IRENA ZARZYCKA Panna Irka Panu Dyrektorowi Henrykowi Lipskiemu w dowód gorącego przywiązania i wdzięczności Rozdział I Opowiadanie Irki W spomnienia są chorobą duszy. Najsolidniejszego człowieka przenoszą wbrew jego woli w krainę mrzonek i fantazji. Tak, oczywiście fantazji, bo to, co już przeszło, skończyło się,: rozwiało, zamieniło w niebyt, w nieistnienie, nie wróci, bo przestało istnieć, a wszak każde rozpamiętywanie faktów nie istniejących jest mrzonką i fantazją. Dlatego niedobrze jest zbyt często wspominać, a dobrze jest móc machnąć na wczoraj, a żyć dniem dzisiejszym i wycisnąć zeń, co tylko się da. Ktoś mądry powiedział kiedyś: „Co masz zjeść dzisiaj, zjedz jutro, a co masz zrobić jutro, zrób dziś". Bardzo pięknie powiedziane, ja jednak jestem innego zdania i co mam zjeść dzisiaj, to zjadam, i dobrze robię, boby się do jutra popsuło... A co do roboty... hm, robota nie zając, nie ucieknie i dlatego prawie zawsze mam humor i apetyt (zwłaszcza na dobre rzeczy), a nie mam forsy. Tylko te nieszczęsne wspomnienia, na które nie ma lekarstwa. Przychodzą nie wołane w zupełnie nieodpowiednich momentach i czynią w głowie i w sercu taki zamęt, że po prostu zmuszona jestem raz na zawsze przepędzić je z zakamarków mego cichego i skromnego "ja". A uczynię to w sposób zupełnie bezbolesny i arcydelikatny... Ot, zwyczajnie wystawię je na widok publiczny tak jak fotografię, oczywiście z lekka podretuszowane, bo w stanie surowym nie uchodzi. Ładne by czytelnicy mieli pojęcie o autorce. Nie będę zresztą sama opowiadała historii z zaczarowanego kraju wspomnień. Wzywam do pomocy moich rycerzy. Każdy z nich znajdzie tu pole do popisu. Ja tylko zaczynam. To był rok 1913. Miałam wtedy lat dwanaście, bajecznie usmarowane atramentem ręce, zadarty nos (choć nie tak bardzo jak Kościuszko, nie) i włosy w pasma, to znaczy każde innego koloru, a zasadniczy ton był rudawy, czemu się najwięcej dziwowała moja matka, jako że sama uchodziła za demoniczną brunetkę, i mój papa, który także był stuprocentowym szatynem. Nie przypominam też sobie, by mama kiedykolwiek miała predylekcję do blondynów... Tak, że moje rude włosy, a raczej ich pochodzenie, zostanie dla mnie zagadką. Uczęszczałam do trzeciej klasy szkoły koedukacyjnej w miasteczku P. Psiakość, morowe to było miasto... Jak czasem w letni wieczór w pięknych, starych alejach zabzykały chrabolki, a z miejskiego ogrodu dobiegły tony walczyka, Bożeż miły! Człowiek nie wiedział, co robić, taki był przepełniony beztroską, szczęściem, weselem... Wtedy to kochało się bractwo na zabój... chłopaczyska puszczali perskie oczy do koleżanek i jak nie było władzy, to nawet jeden z drugim wziął ukochaną pod rękę (jeżeli przy tym nie dostał w zęby, to miał wyjątkowe szczęście), a po kieszeni się macał i udawał, że szuka papierosów. Siedziałam sobie tedy jako trzecioklasistka w trzeciej ławce od katedry z gidiowatą i mazgaj o watą Kazką. Ta dziewczyna miała oczy na mokrym miejscu, słowo daję. Jak jej belfer wlepił dwóję, to mazała się z rozpaczy, jak dostała piątkę, to wytryskały z jej oczu łzy radości, jak wyleciała za drzwi, ryczała, aż w klasie było słychać... Poza tym dziewuszka wesoła i do figlów nie trzeba jej było długo namawiać, choć właściwie ja dziewcząt zasadniczo do niczego nie namawiałam, bo to potem kwasy a wymówki. Jak która sama chciała, dobrze. Nie, to nie. Chłopcy pod tym względem byli solidniejsi. Zaraz za mną siedziały dwie Jadźki: Jadźka-Kulka i Jadźka-Drąg, a przede mną śliczna złotowłosa Wiłma i czarnula Florka. Było jeszcze kilka słodkich dziewczynek, ale moja uwaga kierowała się zwykle na rzędy chłopców. W pierwszej ławce siedział rozrośnięty i pulchny młodzian Benon, który zawsze miał coś do powiedzenia profesorowi i klasie, obok niego wyrośnięty Janek-Cicha Woda o gębie nieboszczyka, któremu Bóg dał łaskawie trzydniowy urlop i tymczasową przepustkę na padół ziemski. Trochę dalej pyskaty Stefan o rzymskim profilu i andrusowskich ślepiach oraz śliczny, ale skończona szelma Bohdan. Złośliwe to było chłopaczysko, do kawałów i szop jedyne, choć poza tym bardzo zdolny i bardzo leniwy. Następnie moja zasadniczo pierwsza miłość — czarnooki i czupryniasty Stach. Mówię „zasadniczo", bo niezasadniczo było takowych jednocześnie trzech „w zależności od okoliczności". W każdym razie ten, co najlepiej podpowiadał i dawał ściągi z matematyki, mógł być pewien mej łaski i dostępował wielu zaszczytów, z których najbardziej zaszczytnym było noszenie książek za bohdanką aż do samego domu. Ale ja niezbyt lubiłam dom: miewałam tam bowiem niemiłe zatargi z mamą, które trzy razy dziennie (nie wyłączając niedziel i świąt) kończyły się trzepaniem. Muszę jednak z dumą wyznać, że przy takiej operacji nigdy nie płakałam. Przeciwnie... dusiłam się zę śmiechu, co do pasji doprowadzało matkę, no ale na to nie było rady. Wszyscy wkoło wiedzieli, że panna Irka lubi się śmiać dużo i bez wyraźnego powodu. Ten zaś nieszczęsny brak powodu był właśnie przyczyną wielu konfliktów z władzą. Ale bo to władza zrozumie takiego dwunastoletniego człowieka? Nigdy! Pamiętam na przykład lekcje francuskiego, które na ogół dłużyły się i wlokły jak dychawiczne, ochwacone szkapy. Panna Zofia (nauczycielka) nie mogła w żaden sposób z koniugacji i deklinacji wydobyć nic ciekawego, dlatego nastrój był podły. Więc jeżeli ktoś chciał troszkę ożywić zasypiające z nudów temperamenty, czy należało karać takiego dobroczyńcę? I miało raz na francuskim miejsce wesołe zdarzenie, które mi mamusia bardzo dokładnie "wbiła" w pamięć. Tę część ciała czasem można nazwać i pamięcią. Nastrój jak zwykle psi. Słówka francuskie turlają się po klasie niby dziurawe piłki. Chłopcy ziewają, aż przez czerwone młode paszcze podłogę widać, dziewczęta robią co mogą: trochę obgryzają paznokcie, trochę korespondują, przeważnie kręcą się i wiercą, jakby im kto ławki szpilkami poutykał. Panna Irka z Kazką próbują kiwać jednocześnie dużymi palcami lewych rąk i dużymi palcami w prawych pantoflach, a poza tym z nieopisanym zachwytem obserwują wróble za oknem. Wobec tego Benon uważał za punkt honoru ożywić ponurą atmosferę. Chrząknął, wytarł nos, co w klasie natychmiast wywołało radosny szmer, i wstał. — Proszę pani, jak jest po francusku: „czy mogę wyjść". — Nie, nie możesz, siadaj. A mnie jakby coś w środku połechtało i już wybucham radosnym, piskliwym śmieszkiem. Klasa na to tylko czekała. Zadowolony Benon ciągnie dalej. — Ja teraz nie potrzebuję wychodzić, proszę pani, bynajmniej, tylko tak na wszelki wypadek chcę wiedzieć, jak to będzie po francusku... Klasa ryczy, sapie, parska, jakby Benon powiedział naprawdę coś szalenie dowcipnego, ale to już tak wtedy było — im rzecz głupsza, bardziej błaha, tym większą wywoływała wesołość. Dzieciarnia cieszyła się, że może pękać ze śmiechu, czego przecież na lekcji robić nie wolno. A kiedy Benon godnie siadł, wstał Janek-Cicha Woda i wysunąwszy dwa palce do wysokości nosa zagulgotał: — Proszę pani, pardon, madame, a jak jest po francusku katastrofa? — Nie przeszkadzaj, bo za drzwi wyrzucę, na cóż ci ta wiadomość? — E, teraz niepotrzebna, ale tak... na wszelki wypadek. Dobry humor momentalnie rozproszył mgły nudy, wiedzieliśmy już, że zanosi się na byczy kawał. Janek puścił do mnie perskie oko, a ja znów zachichotałam uciesznie... Nagle usłyszałam swoje nazwisko. Oj, niedobrze, ba, nawet całkiem źle. Do tablicy maszeruję krokiem lekko chwiejnym i robię desperackie miny do chłopaków. — Opowiedz mi ten obrazek. Coraz gorzej. Też pomysł wyrywać uczennicę, która zielonego pojęcia nie ma, co w ogóle zadane. Skręcam więc przedziwnym sposobem nos w lewą, a usta w prawą stronę (teraz już nie potrafię tej sztuki), co klasę zawsze bardzo bawiło, i pytam, jak mogę najsłodziej. — Po francusku, proszę pani? — Może wolisz po chińsku... — E, nie, ja tylko tak dla pewności. I zaczynam stękać manipulując przy tym kijkiem. — Nous voyons ici. — Co znaczy „ici", gdzie to jest „ici"? — rzuca zdenerwowana nauczycielka. — O... tu pokazałam... na środku pokoju. — Ty mi po polsku nie tłumacz, smarkata, mów po francusku. — Ależ dobrze, ja tylko się namyślam, przecież pani sama każe nam myśleć — odpowiadam szczekliwie i czupurnie. Pani utkwiła we mnie surowe a śliczne piwne oczy z tak wiele obiecującym wyrazem, że zrobiło mi się słabo, i jąkałam dalej aż do miejsca, w którym znów mnie zatkało. — Et que voyons nous sous le lit? Pod łóżkiem wyraźnie leżał dywanik, ale na śmierć zapomniałam, jak się taka rzecz nazywa po francusku. — Moje dziecko, idź na miejsce i przyzwyczaj się do odrabiania lekcji. — Proszę pani, ja wiem, tylko chciałam odpocząć, naprawdę wiem... I w tej samej chwili z którejś ławki pada ostry, wyraźny szept. — La tasse de nuit. i Wykrzyknęłam więc pełną piersią, głosem dumnym i tryumfalnym. — Już wiem!... La tasse de nuit! Szyby zadrżały od wybuchu szalonego, młodego śmiechu, panna Zofia ukryła srebrną głowę za dziennik, a potem rzekła stłumionym głosem. — Idź na miejsce. I kiedy szłam do ławki myśląc, co znów powie mi mamusia za dwóję, wstał Benon. — Proszę pani, teraz to ja koniecznie muszę wiedzieć, jak jest: „czy mogę wyjść". — — Już ci raz mówiłam, siedź, a dla rozrywki powiedz mi passę defmi od avoir. — Na siedząco? — Benon, bez komedii. Słucham. — Passę defmi od avoir?... Oj... — chwycił się za brzuch i kłusem wybiegł z klasy, a w tej samej chwili podniósł się Janek i zadeklamował: — Pardon, madame, memu koledze zdarzyła się la katastrofa (z akcentem na ostatnie a). Za zbyt manifestacyjnie okazywaną radość na tejże lekcji wyleciał za drzwi jeszcze Stefan, Bohdan, no i ja... jakżeby inaczej. To przecież była nadzwyczajna rozrywka takie spędzanie lekcji poza obrębem klasy, zwłaszcza gdy się miało dobrych kompanów. Co za wspaniałe zabawy urządzaliśmy, ho... ho... Biegło się na przykład cichutko do woźnego i w dyplomatyczny sposób naciągało na przyjacielską pogawędkę, w czasie której najsprytniejszy drapichrust powinien był zwędzić dzwonek i zadzwonić kilka razy na każdej klatce schodowej. Wtedy dopiero było piekło! Wrzeszcząca z uciechy przyszłość narodu wysypywała się tłumnie z klas, nauczycielstwo niemiało ze zdumienia: co to jest, czyżby zegarki? Woźni klęli głośno, a śmieli się pod wąsem i zanim się wszystko wyjaśniło, nadchodziła pora prawdziwego dzwonka. Panna Zofia jednak ze sprytem zdolnego sędziego śledczego przeprowadziła śledztwo (bo tak właśnie zabawialiśmy się i wtedy po francuskich występkach) i całą szajkę zapakowała do kozy. Koza to była wcale dobra rzecz, można było przynajmniej nadokazywac się na zapas. A więc wtedy po grach spokojnych, w czasie których rozbiłam sobie nos we wspaniałym wężu, a Benon stłukł sobie kolano podczas chowanki, Stasiek wybił szybę i rozlał kazionny atrament, nabraliśmy wszyscy ochoty do odrabiania lekcji, lecz wówczas strzelił mi do rozczochranej głowy dziki pomysł i zaproponowałam: — Wiecie co? A może zabawimy się w samobójców? Mój wielbiciel Stasiek wypluł kulkę papieru, którą żuł filozoficznie, i rzekł z flegmą. — A spróbuj, i znów ci matka skórę zerżnie. Ale Janek mrugnął lewym okiem, podszedł do okna, spojrzał w dół i mówi do mnie. — Jazda... Można próbować. Uwbsiłam się tedy parapetu, nogi spuściłam w dół (to było trzecie piętro) i zaczęłam nimi majtać w powietrzu, wisząc tylko na rękach, za które przezornie trzymali mnie chłopcy... Darli się przy tym wniebogłosy: ratunku! ratunku! Pod oknem natychmiast skłębił się tłum szumiący, gestykulujący i bezradny... A kiedy mi już ręce porządnie ścierpły, powiadam do Stacha. — Teraz twoja kolej. Wciągnęli mnie do klasy, przy sposobności szpetnie nadrywając rękawy, po czym Stach robił przedstawienie ku nieopisanemu przerażeniu gapiów. Zabawa skończyła się jednak szybko, bo Stefan zauważył Dyrektora, który gnał wystraszony przez ulicę. Już mu tam ludzie cudeńka gadali... I gdy energicznie szarpnięte drzwi odsłoniły nam poważną i dostojną dyrektorską osobę, całe bractwo siedziało milutko i grzecznie nad gramatyką francuską. Pan Dyrektor popatrzał na nas przez binokle i rzekł spokojnie i słodko. — Bardzo ładnie, bardzo przykładnie, bardzo... Tak! A teraz mówię wam, że jeśli ktoś broi, to niech ma choć odwagę przyznać się do winy; to się zebrało towarzystwo, no! Czekajcie, smarkacze, już ja was nauczę, widowisko z siebie robić... ludzi straszyć... Błazny! Ostatnie