Irena Zarzycka Pod wiatr ROZDZIAŁ I Ten oddział piechoty legionowej miał wyjątkowe szczęście od samego początku istnienia. Zawsze znajdowali sobie najlepsze kwatery, najlepsze żarcie. Może dlatego, że chłopcy byli dobrani jeden w drugiego jak dębczaki, a sprytem i humorem śmiało mogli obdzielić cały pułk. A może, gdy ruszali na wojenkę daleką, spojrzały na nich jakieś dobre, uroczne oczy. Są bowiem oczy złe i takie, które przynoszą szczęście. I trzeba trafu, że ten oddział właśnie znalazł w jakiejś opuszczonej chacie, w lesie, żywe dziecko. Była to dziewczynka. Drobna, rozczochrana, chuda i mizerna, ale rezolutna. — Skąd się tu wzięłaś? — Z lasu. — A w lesie skąd? — Z domu. — Ile masz lat? — Pewno osiem. — A jak się nazywasz? — Niki! W tym miejscu żołnierze zamienili między sobą zdumione spojrzenia. — A gdzie twoja mama? — Pewno umarła. — A tatuś? — Tatusia zastrzeliły te diabły. A jakie diabły zastrzeliły tatusia, tego dowiedzieć się nie było można. Żołnierze patrzyli na siebie zakłopotani. — I co z tym zrobić? Zapanowało milczenie, podczas którego mała uważnie obserwowała twarze zafrasowane, ale poczciwe, a potem podeszła do rosłego kaprala, zwanego „Józektata" i chwytając go za rękaw, oświadczyła: — Pójdę z tobą, nie chcę tu zostać. I mała Niki została żartobliwie nazwana „córką pułku"; ale istotnie wszyscy ci krwią i ogniem karmieni chłopcy, starsi, młodzi i całkiem już dojrzali, potracili głowy na punkcie dzieciaka, i jeżeli Niki okazywała im dziecinne, gorące przywiązanie, to sama była dla nich niemal bóstwem. Znaleźli ją w grudniu, a więc dostali ją na gwiazdkę. Stała się talizmanem, i trzeba było istotnie wiele sprytu, żeby ją ukryć przed władzami, które mogły na takie „ojcowanie" nie pozwolić. Ale żołnierzyska były związane z sobą dolą i niedolą i wierne sobie przyjacielsko, więc Niki chowała się między nimi, a co najdziwniejsze, brała udział we wszystkich walkach, i podczas gdy ziemia drżała w posadach, a dym osnuwał ponuro cały świat, biegała śród swoich przyjaciół jak młody psiak. Gdy podczas dłuższych marszów umieszczano ją w taborach, urządzała dzikie sceny z wrzaskiem i kopaniem, ale to wcale nie obniżało temperatury uczucia pułku w stosunku do pupilki. I tak przeżyła śród żołnierzy, śród huku i świstu kul, prawie cztery lata, a potem... Potem zginęła im tak nagle, jak nagle się zjawiła. Było to w tragiczną noc lutową 1918 roku. Wojska szły gorączkowym marszem w stronę Rarańczy. Piechota dobywała ostatnich sił. Naprzód... Naprzód... Józek-tata rzucił nagle ochrypłym szeptem w stronę kolegów, którzy milczeli posępnie, z trudem wciągając mroźne powietrze: — A gdzie nasza Niki? Nie było odpowiedzi. Niki została w taborach, a te przecież były daleko... daleko jeszcze. — Co będzie z Niki? — powtórzył Józek. Popatrzyli na siebie ponuro i szli jeszcze posępniejsi. Przebili się przez austriacką zaporę, która wyrosła im na drodze do wolności, i zdążali naprzód, zostawiając daleko za sobą i Niki, i tabory. Tabory, artyleria, oddziały techniczne zostały otoczone przez Austriaków, ale Niki tam nie było. Żołnierze, którym była powierzona, rozprawiali o tym zajadle, wypytywali się wzajemnie... nic... jak kamień w wodę. I tak w pułku powstała legenda o Niki. Żołnierze rozproszyli się potem po świecie... Jedni zostali w polu, w dużych, wspólnych mogiłach, inni jeszcze poszli szukać okazji do przelewania krwi w imię wolności Ojczyzny, jeszcze inni siwieli z przygnębienia w obozach koncentracyjnych, ale Niki była zawsze ich ulubionym, kochanym wspomnieniem. Opowiadali sobie o niej niestworzone historie, w których urastała na jakąś nadprzyrodzoną istotę. Podobno kule się jej nie imały, podobno dotknięcie jej ręki goiło rany itd., itd. W ten sposób Niki przeszła do historii pułku, ale ślad o niej zaginął, a lata szły niepowstrzymanie... I przyszedł rok 1923. W tym roku właśnie jedno z małych, nadgranicznych miasteczek, będących raczej osadami, przeżywało sensację, która wstrząsnęła wszystkimi mieszkańcami i była tematem nie kończących się rozmów. Oto w pobliskim lesie pojawił się znachor, ach, ale co za znachor, po prostu cudotwórca! Miasteczko zaś, z dala od kolei i większych osiedli rzucone, wciśnięte między lasy i pola, żyło samo w sobie tak, jakby wyrzucone poza płot świata i jego gwaru. Do granicy niemieckiej było stąd dwadzieścia parę kilometrów. Doktora od czterech lat nie było tutaj. Kto poważniej zachorował, musiał tłuc się kilkadziesiąt kilometrów do większego miasteczka. Tak więc nagłe pojawienie się „cudotwórcy" wywołać musiało zrozumiały zachwyt. Sława jego szybko pantoflową pocztą rozeszła się po okolicy. A znachor postawił sobie w lesie glinianą budę, pod lasem kupił kawałek pola i dobrze mu się działo, bo pacjenci nie skąpili darów, które przyjmował z ironiczno-dobrotliwym uśmiechem na pooranej zmarszczkami, starczej twarzy. Zapada właśnie letni wieczór. Z miasteczka dobiega głos dzwonów, wzywających na Anioł Pański. Las wzdycha cichutko i radośnie, nie myśli o latach, które nad nim przeszły, ni o tych, które przyjdą. Roztapia się w rozkoszy ciepłego zachodu i czaru istnienia. Znachor siedzi na progu budy i pali fajkę, a dym owiewa mu twarz. — Niki! Z budy wysunęła się jakaś wysoka postać. — Czas ci w drogę. Uważaj koło rowu, tam niewygodnie. Weź .płachtę. Ciemna postać zniknęła w chacie na chwilę, potem wychodząc, mruknęła coś niewyraźnie i giętkim, zupełnie kocim krokiem ruszyła przed siebie wąską, wydeptaną ścieżką. Kiedy na niebo wpłynął księżyc, szła już między łanami dojrzałego zboża. Teraz można było zobaczyć wyraźnie młode rysy i wybujałą sylwetkę. