po sobie żal większy jeszcze, niż wyrzeczenia się i przezwyciężenia — i jeszcze silniejszą reakcję... — Reakcja po życiu skłania ku nieżyciu i ułatwia śmierć — rzekł on. — Tym lepiej... Potem dodał: — Zresztą dobrze, nie pragnę życia — chciałbym tylko przekonać się o tym, że życie jest złe — sam się przekonać, że życie jest złe — To wszystko, czego chciałbym Gdy odchodził, obdarzyłam go masą kwiatów pod pozorem prośby, by zaniósł je ode mnie żonie Przez okno patrzyłam, jak szedł ubrany w futro mimo łagodnego powietrza, tuląc do piersi moje kwiaty... Wieczorem posłałam po Strwiążewskiego. Myślałam, że mię trochę pocieszy — tymczasem mimo widocznych starań, nie był w humorze. Dlatego zaproponowałam pójście na spacer. Noc była cudna, pogodna i wietrzna, przesycona słodką, senną, otumaniającą wtmią nadchodzącej wiosny. Światła latarń wyciągały się w nieskońcźone sznury brylantów, na ulicach było pusto i jasno. Zza nieregulamych grzbietów kamienic raz po raz wychylał się biały księżyc. Świat był ładny, obojętny i zimny — to właśnie, co ja bardzo lubię. Szliśmy wielką, szeroką ulicą, której środkiem przemykały zapóźnione pojazdy. Stefan żartował fałszywie. Opowiadał tragiczne losy odpalonego konkurenta. Nagle na brzegu ulicy, tuż przed nami zatrzymał się na wprost bramy wielkiego hotelu rozpędzony, lśniący, elegancki powóz. Lokaj otworzył drzwi. Z powozu szybko wyskoczył Witold i pomagał wysiadać jakiejś kobiecie. Zeskoczyła lekko ze stopni i szła szybko obok niego, szumiąca falami falban i koronek, otoczona atmosferą wytwornych pachnideł — Iseult Lermeaux. Witold spotkał się z mymi oczami wtedy dopiero, gdy, chcąc jej pomóc przy wejściu na schody, ujmował ją pod rękę. W blasku lamp elektrycznych widziałam, jak pobladł silnie. — Ukłonił się odruchowo, potem ręce opuścił bezwładnie — i wahał się. Zmieszany obecnością Strwiążewskiego, nie ruszał się z miejsca. Ona odwróciła głowę i też na nas patrzyła. Tak nam zniknęli z oczu, gdy szliśmy w jasną perspektywę ulicy. „Prędko — mignęło mi w myśli. — Zaraz na drugi dzień!” — Jednakże pan z panów raz przecież stracił zwykłą równowagę wobec widzów — zazgrzytał Strwiążewski. — Nie chcę, byś mi współczuł, Stefanie, dlatego muszę ci oznajmić, że zerwałam już z tym panem Imszańskim i postępowanie jego zupełnie mnie nie dotyka. Strwiążewski aż zwolnił kroku. — Więc, Janko... w takim razie... — Ach, Stefanie — prosiłam cię przecież... Umilkł. Szedł długą chwilę z opuszczoną głową. Wreszcie zaczął cicho: — Małżeństwo można by uważać jako związek przyjaźni — Nie, nie — Widzisz — żona nie może być równie bezinteresowna jak przyjaciel, żona nie może solidaryzować się z mężem w tym wszystkim, co tak często zwraca się przeciwko niej... To, co teraz najbardziej lubię w tobie — pogardę dla wszelkich więzów uczucia i etyki — musiałabym, jako żona twoja, znienawidzieć, twoją umiejętność kokietowania i znajomość psychologii kobiet — stałyby się dla mnie niebezpieczne lub choćby tylko niemiłe, jako wieczne przypomnienie twej przeszłości... Musiałbyś być nieszczery, musiałbyś stracić przyjaciela, by zyskać żonę — a przecież przyjaciel wart jest więcej — Słuchał mię w milczeniu. — A zresztą — powiem ci: spóźniłeś się tylko... Wtedy było to możliwe, przed rokiem — kiedy ty wciąż traktowałeś mię przyjaźnią — wtedy często zła byłam na ciebie, nazywałam cię sentymentalną pensjonarką, gdyż wystawiał przyjaźń i rozwijał przede mną swoje teorie