zdanie wymówił tonem podniesionym, a to „błazny" zupełnie nas zbiło z pantałyku. Nasz Dyrektor nigdy długo nie gadał, ale gadał dosadnie i mądrze, za to był kochany, czczony i jedno tylko o nim wszyscy mieli zdanie: To morowy chłop. Ten epizodzik skończył się niekoniecznie wesoło. Kiedy w kancelarii wobec całego personelu Pan Dyrektor oświadczył nam, że mamy obniżone stopnie ze sprawowania, miny winowajców były istotnie skruszone, a on dodał jeszcze: I zanotujcie sobie w pamięci, że nie jest to kara za ów głupi wybryk jedynie, ale i za to, że pozbawiony był cech inteligencji i dowcipu, zrozumiano? Ale nawet najgorsze, najcięższe przejścia z owych czasów wydają mi się teraz rajskimi przygodami i żeby tak człowiek mógł, jak nie może, toby gnał boso i na głodniaka do cudownej Krainy młodości, gdzie dziewczęta nosiły suknie do kostek, a włosy miały upięte na głowie tak, że wyglądały w onym uczesaniu jak stare drapaki. Nosy nasze i policzki miały piękny blask, nie znały bowiem pudru, tak jak ręce nie wiedziały co to manicure, a nasze mózgownice były zielone. Ale z tym wszystkim było nam strasznie dobrze... Zyskiwałyśmy dzieciństwo i młodość, której nie mają dzisiejsze uczennice: z bebe wyrastają od razu na małe eleganckie i światowe damy. Humor nasz i pomysłowość godne były lepszej sprawy, a już mnie specjalnie prześladowała mania pomysłów, z powodu których u bełfrady miałam opinię diablątka, a według określenia mamy byłam gwoździem do jej trumny, zakałą i wstydem rodziny i w ogóle nicponiem, co tu dużo gadać. Jakoś mnie nie mogli zrozumieć albo, że się tak górnie wyrażę, „odczuć". Jedynie koledzy uznawali mój twórczy geniusz i każdy jego objaw witali z entuzjazmem. Tak było i w pamiętną dużą pauzę, kiedy to wykluła się w moim móżdżku zabawa w czarodziejską kurę. Natchnął mnie do niej Bohdan, który miał ukryty talent: wspaniale naśladował kwokę. — Wiesz co, Bohdan? — rzekłam tajemniczo. — Zabawmy się w czarodziejską kurę. — W coo? — Ano w czarodziejską kurę, co znosi złote jaja, no i w ogóle wszystko. Ty będziesz taką kurą, a ja twoim nnpresario, rozumiesz? — Ma się wi..., zrobione! W jednej chwili z pomocą chętnych rąk cztery ławki /.ostały zamienione w klatkę, Bohdan kucnął w środku i zaczął gdakać. Ach, jakże ten chłopak cudownie to robił... Nic tylko najprawdziwsza, stara rozsierdzona kwoka. — Ko... ko... ko... ki... kuum! Kwok... kwok!... A ja wtedy dopiero rozdarłam się na cały głos. — Panowie i panie! — Damy mają pierwszeństwo — pisnęła Kazka. — Ale rymu nie mam do panowie, nie przeszkadzaj. Panowie i panie, oto na me żądanie czarodziejska kura, co jest trochę bura, zniesie mi złote jajo i wszystko, co kto zażąda, niech więc każdy ogląda, bo kosztuje niedrogo i... i... — No i rusza nogą — poratowała mą kulejącą fantazję Jadźka-Kulka. Wkoło klatki stłoczyła się rozbawiona klasa, Bohdan kwokał urzędowo i z godnością, a ja zażądałam: — A teraz, kuro, znieś mi czapkę. Kura podniosła głowę, grzebnęła wdzięcznie nóżką i wygarnęła spod siebie czapkę. — A mnie znieś trzy stalówki. Kura wygarnęła dwie nowe i jedną starą. — Eee... oszukaństwo, używane! — Widzisz go, jaki mądrala, ja wam tu będę gdakał i jeszcze dokładał do tego interesu — zirytowała się kwoka. — A mnie znieś algebrę, tylko drugie wydanie. — Ty grandziarzu, co się rządzisz moją książką, nie ruszaj! — Panowie, wszystko się wyjaśni po przedstawieniu, proszę nie przerywać! — krzyknęłam podniecona. — A mnie znieś, kuro, bułkę z masłem i serem. Kura po namyśle i paru dziwnych ruchach wygarnęła bułkę. Podałam ją Olkowi. — Ale to jest z wędliną, nie z serem. — Też dzika pretensja! Kura to nie krowa — wyjaśniłam. Olek zadowolony podniósł bułę do ust, gdy nagle Stefan wrzasnął: — Oluś!... I ty to będziesz jadł? — No, a dlaczego nie? — zapytał zdziwiony chłopak. — To nie wiesz, że bułka jest spod kurzego ogona? Publiczność zawyła z uciechy, ale nagle w ten szalony łoskot zdrowego śmiechu wpadł jak szrapnel zgrzytliwy głos. — Co się tutaj dzieje? Osłupiałam... I w ogóle życzyłabym sobie, by ziemia pochłonęła mnie na pięć minut. To był głos Cioci Zosi, czyli nauczycielki francuskiego, a zarazem naszej wychowawczyni. Spojrzałam na Bohdana, ale on widać sądził, że najlepiej będzie, jeśli użyje w tym groźnym momencie swego talentu, i zakwokał żałośnie, przejmująco, z pokorą i wylaniem. — Ko... ko... ko... kwok... kikuu!... — Co to ma znaczyć? Chcąc ratować sytuację, wyrecytowałam piskliwie, ale z temperamentem. — Bo to, proszę pani, taka zabawa w czarodziejską kurę. Bohdan jest taką kurą, proszę pani, to nic złego, naprawdę. On tylko znosi różne rzeczy, jeżeli pani chce, to i pani może coś znieść. Proszę bardzo... — Kwok!... Kwok! — przytaknął Bohdan. Ciocia Zosia nie rzekła ni słowa. Silnym pchnięciem rozwaliła czarodziejską klatkę, a chwyciwszy moją cudowną kurę za czarodziejski kark doprowadziła ją w ten sposób do drzwi i fuknęła: — Żebyś mi, błaźnie jeden, nie pokazywał się w szkole bez ojca. — A z tobą pogadamy potem — syknęła do mnie. Takie rozmowy odwlekane na potem miały bardzo wiele niemiłych stron, dlatego poprosiłam słodko i pokornie. — Ach, proszę pani, czy nie mogłybyśmy pogadać teraz? Nauczycielka spojrzała na mnie tak, że omal trupem nie padłam, w każdym razie zaniemówiłam na dłuższy czas, co wprowadziło klasę w pewne przygnębienie. Ile razy milczałam, tyle razy mała społeczność czuła się nie w sosie, tak byli wszyscy przyzwyczajeni do mego ustawicznego pytlowania, do uwag rzucanych w mym kierunku przez każdego belfra, do coraz nowych pomysłów, że kiedy ni stąd, ni zowąd milkłam, klasa czuła się nieswojo, po prostu było im czegoś brak. Ba... kiedyś nawet polonista spytał mnie: Czy nie jesteś chora, Irko? „Rozprawa" odbyła się w kilka dni potem w gabinecie Dyrektora, dokąd szłam zielona z wrażenia i od razu w progu, nim jeszcze drzwi zdążyłam za sobą zamknąć, krzyknęłam wielkim głosem: Już nigdy nie będę, Panie Dyrektorze! Ale nasz kochany Drek był wielkim pedagogiem i znał duszę dziecka, toteż konferencja sprawiła mi rozkoszny zawód i wyszłam z sercem przepełnionym uczuciem bezgranicznego uwielbienia dla Dyrektora. Cóż kiedy w głowie jak stado wesołych wróbli ćwierkało już sto nowych konceptów, których genezy należało szukać w... miłości bliźniego. Może nie? Otóż chłopcy z naszej klasy nie palili papierosów, raz, że nie wolno; wprawdzie Dyrektor nie groził za to karą piekielną, ale zwyczajnie zabronił, a poza tym kpił z amatorów w bezlitosny sposób, co było naprawdę bardzo przykre. I kiedy raz Stefan, który udawał rycerza (kochał się nawet w złotowłosej Wilmie), natknął się na Dreka w momencie, gdy w asyście tłumu gapiów pociągał sobie rozkosznie dymek, władza udała, że nie widzi corpus delicti winy, i poradziła tylko po ojcowsku młodzieży, by nie trwonili pauzy w garderobie, gdy pogoda śliczna, a odchodząc zupełnie mimochodem rzucił w stronę bohatera: „Uważaj, błaźnie, kieszeń spalisz. Takim nie papierosa, a koci ogon w zęby, zrozumiano?" Stefan zrozumiał i od tej pory akcentował swą męskość pisaniem poezji do Wilmy w rodzaju: „Z postaci twojej bije blask, na głowie masz złocisty kask". Poza tym to i nie było skąd brać palidła, bo nawet jeśli taki grandziarz z siódmej lub szóstej zaciągał się w ubikacji, to miał tyle honoru, że maluczkich gorszyć nie chciał, no i nie dawał, a jak raz Stach poprosił jedną takową ważną personę o cuga, to dostał, ale kopniaka. Buchanie ojcu też było ryzykowne. Serce mnie bolało z powodu owej jawnej niesprawiedliwości, bo i ja miewałam często apetyt na cuga. Trzeba więc było coś wykombinować. I oto pewnego dnia znalazłam w matki biurku dość grubą trzcinę zwaną petykiem. Patrzę, a to jest w środku całe podziurkowane. Zapaliłam sobie jeden koniec, a drugim ciągnę, a sztacham się, aż mi łzy lecą. Cudowne odkrycie... Pali się, w porządku. Na drugi dzień wołam Staśka podczas dużej pauzy. — Stachu, wiesz? Mam papierosy. — Nie może być. Ojcu buchnęłaś? — Nie, to właściwie nie są takie papierowe papierosy, ale palą się byczo. Zobaczysz, nawet duszą. — Pokaż! Ostrożnie i tajemniczo odchyliłam kieszeń. — Poczekaj, zawołamy Stefana, on się zna. Za chwilę stała wokół mnie cała paczka z minami co najmniej kapłanów Faraona. — Daj mi kawałek — rzekł Benon. — Czekaj, ja pierwszy spróbuję — dorzucił Bohdan. — Jeszcze się zachłyśniesz i będzie heca. — A ty to może się nie zachłyśniesz, co? — Phi... ja nawet cygar próbowałem, a takie świństwo. — Widzisz go, świństwo, nie udawaj hrabiego. Papierosy i cygara byle cymbał pali, ale tego toś jeszcze nie widział — mówię z miną obrażonej królowej. — O... zjadła cię — zaśmiał się radośnie chór, który dotąd spoglądał z pewną rezerwą na mój wynalazek, i w cudownej /godzie zbiegliśmy na podwórko w sam kąt pod parkanem, gdzie mieścił się deskami założony śmietnik. Teraz Stefan pokrajał trzcinę na papieroski i całe towarzystwo zaczęło ¦rzeczną i wytworną rozmowę. — Służę ci ogniem. — Serdecznie dziękuję, już przypaliłam, jak smakuje? — O... wspaniałe! Przynajmniej mocne! — Mocne, mocne i mają taki specyficzny smak. — Ale żebyście wiedzieli, ile w tym nikotyny?! — rzekłam dumnie. — O!... — i pociągnęłam przez chusteczkę, która oczywiście w tym miejscu nabrała żółtozielonej barwy. Nagle różowy jak jabłuszko Zygmuś pobladł mocno, zaczął mrugać powiekami, wyjął trzcinkę z ust, skurczył się dziwnie i jęknął: — Oj, niedobrze mi! — Co się stało? Gdzie ci niedobrze? — Tu, tu, w środku... O, Jezu, mdli, mdli, mdli. Irka... Otrułaś mnie! Kiwał tułowiem, chwytał się za gardło, na co wszyscy patrzyli w niemym przerażeniu i grobowej ciszy, tylko Stefan uśmiechnął się wzgardliwie i powiada z niezmąconym spokojem. — Aha, zaraz będziesz jechał do Rygi, to ci ulży. I rzeczywiście! Zygmuś skoczył nagle ze śmietnika pod płot i usłyszeliśmy wszyscy charakterystyczny jęk... To był jedyny moment, kiedy nasza zgrana kompania nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu i cudowne papierosy nagle straciły smak, a co dziwniejsze, dopiero teraz do naszej świadomości dotarło wrażenie okropnej goryczy, którą czuliśmy w ustach i gardłach. Miny jęły się wszystkim wydłużać. I krzywiąc J I się, truchcikiem, gęsiego wbiegaliśmy na górę. Po drodze Bohdan syknął mi w ucho. — A nie mówiłem, że świństwo! Benon zaś dodał pogardliwie. — Już jak dziewucha co wymyśli... Zupełnie straciłam tupet, pewność siebie i zwykłą szczekliwość i wybuchnęłam płaczem. Oparłszy głowę na rękach siedziałam skurczona w ławce i ryczałam jak na zawołanie. Koleżanki zasypywały mnie pytaniami i słowami współczucia — bezskutecznie. Chłopcy byli wyraźnie zaskoczeni. Dopiero gdy do ławki podszedł Stach i rzekł drżącym głosem: — Iruśka, nie płacz. Bohdan będzie to musiał odszczekać, zobaczysz... — podniosłam głowę i wyszlochałam: — Zlejesz go? — Zleję, tylko nie płacz. — I Benona też? No! — - To „no" miało w sobie posmak krwi! Wytarłam oczy i nos fartuchem, potrząsnęłam wyciągnięty ręka Stacha. W tej chwili do klasy wszedł najmorowszy / profesorów, polonista. To był jedyny człowiek, który nigdy nic robi! grobowej miny i nigdy nie podnosił głosu. Zawsze uśmiechnięty i niebywale dowcipny. Tym właśnie subtelnym dowcipem i humorem trzymał nas mocno w garści, nauczał kochać nie tylko siebie, ale i swój przedmiot, a co dziwniejsze, że na jego wesołych lekcjach nie było zupełnie czasu na kawały... A jak nam czasem zaczął czytać „Pana Tadeusza", tośmy go ani rusz z klasy puścić nie chcieli: Jeszcze, jeszcze! — wyło zachwycone i oszołomione bractwo. Tych cudownych lekcji nie zapomnę nigdy w życiu. On swym głosem zaczarował salę szkolną i w dwór Soplicowski przemienił. A jak zaczął „odwalać" (tak się to w naszym języku nazywało) Telimenę, to boki ze śmiechu bolały. Pamiętam, modny był też wtedy Sherlock Holmes. Arcydzieło to w niedużych zeszycikach skakało po klasie pod l.iwkami jak stado pcheł, o konwulsje przyprawiając młode, zapalone łby. — Bój się Boga, czy on się aby wyratuje? — Poczekaj. Związali go, nie przewracaj kartki, ośle. — Jezu mój kochany, teraz to już amen. — A ja ci mówię, że wylizie. — Wylizie? Z pokoju bez drzwi? Frajer! — Tyś sam ciężki frajer. Myślisz, że taki Holmes do ciebie podobny? Takie i temu podobne dialogi zakończone energicznym kopsem strony silniejszej duchowo słychać było w całej „kulturalnej" części klasy (to jest takiej, która