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że jest to piękny, młody parobczak, ale ktoś bystry zauważyłby natychmiast, że jak na wiejskiego chłopca te rysy są zbyt delikatne. Malarz miałby tu wdzięczny model do postaci pazia. W pewnej chwili chłopak skręcił sobie papierosa, zsunąwszy czapkę na tył głowy, rozejrzał się dokoła i podśpiewując jakąś melodię, przyśpieszył kroku. W dali na jasnym tle łąki, zalanej potokiem księżycowego światła, mignęła raz i drugi sylwetka strażnika granicznego. Przez tę łąkę należało przejść, tu było stosunkowo najlepiej, najmniej kręciło się straży. Potem rzeczka i las. Ale noc była tak jasna, że olbrzymia łąka wyglądała jak srebrne jezioro i nikt by nie przeszedł bez zwrócenia na siebie uwagi. Gdzieś w dalej położonych krzewach zatrzepotał się jakiś ptak, gdzieś daleko zaszczekały psy, a poza tym srebrna cisza znów przędła na swoim kołowrotku. Chłopiec ruszył siniało przez łąkę, śpiewając na całe gardło: Tiurli, tiurli na klarynecie, Powiozę ciebie, Maryś, w ślubnej karecie. Me wrócę z tobą, aż będzie świtać, A ty się o wianek nie będziesz pytać! Przy tym kroki jego stały się nierówne, a głos ochrypły. Strażnik obchodzący łąkę nie mógł tego nie zauważyć i przypuszczając, że to jakiś pijany parobek, nie zatrzymał go nawet. Przemytnik nie szedłby przecież z takim wrzaskiem. Chcąc mieć jednak czyste sumienie, krzyknął w stronę chłopca: — Ty tu po co? — Siana pilnować! — odkrzyknął zapytany. Siano z łąki należało do dziesięciu gospodarzy. Stało już w kopach i lada dzień mieli je zwozić. Strażnik machnął ręką i ruszył w swoją stronę, a chłopak przysiadł pod kopą i obserwował go bacznie, póki mleczne mgły dali nie pochłonęły niepożądanej sylwetki. Wtedy dopiero jął pełzać od kopy do kopy i w ten sposób dotarł do rzeki. Tu już granica była blisko: za rzeką las, a za lasem rów i rzadki zagajnik. Ten zagajnik był już po tamtej stronie, ale rzeki pilnowano dobrze. Ciemną nocą przedostanie się przez nią nie sprawiało zbyt wielkiej trudności, ale dziś woda jest jak lustro i każdy kształt zarysowuje się na niej wyraźnie. — Cholera! — syknął chłopak i czołgał się coraz ostrożniej w stronę wierzby, chylącej ku wodzie rozczochraną głowę. Zdjął buty, związał rzemieniem i zawiesił sobie na szyi, po czym z wolna pogrążył się w wodzie. W tym miejscu rzeka od razu z brzega była głęboka i mimo nadzwyczajnej ostrożności ze strony chłopca woda plusnęła lekko, i zaraz ni stąd, ni zowąd na brzegu rozległy się kroki, potem szczekanie psa, potem głosy ludzkie, ale Niki już płynął nurkiem. Na chwilę wypłynął z wody, by zaczerpnąć powietrza i upatrzyć sobie miejsce lądowania. Ale na przeciwległym brzegu stał strażnik z psem. Trzeba było popłynąć kilkanaście metrów pod prąd i dopiero dobijać do brzegu. Psy wciąż ujadały zawzięcie, biegając koło wierzby i tarmosiły płachtę, zostawioną przez młodego przemytnika. On tymczasem parę razy, mimo niebezpieczeństwa, wychylał głowę na powierzchnię. Ogarniało go już obrzydliwe zmęczenie, mimo że pływał świetnie i za wszelką cerię chciał dostać się na brzeg. Gdyby choć mógł sobie płynąć normalnie, to godzina dłużej, godzina krócej nie stanowiła różnicy, ale, do diabła, nie był przecież dziką kaczką i to nurkowanie doprowadzało go do pasji. Przeciwległy brzeg, stromy i wysoki, dziś większe niż kiedykolwiek przedstawiał niebezpieczeństwo. Całe szczęście, że był dość gęsto porosły krzewami jałowca, ale za takim właśnie krzaczkiem mógł siedzieć strażnik. Na razie brzeg był cichy, pusty i srebrny. Chłopiec na czworakach wylazł z wody i piął się pod górę wolno i ostrożnie. Z daleka, z daleka usłyszał pianie koguta i wstrząsnął nim dreszcz chłodu. „Aha! Zaraz zacznie świtać" — pomyślał. Jakoż istotnie, do tej pory czyściutka i szklista łąka i brzeg jęły jakby dymić; wstawały mgły świtania, a księżyc zbladł. Niki leżał na skraju lasu i pilnie tulił ucho do ziemi. Trzeba korzystać z ciszy. I biegiem puścił się naprzód, co parę kroków przywierając do ziemi lub do większych pni. Nagle stanął jak wryty. Jego bystre uszy dały mu znać, że coś jest nie w porządku. Trzasnęła jakaś gałązka... potem szelest. Ktoś szedł ostrożnie, ale to chyba nie strażnik. Niki w tych przyczajonych krokach wyczuł strach. Wobec tego ruszył już znacznie odważniej. Znał dobrze tę drogę. Tylekroć przemierzył ją swoimi młodymi nogami. Znał inne także, ale tu było stosunkowo najbezpieczniej. Strażnicy główną uwagę kierowali na najbardziej zadrzewioną część lasu. Wreszcie rów! Głęboki, błotnisty, zarośnięty sitowiem i rozmaitym wodnym zielskiem, ale do rowu jest jakieś dziesięć metrów gładkiej przestrzeni. Z lewej strony chłopca ktoś wystrzelił... Daleko...może kilometr, i zaraz martwa polana ożyła. Psy jęły głośno ujadać... ktoś krzyczał, ktoś gwizdał przeraźliwie. Niki spokojnie przelazł rów i pełzał w stronę zagajnika. Jeszcze najwyżej dziesięć metrów i będzie bezpieczny. Ale w tej chwili zaszeleściła gwałtownie trawa i ostre psie zęby chwyciły w uścisk buty dyndające na karku chłopca... Żeby nie buty, ładną by miał chłopiec pamiątkę! Niki chwycił psa raptownie za kark. Szczekanie i warczenie rozległo się po całej polanie. Nie było czasu do stracenia. Jeżeli puści psa, ten na pewno wyrwie mu kawał mięsa na pamiątkę... długo szamotać się nie może, bo nadbiegną strażnicy... Noc szybko ściągała swoje welony z polanki i uciekała w głąb lasu. Niki, trzymając psa z całej mocy za skórę tuż przy głowie jedną ręką, drugą ściągał mokrą kapotę, potem błyskawicznie opatulił nią łeb zwierzęcia i pognał przed siebie... Za chwilę był bezpieczny i z uśmiechem słuchał wściekłego warczenia psa, który widać nie mógł się oswobodzić z powijaka. Zorza czesała już włosy purpurowe, kiedy chłopiec wstał spod krzaka, wyprostował się, przeciągnął... Zdjął z szyi sznurek, do którego przyczepione było blaszane pudełko. Otworzył je, przeliczył pieniądze i uśmiechnięty, pogwizdując sobie wesoło, ruszył naprzód. Najważniejsze było to, że strażnicy go nie widzieli, nie mogli więc zapamiętać sobie jego twarzy. Bez bagażu łatwiej przemknąć niż z bagażem, ale jakoś to będzie. Słońce suszyło teraz grubą, płócienną koszulę chłopca, zapiętą szczelnie pod samą szyją, jego bujną, ciemną, falistą czuprynę, całowało opaloną twarz, teraz w blasku dnia przedziwnie młodą i zuchwałą. A kiedy wracał wieczorem z workiem na plecach, rozszalała się burza. Pioruny waliły