o miłości... A dzisiaj — nie jestem już zdolna dó miłości — nie dlatego, by mię złamały ciosy losu — zupełnie nie, tylko dlatego, że mię to już straszliwie, straszliwie znudziło — Dzisiaj — mszczę się na tobie i odpowiadam ci stereotypowym: „zostańmy przyjaciółmi ”... Szłam szybko, coraz szybciej. Strwiążewski nie mówił nic. Miałam wrażenie, że gonię czarną przepaść, która za każdym krokiem odsuwa się ode mnie. Chcę, by się to wszystko raz już skończyło — tam, na tym czarnym dnie. I nie mogę dosięgnąć brzegu, żadnym cudem nie mogę. A zębami gryzę ból. „Gdybyś ty wiedziała, jak ja obłąkanie kocham jego przesłodkie usta”... przemknęło mi przez myśl dalekie, dalekie wspomnienie... — Zupełnie pani nie rozumiem — nigdy, nigdy nie zrobiłabym tego na pani miejscu... — Zrobiłam już... Niech mi pani powie tylko, co pani na to radzi?... czym się pani ratuje?... Bo przecież tak bez niczego nie można... Praca — to żadne lekarstwo... Jeżeli nic się nie zmieni, zmuszona będę rzucić biuro — gdyż mogę oszaleć... Czy pani trzyma się sztuką?... teraz maluje pani tak mało — ja nie rozumiem Gina sennie zaprzeczyła głową. — Zawsze wolałam życie od sztuki... Spojrzałam na jej wieczorowy strój. — Wybiera się pani gdzieś dziś wieczorem, prawda? — spytałam z przykrym przeczuciem, że na cały wieczór zostanę sama. Jednocześnie zarumieniłam się pod wrażeniem nieuchwytnego upokorzenia. — Proszę powiedzieć szczerze — Przez chwilę namyślała się, pomarszczywszy swe brwi, jak złote gąsienice. Potem powiedziała: — Zdaje się, że to będzie możliwe... Dawno już chciałam zaproponować pani, ale na to potrzebna ogromna dyskrecja,.. Ostatecznie przecież jest pani człowiek — poznałam panią — * Ą Nagle zdecydowała się: — Więc — mam radę dla pani... Sama tym tylko trzymam się teraz... — Niechaj pani daje prędko... — Zaraz Przede wszystkim żądam zachowania wielkiej tajemnicy — to jest jedyne, co ukrywam przed ludźmi. Następnie — dla nastroju urządzamy to zbiorowo... Wezmę tam panią — Poszłyśmy. Drzwi otworzył nam Radłowski. Ujrzawszy mnie, zmieszał się, chociaż usiłował pokryć to uprzejmością — — Nowa adeptka — objaśniła Gina. — Cieszę się niezmiernie, że pani zechciała na koniec — mówił bez żadnej uciechy, raczej bardzo zaambarasowany. Zwrócił się do Giny: — Ale coś trzeba zrobić, bo jest Emma... Giną roześmiała się. — Ależ — tant mieux! Jeżeli panui tylko o to chodzi — Radłowski uspokoił się. Zaprowadził nas do sypialni swej za pracownią i zostawił same. Zza drzwi dochodziły urywane szmery półgłośnej rozmowy. — Kto to jest Emma? — spytałam. — Bardzo ładna kobieta, tylko niezupełnie z towarzystwa... Jedna ze słynnych étoiles. Kiedyś pozowała Radłowskiemu. Gina wzięła z gotowalni niewielką flaszecZkę, sama zażyła narkotyk i nauczyła mię sposobu jego używania. Weszłyśmy do pracowni, pełnej dywanów, portier, makat, pufów, wschodnich sof, niskich i szerokich. Nic nie przypominało tu artystycznego bezładu typowych ateliers. Tylko w kącie stały stalugi z rozpoczętym portretem, a na ścianach wisiało kilka obrazów w ramach. W delikatnym świetle oryginalnych latarni ze szkła i papieru ujrzałam kilku mężczyzn i dwie kobiety. Wstali wszyscy na nasze powitanie. Od razu znalazłam Emmę. Podniosła się i szła wolno ku Ginie, nie spuszczając z nas przepysznych, płonących, nienaturalnie rozszerzonych źrenic. Miała na sobie nie suknię prawie, tylko jakiś zawój z lekkiej tkaniny stalowego koloru, pod którą modelowało