zajmowała się literaturą) na wszystkich lekcjach. Ale raz nasz polonista /tąpał takiego według naszego mniemania świętokradcę na swojej lekcji. Nic nie powiedział, schował zeszyt to kieszeni, a na drugi dzień przyniósł mu „Ogniem i mieczem" Sienkiewicza i rzekł: — Jak już masz spaść, to spadnij z porządnego konia. Jak ci mam dwóję za nieuwagę postawić, niech choć wiem /a co! Kochany, byczy chłop! Wchodzi sobie zatem nasza Gała do klasy, usiadł na katedrze i patrzy. W klasie cicho jak w kościele, a on nos wytarł i rzuca od niechcenia. — Wiecie państwo, jakoś tu dziwnie dymem czuć. Milczenie. Dziewczęta trochę zdziwione, nie rozumieją przecież, o co chodzi, ale na mnie biją siódme poty. Wstałam i jąkam niby rezolutnie. — Proszę pana, można okno otworzyć? Rzucono się do otwierania okien. (To też sport w swoim rodzaju). A nasz belfer wciąż uśmiechnięty zaczął wyrywać. Na pierwszy ogień poszedł Benon, potem Janek, Stefan, Bohdan, Stasiek, Zygmuś i wreszcie ja. Akurat cała kompania ze śmietnika. Przeżywaliśmy wszyscy męki: wie czy nie wie, widział czy nie widział... Ale on ani spojrzeniem, ani słówkiem nie zdradził swej tajemnicy, dopiero po dzwonku przechodząc obok mej ławki, położył mi rękę na ramieniu i szepnął: smakowało? Myślałam, że umrę ze wstydu. I byłoby się wszystko cudownie i cichutko skończyło, ale jak tylko Gała wyszedł, Stach zbliżył się do Bohdana i rzekł ponuro: — Obiecałem Irce, że ci przywalę, i przywalę... Broń się! Zanim jednak Bohdan oprzytomniał, Stachowa pięść poturbowała dość gwałtownie jego śliczny, rasowy nos. Potrząsnął głową, wytarł okrwawioną grecką ozdobę swej twarzy i wykręciwszy na lewej pięcie baletowy piruet prawą w nieopisanie wdzięczny sposób walnął Staśka w część nie tylko do twarzy przeciwną, ale i znacznie niżej położoną. Podobna namacalna wymiana poglądów zelektryzowała całą klasę. Tłukła się tedy hołota na zabój: rzucali w siebie, czym kto mógł... Wrzask i wycie najzatwardzialszego nieboszczyka mogło przyprawić o konwulsje. Oczywiście połowa stała po stronie Stacha, połowa po stronie Bohdana. Panny zgrupowały się malowniczo na stole profesorskim i okrzykami zagrzewały rycerzy. Tylko blady Jurek nie brał udziału w walce. Zatkawszy uszy siedział na oknie i kuł niemieckie wiersze. On zawsze był do niczego. Nazywaliśmy go też „cielę na niedzielę". I kiedy tak dwadzieścia par nóg i rąk wyczyniało najróżniejsze ewolucje przy akompaniamencie niesamowitego wrzasku, na progu stanął Dyrektor. Żona Lota nie zamieniła się tak prędko w słup soli, jak on nas jednym spojrzeniem w żywe trupy przemienił. Potem usiadł na katedrze i w słowach mocnych i zwięzłych dał nam do zrozumienia, że jesteśmy bandą kretynów, osłów i baranów, jednym słowem zmiażdżył nas pogardą, wykpił, wyśmiał, a zakończył tak: „a jeśli dwóch mężczyzn o cokolwiek się pokłóci i koniecznie rękoczynem chcą rację swoją przypieczętować, to niechże nie robią z siebie błaznów cyrkowych — taki jeden z drugim dureń bije się i wrzeszczy przy tym jak opętany i czego to? Jeżeli go boli, to niech zwija chorągiew, jest pokonany. Zwycięzca bólu nie czuje... A jeśli wyje z uciechy, to jest skończony rzezimieszek, dzikus i kwalifikuje się do Honolulu..." Święta prawda... Toteż jak mnie mama grzmociła, zawsze uważałam ją za pokonaną, bo przy tej operacji ona krzyczała, a ja nie. Koniec końców dziewczęta miały iść do domu, a chłopcy /ostać i napisać wypracowanie: „Chłopiec w szkole". Dyrektor obwieścił wyrok spokojnie, bez śladu irytacji, ale mnie ogarnął wstyd. To przecież wszystko moja wina. Spojrzałam na bladego Jurka. Za co na przykład zostaje w kozie ta anemiczna tyka? Ale on miał zupełnie obojętny wyraz l warzy, choć biedak tracił przynajmniej dwie godziny czasu, właśnie te, którymi sobie na podręczniki orał — miał korkę / jakimiś trzema zakutymi wstępniakami. Wstałam. — Proszę Pana Dyrektora, oni się przeze mnie pobili, ale Jurek się nie bił. On ma korkę, proszę pana, bo ja kazałam Stachowi, żeby Bohdana zlał, ale nie myślałam, że on zaraz odda. I tak się zaczęło... ja mogę te ćwiczenia też napisać, oni się wszyscy zupełnie niechcący pobili, ale przecież pan rozumie... musi być solidarność. Ja zostanę, tylko niech Pan Dyrektor nie posyła listu do mamusi. Dyrektor uważnie przeglądał dziennik, potem podszedł do okna i chwilę patrzył na ulicę, wreszcie powiada: — Ach tak, bardzo ładnie, że przyznajesz się do winy. Mimo to chłopcy zostaną i na przyszłość nie będą słuchali głupich poleceń takiego zielonego móżdżku jak twój... Ty zaś maszeruj do kancelarii i poczekaj na mnie. Jurek, możesz wyjść. Ale Jurek wytłumaczył, że jak wszyscy, to wszyscy, że ma właśnie wielką ochotę pisać wypracowanie, i został. Zostałam sam na sam z Dyrektorem, który powolutku, spokojnie wyciągnął ze mnie całą prawdę o trzcinie, a potem kazał usiąść i... poczęstował mnie dyrektorskim papierosem ze srebrnej papierośnicy. Ton i rozkaz były bezapelacyjne. Musiałam wziąć. — Tylko zaciągaj się porządnie — rzekł z powagą. u m — , I tak musiałam wypalić caluteńkiego papierosa, a kiedy skończyłam, działo się ze mną coś dziwnego: wszystko wokół mnie tańczyło, wszystko było mgliste, przy tym mdliło mnie nieznośnie, a w dodatku nie wiedziałam, co zrobić z munsztukiem. Kręciłam go w palcach, kładłam na poręczy krzesła, wreszcie włożyłam do kieszonki fartucha. Dyrektor milcząc podał mi popielniczkę, wzięłam ją i trzymałam obu rękami półprzytomna, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Wreszcie postawiłam ją na stole, a Dyrektor znów otworzył papierośnicę. — Nie! Już nigdy nie będę... już nigdy, jak mamusię kocham, jak tatusia, jak Pana Dyrektora... — zaszlochałam rozpaczliwie. Nie wiem, jakim cudem znalazłam się w domu. Odprowadzał mnie jednak Jurek, podobno całą drogę płakałam. Nazajutrz klasa zrobiła mi szaloną owację. Posadzili mnie na stoliku, nosili po sali i krzyczeli: „niech żyje Irka", no a potem weszła panna N. od geografii i chłopcy rzucili stolik razem ze mną na ziemię. Tak się skończyła historia „dymku z papierosa". A niebawem znów się naraziłam władzy zupełnie mimo woli. Tym razem powodem konfliktu była niewinna i bardzo popularna zabawa w Europę lub inaczej w szlachetnego (flirtu jeszcze nie znaliśmy). Do tej zabawy trzeba było pewnego zasobu inteligencji. Zgadnij tu bowiem, człowieku, kto cię wali w odwrotną stronę medalu, jeżeli głowę masz wtuloną w fartuch lub czapkę i w dodatku w cudze kolana. To była pyszna zabawa... naprawdę, szczególnie dla tego, który walił. Kiedy się bije kogoś, na myśl wówczas nie przychodzi, że może być odwrotnie, z tej przyczyny jak ktoś bił, to jeszcze sobie w garść pluł z ochoty i żeby było mocniej. Po klasówce z algebry w klasie jak zwykle w takich okolicznościach gotowało się niby w piekielnym kotle. Panny z wypiekami jak polne maczki kłóciły się piskliwie, chłopcy o dwa tony niżej wymyślali sobie od idiotów, nieuków, lizusów i w ogóle drani, a wszystko o te nieszczęsne ściągi. Bo gdy belfer wyrywał, to jeden z drugim, niemocny we łbie, przy Bożej pomocy, lekkim sprycie i dobrej woli całej klasy mógł się wygrzebać, ale klasówka to był Atylla, bicz Boży i miecz Demoklesa, i madejowe łoże... Bo oto belfer l>i /edtem porozsadza całe towarzystwo w najzupełniej głupi posób, a potem jeszcze bezwstydnie każdej grupie da inne zadanie... Wyleź, bratku, z takiej matni. Napisać ściągę to ns/cze nic trudnego... Ale jak ją podać? Dziwne się tedy i niesamowite zdarzały historie: przede wszystkim wysychał 11 tament i biedacy musieli maczać pióra tam, gdzie go leszcze trochę było... Następnie łamały się stalówki, krew / nosa leciała strumieniem (czerwony atrament i farby) i irzeba było wychodzić... No i inne szopki. Ale to wszystko było ryzyko i dlatego po każdej klaso wie miała klasa podwyższoną temperaturę. Któregoś razu właśnie po klasówce, kiedy ja, która swoje zadanie w należytym skupieniu przepisałam od Bohdana, biegałam szczęśliwa po klasie udając, że takie zadanie to głupstwo, śmiesznostka, Kazka leżała na ławce, rozmazywała po twarzy łzy i atrament i oczywiście ¦./lochała: Czego płaczesz, przecież połowę zrobiłaś — pocieszały M koleżanki. Zro... zrobiłam... ale ten pie... pierwszy przykład i.lgnęłam od Zygmunta, a... a... jemu ińe wy... wyszedł, a drugi od Stefana, a on go zaczął nie z tej strony, co trzeba... uhuu... uhuuuu... Czekaj, Kaziuchna. Powróżę ci! — krzyknęłam. — Zagramy w Europę. Jeżeli od razu zgadniesz, będzie tróją, leżeli nie — no to wola Boga. Mimo oporu pociągnęłam kochanego mazgaja, ulokowałam jej głowę na moich kolanach. Jadzia-Kulka zamierzyła się energicznie. Pac! i... klasa zastygła w pełnym oczekiwania napięciu: dwójka czy trójka. — Jadźka-Kulka — rzekła zdławionym obawą głosem Kazia. Jak ci klasa nie ryknie z uciechy: tróją! tróją! i dalejże wróżyć sobie w podobny sposób i obtrzaskiwać się wzajemnie. Właśnie Wilma trzymała mnie za głowę, a któryś tam z chłopaków pluł w garść zamaszyście, gdy usłyszeliśmy pełen świętej zgrozy okrzyk... Cioci Zosi. — Jezus Maria! Co za bezwstydna dziewczyna! Że też ta kobieta miała zwyczaj zawsze pchać się tam, gdzie jej wcale do szczęścia nie potrzebowano. Zastygliśmy w oczekiwaniu lawiny słów, a ja nie mogąc zrozumieć, dlaczego nazwała mnie bezwstydną, spytałam cicho i pokornie. — Dlaczego, proszę pani? Czy było mi widać co białego? I kiedy w długim kazaniu kładła mi do głowy niestosowność i bezwstydność mojego czynu, korzystając z chwili, kiedy nabierała w płuca powietrza, wyjaśniłam szybko. — Kiedy, proszę pani, tam się najlepiej bije, na twarzy to i więcej boli, i byłoby okropnie znać, a tak to chociaż nikt nie zobaczy. Ale już finis. Zaczęłam pierwsza, a teraz, Stachu, mój wierny rycerzu, na ciebie kolej. Tylko nie bujaj, chłopie, pamiętaj. Rozdział II Opowiadanie Stacha t amiętasz, Irko, pewien słoneczny dzień zimowy? Przyszłaś do klasy, a była to już klasa V, w nowym zielonym mundurku i wyglądałaś w nim prześlicznie... Ty o tym oczywiście nie wiedziałaś, z czym było ci jeszcze śliczniej. lego dnia miałaś przez całe dwie lekcje czyste rączki. Aha, jeszcze coś... i włosy zaplecione w warkocz związany zieloną wstążką. Na pierwszej lekcji Benon napisał do mnie kartkę: „Stachu, czy widzisz, jaka nasza Irka dziś bycza? Ja się kocham". A mnie wtedy serce zabolało i czym prędzej odpisałem: „Głupiś, nie dla psa kiełbasa". W ten sam pamiętny dzień przyszedł pierwszy raz do klasy nowy belfer, matematyk. Pamiętasz go? Mały, tęgawy, blady, w ogóle niepokaźny. Po sprawdzeniu listy obecności podchodzi do tablicy, z rozmachem kreśli na niej coś kredą i powiada: Oto mamy koło. To ma być koło? — pomyślałem sobie. — Nie, tak bujać to my się nie damy. To nie jest koło, proszę pana — rzekłem spokojnie. — Co? Oczu nie masz? Koła nie widziałeś? — Widziałem i dlatego właśnie mówię, że to nie jest koło. W tej chwili Romek dodał: — Bo, proszę pana, on chce powiedzieć, że to jest raczej gęsie jajko... Profesorowi twarz nabiegła krwią i zaczął coś dudlić z wściekłością, a tu wstaje nas/a lik.i w nowej zielonej sukience, kręci sobie warkocz wokół p.iK , i i mówi uprzejmie. — Niech pan profesor na nich nie zważa oni nic nic wiedzą. To jest przecież najwyraźniej czaizlmatemat) ka... Że się wtedy podłoga pod nami nir zarwała I.....'I boski, bo klasa ryczała i tupała, jakbj rozum itraciia Belfer poleciał do kancelarii, sprowadzi! wychi awantura, kazanie, koza, no trudno U( podc/as tych paru godzin kary napisałem do lii > Si ! gorącym wyznaniem miłosnym i cymbał ' prawy najlepiej ustnie załatwiać. Piftmiennii U< nil "n" Romek, Janek, bo siedział knln Roml i munl bo się nudził, Karol, Stefan, bo chciał roi ! Wilmie, Benon, Czesiek i Antek.., A w miału len śliczny zielony mundurek, h i że laki morowy zrobiłaś k a v\ a I \V-\ I i proszę sobie wyobrazić, że nas/a Irka I " /.cciej, ostatniej godzinie ko/\ ka I każdy kozły w duchu fikał, że i raszliwe, tragikomiczne rozczarowu Nazajutrz z rana pod i mówi jadowicie. — Teraz ci pokażę nic ii ¦ -i podtyka mi pod iv is li I ale chcąc ratować sytuu< )i — Ach, ty pustj Ibi ni był wtedy Zagłoba), /.adi I czytaj — i podsunąłem mu Teraz on osłupiał I i ikurat Romek. Wołann g bez krępacji. Przecież to ósmoklasista! Wszystkim nam było dziwnie przykro. Gdyby Irka pieklą raki na widok któregoś z klubowców, zresztą choćby tyłku chłopca z naszej klasy, darowalibyśmy jej