jeden po drugim. Deszcz lał strumieniami. Niebo z zachodu na wschód, z południa na północ przecinały błyskawice. Gosposie wiejskie powystawiały w oknach święte obrazy, pozapalały gromnice. Zdawało się, że świat jęczy i wyje ze zgrozy, taki był wicher, a przez rzekę mknął chłopiec z workiem przemytu na plecach. Teraz musiał szukać najpłytszego przejścia. Z workiem płynąć niepodobna, znał takie przejścia, tylko że tu pilnie czatowali strażnicy. Ale dziś, gdy drzewa padały z trzaskiem, gdy łoskot bez przerwy niemal wstrząsał ziemią, nawet psy, skulone, tuliły się do ludzkich nóg, czy dziś odważyliby się przemytnicy szwarcować? A Niki szedł sobie skrajem lasu, tam, gdzie rosły same niemal krzaki, i od czasu do czasu przystawał, by poprawić ciężar na plecach. Nie bał się piorunów. Niebieska artyleria nie robiła na nim wrażenia. Z uśmiechem wspominał małą dziewczynkę pętającą się między nogami żołnierzy, śród huku i dymu... Tamta mała „córka pułku" nie znała strachu przed ludźmi... jakżeby ten duży Niki miał się bać natury? Pogrzmi, poświeci i przestanie. A jak go jaki piorun trafi, no to raz kozie śmierć. Wyszedł na szosę... teraz miał jeszcze tylko parę kilometrów do przebycia. Nagle w pewnej odległości, na środku drogi, zauważył stojącą bryczkę. W świetle błyskawic ujrzał wewnątrz jakąś skuloną postać. Pod bryczką też siedział ktoś, owinięty w derkę. Niki śmiało podszedł i dźwięcznym głosem, w którym drżał śmiech, zapytał: — A co to się stało? Postać w bryczce wysunęła twarz z kołnierza. — Nic! Tylko ten osioł nie chce jechać, boi się. Śród szumu ulewy i jęku wichru, przy akompaniamencie bezustannych grzmotów zupełnie niesamowicie zabrzmiał śmiech chłopca. — A to heca! Te, zuchu, wyłaź, ja powiozę. Woźnica jęknął coś spod bryczki, ale się nie ruszał. — No, wyłaź, sakramencka ofermo... koniowi pod ogon się schowaj! — krzyczał chłopak, ciągnąc woźnicę za nogi. Nieszczęsny pasażer zaś ze zdumieniem patrzył na to jawiącą się w świetle błyskawic, to niknącą w mroku twarz chłopca. Wreszcie woźnica ulokował się w bryczce obok pasażera, a chłopak objął w posiadanie kozioł. Zebrał lejce i rzucił: — No, gdzie jedziem? — Do miasteczka. — Fajno! Wio, małe... nie bójta się... wio, ciosie! -konie ruszyły cwałem. Burza cichła, deszcz padał coraz leniwiej. Od czasu do czasu jeszcze gdzieś na wschodzie piorun przecinał zygzakiem niebo i wstrząsał ziemią. Powietrze zaczynało pachnieć świeżą zielenią i hreczką... Pierwsze domki miasta. — No, bierzcie lejce, ja się wracam — rzekł chłopiec, zeskoczywszy z kozła. — Teraz trafisz — mówiąc to, ładował sobie worek na plecy. — Ależ chłopcze, jedź ze mną, wyschniesz u mnie, jesteś pewno głodny... — zaprotestował podróżny. — I tak wyschnę... no jazda, bo nie mam czasu. — Masz wobec tego na pamiątkę... — Co? Forsa? Nie trzeba. Jak pan ma papierosa, to proszę dać, i zapałki, bo moje zmokli. Dostał całą garść papierosów i odszedł, pogwizdując wesoło. Doktor Andrzej Połoński, trzęsąc się w bryczce po nierównym bruku miasteczka, rozmyślał nad dziwnym chłopcem. Pies Andrzeja dopiero teraz wygramolił się spod siedzenia i trącał pana nosem w łydkę. Koło godziny drugiej zajechali na miejsce. i ROZDZIAŁ II Dzwoniono na Anioł Pański. Różowozłoty płomień zachodu ogarniał całe miasteczko. Szybko, szybko mknęły tu i tam jaskółki. Pieszczotliwie muskały piersiami fale rzeki, płynącej cicho i leniwie, a ona uśmiechała się radośnie do kwilącego ptactwa purpurą schwytanych w słońcu błysków. Krowy, wracając z pola, podnosiły na uliczkach kłęby kurzu. Wesoło skrzypiały wozy, obładowane sianem. Wreszcie kurz powoli opada i słońce cichutko tonie w rzece purpurowej ze szczęścia. Pani Połońska, wdowa po adwokacie, siada, jak zwykle, do starego fortepianu i gra Ave Maria Gounoda, a przed ogródkiem, dzielącym dom od ulicy, gromadzi się parę osób, które co dnia z jednakowym zachwytem słuchają słodkiej melodii. Cztery lata temu, tj. w roku 1920, syn Połońskiej, doktor Andrzej, ulubieniec miasteczka i całej okolicy, wyruszył jako ochotnik na wojnę bolszewicką i już więcej nie wrócił na swoją placówkę. Był w Warszawie i dobrze mu się /^Wc^rajK Mieszkańcy miasteczka boleśnie odczuli jego stratę, zawojował bowiem wszystkich humorem, urodą, no i bezwzględną uczciwością. Potem, nie wiadomo skąd, pojawił się znachor Truś i pamięć o doktorze rozwiał wiatr. Dziś słuchacze pani Połońskiej denerwowali się. — Co to jest, jak ona gra? A może to kto inny? -zaczęto szeptać w gromadce. — Jakoś nie sztymuje — zawyrokował czeladnik od stolarza. A pani Połońska nie mogła opanować drżenia palców. Klawisze mieniły się jej w oczach, wyrywały spod rąk i uciekały hen, na drogę, którą po czterech latach nieobecności jechał teraz do domu jej chłopiec, jedynak ponad wszystko ukochany. W kuchni dopiekają się jakieś wymyślne pierożki. Służąca Stefka z zaciętymi wargami obraca rączkę młynka, czasem wysuwa język z przejęcia. Kawa musi być mielona prawie na mąkę, bo pan doktor pije po turecku. Minuty są dzisiaj nieznośnie długie i do dziesiątej trzeba czekać... czekać... Połońska z trzaskiem zamknęła instrument i poszła do pokoju syna sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Pogładziła maleńkimi dłońmi poduszki, zdjęła jakąś nitkę z kołdry. Serce matki wybijało niecierpliwie każdy kwadrans, dzielący ją od chłopca, a ten chłopiec przecież ma 36 lat. Uśmiechnęła się przez łzy do swoich wspomnień. Jak prędko, ach, i czemu tak okropnie prędko wyrósł, tak jakoś odskoczył od matki. Teraz się pewno ożeni, ano trudno. Żeby tylko znalazł godną siebie dziewczynę... Żeby tak Lala! Lala była córką ciotecznej siostry Połońskiej. Piękna i bogata panna. Trzeba ją zaprosić koniecznie na ten czas, kiedy Lusiek tu będzie. W jadalnym pokoju zegar specjalnie dziś uroczystym głosem oznajmił ósmą. Połońska pobiegła do kuchni. — Stefciu, za dwie godziny Lusiek... pan doktor będzie. Za dwie godziny... Żeby się pierożki nie przypaliły. Kaczki już wstawić... lejże prędzej śmietanę. Stefci i tak już