się zupełnie nagie ciało; na szerokich biodrach jej kołysał się leniwie ciężki, szeroki, złoty pas wenecki. Wiele pięknych kobiet widziałam w życiu. — ale na widok tej ogarnęło mię zdumienie. Gdy zobaczyłam ją, chciałam się śmiać z radości, uklęknąć przed nią i dziękować jej za to, że jest taka cudna. Wszystko, czym entuzjazmowałam się dotąd, wydało mi się nagle blade i nikłe. I uwierzyć nie mogłam, by coś tak szlachetnie, starożytnie, królewsiko przepięknego istnieć mogło w rzeczywistości. Od natury wzięła chyba tylko życie — poza tym musiała być arcydziełem malarstwa, rzeźby, poezji. Bo piękniejsza była od natury, od nieba, od łąki, od lasu, od nocy letniej była piękniejsza — Ginę pocałowała na przywitanie, mnie uprzejmie, 1 lecz bardzo chłodno podała rękę; oczy jej, zwrócone 1 na mnie, wyrażały badawczą nieufność, chociaż starały się być spokojne i zimne. Druga kobieta była niezaprzeczenie „porządna" — przystojna, sympatyczna, zadumana blondyneczka.Przy zapoznaniu Radłowski zręcznie uniknął wymienienia jej nazwiska. To któraś z tych irréprochables — incognito... Nazwiska mężczyzn — wszystkie znane: ! dwóch malarzy, paru literatów, poeta. I oni, podobniejak Emma, mieli dziwnie rozszerzone oczy. Spojrzałam | na Radłowskiego, Ginę, nieznajomą — toż samo. Poznając tych ludzi, doznałam miłego rozczarowania: ani jednego wyłożonego lub brudnego kołnierzyka, ani jednego fantazyjnego krawata lub długiej czupryny. Natomiast poprawny strój, maniery salonowców, styl angielski, spokojny. Na tym tle anachroniczność Emmy staje się realna i przez to w dwójnasób bajeczna. Mówią wszyscy (półgłosem — nie spiera jąc się, nie 1 zapalając. Nie ma rozmowy ogólnej, tylko sporadyczne wymiany kilku zdań. Temat — ani literatura, ani malarstwo — tylko życie, a rączej — dziś. O rzeczach błahych i pospolitych — mówią wyszukanie i z samego ujęcia, z tonu, nastroju poznać można dusze tych ludzi. Należą do tego pokolenia, które etap szamotań się i walk zwycięskiego na koniec „dekadentyzmu" pozostawiło już za sobą — i doszło do jakiejś cząstkowej syntezy, którą sobie obrało za godło. Zrównoważenie wewnętrzne daje im niesłychany wykwint formy, spokój filozoficzny w koncepcji świata, ekstatyczny kult życia, które w tym rzucie staje się prawie synonimem Piękna. Cechuje ich wielkie uświadomienie, arystokratyzm ducha, pogarda brzydkiej miernoty, artyzm żyda, umiar jakiś nad wyraz kunsztowny i spokojny— prawie grecki. — Przypominam. Emmie obietnicę, którą nąs tak uradoiwała zeszłego wieczoru — rzekł jeden z malarzy. — Ach, prawda — czekamy —j — — Emma jest też trochę literatką i pisuje poezje — objaśnił mnie siedzący w pobliżu smukły blondyn. Ona nie wzdragała się ani przez chwilę, jak to jest w powszechnym zwyczaju. — Dobrze — powiedziała. Wytwornym, miękkim ruchem podniosła z sofy przepyszne swe ciało i szła wolno przez pracownię, by nam dać czas oczy napaść, oczarowane widokiem cudu. Wszyscy przeprowadziliśmy ją wzrokiem, jak poddani — Ona stanęła naprzeciwko nas—.jak .Narcyz, zahipnotyzowana własną pięknością, świetna — o głowie królewskiej, o ramionach greckich posągów, o cudnym ciele kremowym, miękko otulonym w zwoje tkaniny. Ruchem melodyjnym jak frazes muzyczny poprawiła złotą taśmę na dumnym, czystym czole poganki — i mówić zaczęła: Królowa lodów kocha... Czary — czary — Z kaskad sznur pereł spada lodowaty, W zmarzłej cysternie kwitną nenufary, W lodowej grocie — złote kwiaty. W tę