to, ba, zdolni byliśmy nawet otoczyć zakochaną parę tkliwą opieką, ale tak. Choć Mietka na ogół lubili wszyscy, ale to jeszcze nie powód, by nam zabierał serce Irki. Tymczasem winowajca podszedł do nas z uśmiechem. — Chciałem kolegów pożegnać i życzyć wesołych wakacji. — Nie tyle pewno kolegom, ile koleżankom. — A naturalnie — to mówiąc podał rękę Wilmie, potem nam kolejno. Irka udawała, że coś zapisuje w brulionie. I wtedy subtelna Wilma mrugnęła na nas i na migi pokazała, że powinniśmy odejść. Stało się tak, jak chciała. Gdy Mietek podszedł do Irki, cała paczka prysnęła w bok i zostali we dwoje. Minęła godzina, dwie... Zmęczyło nas już łażenie po parku, zagląda więc jeden po drugim w ustronną alejkę, a ci siedzą na ławce i piszą coś w brulionie. — Może by tak było dosyć tego gruchania — mówi Stefan. — Trzeba ją zawołać — zadecydowaliśmy zgodnie. Ale nie musieliśmy wołać, bo w tej samej chwili Miecio wstał, ukłonił się, Irka podała mu rękę, odszedł. Podchodzimy, a ta siedzi nad otwartym brulionem i płacze. — Co ci jest? Co się stało? — pytamy. — Nic, ten Mietek jest... taki strasznie głupi. — Ja ci to zawsze mówię — stwierdził Stasiek z satysfakcją. — Wcale nie tak, jak ty mówiłeś, zupełnie inaczej, a zresztą dajcie mi spokój, spotkamy się jutro na wieczorku. " r Odeszliśmy, tylko Zygmuś został. Okazało się, że owa zakochana para cały czas skracała sobie w brulionie imiona i nazwiska i wychodziło wszystko: lubi, nie chce, nie dba, szanuje, ani razu atoli nie wypadło kocha, to był jeden powód irytacji Irki, poza tym Mietek nie powiedział jej na pożegnanie „nic miłego" i nawet nie domyślił się, że trzeba ją w rękę pocałować. — No, moja droga — tłumaczył jej Zygmuś. — Co za nowe mody wprowadzasz, kto to słyszał, żeby pannę w mankiet buchać. — Tak, ale ja mu dałam stokrotki na pamiątkę, no i w ogóle. — Co w ogóle? — No, no chyba powinien wiedzieć, że... że ja go tak strasznie... lubię. — A ja ci mówię, puść go w trąbę. Zobaczymy, czy nie przyleci pierwszy. Westchnęła. Wieczorek u Wilmy był wspaniały. Piliśmy świetny poncz, tańczyliśmy do upadłego i jeden drugiemu w świętej tajemnicy zwierzał się, że jest zakochany na zabój, na śmierć, na amen i jeśli przyjaciel zdradzi, zemsta go nie minie straszliwa i ogniem piekielnym dysząca. Przedmiotami owych płomiennych uczuć były oczywiście Maniuśka, Wilma, Florka i Ircia, która na tym wieczorku wystąpiła w białej batystowej sukience i włosy po raz pierwszy od czasu naszej znajomości miała poskręcane w piękne loki, w dodatku związane białą kokardą. O dwunastej w nocy wyszliśmy wszyscy do ogrodu zawieszonego różnokolorowymi lampionami. Stasiek trzymał Irkę za rękę i szeptał jej, ale tak głośno, że słyszało całe towarzystwo, nawet rodzice Wilmy. — Irka, ty koniecznie musisz wyjść za mnie. Nigdy ci nie będę dokuczał. — Dobrze, ale ty jesteś strasznie młody. — No to przecież możesz zaczekać. — Mogłabym, ale ja w ogóle za mąż nie wyjUfi IVM wstąpię do klasztoru. — Aha! (to „aha" zabrzmiało jak pęknięty bęben I x Mietka byś wyszła, prawda? Długa chwila milczenia, a potem. — No jakby mnie z klasztoru wykradł i bardzo p> ¦' !' może... — Wiedziałem. Jesteś bez serca. — A ty bez głowy! — Wolę być bez głowy, niż mieć tylko słodkie, głupie oczy, ty... ty, kokietko! — Jesteś podły, wiesz? Nigdy już z tobą nie zatańczę. — Nie tańcz. Wilma jest stokroć od ciebie zgrabniejsza! Tak, to była ostra sprzeczka. Ale czy myślicie, że Stasiek wytrwał w postanowieniu? Gdzie tam! Przetańczył z Wilmą polkę i oberka, do walca zaś poprosił Irkę. Nie odmówiła. Śmiała się tylko cały czas i mrugała porozumiewawczo do Zygmunta. Na owym wieczorku zakończyliśmy sezon szkolny. Teraz pola, łąki i lasy stały otworem dla radosnej gromady. Miasteczko nasze zresztą też tonęło w zieleni i od rana do nocy można było ze źródła przyrody czerpać zdrowie i humor. Biedna Irka musiała obkuwać matematykę. Poprawka to jest zawsze ciężki orzech do zgryzienia. Mimo wszystko nie było tygodnia, żeby klubowcy się gdzieś nie zeszli. To urządziliśmy jakiś spacer, to wyjechali do teatru do Łodzi, czasem, a nawet bardzo często, chodziło się na łódki. Bardzo zdrowa i przyjemna rozrywka. Któregoś letniego przedpołudnia zachodzimy do Irki i proponujemy jej wycieczkę na podmiejskie letnisko nad rzekę. — Tylko żebyście przed zachodem słońca wrócili mówi mamusia. Kije w ręce, plecaki, po drodze zabraliśmy jeszcze Maniuśkę i jazda. Posiedzieliśmy w lesie dobrą godzinę, może więcej i idziemy nad rzekę. Maniuśka, wielka amatorka wody i łódek, wyrwała się naprzód sama, my wolno za nią. Nagle patrzymy, złotowłosa zawraca w miejscu i przybiega w konwulsjach śmiechu. — Ój, nie chodźcie tam, nie chodźcie... Jakaś pani zupełnie rozebrana leży na brzegu. — Zupełnie? — zdumiała się Irka. — Do koszulki? — Ach... nawet bez tego — wykrztusiła Maniusia. Usiadły na ziemi i chichoczą, a mnie coś do łba strzeliło i mówię chłopcom: — Chodźmy zobaczyć. — Nie wypada — zagrzmiał zgodny chór. — Zrobimy babie kawał, chodźcie. Jak kawał, to oczywiście żaden nie został. Podchodzimy cicho, kobieta leży na pledzie, jak ją Pan Bóg stworzył, i śpi. Bez jednego słowa, ale z wszelkimi ostrożnościami podeszliśmy zupełnie blisko i jak nas było ośmiu, chwyciliśmy pled po dwóch za każdy róg, rozbujali i buch... babę do wody. Obudziła się już w powietrzu i z takim wrzaskiem chlupnęła w płytką zresztą rzekę, że tam pewno wszystkie ryby ze strachu pozdychały, a chłopaki stoją na brzegu i za brzuchy się biorą. — Moje ubranie, dajcie mi moje ubranie — lamentuje niewiasta. Benon związał całą kupkę batystów, podlazł na sam brzeg i podał na kiju. Syrena chwyciła paczkę i w nogi na drugą stronę. Znikła jak sen jaki złoty, a my ustroiwszy gęby w wyraz godności i powagi wracamy do dziewcząt. — Możecie już iść, ta pani sobie poszła — oznajmił Benon. — A czego tak krzyczała? Coście jej zrobili? — Absolutnie nic. Przykryliśmy kobietę pledem, ubrała się i odeszła. Żaden z nas za skarby świata nie przyznałby się do wybryku, dałyby nam dziewczyny szkołę; a przed sobą tłumaczyliśmy poważnie. — Trzeba było kobietę nauczyć przyzwoitości. — A pewno! Będzie miała nauczkę, niech nie pokazuje, czego nie potrzeba. Do domu jednak przed zachodem słońca nie wróciliśmy. Oczywiście przez Irkę. Koło godziny trzeciej wdepnęliśmy do jakiejś chałupy na kwaśne mleko. Irka zjadła najprędzej i łazi po podwórzu, wreszcie słyszymy radosny okrzyk. — Taki śliczny koń, proszę pana, ja się przejadę! Rzuciliśmy łyżki i biegniemy kłusem w stronę stajni. Irka stoi tam obok gospodarza i perswaduje mu, że wspaniale jeździ, żeby się nie bał, że koń jej nic złego nie zrobi, a ona koniowi tym bardziej. Odradzamy, prosimy, nic, uparła się jak osioł. Trudno. Ponieważ koń był duży, zaś Irka mała, w dodatku koń nie miał siodła, więc weszła na niego w stajni po żłobie. Usadowiła się po damsku; minę pyszną przybrała, konia za grzywę trzyma, a jak tylko konisko opuściło stajnię, nie zdołaliśmy nawet zauważyć, czy naszej królowej do twarzy w roli amazonki, bo nieinteligentne bydlę machnęło ogonem i panna Irka z wrzaskiem zanurzyła się w gnojówce prawie po szyję. Chłop ją wydostał, a potem trzeba było garderobę prać, suszyć, prasować i o zachodzie słońca dopiero ruszyliśmy w powrotną drogę syci wrażeń i emocji. Irka tłumaczyła nam: Ten koń tak jakoś prędko się pode mną skończył. Nie mogłam go przytrzymać. Przy końcu sierpnia na ulicach miasteczka zakwitły znów rojnie szare uczniowskie czapki i czarne berety panienek. Codziennie w alejach witaliśmy koleżeństwo wracające z wakacji. Co dzień było weselej. Ożyły ulice, ożył stary park. Klubowcy nabrali animuszu, tylko Irka jakoś straciła na minie. Wzięli ją w obroty Stach i Zygmunt i wtedy wyznała, że jej strasznie smutno, bo Jadzia i Kazka jako skautki były już dwa razy na trzydniowej wycieczce, a ona jeszcze nigdy w życiu. Taką przy tym miała rozpacz w oczach, że Zygmusiowi serce jak wosk stopniało, zebrał klubowców i dalejże radzić. — Ostatecznie moglibyśmy dziewczynie zrobić frajdę i zabrać ją na wycieczkę. I J — Aha, zaraz ją mamusia puści na trzy dni bez opieki, co? — Może by zabrać i mamusię. — To już nie będzie to samo. ^ — No więc nie ma rady? >' Wtedy zabrałem głos. — Jest, ale to byłaby taka trochę nielegalna eskapada. Wilma wróci z letniska dopiero za tydzień, niech Irka poprosi matkę, by jej pozwoliła na trzy dni tam pojechać. Jutro pojechałbym do Wilmy rowerem i uprzedził, by nas nie wsypała. I w ten sposób Irka otrzymała pozwolenie na wyjazd "do koleżanki". Romek wystarał się o namiot, Janek wziął łuk dla rozrywki, a Benon buchnął ojcu fuzję. Mieliśmy szczery zamiar coś upolować. Poza tym ponieważ postanowiliśmy przez cały czas wycieczki żywić się tylko tym, co zdobędziemy, przeto prócz derek nie mieliśmy żadnych ciężarów. Kije w rękę i sprawa załatwiona. Gdyśmy zebrali się w podmiejskim lesie, poważny i myślący Czesio obejrzał Irkę, która przyszła w czerwonej jak różyczka sukience, i powiada: — Nie, Irka, wykluczone, tak iść nie możesz! — A dlaczego? — Bo to zwróci uwagę. Jedna dziewczyna wśród samych chłopców. Jeszcze się doniesie do szkoły i będzie chryja, a nie daj Boże, by się matka lub Ciobia Zosia dowiedziały. Musisz włożyć z przeproszeniem portki. — Ja i bez przeproszenia włożę, tylko skąd wziąć? Zapadła chwila milczenia. Wreszcie Zygmunt rzekł zdecydowanie. — Nie ma co, tylko skoczę do domu i przyniosę. I chyba jakąś bluzczynę, prawda? Zaczekajcie tu na mnie. Za półtorej godziny był z powrotem i wręczył Irce paczkę. Podskakując z uciechy zniknęła w gąszczu, a kiedy się nam pokazała, zachwytom i wrzaskom nie było końca. Chłopak i już, jakby całe życie nic innego nie robiła, tylko nosiła portki. Szliśmy sobie ze śpiewem i uciechą wielką, a najważniejszą osobą była oczywiście Irka, która całą drogę mełła ozorem i koniecznie chciała nas przekonać, że jesteśmy podróżnikami zwiedzającymi dzikie kraje. Początkowo śmieliśmy się z tego konceptu, potem jednak puściliśmy wodze fantazji i przez złote pola, przez pachnące gąszcza zagajników przedzierała się dzielna wyprawa podróżników. Szliśmy w stronę Łasku polami. Słońce prażyło mocno, ścierniska kładły nam pod stopy złote dywany tu i ówdzie osnute pajęczyną. Krowy i pastuchy przyglądali się nam ze zdumieniem. Około godziny trzeciej Benek stęknął: — Oh, przydałoby się coś przekąsić, prawda, Irka? — Uhm! — mruknęła. — Owszem, szkoda, że trawa i słoma nie mają smaku sałaty — rzekł filozoficznie Stefan. — Ale pieczone kartofle mają smak jeszcze lepszy, proponuję zatem, by ktoś z nas dał susa tam. O, widzicie? I plecak kartoflami napełnił. — To chyba ja pójdę, Stef, bo szybko biegam — rzekła Irka. — W razie czego ratujcie — i prysnęła w stronę kartofliska. Na szczęście obyło się bez dramatu i koło czwartej siedzieliśmy wszyscy w kucki przy ognisku i opychali się kartoflami. Dopiero po tym posiłku wycieczkowicze uczuli dziwne znużenie i powyciągawszy się jak koty na słońcu patrzyli w niebo. Jakiż cudowny był świat, jaką niezrównaną, przebajeczną rzeczą jest swoboda i jakie szczęśliwe są ptaki. Gdy niebo nabrało złotawych tonów zachodu, ruszyliśmy znów w drogę. Gnał nas głód przestrzeni i przygód. Pragnęliśmy być poszukiwaczami złota. Upajał nas wiatr i zapach pól. Przed samym wieczorem cichy, pocętkowany krwawymi błyskami sosen las rozsuwał nam swe zielone kotary. Wpadliśmy tam z okrzykami dzikiej uciechy. — A co teraz będziemy jeść? — spytał Antoś. Ogólna konsternacja. W marzeniach i projektach owej wycieczki nie pamiętaliśmy o tym, że lasy polskie to nie afrykańska puszcza, i że to „zdobywanie" wcale tak różowo nie wygląda. — Widzicie, żółtodzioby — powiada Czesiek. — Żeby nie to, że mam bochenek chleba w plecaku, toby wam kiszki do krzyża przyschły. — Niech żyje Czesiek! Wiwat, wiwat! I gryząc suchy chleb chłopcy myśleli, że życie koczownicze ma jednak pewne przykre strony. Rozbili namiot i swej królowej urządzili wspaniałe posłanie. Zygmuś wyciągnął organki i zaczął cichuteńko grać kołysankę, ja miałem mandolinę. A wtedy Irka zanuciła srebrzyście. Zaszło już słonko śród złotych zórz... Akompaniowaliśmy jej na organkach i mandolinie, ale nikt do śpiewu się nie brał. Tak czysto, tak słodko brzmiał dziewczęcy głos. A potem zapadła cisza. W trawie zamigotały świetliki, z szafirowej ciemnej toni nieba oderwała się jedna