wszystko z rąk leciało. Nie lubiła ogromnie, jak ją tak ktoś poganiał, ale sama była ciekawa młodego pana, którego znała tylko z fotografii. — A jak będziesz podawała, nie stukaj obcasami, pamiętaj, włóż biały fartuch, ten z koronką, i nie otwieraj gapowato ust, jak to masz w zwyczaju — i staruszka wyszła do ogrodu, bo stanowczo w mieszkaniu było jej za ciasno. Wzięła grabie i po raz setny w tym tygodniu grabiła trawnik ślicznie utrzymanego ogrodu. Po drugiej stronie domu, gdzie dawniej była poczekalnia i gabinet doktora, mieszkała od dwóch lat nauczycielka szkoły powszechnej, panna Marysia Lechówna z bratem. Ona miała dwadzieścia cztery lata, on dwadzieścia. On był bez posady, więc go utrzymywała, ale życie dało jej w postaci tego chłopca ciężki orzech do zgryzienia. Wiecznie miał jakieś projekty, jakieś długi, jakieś interesy, na które potrzebował pieniędzy. Co jakiś czas wyjeżdżał, niby w poszukiwaniu posady, i wracał obdarty i bez grosza. Nie można było jednak twierdzić, że chłopak jest zły. Był tylko nieprawdopodobnie lekkomyślny. Teraz siedział na oknie, paląc papierosa. Marysia cerowała skarpetki. — Nasza stara zwariowała, znowu grabi — rzekł * obserwując Połońską. — Mój drogi, robiłabym to samo, gdybym miała własny ogród. — Piękne marzenia. Maryś, daj mi złocisza. — Znowu? — No! Idę ci kupić ogród. Serwus, mała! Rzucił papierosa i, przygładziwszy przed lustrem bujną czuprynę, wyjął z woreczka siostry złotówkę. — Edziu, wróć wcześnie, mam wrażenie, że będzie burza... — Wrócę, wrócę... Panna Marysia westchnęła. Skończyła cerowanie i wyszła do ogrodu. — Czy mogę pani pomóc? — spytała uprzejmie staruszkę. — O, dziękuję, ja tylko tak sobie, dla zabicia czasu. Jestem dziś jak na szpilkach — podeszła do dziewczyny i szepnęła tajemniczo: — Jędruś dziś przyjeżdża! Panna Marysia była jedyną osobą, z którą adwokatowa utrzymywała stosunki, może dlatego, że panienka pochodziła z lepszego domu, a Połońską nie znosiła plebsu, no a może i dlatego, że Marysia była śliczna jak wiosenny kwiat, a przy tym wyjątkowo subtelna. Mieszkając pod jednym dachem, zżyły się z sobą i długie, zimowe wieczory spędzały najczęściej razem. Tematem rozmów był przeważnie Lusiek. Teraz więc jedynie Marysi zwierzyła staruszka swą radosną tajemnicę. Panienka zarumieniła się, a po chwili milczenia rzekła cicho: O, jaka pani szczęśliwa. To musi być bardzo przyjemnie czekać na kogoś kochanego. I pomyślała jednocześnie, że ona nie ma już na kogo czekać i nie czeka także nikt na nią. Przeniknął ją smutek tak właśnie, jak chłodne rosy przenikają ziemię. Bardziej niż kiedykolwiek uczuła swą samotność i sieroctwo. Patrzyła w zadumie na krzaki róż, teraz pod wieczór silniej pachnące, a wdychając ich woń, doznawała uczucia jakiejś nie nazwanej, słodkiej tęsknoty, jakby coś czarownego szło ku niej z zielonej gęstwiny. — Pani ma najpiękniejsze kwiaty w całym miasteczku — rzekła nieswoim głosem. — Moje dziecko, cóż mi pozostaje w mojej samotności? To jedyny luksus, na jaki sobie mogę pozwolić. Poza tym lubię słuchać pani gry na cytrze. O, musi pani koniecznie zagrać mojemu Łuskowi. On przepada za dobrą muzyką. Marysia skłoniła puszystą, złotolitą główkę na znak zgody i znowu lekki rumieniec zabarwił jej twarzyczkę. Taką główkę, takie rysy mogła mieć Sienkiewiczowska Eunice. — Proszę pani, zdaje się, że będzie burza... chmury zaciągają całe niebo i tak jakby gdzieś z daleka grzmiało. Staruszka niespokojnie spojrzała na niebo. — Nie darmo dziś jaskółki tak nisko latały. Chodźmy, panno Marysiu, pozamykać okna, bo się i wiatr zrywa. Podążyły obie do mieszkania. Połońską zatrzymała się na progu. — Niech pani zaraz do mnie przyjdzie — zawołała. A wiatr już coraz gwałtowniej szarpał gałęzie drzew i krzewów. W pokoju Połońskiej było czyściutko i świątecznie. Zapalono światło. — Jak tam mój Lusiek da sobie radę, zmoknie biedak... Żeby go burza w drodze nie złapała, Boże drogi — mówiła staruszka, drepcząc nerwowo z pokoju do pokoju. — Niech się pani nie martwi, gdyby nawet pana doktora burza złapała, to przecież są domy po drodze, schowa się. A wtem błyskawica rozbłysła w pokoju i gruchnęło potężnie... Kobiety przeżegnały się niespokojnie. — Pozamykać okiennice? — spytała drżącym głosem Marysia. — Dobrze, dziecko. Ach, ten biedny chłopiec... co za ulewa, słyszy pani? ? Mijał czas. Burza cichła, oddalała się, to znów z drugiej strony waliła na miasteczko. Połońska płakała ze zdenerwowania. Marysia siedziała na stołeczku u jej kolan. Zegar tylko, dostojny i opanowany, wydzwaniał godziny. Stefcia w kuchni drzemała przy stole. Wreszcie zdrzemnęła się i Połońska, tylko Marysia siedziała z szeroko otwartymi oczami. Edek nie wrócił na noc do domu, ale czynił to często... nie o niego teraz była niespokojna, a o tego nieznajomego chłopca, który w opowiadaniach staruszki i marzeniach dziewczyny wyrósł na jakiegoś królewicza. Smutne i bezbarwne lata wlokła za sobą. Sześć lat belferki. Najpierw gdzieś w głuchej, zapadłej wsi, teraz dwa lata tutaj. Świat wydawał się biedactwu zaczarowanym ogrodem padyszacha, a jedyną rozrywkę stanowiła gra na cytrze, którą opanowała mistrzowsko, poza tym książki. O miłości mogła tylko czasem, bardzo rzadko zresztą, marzyć. Młodzież miasteczka, mimo wysiłków, nie zdołała pobudzić jej czystego serca do jakichkolwiek uczuć. Praca, i to praca ciężka, stanowiła więc treść życia dziewczyny. O, jakże smutne jest takie szare życie nauczycielki... Zeszyty, zeszyty, w kratkę, w linie, dzienniki. Długie godziny, pełne wysiłku, w których w zakute głowy chce się przelać wiadomości razem ze swoją krwią i poszarpanymi nerwami. Władze przecież umieją tylko żądać, ale rzadko, rzadko kiedy wgryzą się w sam miąższ tej pracy, rzadko, och, jak rzadko rozumieją wysiłki i mękę takiej jednej, drugiej i setnej młodszej czy starszej osamotnionej dziewczyny, która spala się powoli, choćby pełna była entuzjazmu i ochoty. Panna Marysia miała poza sobą sześć lat takiej orki na odludziach. Wycierała się po brudnych i cuchnących chłopskich izbach. Odmrażała w klasie ręce i nogi, brnęła po pas przez zaspy śnieżne do szkoły, w której, mimo nieludzkich z jej strony wysiłków, było wiecznie brudno i smrodliwie. Jakże może być inaczej, gdy 50 dzieci tłoczy się w maleńkiej izdebce i w tejże izdebce ubiera się i rozbiera, i strzepuje śnieg lub błoto z trzewików? To jednak było już poza panną Marysią. Teraz szkoła w miasteczku wydała się dziewczynie rajem, ale na dnie serca była przecież cichutka tęsknota do innego życia... Burza ucichła zupełnie. Połońska drzemie na dobre. Marysia czeka sama i wyobraża sobie pana Luśka. Nagle basowe szczekanie psa poderwało obie kobiety na równe nogi. Skrzypnęły drzwi i w progu stanął wysoki, uśmiechnięty mężczyzna z płaszczem przewieszonym przez ramię. Tuż przy jego nogach stał olbrzymi pies z kapeluszem w zębach. Z kapelusza melancholijnie kapały krople wody na lśniącą jak lustro posadzkę. Połońska krzyknęła, zakręciła się nieprzytomnie w kółko i wpadła wprost w ramiona roześmianego jedynaka. Marysia cichutko wysunęła się z pokoju, wpadła do siebie i usiadła na łóżko, przyciskając ręką mocno bijące serce. Za ścianą słyszy młody, dźwięczny, wibrujący męski głos. Jest jej dziwnie, tak dziwnie, że musi mocniej przycisnąć ręką serce, bo wprost brak jej tchu. Pani Połońska siedzi na wprost jedynaka, pastwiącego się nad wyschniętą kaczką. Jakiż piękny jest ten jej „mały"! Przez cztery lata zmężniał i nabrał jakiejś nieokreślonej mocy, która promieniowała ze wspaniałych czarnych oczu, zarysu dumnych ust. Uśmiechnęła się radośnie, widząc, jak Luś rzuca się na pierożki. — Kiciuniu! Jak dobrze w domu. — Dobrze, synku... Jedz... Nie są one nadzwyczajne, za długo stały, ale jedz, jeśli smakują. Andrzej pałaszował pierożki, zerkając na Stefkę, która chodziła niemal na czubkach palców. Gdy wyszła do kuchni, spytał: — Kiciuniu, to nowy nabytek? — Nie, prawie trzy lata. Bardzo poczciwe stworzenie. — Widać! Taka gapsia. Andrzej miał zwyczaj obdarowywać wszystkich specjalnymi nazwami. Matka od najdawniejszych lat była „Kiciunią", Stefka została teraz „Gapsią". Kiedy doktor zaspokoił apetyt, klęknął przy matce. Pozwól, że ci przedstawię mego przyjaciela... Taki, chodź tu. Spod stołu wyczłapało olbrzymie psisko, ni to szare, ni czarne, ni brązowe, wyjątkowo kudłate, wyjątkowo wielkie, no i przy tym brodate. Najwyraźniej w świecie pysk miało obrośnięty sztywnymi kudłami, tworzącymi brodę. Połońska cofnęła się lekko z krzesłem. — Kiciuniu, nie bój się. Taki, podaj pani łapę. Psisko z godnością wyciągnęło grube łapsko, które staruszka uścisnęła, chcąc zrobić synowi przyjemność. — A teraz odejdź. Spojrzał na swego pana piwnymi oczami i ułożył się o parę kroków na dywanie. — A teraz, Kiciuniu, pójdziemy spać, bo ledwo zipiesz... Aha! Co to za złotowłose stworzenie było tu u ciebie? — To panna Marysia, moja lokatorka. — Prześliczna, istna Lorelei. A skąd się tu wzięła? — Jest nauczycielką. Wynajęłam jej twój dawny gabinet i poczekalnię. Mieszka z bratem. On drapichrust, ale ona kochane stworzenie. — -Musisz mi ją pokazać jeszcze. — Ach, ty urwisie... Spać, spać... — Ano trudno... chodź, Taki. — Coo? Z tym potworem? — No, Kiciuniu, tylko nie przesadzaj. On jest piękny. Taki, czy jesteś piękny? Pies szczeknął uradowanym basem. Staruszka zatkała uszy, wołając: — Obaj jesteście piękni, niechże on już nie szczeka, ach, ty wariacie. — Taki, powiedz pani dobranoc, ładnie powiedz. Pies podszedł do zdumionej kobiety i pieszczotliwie potarł pysk o jej dłoń. Roześmiała się, odprowadziła syna do jego sypialni i przy drzwiach jeszcze raz ucałowała chłopca, który szepnął jej do ucha: — Musisz mnie poznać z tą nimfą! — Jaką znowu nimfą? — No, z tą Lorelei. — Dobranoc, urwisie. Masz czas. Ranek wstał kryształowy i pachnący. Koguty wrzeszczały z każdego podwórka. Na tysiąc tonów szczebiotało ptactwo. Trzaskały z batów pastuchy. To z jednego, to z drugiego domku rozlegało się donośne „cip, cip" gospodyń. — A żeby cię cholera! — zaklął Andrzej, którego jakieś przenikliwsze wołanie poderwało z łóżka. Kładąc się spać, otworzył okno, a teraz właziło przezeń całe miasteczko. Wstał więc, by je zamknąć. Śpiący był jeszcze i dlatego zły. Zamykając okno, mimo woli. spojrzał w głąb czyściutkiego podwórka i momentalnie zły humor prysnął. Przy studni nad kubłem wody stała drobna, złotowłosa dziewczyna i widać było, że boi się poruszyć, a Taki namiętnie obwąchiwał jej kolana i opuszczone bezwładnie ręce. Oczy ogromne wlepiła z przerażeniem w łeb potwora. Andrzej szybko jął narzucać ubranie, ale właśnie pies, chcąc okazać sympatię, wspiął się na tylne łapy, a przednie z rozmachem i wdziękiem młodego słonia oparł o drobne ramiona, tak jednak niefortunnie, że Marysia zdążyła pisnąć i rozciągnęła się na ziemi jak długa. Andrzej dał skok przez okno i pomagając wstać biedactwu, pytał zdyszanym, niespokojnym głosem: — Nic się pani nie stało? Nie zrobiła pani sobie krzywdy? Odejdź, Taki, ty ośle! Marysia stała czerwona i zmieszana jąkając: — Nie... tylko... tylko... taka jestem niezdara, och, Boże... — Ależ nic podobnego, to ten bałwan; Taki, przeproś panią w tej chwili. Pies stał cały czas spokojnie i machając ogonem spoglądał na swego pana; teraz oparł mu łapy o pierś i olbrzymim jęzorem zamaszyście oblizał twarz panny Marysi. Doktor wybuchnął śmiechem, Marysia spojrzała na niego oczami pełnymi łez, zawróciła na pięcie i niemal pędem biegła przed siebie do ogrodu. To było ponad jej siły. Nie tak sobie wyobrażała spotkanie z młodym doktorem. Łzy upokorzenia i dziecinnej złości płynęły jej po twarzy. Usłyszała za sobą szybkie kroki i raptem znalazła się w męskich, silnych ramionach. Zawsze, zawsze przez całe życie pamiętała tę chwilę, ten bezwład, który ogarnął jej ciało, tę bolesną niemal słodycz! Pod złotą, rozpuszczoną falą włosów zawirowała krótka myśl: „Jestem jego, będę jego zawsze". Nie wyrywała się wcale z objęcia. Stała bledziutka, z rozpuszczonymi włosami, tak złotymi jak samo