gwiazda, druga, trzecia... — Mówcie swoje życzenia, to się sprawdzą — rzekła Irka wsparta ramieniem o Staśka, Gwiazda spadła. — Chcę jak najprędzej zostać rycerzem Irki — zawołał ze śmiechem Roman. Potem odezwał się milczący dotąd Zygmuś. — Chcę być zawsze spokojny i zrównoważony. — Chcę dostać maturę — zawołały trzy głosy jednocześnie. A potem doleciał nas smutny głos Stacha. — Chcę, by Irka została moją żoną. Zapanowało milczenie. Pragnęliśmy tego dla Stacha wszyscy, ale wnet zabrzmiał wesoły głos dziewczynki. Lecą świetliki, lecą, lecą, A Stachowi oczy świecą. Wszystko można, co nie można, Tylko z wolna i z ostrożna. Ognisko dawno już zgasło, chłopcy zasnęli młodym, zdrowym snem i pochrapywali sobie potężnie, gdy nagle odczułem, że ktoś mnie szarpie za ramię. Otworzyłem oczy, ale w ciemności trudno było rozeznać osobę. — Czego? — Lolek, Lolek, budź chłopców... Wilki... Skoczyłem na równe nogi. — Co? Gdzie? Gdzie? __ Tam... o... widzisz? Spojrzałem i dusza we mnie zamarła ze strachu. W głębokim mroku zadrzewionej dali błyskały fosforycznie oczy wilka: jedna para... druga... __ Chłopcy! — ryknąłem bohaterskim tenorem. — Chłopcy! Wilki! Chłopcy zrywali się przerażeni łapiąc w ciemności cudze nosy Zbici w gromadkę obserwowaliśmy dwie pary wilczych oczu. Stefan szukając latarki w swoim plecaku nadepnął Irce na nogę. Ta wrzasnęła nieludzkim głosem, a Stefan zdenerwowany syknął: — Ale masz głosik, do opery... — A ty odtańczyć możesz tytułową rolę w balecie: „Słoń w lesie". ¦ .,..,.... , . Nawet w takiej poważnej chwili ci dwoje musieli sobie dogadywać. Wreszcie błysnęło światło latarki. A wtedy wilcze oczy zgasły! Zimno się nam zrobiło. W ładnesmy się dostali sąsiedztwo, nie ma co! I co tu robić? — A jeżeli tam jest tych bestii więcej?! __ Trzeba je odstraszyć. Strzelę — rzekł Benon. __ Nie, nie... Ja nie cierpię huku. Ja nie chcę — zaprotestowała Irka. __ Nie drzyj się, smarkata. Innej rady nie ma, dajcie tu fuzję... . Irka zwiała do namiotu zatykając uszy. — Stefan, zgaś latarkę. Jak tylko Stefan zgasił, w gąszczu, ale teraz trochę dalej na lewo, znów błysły dwie pary wilczych oczu. Teraz Benon chwycił fuzję i zaczął celować. — Czy aby doniesie? — szepnął Zygmuś. Ale zamiast odpowiedzi padł strzał, światełka znikły i natychmiast usłyszeliśmy wściekłe ujadanie psów, a potem jakiś gruby, męski głos i żebym tak spuchł, jeśli kłamię, dwa strzały jeden po drugim. Towarzystwo przed namiotem zmartwiało. Benon tylko wyszeptał: — O rany Julek! A to co? A Stefan też cicho, naśmiechliwie. — Cie! Jakie to choroba cwane wilki... strzelają. Nie śmieliśmy ruszyć nawet palcem, za to tam w gęstwinie słychać było nie jeden, ale kilka wrzeszczących głosów męskich, aż się echa rozlegały: — Ja wam tu dam, łobuzy, złodzieje! Ze skóry obedrę... — uderzył w nasze uszy potężny bas, a jednocześnie światełko jęło się zbliżać ku nam, przerażająco zaczęły trzeszczeć gałęzie i prosto na nas upadły koziołkując dwie męskie postacie. Obie strony podniosły harmider. Nim zdołaliśmy ochłonąć, pognali dalej, a na ich miejsce, diabli wiedzą skąd, przypadły z wściekłym szczekaniem psy, zdradzając niebywały apetyt na nasze łydki. W blasku Stefanowej latarki migały kije, którymi odganialiśmy podłe bestie, ale już nam wyraźnie wracał humor. — Strzelaj, Benon, nie daj się wilkom! — krzyknął Stefan. — Tylko bez kpin... No i czego szczekasz, głupie bydlę? A pójdziesz! — Benuś, nasyp im soli na ogon, obwąchają cię i przypieczętują zgodę. — Irka, żebym ci gnojówki nie przypomniał. — Jest tam kto od tych psów? — darł się Romek. Okazało się, że jest. Strumień światła oblał nasz namiot i jego okolice, a jednocześnie zagrzmiał bas. — A wy co tu robicie, hę? — Mieliśmy szczery zamiar spać, ale pańskie psy są widać źle wychowane — rezolutnie palnęła Irka. otóż w pobliżu mieszkał leśniczy. jestem bardzo młody Co jednak wycierpiał Benon od nas, no, nie chciałbym wtedy być w jego skórze. Obiad spałaszowaliśmy na wsi u chłopa. Dał nam mleka i kartofli, a my za to pomagaliśmy mu z całej duszy zwozić owies do stodoły. Czas płynął jak w bajce. Tę noc spędziliśmy na wielkim brogu siana, Irka zaś nocowała w stodole. Śniadanie podarował nam w postaci wspaniałych papierówek duży po drodze napotkany sad. Takie buchnięte jabłka najlepiej smakują. Irka zabawiała wytworną rozmową stróża, a my przez ten czas zrywaliśmy, no trudno, każdy chce żyć, a jabłka to przecież nie brylanty. Natomiast gorzej wyglądała sprawa obiadu. Zbliża się godzina czwarta, a tu żadnych widoków nie ma. Maszerujemy brzegiem lasu nad rzeką. Tu i ówdzie widać wille i przebywających na letniskach, a najedzonych (mój Boże!) obywateli. Jeszcze parę kroków i oczom naszym przedstawił się uroczy widok: na dużym tarasie długi stół i towarzystwo pochylone nad talerzami. Serca nam bić przestały z rozpaczy. Ukryci w cieniu drzew przełykaliśmy smętnie ślinkę, wtem Irka szepcze: — Lolek, daj mi twoją footballerę. — Po co? — Nie pytaj, dawaj. Co miałem robić? Dałem. Irka chwyciła piłkę, zamachnęła się i buch! trafiła w sam środek stołu. Zamieszanie, brzęk, potok rozlanej zupy... A wtedy wśród grona załamujących ręce dam zjawia się smukły, wystraszony chłopak i pyta pełnym zgrozy głosem. — Mój Boże! Co ja zrobiłem! Panie obstąpiły fertycznego chłopaczka, który przepraszał i tłumaczył się, i w ogóle tak dużo mówił, że damy nie miały serca z nim się rozstać, a wtedy zjawiliśmy się kolejno my, jeden niby po drugiego aż do skutku. Przyjęto nas z otwartymi ramionami, jako że płeć męską reprezentował jedynie stary i zezowaty drągal, a Irka zdążyła paniom powiedzieć, że pięknie tańczymy. Poczęstowano nas kurczętami, kawą, wiejskim chlebem, a potem trzeba to było nogami odrobić. Proszę też sobie wyobrazić, że najwięks/c powodzenie miała Irka. Miłe panie obdarzyły nas specjałami na drogę i żegnały wzruszająco. Na noc puściliśmy się w głąb lasu. Przy ognisku nastrój nabrał błękitnych odcieni. Marzyliśmy o przyszłości, o maturach... — Ciężko mi będzie żegnać naszą budę — rzekła Irka. — I nam. — A będziecie o mnie pamiętać? — Oho! Zachciało się smarkuli wyznań miłosnych. Stasiu, masz tu pole do działania. — Dajcie mi spokój. Irka wie, co o niej myślę, wy to wiecie też, ale daję słowo, że nie usłyszy już ode mnie nigdy nic. — Nie chcesz ze mną rozmawiać? — Rozmawiać tak, ale prosić nie będę cię nigdy o nic. — To nie! — A ja ci, Irka, tyle tylko powiem., ty do chłopców oczyma nie strzelaj, bo chociaż jesteś naszą królową, to w skórę dostaniesz — wyrecytował Benon. — Dziewczyna z naszej budy musi mieć swój honor, a jak go traci, to niech idzie na pensję, zrozumiałaś? — Co wy, przecież ja do Mietka oczu nie robię. — Przynajmniej byś teraz nie blagowała. Może on do ciebie wzdycha, co? — Uważam, iż sprawy sercowe powinny być przynajmniej na czas nauki całkowicie z naszego programu wykreślone. — Ty, Czesiu, takiś mądry, a nie pisałeś do mnie, że mnie kochasz? — Phi, smarkacz byłaś i ja też, to się nie liczy. Zresztą i dziś gdybym miał siostrę, tobym zapewne nie kochał jej więcej niż ciebie, nie obrażę się też wcale, gdybyś chciała mnie teraz pocałować. Wesoła pogawędka przeplatana śpiewem i muzyką trwała do północy. Nagle usłyszeliśmy grzmot, jeden, drugi, i błyskawice jęły raz po raz rozświetlać gąszcz. Rozszalała się burza, deszcz lał jak z cebra, pioruny waliły jeden po drugim i za każdym razem wydawało się nam, że to tuż koło namiotu. Siedzieliśmy na miękkim posłaniu Irki, która drżała febrycznie i głośno mówiła „Zdrowaś Maria". Żaden z nas wtedy nie myślał o sobie, tylko o tym struchlałym biedactwie, któremu na nos kapała woda przeciekająca przez nieszczelny, uszkodzony dach namiotu. Jeden przez drugiego pletliśmy największe głupstwa, by dziewczyna zapomniała o strachu. Nie oponowała wcale, gdy Stach objął ją ramieniem i przytulił do siebie. Owinięta pledem siedziała skurczona jak mała małpka. — Widzisz, Irka, powinnaś się cieszyć, jest przynajmniej przygoda. — Ja bardzo lubię przygody, ale bez piorunów. Po dwóch godzinach zapanowała cisza, porozkładaliśmy się w namiocie, jak kto mógł, Irka umieściła głowę na kolanach Staśka, a nogi na Jankowych plecach i spaliśmy snem sprawiedliwych do rana. Już o siódmej wyruszyliśmy w drogę powrotną, której nie zakłóciła żadna katastrofa prócz tej, że Stach miał złamane serce i grał rolę opiekuna Irki i rzecz dziwna, od wczorajszej burzy królowa uznała autorytet Stacha, po prostu dostrzegła w nim mężczyznę, silniejszego od siebie, i była dlań słodka jak czekoladka. Przed zachodem słońca stanęliśmy w miejskim lasku, gdzie Irka się przebrała. Pożegnanie było krótkie, lecz serdeczne. — Do widzenia, chłopcy, w budzie. Dziękuję wam. — Serwus, królowo! — Serwus! Kocham was — i prysnęła na drogę. — Irko, Irko! — krzyknął Stasiek rozpaczliwie i wyciągnął ręce w stronę, gdzie coraz mniejszym punkcikiem migała czerwona sukienka. Nie odpowiedział nikt. Irka nie odwróciła nawet głowy i Stach stał tak chwilę w promieniach zachodu z wyciągniętymi rękami i oczyma pełnymi łez, a wszyscy milczeli i patrzyli w ziemię. Teraz opowiem, w jaki sposób dostał kokardę Romek. Otóż co rok do każdej klasy napływało bardzo wielu nowicjuszów i profesorowie egzaminowali ich trochę, chcąc się przekonać, jakie mają wiadomości w porównaniu z poziomem klasy. I do naszej siódmej przybyło ze dwunastu drabów z obcych szkół. Przed lekcjami Romek zgromadził Klub pod piecem. Po dużej pauzie Klub wykoncypował prawdziwą komedię. Z planu wypadła nam trygonometria. Jeszcze nie zadźwięczał drugi dzwonek, a na katedrze staje Romcio w piaskowym garniturze. Wąsy i hiszpańska bródka, na nosie binokle... Rodzona matka by go nie poznała. Klubowcy szczypią się pod ławkami, reszta klasy lekko zdziwiona, bo nie było mowy o nowym belfrze. A Romuś powiada: — Proszę do tablicy panów, którzy przybyli z innych szkół. Tamci wstali. Maszerują gęsiego, ustawili się przed profesorem, milczą. — No, cóż wy umiecie? — Jak to? Umiemy to, co potrzeba — wyrwał się jeden. — Aha! W karty grasz? — Nie, panie profesorze. — Papierosy palicie? — Nie, panie profesorze. Klasa zdębiała ze zdumienia. Drzwi się uchyliły, zajrzał naszrnatematyk, ale widząc jakąś postać na katedrze wrócił do kancelarii sprawdzić plan. — Na wagary chodzicie? — Nigdy, panie profesorze. — I może żaden z was nigdy nie zrzyna klasówki, co? — Nie, nie ściągamy. — Aha. Moi chłopcy, nie macie wobec tego w naszej budzie co robić. Zabieraj się jeden z drugim. — Romek! Dyrektor idzie! „Profesor" dał z katedry nura pod ławkę. Klasa zaryczała niepohamowanym śmiechem, a nowicjusze mieli wyjątkowo głupie miny. Romcio za dowcip dostał kokardkę i zarumienił się po samą czuprynę, gdy go Irka pocałowała. My wszyscy też byliśmy zadowoleni, że dał nam okazję do śmiechu, ale ja ze strachem myślałem o swoim popisie. W ogóle nie miałem nigdy humorystycznego nerwu, a poza tym w najgłębszej tajemnicy pisywałem wiersze i nikt by nie przypuszczał, że właśnie adresowane do Irki. W srogich, tragedią ziejących strofach porównywałem to Bogu ducha winne stworzenie do złośliwego elfa, poza tym nie mogłem znaleźć rymu do „puchar", ostatecznie więc zacząłem pisać wiersze białe i dlatego byłem zwykle ich zwolennikiem. Poezji mych na szczęście nikt nie oglądał. Ale jeśli mam być szczery, to przyznać muszę, że gdy mi czasem dziś wpadnie do ręki tom poezji najnowszych poetów, to z rzewną zadumą wspominam arcydzieła swoje i swych kolegów. Dalibóg, były lepsze! A takich pisujących geniuszów mieliśmy w szkole kilku. Więc dla jednych konikiem była historia i z temperamentem opiewali dzieje bohaterów, inni byli na wskroś lirykami, wzdychali do słońca, księżyca i gwiazd i zachwycali się Słowackim. Jeszcze inni pisali na dowolne tematy i nieraz bardzo wesołe rzeczy. Jeżeli osobą sławioną w rymach był belfer, uczniacy uczyli się utworu na pamięć z większym zapałem niźli sonetów Mickiewiczowskich. Największą popularność w tym zakresie zdobyła panna Irka. Myślę, że owe zdolności i owa genialność przyczyniły się w największym stopniu do klapy w klasie siódmej. I patrzcie, państwo, ci wszyscy iskrę Bożą w piersi czujący młodzieńcy, a także i panny, na ogół byli skończonymi jołopami i dwóje łapali z gorzkim uśmiechem, nie wyłączając Irki, której specjalnie matematyka była piętą Achillesa. Można jej było w nieziemskich słowach tłumaczyć najprostsze formuły, unosić się