słońce... oczy przymknęła i oddychała gwałtownie. Andrzej zaś, zdumiony, trzymał ją w ramionach i milczał, wreszcie opanował się i prowadząc dziewczynę ku ławeczce pod lipą, przemówił: — Ależ z pani nerwowe stworzenie. Tak się zlęknąć psa. Bardzo, bardzo przepraszam. Nie przypuszczałem, proszę mi wybaczyć... nie chciałem pani zrobić przykrości, naprawdę. Spojrzała teraz na niego nieśmiało spod ciemnych, długich rzęs. — Jestem niemądra i proszę się ze mnie nie śmiać, już nigdy, nigdy nie urządzę podobnej sceny. Powiedziała to jak dziewczynka, która obiecuje poprawę, i Połoński zapragnął chwycić ją znów w objęcia i wycałować. Nie uczynił tego. Chrząknął tylko i powiedział: — To już drugi raz nastraszyłem panią. W nocy też pani znikła, Lorelei! — Nie chciałam przeszkadzać. Pani Połońska tak pana oczekiwała... a że była burza, więc... — No, rozumiem! Lorelei, jesteś śliczny, maleńki tchórz. Burza istotnie jest wspaniała. Woźnica trząsł się ze strachu i jak stanął na szosie, tak ani rusz, dopiero jakiś chłopiec przemówił mu do rozumu. Mówię pani, smyk, najwyżej szesnaście lat, maszerował sobie jak w najpiękniejszą pogodę, wyśmiał nas, przywiózł do miasteczka i poszedł sobie. — Ojej! Taki zuch! — A zuch! W dodatku, jak mi się zdaje, piękny. — A my tak oczekiwałyśmy z godziny na godzinę pana przyjazdu. — Pani też czekała? Zarumieniła się mocno, spojrzała na niego i cicho odparła: — O, tak! Ja też bardzo czekałam. Andrzej, jak każdy doktor, był trochę cynikiem, ale teraz w obecności tej dziewczyny nie wiadomo dlaczego czuł się wzruszony. Taka była jakaś jasna, taka dziecięca. Chciałoby się do niej mówić jakieś pieszczotliwe, serdeczne wyrazy... Widzi ją właściwie pierwszy raz, ale naprawdę ta Lorelei jest mu dziwnie bliska. Nie wiedział nawet, co odpowiedzieć, więc tak niezbyt mądrze zahaczył: — O, jestem bardzo dumny! — Nie ma powodu, panie doktorze. Co w tym dziwnego, że taka prowincjonalna gąska chciała poznać pięknego królewicza. Tu czasem jest ciężko, nawet gdy się kocha swą pracę i nie ma górnych aspiracji. — Pani jest naprawdę czarująca. — O... niech pan tak nie mówi. Wiem, że tam w świecie wszyscy panowie mówią tak do wszystkich dziewcząt, ale ja nie miałam okazji przyzwyczaić się do tego. — Phi! Maleńka! To wcale nietrudno. Ja panią przyzwyczaję. Roześmiała się, i teraz, na tle zieleni, robiła wrażenie żywego, białego kwiatu. — No, ale jeżeli to mnie popsuje i będę zarozumiała? — To będzie rewanż, pani mnie zaczęła psuć przedtem. Swoją drogą Kiciunia jest wydra, że nie uprzedziła, iż pod naszym dachem zastanę taką Lorelei. — Nie jestem Lorelei... ona robiła krzywdę, ja nie mogłabym. — Naprawdę, nikomu? — Nie wiem, czy nikomu, ale panu nigdy... Wziął ją za rękę i rzekł serdecznie: — Czemu mnie nie, maleńka? Wstała uśmiechnięta, zarumieniona i powiedziała prędko i cicho: — Bo pan jest moim królewiczem z bajki. Tym razem nie gonił jej, gdy uciekała do domu. Wolno szedł w stronę ganku, na którym stała Połońska. Tak mu było, jakby spotkał tę dziewczynę po długiej rozłące. — Ach, ty wilkołaku, już zdążyłeś poznać pannę Marysię? Nie zbałamuć dziewczyny, bo to dziecko nie zepsute, dobre i biedne. Znajdzie sobie jakiego porządnego człowieka i będzie szczęśliwa — gderała Połońska z uśmiechem. — Śliczna jest i słodka. Sam ożeniłbym się z taką. — No, no, wariacie, nie pleć głupstw. Jeżelibym cię miała oddać jakiej kobiecie, to tylko bogatej, wykształconej i eleganckiej. Pani doktorowa Połońska musi być reprezentacyjna. Doktor uśmiechnął się leciutko i pomyślał, że jego Kiciunia jest troszkę zabawna, że wybór żony będzie też trochę zależał i od jego serca, ale zbyt matkę szanował i czcił, by ją urazić jakimś nieopatrznym słowem, pocałował więc maleńką rękę i rzekł beztrosko: — Na razie mam ciebie, Kiciuniu, i wystarczasz mi zupełnie. Przy śniadaniu staruszka, wpatrując się w jedynaka rozmodlonymi oczyma, spytała: — Długi masz urlop, Lusieńku? — Jak to urlop? — No, czy na długo przyjechałeś, synku? Roześmiał się wesoło. — Chciałem ci zrobić niespodziankę i dlatego nie pisałem o tym, że przyjazd mój tu nie jest okresem odpoczynku, Kiciuniu. Po prostu wróciłem na stare śmieci i zostaję. Otwieram swój dawny gabinet. Połońska zbladła i drżącym, stłumionym głosem wyjąkała: — Tu?... Tu?... W tej dziurze? — Kiciuniu, ja przecież cały czas marzyłem o tym. Tu trzeba puścić trochę świeżego powietrza, otworzyć okna w świat. Przez te cztery lata zdobyłem trochę gotówki, no i doświadczenia, za punkt honoru wziąłem sobie ucywilizować, ukulturalnić tę dziurę. A potem brykniemy w świat, Kiciuniu. Staruszka opuściła głowę. Spod przymkniętych powiek spadły na obrus dwie krople. — Kiciuniu najmilsza, płaczesz? Ach, jakie wy, kobiety, jesteście dziwne. — Nie, Luśku, nie, tylko ja tak sobie marzyłam, że będziesz gdzieś w stolicy sławny, bogaty, szczęśliwy... a tu? Nie trzeba już ciebie tutaj, Truś wystarczy. — Kto? — No, Truś"ten znachor. — Aha, pisałaś mi o nim! No, dam sobie z nim radę. Ba! I takich trzech Trusów, a jeszcze świat jest mój. Przeszedł się przez pokój. Taki podniósł łeb i wodził za panem oczyma. — Kiciuniu, a są tu jeszcze ładne dziewczęta? Ta najstarsza aptekarzówna była milutka. — Wyszła za dzierżawcę z Beżowa. — Szkoda, no, a któż tu jest jeszcze na pociechę i osłodę? Jego beztroski nastrój wywołał uśmiech na twarzy staruszki. — Bo ja wiem, synku. Nie bywam, nie znam... ale , myślę, że Lala przyjedzie. — Wiwat! Więc, Kiciuniu, ponieważ moje apartamenty objęła w posiadanie Lorelei, musisz mi oddać tę graciarnię na pięterku. Tam sobie urządzę salony. Przypuszczam, że moje graty dziś przyjdą. Wiesz, tak sobie projektuję założyć tu małą lecznicę. Połońska załamała ręce. — Bój się Boga, chłopcze, przecież ty jesteś szalony! — Zaraz szalony... Nic podobnego. Taki, chodź tu. Pies dał susa i oparł przednie łapy o piersi Andrzeja. — Taki, nie daj panu ubliżać! A wtedy psisko zaszczekało tak przeraźliwie, że Połońska omal z krzesła nie spadła. — Dosyć, połóż się. Widzisz, Kiciuniu, nie