nad dwumianem Newtona, podziwiać równania, ta ani drgnęła. — Nie traćcie czasu, ja tego absolutnie nie kapuję. Co było z takim zakutym łbem robić? Kiedy ona lub jej podobna ciężka w myśleniu persona stała przy tablicy, pocił się profesor, pociła się cała klasa. A jak w dodatku przyszły różne sinusy i cosinusy, bractwo /.baraniało zupełnie i na klasówkach ciężką mieliśmy z nimi sprawę. Rzucam na przykład ściągę jednej takiej ofermie, podaję rysunki i rozwiązanie, a chodziło o znalezienie powierzchni bryły obrotowej. Chłopak zadanie pięknie przepisał, ale uważał, że szkoda fatygi na zerżnięcie rysunku, skoro już sam coś takiego skalkulował. Do swego zatem rysunku dołączył moje rozwiązanie operujące zupełnie innymi danymi, no i dostał cymbał pałę jak drut. W klasie siódmej od samego początku wzięliśmy się ostro do nauki, ale tak po trzech miesiącach pannę Irkę zaczęło drażnić, że klasa zachowuje się wzorowo, a przy tym koniecznie chciała zrobić na złość Mietkowi i pokazać, że jego wpływ zmalał do zera. Z Irką w ogóle było coś nie w porządku — wszyscy widzieli, że ją nurtuje i gnębi jakaś myśl, ale co, dlaczego? — Chłopcy, jest źle — powiada raz Stefan. — Trzeba Irkę wybadać. — Osła prędzej wybadasz, a ta, jak się zatnie, to ani rusz. — Jej coś dolega. — Ale co? A wtedy głos zabrał Czesio. — To tylko moje przypuszczenie, ale myślę, że trafiłem: Irka jest po same uszy zadurzona w Mietku, a czuje głęboką sympatię dla Stacha. Że tyją kochasz, wie, i to ją trzyma, ale nie jest pewna uczucia tamtego draba, ot co. Stasiek zbladł, a my nie mogliśmy zaprzeczyć — miał rację. — Więc co robić? — szepnął wreszcie Stach. — Trzeba Mietka i Irkę zostawić ze sobą sam na sam, może się co wyjaśni, a ty, Stachu, czekaj. Popłynęły, dni, aż Czesiek raz powiada: — Wiecie co, państwo, trzeba się wybrać do teatru. Pojedziemy całą klasą, pieniądze w kasie są, na ten raz chyba starczy jeszcze dla wszystkich. Więc postanowiono. Akurat dawali w Popularnym „Śluby panieńskie". Zbiórka na stacji tramwajowej, a tu tłok, palca nie ma gdzie wetknąć, a nas jechało 36 osób. Jadą baby z masłem i jajami, handlarze wiozą kury, gwałt, krzyk... Ktoś tam stanął w koszyk pełny masła i energiczna jejmość sprała niezgrabiasza parasolką po głowie. W przyczepce jest trochę luźniej, natomiast o wpakowaniu się do motorowego mowy nie ma. Wtedy poważny Czesio wziął nas na stronę (tramwaj już wekslował) i szepcze: — Prowadźcie mnie. W odpowiednim momencie dostanę konwulsji. Stefan ruszył prosto do motorowego i woła grobowym głosem. — Miejsce dla chorego, miejsce dla chorego. — Ojej, a na co on jest chory, tak dobrze wygląda! — Nasz doktor powiedział, że to na pewno tyfus. Wieziemy go do Łodzi. Jak wystraszona kwoka sfrunął Żydek z platformy i wlazł do przyczepki, a za nim jego połowica obarczona koszem z wrzeszczącymi gęsiami. Czesiek zaś nadymał się jak balon, żeby dostać wypieków, pojękiwał boleśnie i pluł na prawo i lewo, co pozostałych pasażerów wypłoszyło z pomostu. Ich miejsce zajął Klub. Irka z resztą klasy stała przed wagonem i zakrywszy oczy chustką głośno „szlochała". Tymczasem „chory" wykrzywił się straszliwie i zaczął machać rękami i nogami, następnie całym korpusem padł na pulchną i leciwą pierś przekupki, która tarasowała wejście do wagonu. Niewiasta z przeraźliwym krzykiem rozepchnęła nas i wyskoczyła z przedziału. Motorniczy zadzwonił, ale wagon nie ruszył z miejsca, bo pasażerowie tłumnie jęli wysiadać. Po chwili zostało tylko kilku lękliwie w kąty powtulanych bohaterów. Tramwaj ruszył, ale szedł przez jakieś trzy minuty tak wolno, że cała klasa zdążyła powskakiwać. Konduktor za brzuch się brał ze śmiechu. Sam motorniczy co rusz chustkę z kieszeni wyciągał i oczy ocierał, a co się działo w naszym wagonie, trudno opisać. Oczywiście na dalszych przystankach wepchało się trochę ludzi, ale my wszyscy mieliśmy miejsca i zdążyliśmy na czwartą do teatru na ową popołudniówkę. Gdybyśmy chcieli jechać tramwajem następnym, stracilibyśmy połowę I aktu. Ale najważniejsze, że Irka cały czas siedziała obok swego Ideału. Tak ładnie jeszcze nigdy nie wyglądała, nigdy jej twarz nie miała takiego wyrazu bezmiernego szczęścia i słodyczy i nigdy Stasiek nie cierpiał tak, jak właśnie wtedy, na wesołej komedii Fredry. Domyśliliśmy się, że Mietka sprowadził Czesiek. Nazajutrz Czesio otrzymał order i nadstawił policzki do pocałunku ze śmiertelnie poważną twarzą. Cała zaś buda opowiadała sobie z komentarzami powyższy kawał. Śmieli się nawet profesorowie. Ale klubowców najwięcej dziwił fakt, że ów pomysł z głowy statecznego Czesia wyskoczył. I Rozdział VIII Opowiadanie Cześka IN o patrzcie, któż by się spodziewał, że ty, muzyk, kompozytor i tak dalej, pisałeś kiedykolwiek wiersze. Jeżeli były tak lekkie jak twój pomyślunek, to chwała Najwyższemu, że nikt ich nie czytał. A skąd Ci na przykład przyszło do łba nazywać mnie „statecznym"? W ogóle całe Twoje opowiadanie jest nudne i ciężkie jak minorowy akord w kluczu basowym, a że ci brak poczucia humoru, to nawet ślepy z powyższego rozdziału wyczyta. Trzeba ci było pisać o sesjach szkolnych, a nie o naszych kawałach, szkoda czasu i papieru. Graj ty, bracie, nadal elegie, a wszystko, co literaturą pachnie, zostaw w spokoju. Dojechałeś zatem na ochwaconym mule wspomnień do klasy siódmej i nie będę mógł nawet popisać się elokwencją, a szkoda, w moim ujęciu wszystko to inaczej by wyglądało. Przede wszystkim małe sprostowanie: nigdy nie grzeszyłem powagą ani zbytnim statkiem. Nie lubiłem się tylko eksploatować, a to zupełnie inna para kaloszy. Stateczny siódmoklasista nie zrobiłby z siebie takiej małpy jak ja wtedy w tramwaju. A jeśli już koniecznie chcesz się pochwalić, że w naszej klasie nie tylko same postrzelone łby los zgromadził, to przedstaw szanownym czytelnikom Adasia filozofa. Był to nader przystojny młodzian, szeroki w barach i w ogóle zdrowo wyrośnięty, porażający ludzkie oczy wspaniałym brakiem kilku zębów. Gdy tego jegomościa wyrwano do tablicy, profesor już z góry stawiał mu piątkę, ale nie to było zabawne, że się chłopak jak dziki wół I obkuwał, ale to, że stale udawał wielkie nastawienie myślowe. Matematykę przerabiał w domu po dwadzieścia razy każdy typ zadania i umiał je na pamięć od początku do końca i odwrotnie, a przy tablicy marszczył czoło, ruszał brwiami i mówił do belfra. — Pan profesor pozwoli, że się zorientuję w sytuacji — przykładał palec do czoła, chrząkał kilka razy, a potem blagował dalej. — Na podstawie takich a takich twierdzeń przypuszczam, że można by to zadanie rozwiązać następującym sposobem... — i oczywiście rozwiązywał. Takie same arabskie historie urządzał z każdym innym przedmiotem, nawet z literaturą, którą z najrozmaitszych podręczników kuł jak wiersze na pamięć. A potem nad każdym zdaniem „myślał", „zastanawiał się" i „rozważał", nie omieszkając wtrącić trzy razy w jednym zdaniu: przypuszczam, na podstawie mego rozumowania i tak dalej. Podczas pauzy chodził po klasie z założonymi w tył rękoma i „myślał". Irka kpiła z niego w żywe oczy i nieraz satyryczny wierszyk o nim w kurs puściła. Któregoś dnia już w siódmej klasie „filozof robi rozbiór literacki. Co wygłosi jakieś ważkie zdanie, to z końca sali rozbrzmiewa piskliwie cieniutki, długi chichot, oczywiście bez echa nie pozostający. Profesor zagrzmiał kilka razy: proszę o ciszę, ale było to wołanie kota na puszczy. — Któż przeszkadza w taki głupi sposób? — Ja, panie profesorze — wstała Irka. — Pani postępuje niegrzecznie i nie po koleżeńsku! — Kiedy ja się śmieję nie z kolegi, tylko z pana profesora. Profesor stracił na moment mowę. Młody był, przystojny, opanowany zawsze, ale wtedy oblał się rumieńcem jak panna. — Może mi więc pani powie, czym się naraziłem — rzekł wreszcie ironicznie. — E, nie mogę, panie profesorze. Wtedy dopiero byłabym niekoleżeńska. — Ach, tak... Więc proszę, by zechciała pani uprzejmie pohamować swój dobry humor, a po lekcji porozmawiamy. Ponieważ Adaś filozof skończył, w klasie znów zapanowała błoga cisza. Zaraz po dzwonku profesor wzywa pannę Irkę, a ta woła z ławki. — Proszę pana, czy ta rozmowa nie mogłaby być odłożona na kiedy indziej? Ja się postaram hamować dobry humor. Ponieważ klasa gremialnie rzuciła się do katedry prosząc o wybaczenie koleżance, profesor puścił całe zajście w niepamięć. Nie wspomniał też żaden z was o wycieczkach szkolnych, kiedy to poszczególne klasy lub kilka razem pod opieką belfrady wybierały się na zieloną trawkę. Przez miasto szliśmy zwykle czwórkami w sprawnym szyku i ordynku, ale już za rogatkami nawet najstarsi czuli się tylko rozbrykaną dziatwą puszczoną na swobodę. Wtedy właśnie zawiązywała się serdeczna przyjaźń między młodzieżą a ciałem pedagogicznym. Dzięki takiej eskapadzie zdobyłeś tytuł rycerza, pamiętasz? Był już październik, ale wyjątkowo piękna pogoda. Uprosiliśmy tedy naszego wychowawcę (był nim wówczas Jowisz), by pozwolił nam urządzić wycieczkę, oczywiście pod jego przewodem. W różowych humorach wyruszyła cała paczka w drogę. Celem naszej wyprawy był Talar, piękny majątek położony wśród lasów, nad rzeką, obfitujący w malownicze widoki i wspaniałe owoce, które znacznie szczerzej podziwialiśmy niż krajobraz. Leżeliśmy właśnie na słońcu pogryzając wyborne jabłka, gdy od strony stawu doleciał przeraźliwy krzyk. Jeden, drugi... potem zapadła cisza. Profesor ogarnął nas okiem, brakowało dwóch panienek: Zośki i wiercipięckiej Gieniusi (nowa koleżanka, bardzo zabawna). Gnamy więc wszyscy nad wodę. Pływa tam sobie wywrócona łódka i nic... cisza. Wtem Karolek zrzuca z siebie bluzę i hop! daje nura. Profesor wskoczył w drugą łódkę i wiosłuje co sił. A do wody chlupnął jeszcze Janek, wspaniały pływak. Dziewczyny pobiegły wołać ludzi... My co tchu w piersi i sił w nogach ściągnęliśmy na wodę jakieś stare dziurawe, łódczysko. Tymczasem na powierzchni wody ukazała się głowa Karola i głowa Zośki. Wciągnęli nieprzytomną dziewczynę na łódź, a Janek i Karol nurkują dalej. Wydobyli szczęśliwie i Gieniusię, ale Karolek, na ogół wątły i słaby, stracił siły i żeby nie Janek i nie łódki, toby się chłopak utopił. Rzeka była bardzo głęboka i łączyła się ze stawem. Cała szkoła zrobiła chłopcom szaloną owację, ale zdaje mi się, że większą przyjemność miał Karol w chwili, kiedy Irka przypinała mu kokardę, a cały Klub krzyczał: hip, hip, hura! A pamiętasz, Karolku, jak tenże „stateczny" Czesio jeszcze w piątej klasie przyniósł na zoologię 45 pluskiew w pudełku i dał każdemu po jednej, jako „okaz" na wykład? Tyś o tym nie wspomniał, bęcwale, a co się wtedy w klasie działo, to opisać trudno. Lekcja jak lekcja, ale na pauzie świństwo się porozłaziło i wszyscy namiętnie drapali się w podejrzane miejsca i każdego gdzieś swędziało, i każdy skakał po sali jak idiota i szukał „swojej pluskwy". — O, jest, jest, to moja. — Akurat twoja, na ogonie ma kokardę! Macher jeden! — Ale widzę przecież i poznaję, moja była najmniejsza. — Zmierz ją najpierw centymetrem. — Irka, Irka... Łazi ci po kołnierzu, to moja. — Żeby była twoja, toby nie siedziała na moim kołnierzu, a zresztą zawołaj na nią: cip, cip. Jak przyjdzie, to twoja. W klasie siódmej już u progu matur spoważnieliśmy wszyscy, brakowało czasu na zajmowanie się głupstwami. Trzeba było kuć całe godziny, by jako tako zapas wiadomości w łepetynach ułożyć. Rycerze Irki mieli też co innego do roboty. Organizowaliśmy pozalekcyjne dodatkowe wykłady dla mniej kapującego koleżeństwa, pisaliśmy pilnie notatki, a prócz tego z ogromnym zapałem Klub poświęcał się rozrywkom kulturalnym. Niech no tylko do miasteczka przyjechał jakiś prelegent, nie zabrakło żadnego z nas na odczycie. Nasza klasa była wspaniale udekorowana obrazami i rzeźbami (z gipsu), a także doniczkowym kwieciem. Co sześć tygodni odbywał się w klasie koncert. Jednym słowem pięknie było... Tylko z Irką mieliśmy kłopot. Teraz z kolei swymi względami zaczęła darzyć Kostka z szóstej klasy. Co tam w nim zobaczyła, nie wiem, ale dzień w dzień do szkoły szła w jego towarzystwie i odprowadzał ją też tylko on. Dopiero teraz poczuliśmy serdeczne współczucie dla Mietka, który patrzył na nią poważnie smutnymi oczami, ale milczał. Ile razy wpadliśmy do Irki do domu, zastawaliśmy tam Kostka i szewska pasja, i żal, i gniew nas ogarniały, ale wnet jej wesoły śmiech i paplanina rozpraszały niechęć. Wreszcie raz dopadliśmy