będziesz mogła rzucać na mnie oszczerstw. To, co sobie uplanowałem, wykonam. I wierz mi, gdyby wszyscy młodzi lekarze pragnęli tylko zdobyć forsę i sławę, źle byłoby w Polsce. Jestem żołnierzem i trwam na posterunku, a poza tym gwiżdżę sobie na cały świat. Chodź, obejrzymy górkę. Podreptała z synem po schodkach i otworzyła niewielkie drzwi. Z pokoju buchnął blask słońca i zapach kurzu. Andrzej uważnie rozglądał się dokoła. Pokój był istotnie ogromny, czterookienny, tylko bezlitośnie zawalony gratami. — Kiciuniu, to wszystko trzeba stąd usunąć. Doszorować podłogę i okna. Na razie urządzę tu sobie gabinet i poczekalnię, a potem... no... jakoś to będzie. — A co teraz będziesz robił, synku? — Pójdę przypomnieć sobie stare kąty. Zbiegł na dół i ku zdumieniu matki zapukał do drzwi panny Marysi. Otworzyła. — To ja, przepraszam panią, czy Lorelei zechce towarzyszyć mi na spacerze? Boję się zbłądzić. — Ależ ja... — Głupstwo! Mam ochotę iść właśnie z panią. Proszę nie odmawiać. — A Taki też pójdzie? — Chce pani, by został? — Nie, właśnie chcę, by szedł z nami. Będę sobie wyobrażała, że to mój pies. — Lorelei lubi psy? — O, bardzo! Uśmiechnął się i podniósł brwi znacząco. — No, a dziś rano? — Bo to było tak niespodziewanie, zresztą on jest taki olbrzymi, niech się już pan nie śmieje. — No, już fńe będę, maleńka. Proszę się ubrać, ja poczekam. Stanął na progu domu i nabijał sobie fajkę powoli, systematycznie, niemal pieszczotliwie. Marysia tymczasem gorączkowo szukała kapelusza. Wreszcie znalazła; to był taki stary, niemodny kapelusik, w którym wyglądała jak pensjonarka. Przelotnie spojrzała w lustro i zaczęła znów szukać grzebienia, mimo że grzebień leżał na stoliku jak wół. Ale Marysi wszystko kręciło się w oczach. Wyszła zarumieniona, z oczami jak zroszone chabry. Andrzej spojrzał na nią z ukosa i bez ceremonii wziął ją pod ramię. Gwałtowny rumieniec oblał i tak już różową twarz, ale nie oponowała. Szła niby we śnie, uśmiechnięta i cichutka. Nie patrzyła na niego, po co? Czuje przecież silną, pewną siebie, męską dłoń, obejmującą ciepłym uściskiem jej ramię. Ma ochotę płakać ze wzruszenia, że jest już obok niej ten ktoś, na którego czekało nieśmiałe, tęskniące serce. Dziwi się tylko, że bajka przyszła tak szybko, tak niespodziewanie. Ludzie odwracali za nimi głowy. Pies cwałował naprzód, poszczekując basem. — Widzisz, Lorelei? Nic się nie zmieniło. Może jest parę nowych domków więcej, parę ładnych panien mniej. Czy to szkoła? — Tak, nowy gmach. Tu pracuję. Wędrowali po wszystkich uliczkach. Podobne do siebie małe domki, kościół, apteka, magistrat, poczta -i to wszystko. Ale doktor tu się urodził i wychował, miał więc sentyment do swej „stolicy". Zresztą teraz to był teren jego pracy, jego szlak. Wyszli potem na szosę i skierowali się boczną dróżką ku lasowi. — Stęskniłem się już do swobody i tego nie zadymionego powietrza. Jestem tutaj młodszy i lepszy. — Och! Przecież pan chyba zawsze jest dobry. — Nie, maleńka. Człowiek w mieście mimo woli zupełnie oddala serce od Boga, zapomina o Nim, zbyt czuje się panem przyrody, zbyt nad nią triumfuje, a tu? O, proszę spojrzeć, Lorelei, przed siebie. Las! Jaki potężny, prawda? A my jesteśmy tacy mizerni, maleńcy, nasze troski i kłopoty są wobec tych zielonych przestrzeni troskami i kłopotami mrówek. Ale tu właśnie człowiek może odpocząć i żyć tak, jak żyją drzewa i owady, bez zbytniego filozofowania... tak w słońcu, w słońcu! Dlatego wróciłem. Usiedli na małej polance. — Kiciunia wspominała mi dziś, że pani gra na cytrze. Kiedy będę mógł posłuchać? — Kiedykolwiek pan zechce. — Więc dziś wieczorem. — Dobrze! — Zbyt może panią absorbuję, ale tak jakoś się złożyło i nie ma innej rady, prawda? Popatrzyli na siebie i roześmieli się oboje. A potem jakoś dziwnie łatwo popłynęła rozmowa, że nim z miasteczka dobiegł ich głos dzwonów oznajmiający południe, doktor wiedział już o Marysi wszystko, co go interesowało. Pani Połońska czekała niecierpliwie i postanowiła jak najszybciej napisać do Lali, bo a nuż Andrzej zadurzy się w Marysi, która prócz urody nie ma nic? Ach, ten Lusiek! Dopiero gdy usłyszała bas Takiego, rozpogodziła się. — Stefciu! Obiad na stół. Po obiedzie nadeszły bagaże i Połoński do wieczora rozpakowywał swoje skarby. Wieczorem, bardzo zmęczony, wyszedł do ogrodu i przypomniał sobie obietnicę Marysi. Zapukał więc do okna. — Lorelei! Czekam na muzykę! Usiedli w altance. Nadeszła i Połońska. Marysia na razie grała niepewnie i drżały jej ręce, ale potem rozegrała się jakoś. Andrzej słuchał z zachwytem i uśmiechniętymi oczyma błądził po białej twarzy dziewczyny. Czuła jego wzrok i odpowiadała nań melodią. Jeden po drugim płynęły mazurki Chopina, potem czardasze ogniste, potem stare, sentymentalne walce, które tak lubiła Połońska. Sierp księżyca zawisnął nad uśpionym ogrodem. Nie drgnął ani jeden listek, za to żaby i świerszcze akompaniowały zawzięcie cytrze. Mocno pachniały róże i świeżo skoszona trawa. Wreszcie Marysia opuściła ręce i szepnęła: — Już nie mogę więcej. Połońska klasnęła w dłonie. — Jezus Maria... kolacja! — i wybiegła z altany. Doktor pocałował obie ręce panny i rzekł: — Jest pani prawdziwą Lorelei... muszę się bardzo pilnować. Dziękuję. Wyprostował się i odetchnął głęboko. — Ach, jak dobrze wrócić do siebie! Do swoich! Jak dobrze! Maleńka, idziemy razem na kolację. — Nie, nie mogę, muszę już wrócić do domu, Edzio pewno przyszedł. — No to co? Pani mu musi usługiwać? — Nie, ale chłopiec pewno głodny. Widzi pan, ja mam go tylko jednego na świecie, jemu jednemu jestem potrzebna i wiem, że gdybym tylko zaczęła go zaniedbywać, zmarnowałby się. To jest bardzo słaby, a jednocześnie porywczy i zapalczywy charakter. Dużo przez niego wycierpiałam i jeszcze nieraz wycierpię, ale to jest mój brat. — Szczęśliwy chłopiec. Posiada takie oddane, wierne serce! Marysia spojrzała na doktora i pomyślała sobie, że ona sam ma już to wierne serce w swoich rękach, tylko na pewno nie wie, co z tym fantem zrobić. Przemilczała