winowajcę w parku. — Słuchaj no, dlaczego zawracasz głowę naszej Irce? — Ja? Przepraszam bardzo, ale to ona właśnie ze mną zrobiła. — Wszystko jedno, nie masz prawa łazić za nią, rozumiesz? Nie masz prawa jej kompromitować. Wczoraj szliście po ciemnej stronie ulicy... ty z nią pod rękę... sami... we dwoje... żaden z nas się na to nie odważył, a ty, obcy... — wyrzucił zdławionym głosem Stach. — A jeśli tego nie rozumiesz, że Irka jest smarkata i nie potrafi się sama obronić, to my ci to wytłumaczymy — dodał Benon. — Nie wiem, o co wam chodzi. A jeżeli ona mnie jest równie' droga jak wam? — To się z nią nie włócz, nie zabieraj jej czasu, ona musi teraz kuć, a nie romansować — odezwał się małomówny Antoś. — Więc czego ode mnie chcecie? Spojrzeliśmy po sobie i Stefan mówi: — Po pierwsze nie wolno ci u niej bywać, po drugie nie przyłaź na pauzy do naszej klasy, po trzecie przyjmij do wiadomości, że Irka jest przeznaczona komu innemu i zaręczona z kim innym, a na ostatek zaznaczam w imieniu nas wszystkich, że jeśli kiedykolwiek spotkamy cię z nią wieczorem w ciemnej ulicy, to gnatów nie pozbierasz. Skończyłem. — No to ja wam odpowiem na to, że będę robił, co uznam za stosowne. Zacietrzewione koguty! — A to jeszcze zobaczymy — warknęliśmy chórem. Tymczasem w szkole życie płynęło spokojnie i pogodnie. Co prawda na rysunkach nie raz i nie dwa grało się pod ławkami w karty, ale to szkody nikomu przecież nie przyniosło. Dopiero jak nam zmienili matematyka, a trygonometrii i geometrii wykreślnej zaczął udzielać tak zwany Glamdziuś, coś się w „państwie duńskim" popsuło. Od pierwszego dnia zresztą do tego profesora czuliśmy niechęć. Był drażliwy, niesprawiedliwy i miał jedną wadę, której inteligentny uczeń nigdy profesorowi nie daruje, za mało znał swój przedmiot. Zauważyliśmy na przykład, że kiedy tłumaczy nową lekcję, to ściąga ją z karteczki leżącej na katedrze. Raz stał przy tablicy i objaśniał nowe zadanie, a Maniusia tymczasem łaps karteczkę z katedry. Dojechał do połowy i dalej ani rusz. Tego nam tylko było trzeba. Kiedyś na jego wykładzie wybuchła petarda, to znów zawzięcie ujadał pies, ale te wszystkie manifestacje nie pomogły ani nam, ani jemu — trzeba zatem było obmyślić jakiś grubszy kawał. Wchodzi więc Glamdziuś po dużej pauzie do sali nr 7, a tu ciemno jak u Murzyna po czarnej kawie w nocy. Przez otwarte drzwi wpadło trochę światła i oświetliło puste ławki (byliśmy wszyscy pod nimi) i kościotrupa na katedrze. Profesor krzyknął i biegnie do kancelarii, lecz zanim tam zdołał dojść, drogę zastępuje mu Janek i pyta grzecznie. — Panie profesorze, czy lekcji nie będzie? My czekamy! Glamdziuś westchnął i mówi: — Owszem, zaraz przyjdę. Janek dał drapaka na górę i za chwilę człap, człap, słychać kroki naszego matematyka. Wchodzi, a tu dalej grobowa ciemność i na katedrze lśniący kościotrup. — Co to za błazeństwa? — wykrztusił. Nic, cisza, a kościotrup na katedrze ruszył ręką. Zawrócił więc nieszczęsny profesor i gna po Dyrektora. Kiedy przyszedł z nim, klasa siedzi zupełnie normalnie, jak zawsze, kościotrupa ani śladu (spuściliśmy go oknem z trzeciego piętra na drugie, gdzie akurat pod nami mieścił się gabinet anatomiczny. Syn woźnego czekał już na gościa, dostał za to dwanaście bułek i kolekcję marek pocztowych). Dyrektor spojrzał po urwisach. Czterdzieści dwie pary oczu patrzyły nań spokojnie z nie ukrywanym zdziwieniem. — Wyjść z ławek — rozkazał. Przeszedł między pustymi rzędami rzucając bystro okiem, czy nie dojrzy gdzie śladu zbrodni. Wszak jeśli było ciemno, uczniowie musieli zasłonić okna, i to nie czapkami. Kościotrupa sam Dyrektor przed chwilą widział w gabinecie, zaś cztery wielkie koce pięknie zwinięte leżały pod katedrą, ale władzy nie przyszło do głowy, by ją podnosić. Dyrektor nie rzekł ani słowa, popatrzył jeszcze raz w nasze niewinne i bezgranicznie zdumione oczy, potem na Glamdziusia, który miał minę kota na puszczy, i skierował się do wyjścia, a cudowny, ledwie dostrzegalny uśmieszek zaigrał mu w kącikach ust. I kiedyśmy mieli pewność, że już jest w swoim gabinecie, można było puścić wodze,szalonej radości z powodu tak świetnego kawału. Belfer widział, jak trzęsą się czupryny i ramiona, jak panny zatykają usta chusteczkami, ale nie mógł nic na to poradzić. Wobec Dyrektora się zbłaźnił, wobec nas ośmieszył. Od tej pory jednak nie mieliśmy więcej powodów do wojowania z Glamdziusiem. Żaden z mych szanownych kolegów, opisując sprawy szkolne, nie wspomniał też o tak zwanej markomanii. Była to choroba uczniowska polegająca na tym, że przez jakiś czas całe klasy o niczym innym nie myślały, jak tylko o zapełnieniu swych albumów drogocennymi markami. Pozbywali się więc śniadań, scyzoryków, książek, pasków, byle tylko nabyć upragnioną Kanadę lub Tunis, Paryż albo ItfKH Londyn. Oczywiście i nasza klasa uległa nakazowi mody. Profesor przy tablicy pełen świętego dla wiedzy zapału rysuje serce człowieka, a w ławkach rozmówki: — Zwariowałeś chyba! Ża jedną trzy? — To nie, dadzą mi za taki rarytas i pięć. — Chybaby z byka spadł ten, kto by ci dał. — Pocałuj psa w nos, łaski nie robisz. Łatek! — Czekaj, czekaj, bęc ?iesz widział ściągę z franca jak swoje ucho. Śmieciarz! — Chłopcy, kto ma Amerykę — bułka z kiełbasą. — Dwie z serem. — Ćwierć funta chleba świętojańskiego. — Obejdzie się, daj mi Petersburg, Moskwę i Kijów, ale żeby były wyraźne s tempie. — Co ty mi, ośle jeden, pokazujesz szwabskie marki! — Jakie szwabskie? To Turcja! — Z piątego piętra lufcikiem! Chłopcy, Olek nabiera! Uderzenie pięścią w stół hamuje szepty, które przechodziły już w namiętny pomruk. Chwila grobowej ciszy: komory i przedsionki serca, a potem znów leciutki szept. — Wiecie, chłopcy, co? Nasza Irka to ma chyba osiem komór i osiem przedsionków. — Stasiek, nie zaczynaj — woła obrażona panienka. — A komu dasz swoje marki? — Każdemu po dwie. — Pokaż, jakie masz? Pod ławkami wszczął się ruch, z rąk do rąk przechodziły zeszyciki i pudełka. Drugie uderzenie potężnej pięści w stół. — Olek, co masz w ręku? — Ołówek, panie profesorze. — Chodź tutaj. Biedny chłopiec podszedł do katedry, a na ziemi leżał zeszyt i smętnie rozsypane Francje, Niemcy, Rosje... Świat został podeptany profesorską nogą, a biedny Oleś pokazując komory serca ani rusz nie mógł powiedzieć, którędy krew wpływa, a którędy wypływa. Dostał pałę. Muszę zaznaczyć, że marki, na których obrazowo mówiąc zastygła krew niewinnych, kosztowały znacznie więcej. Toteż marki Olka zostały gorliwie pozbierane i za najpodlejszą trzeba było dać jak nic bułkę z masłem. Ten markowy zapał szybko jednak zgasł. Potem ni stąd ni zowąd ogarnęła nas kinomania. W miasteczku było wtedy tylko jedno kino, bilety na ogół niekosztowne, ale żadną miarą nie na uczniowskie kieszenie. Pociliśmy się też z siarczystego myślenia, jak by tu na seansie być, forsy nie stracić i następnego programu nie opuścić. Godzinami czekaliśmy przy wyjściu, i kiedy tłum wylewał się na podwórze, jak węże wpełzałiśmy do środka, a potem znów przeżywaliśmy tortury na sali, póki się nie ściemniło, bo kontroler sprawdzał bilety, a my nieszczęśni dusiliśmy się pod krzesłami. Lecz za te wszystkie męki jaka rozkosz, gdy na naszych oczach działy się te niesamowite historie. Buch, trach, pociąg skacze na pociąg, bohater z pociągu na wóz, z wozu na samochód. Samochód staje dęba i trzeba przez rzekę, a tam już na drugim brzegu czyha straszliwy wróg. Harry Peel lub inny zuch wybija wszystkich do nogi. W kinie robił się wtedy wrzask. — Hurra, hurra, nie daj się, Harry! W wodę złodzieja! — Ty, bandyto, pod stołem, pod stołem, gapa! — Rany boskie, on boksuje nieprawidłowo. Trzymaj się, Harry! Publiczność z góry, z balkonu (na balkonie były loże) psykała i niecierpliwiła się, ale kto by tam na tych burżujów zwracał uwagę. Panna Irka oświadczyła nam, że nigdy z mamusią nie będzie chodzić, bo mamusia cały czas trzyma ją za rękę i musztruje. — Ani mi krzyknąć, ani roześmiać się głośno nie wolno. Już ja wolę z wami na trzecim miejscu niż z mamusią w loży. Po każdym takim sensacyjnym filmie pauzy całe opowiadaliśmy treść obrazu tym, co go nie widzieli, i nawet samo opowiadanie było nadzwyczajną rozrywką. — I powiadam wam, ten łobuz, Tom, włazi przez okno. — Nie przez okno, przez dach. — Jak to przez dach? Dziury tam nie wywiercił, nie przeszkadzaj. — Właśnie że przez dach, bo się złapał za brzeg i hops do okna. — No, niech będzie. A tam już Harry pod łóżkiem czeka i łaps go za nogi. Zaczęli się brać za bary. Ten tego tak... o... tak... widzisz? — Widzę, ale puść. — Zaraz, a ten tego tak, i łomot! A ten ci łap za rewolwer i bęc, trach. — Zabił go? Na śmierć?! — pyta chór. — Ale gdzie tam. On tylko udawał, że już nieboszczyk. Więc potem piękna Mary strasznie płacze, a tamten dryblas powiada: Ha! Zdrajczyni... — O Jezu!... — szepcze zasłuchany chór. — A> ten cwaniak, Harry, bęc go przez łeb i potem się całują. — Kto? Harry z tym dryblasem? — Nie, z Mary. — Brawo! Brawo! — ryczy klasa. Ale nie tylko sensacyjne historie miały zwolenników. Dramaty i tragedie miłosne budziły w nas zawsze dreszcz zgrozy. Ulubienicą wszystkich bez wyjątku była Mary Pickford, potem uwielbialiśmy Henny Porten, a z naszych Szylinżankę i Bruczównę. Panny wzdychały do Stępowskiego i Węgrzyna. Podziwialiśmy też hurtem Połę Negri. — Patrzaj, patrzaj, płacze. — A tam... cebula! — Cebula, bandyto? Patrz, jaka twarz! Ona wyraźnie cierpi! I gremialne głębokie westchnienie. Na komediach z Maksem Linderem budziliśmy swym zachwytem ogólny humor, ale bo były też to wspaniałe rzeczy. Oczywiście w szkole ku nadzwyczajnej uciesze audytorium próbowaliśmy „odgrywać" widziane kawałki. Takie przedstawienie odbywało się podczas dużej pauzy. I tak na przykład jeden był Stępowskim, drugi Węgrzynem. Stawali naprzeciw siebie i zaczynali wywracać oczami, ruszać groźnie szczękami, chwytać się za serca i czoła, a wszystko rzecz jasna w głębokim milczeniu. Potem wpadała „ona" i też uciesznie się wykrzywiała, a w końcu jeden drugiego zabijał. Widownia tupała nogami, klaskała i wyła ze śmiechu. Taki to był okropny dramat. Po owym szale kinowym ogarnęła nas pasja albumów. Za ostatnie grosze kupowaliśmy sobie choćby nędzne albumiki i dawali wzajemnie do wpisywania. Oczywiście pierwszeństwo mieli najserdeczniejsi przyjaciele, następnie zwykli przyjaciele, potem koledzy i profesorowie. Irka zawsze wpisywała własny wierszyk i często czyniła to na lekcji. Inni znów wyciągali cytaty z dzieł literackich lub przytaczali urywki poezji, jeszcze inni pisali głupstwa. Tak że mój album wyglądał mniej więcej tak: Na pierwszej stronie u samego dołu widniał napis czerwonym atramentem: „Na tej karty patrząc brzeżki wspomnij imię Iry Śnieżki". Nieco dalej: „Fiku-miku, fiku-miku, jestem w twoim albumiku, niech ci szczęście zsyła los, spróbuj się całować w nos". Następnie: „Gdy chcesz przejść cało między światowym rozruchem, bądź dla zwierząt człowiekiem, a dla ludzi duchem". A zaraz na następnej stronie moja karykatura i wierszyk: „Choć się, stary, Okulary Ma na nosie I jak prosię Kwiczy, Nie bądź idiotą I zgadnij, kto to?" Potem sentencja: „Kobieta jest darem bogów, lecz jakże często staje się kielichem słodkiej trucizny i koszulą Dejaniry". Podpisany Adaś filozof. I jeszcze: „Zdarto żagle, ster prysnął, ryk wód, szum zawiei, tysiączne liny majtkom wyrwały się z ręki, lecz ty nigdy nie puszczaj liny ni nadziei i nigdy wobec losu nie bądź zbytnio miękki". Jadzia w pięknym wierszyku Konopnickiej zapewniała mnie, że nie da ziemi „skąd nasz ród". Stasiek przepisał kawałek „Ody do młodości" i tak dalej. Tak samo mniej więcej wyglądały albumy moich kolegów. Koleżanki zawsze na wstępie prosiły, by im nie wpisywać głupstw. Maniusia chlubiła się tym, że któryś z ósmej klasy napisał jej: „Wszystko w tobie miłe, począwszy od uśmiechu skończywszy na nazwisku". Poza tym modne też były w albumach rysunki, ale co to były za bohomazy, aż oczy bolały. Choć mieliśmy też kilku utalentowanych rysowników i jak taki coś nakreślił, satysfakcją było pochwalić się albumem. W szóstej klasie pod koniec roku ulegliśmy znów gorączce zdjęć fotograficznych. Dzień w dzień na lekcji, na pauzie, po lekcjach, przed szkołą, na podwórku z wszystkimi profesorami, z każdym osobno, na stojąco, na siedząco robiliśmy fotografie. Takich szczęśliwców z aparatami było kilku. Od naszej klasy choroba rozeszła się po całej szkole. I tak jeden z drugim oślak umiał czy nie umiał fotografować, ustawiał grupy, nakrywał głowę suknem i prosił o przyjemny wyraz twarzy. Wiele bardzo udanych zdjęć chowam do dziś, dużo jednak kwalifikuje się tylko do muzeum osobliwości. Nic tylko grupa ichtiozaurów, krokodyli spokrewnionych z małpami i dwunożnych fok. A propos menażerii, jeden z ósmoklasistów zrobił niezły kawał. Na lekcji trygonometrii zirytowany Glamdziuś huknął na niego: — Osioł jeden! Ten nic nie rzekł, ale tego samego dnia przed wieczorem telefonuje do matematyka: — Przepraszam, czy to cyrk? / — Nie, skądże, to pomyłka. — Ach, pardon, myślałem, że to cyrk, bo małpa przy aparacie. Oczywiście miny nieszczęśnika nie opiszę, bom jej nie widział, jako i ten zawzięty ósmak, ale mogę ją sobie wyobrazić. Po krótkotrwałej namiętności segregowania i kompletowania pocztówek nastąpiła najgroźniejsza pasja wyrobów chemicznych i montowania urządzeń. Tak więc domorośli chemicy preparowali straszliwe trucizny, to znów mydła domowej roboty, to czarodziejskie płyny, a zaś mechanicy kaleczyli sobie palce przy zakładaniu śrub, śrubeczek, zębatych kółek, nożyków i tak dalej. Któregoś dnia przychodzi jeden taki ważny chemik do klasy, gromadzi wokół siebie przyjaciół i powiada: — Patrzcie, tu w tej probówce mam truciznę, czwarta część pastylki na język i trup na amen. — Sam ją robiłeś? — Tak, ale podług indyjskiego przepisu. — A skąd ci wyszły takie równiutkie pastylki? — Pastylki są kupne, to cukierki zamoczone w truciźnie, powiadam wam, okropność. Mysz zdechła, ani ogonem nie ruszyła. Szczupły, cwany Kazik powiada: — Słuchaj, Edek, daj mi przepis. — Nie mogę, to moja tajemnica. Mógłbyś się jeszcze przy gotowaniu struć. — No to podaruj mi takie trzy pigułki. — Dobrze, ale pamiętaj, nie bierz do ust, nie chcę cię mieć na sumieniu. Edek z miną Sokratesa pijącego cykutę wydobył z kieszeni probówkę, z niej trzy pastylki, a Kazik z taką samą miną schował je w srebrnym papierku do portfela. — Jeżeli dostanę na tercjał z algebry dwóję, to wobec całej klasy połknę pigułkę. Na trzeci rok przecież zostać nie mogę. Wysłuchaliśmy w milczeniu grobowym głosem wypowiedzianego oświadczenia i z mimowolną trwogą spojrzeli na Edka. Miał tych pastylek siedem. Trochę wierzyliśmy w moc trucizny, trochę szydzili, ale żaden z nas za skarby świata nie położyłby sobie tego na języku. Dziewczyny o tym nie wiedziały, ale Stacha skorciło i w najgłębszej tajemnicy powiedział o tym Irce. Irka zaś kłusem do Edka. — Edeczek, mój jedyny, daj mi takich parę gipsów. Ty możesz sobie jeszcze zrobić, daj mi! — Brak mi już tej indyjskiej trucizny. — Ale i tak nie masz powodu się truć. Po co ci więcej, daj mi cztery. Do końca roku wypracowania polskie gemacht, no, Edeczek. — Ale strzeż się. Broń Boże, nie dotykaj gołą ręką, a potem nie przyłóż jej do ust. To indyjska trucizna, pamiętaj... śmierć! — Dobrze, jesteś złoty chłopak — i pochwaliła się od razu przed całą klasą, którą ogarnęła lekka zgroza. A Irka po lekcjach zaraz woła klubowców. — Zostańcie no, chłopaki, na pół godziny... I kiedy w szkole nie było już żywego ducha, usiedliśmy w ławkach, ona na katedrze i zabiera głos. — Chcę wam powiedzieć, że jesteście frajerzy. A Edzio was nabrał. To wcale nie jest trucizna... O! I zanim zdołaliśmy krzyknąć, wsadziła pastylki do buzi i chrupała je z uśmiechem, a my staliśmy jak posągi z otwartymi ustami. — No i nic? — wyszeptał pozieleniały Stach. — Ano nic — roześmiała się. — Ja już jedną zaraz na lekcji spróbowałam. Dopierośmy zrobili radosny wrzask i obmyślali zemstę. W tydzień po tym zdarzeniu Stach podchodzi do Edka. — Słuchaj, Edek, mam truciznę jeszcze gorszą niż ty. — Pokaż! E, takie pastylki! Pewno cukierki. — Spróbuj tylko! — Dziękuję, nie lubię! — A widzisz, boisz się, ale wszystko jedno, mogę ci dać, lecz tylko jedną, bo mnie już ósma klasa o to prosiła. — Daj mi trzy! Po długich ceregielach Stach ustąpił. Zaraz podczas niemca Irka wysłała do Edzia kartkę. — Nie bądź frajerem, Stach nabiera, zwyczajne miętowe cukierki, próbowałam. Więc na pauzie po owej lekcji Edzio z szyderczym śmiechem oznajmia całemu towarzystwu, jaki to ze Staśka chemik, i dla przekonania o prawdziwości zarzutów połyka wszystkie trzy pigułki. Uczniaki podniosły krzyk, a Kazik drze się najgłośniej. — E, to pewno i twoja trucizna taka śmiertelna! — wydostał pigułki ze srebrnego papierka i gdy wszyscy wstrzymali na sekundę oddech w piersiach, pogryzł i połknął ku nieludzkiej uciesze audytorium, które kpiło na wyścigi z obu chemików. Lecz już po godzinie skutki trucizny Stachowej okazały się fatalne. Biedny Edzio wylatywał z klasy na każdej lekcji, a na jednej nawet dwa razy i wracał zielony chwiejąc się na nogach, a widownia dostawała za każdym razem konwulsji ze śmiechu. Ten epizod ostudził zamiłowanie do chemii, natomiast mechanicy preparowali nadal elektryzujące maszynki, samogrające katarynki, małe armatki, z których niechcący postrzelili profesora ekonomii. Na ostatniej ławce siedział właśnie taki zapalony mechanik i trzymał na kolanach ową armatkę. — I jak tu pociągnę, to ten kawałek ołowiu wyleci na parę metrów. — A spróbuj... Profesor właśnie stanął w przejściu między ławkami. Żorżyk chciał schować swoją machinę, ale niecierpliwy kolega pociągnął i kawałek ołowiu uderzył prosto we wzniesiony wskazujący palec profesora. Prócz winowajcy nikt nie wiedział, co się stało i kto to zrobił, ostatecznie kawałek ołowiu mógł wpaść przez okno. Dopiero na urodzinach u Żorżyka podziwialiśmy w skupieniu jego wynalazek. I jeszcze jeden rok upłynął ruchliwej gromadzie na miłej pracy urozmaiconej wcześniej opisanymi rozrywkami. Ósma klasa kuła już na gwałt, bo nadchodziły egzaminy maturalne, a my siódmoklasiści z zazdrością przyglądaliśmy się owym szczęśliwcom, co do klasy przychodzą z jednym zeszytem w ręku, i wtedy to powstała moda: za punkt honoru każdy uważał sobie jak najmniej książek do szkoły nosić. Zawsze to bardziej po studencku człowiek wygląda, a nie jak smarkaty uczniak. Wreszcie pierwszy egzamin. W dużej sali gimnastycznej poustawiano specjalne jednoosobowe ławeczki (oglądaliśmy je dzień naprzód) i usiedli w nich drżący delikwenci. Pierwszy egzamin był z polskiego, piśmienny. Udało się któremuś ze zdających wyrzucić tematy przez okno na podwórze i wyobraźcie sobie, Irka napisała jedno wypracowanie i posłała przez woźnego w bułce nieszczęsnej ofierze, której najsłabszą stroną właśnie był styl. Młodzieniec dostał czwórkę. I jeszcze paru z naszej klasy przemyciło ściągi do sali tortur mimo ogromnego niebezpieczeństwa. To była też szalona emocja! Poza tym cały Klub był ogromnie zmartwiony i przejęty zachowaniem się Irki. Widzieliśmy wszyscy, że naszą dziewczynę coś dręczy, przez palce już patrzyliśmy na to, że Kostek dzień w dzień u niej bywał, powinna więc chyba cieszyć się z tego, ale nie. Z każdym dniem smutniała, zamyślonymi oczyma błądziła po klasie nikogo nie widząc, nawet zdesperowanego Stacha, a chwilami dokazywała jak skończony wariat i profesorowie rady sobie zupełnie z nią dać nie mogli. — Bójcie się Boga, chłopaki — mówi Antoś. — Trzeba ją wybadać, trzeba wypytać. — Et, krowa ci prędzej odpowie — machnął ręką Stefan. Aż któregoś poobiedzia siedzimy wszyscy u niej (akurat tego dnia ósma klasa dostała matury), nastrój wesoły, I Irka śpiewa, tańczy. Stefan gada wesołe monologi, nawet Stach się rozkrochmalił, wtem ktoś puka. — Proszę! W drzwiach stanął Mietek jak zawsze spokojny, zrównoważony, tylko nieco bledszy. — Przyszedłem pożegnać koleżankę i kolegów. Idę do wojska! — Irka zbielała jak jej biały fartuszek, ale tylko na moment, a potem poprowadziła rozmowę lekko i trzpiotowato, po swojemu. Gdy Mietek po niecałej godzinie zaczął się żegnać, było nam dziwnie przykro. Irka podała mu niby swobodnie rękę, wyszedł, a ona patrzyła za nim chwilę przez okno, jak szedł przez podwórze, nagle krzyknęła z całej piersi głosem pełnym żalu i rozpaczy: „Mietek! Mietek!"... — i wybiegła do sieni, ale i on się już wrócił. Widzieliśmy, jak skoczyła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję, a wtedy Antoś cicho zamknął drzwi. Gdy wróciła, popatrzyła na nas i rzekła zduszonym głosem. — Chłopcy, nie dziwcie się, ale ja sama siebie nie rozumiem — i wybuchnęła płaczem. Nie umiała biedactwo powiedzieć tego, co czuje, a nam wtedy było jej bezgranicznie żal. Widzieliśmy tylko to, że naszej małej królowej jest źle. — A wiecie, chłopcy, ja też nie będę chodził już do ósmej klasy, wybieram się do wojska. Straciłem ochotę do nauki w budzie — bąka wreszcie Stach, a Irka podnosi zapłakaną twarz z jego ramienia i z uśmiechem mówi: — Świetny pomysł. Ślicznie ci będzie w mundurze, bo jesteś podobny do Poniatowskiego! Jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, że Rada Pedagogiczna postanowiła zostawić Irkę w siódmej klasie. Gdy jej to oznajmiono, zbielała jak kreda, ale nie odezwała się ani słóweczkiem. A potem wszystkie oczy utkwione były w trzecią ławkę, gdzie siedziała Irka z głową opartą na ręce. Spokojnie patrzyła w okno, ale po bledziutkiej twarzy spływały szybko łzy i kapały na rozłożony zeszyt. W parę dni potem odbyło się ostatnie klubowe spotkanie w altance miejskiego parku. Irka siedziała z opuszczoną głową, potem wstała i rzekła łamiącym się głosem. — Moi kochani rycerze, jest mi bardzo przykro, ale to już nasze ostatnie zebranie. Dziękuję wam za wszystko, byliście dla mnie zawsze bardzo dobrzy i wierni. Ale królowa nie może być osłem, żadną miarą nie powinna być głupsza od swych rycerzy, dlatego muszę abdykować. Klub rozwiązuję. Klubu już nie ma i nigdy nie będzie — i nagle rozbeczała się głośno jak mała dziewczynka. Wzruszenie gęby nam zamurowało, nie było ani jednej pary suchych oczu. Stach klęczał z głową ukrytą na kolanach Irki i płakał. Tak nam dotąd miło upływał czas w służbie kapryśnej, ale kochanej królowej, tyle dzięki niej mieliśmy powodów do śmiechu, tak bardzo przywykliśmy do klubowych spotkań, pełnych humoru i poezji... Jak tak od razu, za jednym zamachem przekreślić wszystko? Młodzież nigdy nie zgodzi się z nieuchronnością przemijania... Mija jedno, nadchodzi drugie wrażenie, przeżycie, wzruszenie. Trudno młodym zrozumieć, dlaczego tak jest, trudno się do tego przyzwyczaić. Dlatego tamtego dnia czuliśmy wielką krzywdę wyrządzoną nam przez los i zdawało się nam, że rozwiązanie Klubu jest nieszczęściem. Po raz ostatni tego letniego wieczoru zabrzmiała w parku nasza klubowa pieśń (utwór Irki): Ach, pijmy z kielicha radości, W przyjazny gromadźmy się krąg, Na święto cudowne młodości, / Gdy życie nam kwitnie jak pąk. Młodości święcimy igrzyska, Wśród nocy się pali sto zórz I słońce skroś cienie wytryska, ¦ .. Gwiazd złoty wiruje tu kurz... Hej, serca czaruje, urzeka Radosny, wesoły nasz krąg, Śmiejmy się, bo młodość ucieka, Z nią życie ucieka nam z rąk. Odprowadziliśmy królową do domu... Uśmiechnięty księżyc kołysał się pośród gwiazd, z pobliskich pól dolatywał niezrównany zapach młodych zbóż. Irka trzymała w rękach olbrzymi bukiet jaśminu, który jej ofiarowali kolei!/v Każdy z nas pocałował zapłakaną dziewczynę w ręki,-. każdego z nas żegnała braterskim, serdecznym pocałunkiem. Wracaliśmy w milczeniu przez aleje. — Tak morowo w ósmej już nie będzie — odezwał się Benon. — Nie będzie — westchnął chór. „Śmiejmy się, bo młodość ucieka, z nią życie ucieka nam z rąk." Miałaś rację, Irko... Dlatego teraz, przebiegając w pamięci zaciszne, pachnące zakątki wspomnień, uśmiecham się. Myślę też, że z każdym dniem, w miarę upływu czasu, Bóg zwiększa przepaść między człowiekiem i jego duszą... Dusza jest wiecznie młoda i wiecznie do lotu się zrywa, i wiecznie kochać i marzyć zdolna, a człowiek cóż? Obejrzy się za siebie, a tam przepaść nie do przebycia, a tam już nie ma powrotu. Dusza jeno w krainę młodości na skrzydłach tęsknoty ulatuje i wraca zadumana, ale uśmiechnięta. Tyle tam było głupstw i tyle zarazem szczęścia! Ale ja też już skończę, mała królowo. Czasy studenckie, choć równie wspaniałe, do tej historii nie należą. I ja, jak moi poprzednicy, żegnam cię, szkoło kochana. Zapewne nie ma takiego wśród nas wszystkich, który opuściwszy twe stare mury nie wspominałby cię ze czcią i tkliwą miłością jak poczciwą, dobroduszną babunię. I taką w sercach naszych pozostaniesz na zawsze.