więc uwagę Andrzeja. Doszli do sieni. Tu Andrzej raz jeszcze ucałował drobne dłonie i powiedział serdecznie: — Dobranoc, maleńka Lorelei. — Dobranoc, królewiczu — odszepnęła. Edward już był. Leżał na łóżku z rękami podłożonymi pod głowę i gwizdał z cicha. Na widok siostry usiadł. — Maryśka, umieram z głodu, a ty koncerty urządzasz! — Czemuś mnie nie zawołał, Edziu? Co robiłeś tyle czasu poza domem, chłopcze? — Miałem interes, chcesz, bym się spowiadał z każdego kroku? — Nie, ale zrozum, że boję się o ciebie. — Zupełnie bez powodu. Krzątając się koło stołu, mówiła cicho: — Przepraszam clą, mam powody. Jeżeli znowu gdzieś grasz i przegrywasz, jeżeli pijesz i robisz długi, ja za to muszę odpowiadać z mojej skromnej pensji. — O, tylko bez gderania. Oddam ci wszystko co do grosza już niedługo, kością w gardle mi stoi to wymawianie. — Wstydź się, to nie jest wymawianie, oddałabym ci ostatni grosz, ale chcę wiedzieć, że masz z tego korzyść. To nie jest życie takie popychanie dnia za dniem. — Wyjdź za pastora, Marysiu, będziesz miała pole do popisu, a teraz na moment przestań, bo tracę apetyt. Westchnęła, przesunęła ręką po jego gęstej i pięknej czuprynie i wyszła do drugiego pokoju. Upłynęło kilka dni. Doktor z energią zabrał się do pracy. Stolarz zrobił na górze przepierzenie. Połońska przy pomocy Marysi i Edwarda meblowała poczekalnię i gabinet Andrzeja. On zaś poskładał wizyty dawnym znajomym. W oknie apteki wywiesił kartę zawiadamiającą o wznowieniu przyjęć i pełen nadziei czekał na pacjentów i czyścił swoje instrumenty, wśród których nie brakowało nawet lampy kwarcowej. Marysia starała się dyskretnie doktora unikać, ale on zupełnie wyraźnie szukał jej towarzystwa. Musiał mieć ją koło siebie, bo była mu po prostu potrzebna. Sam najbardziej dziwił się temu stanowi. Nie mógł powiedzieć, że działała mu na zmysły i budziła pożądanie, bo to nie zgadzało się z prawdą. Owszem, były i takie chwile, ale rzadko. Poza tym lubił czuć jej bliskość, spoglądać na słoneczną główkę, godzinami słuchać jej gry. Wieczorem chciwie nadstawiał uszu, by złowić leciutki stukot jej pantofelków. Zaczął ją uważać za swoją własność. Kiedy spacerowali razem, gdy miał ochotę milczeć, to milczał, a ona szła obok cichutka i uśmiechnięta i od czasu do czasu tylko podnosiła ku niemu główkę. O, jakże lubił takie nieśmiałe, -dziecinne spojrzenie. Zaciskał wtedy silniej palce na jej ramieniu i bliżej przyciągał drobną postać. A gdy znów zebrało mu się na gadanie, miał w Marysi wymarzoną, umiejętną słuchaczkę. Sam wyraz jej rozchylonych ust i świecących oczu podniecał do wywnętrzania się, jak żartował. Ale w ciche, letnie noce on spał snem zdrowym i mocnym, a ona w białej koszulinie klęczała przed obrazkiem Matki Boskiej i zaciskając złożone ręce aż do bólu, szeptała przez łzy: — Daj mi jego serce, Panienko Święta... Nic nie chcę, żadnych w życiu radości, daj mi jego serce, Panienko! I z ust jej płynął cały potok najgorętszych zaklinań, z dziewczęcą ufnością zwracała się do Nieba o pomoc i rozmawiała, i przekonywała Madonnę, tak jakby przekonywała kogoś żywego, ale gdy znowu przyszedł dzień i znalazła się w towarzystwie Andrzeja, twarzyczka jej była spokojna i uśmiechnięta i nikt by nie zgadł, że ten człowiek obok niej jest jedynym marzeniem, jedyną tęsknotą małej nauczycielki. Nawet bystre oczy Połońskiej nie mogły u Marysi dojrzeć śladu kokieterii czy zalotności. Ale za to mocno niepokoiły staruszkę objawy zainteresowania ze strony Andrzeja i dlatego napisała rozpaczliwy niemal list do matki Lali, z niecierpliwością oczekując odpowiedzi. Tymczasem sierpień miał się już ku końcowi. Doktor otworzył gabinet, ale pacjenci nie zjawiali się. Poza tym Połoński zauważył, że dawni, serdeczni znajomi traktują go jakby z pewnego rodzaju ironią czy pobłażaniem. Nie znał przyczyny, nie widział powodów tego zjawiska, ale gnębiło go to mocno i denerwowało. Połońska często płakała przy wieczornym pacierzu. Jedynie Marysia, jak zawsze cicha i nieśmiała, znajdowała okazję, by zauważyć, że latem w miasteczku nigdy nikt nie chorował i że jesienią doktor nie będzie miał ni chwili wytchnienia. Ale i ona miała teraz ciężkie kłopoty z Edwardem. Chłopak zaczął wychodzić z domu nocą i nie było go po kilka dni, potem wracał zmęczony, wymizerowany, ale z pieniędzmi, i najgorsze, że nic absolutnie wyciągnąć zeń nie mogła. Na wszystkie pytania wzruszał tylko ramionami i dawał jedną odpowiedź: — Nie ukradłem, nie zrabowałem, a zarobiłem i już. Los nawijał sobie powolutku życie na szpulkę; tak mijały dni... tygodnie. Jaskółki jęły zbierać się do odlotu, a rżyska cichutko osnuwało babie lato, gdy pewnego popołudnia miasteczko drgnęło. Straż graniczna zrobiła rewizję u właściciela restauracji i znalazła kilkanaście pudełek cygar niemieckich. Restaurator Franc zaklinał się na wszystkie świętości, że nie ma pojęcia, skąd się u niego ten towar wziął, że to ktoś musiał podrzucić, ale oczywiście policja nie dawała temu wiary. I już go miano prowadzić na posterunek, gdy nagle, ku przerażeniu wszystkich zamilkł, tylko ustami jął ruszać konwulsyjnie, twarz nabrała okropnej, buraczanej barwy i olbrzymi Franc runął jak kłoda na ręce otaczających go policjantów. Nieludzki krzyk jego żony zwabił do restauracji tłumy. Ludzie tłoczyli się do drzwi i od drzwi. Baby jęły lamentować, gdy któraś sprytniejsza krzyknęła: — Po Trusa! I cały tłum jak olśniony jął powtarzać „Po Trusa, po Trusa". Starszy syn Franca siadł na rower i pomknął jak strzała. Zupełnie niespodziewanie na rynku zjawił się Połoński i szedł szybko, rozpychając tłum łokciami. Z trudem wylądował w sali restauracyjnej, spojrzał na leżącego i krzyknął do policjanta tonem kategorycznym: — Proszę opróżnić salę natychmiast! Po czym klęknął przy olbrzymiej bryle mięsa. W tłumie mruczano: — Pomoże jak umarłemu kadzidło... to przecie nieboszczyk... krew go zalała... Ale Andrzej nic nie słyszał i nic nie widział prócz olbrzymiej postaci. Po półgodzinnych wysiłkach Franc otworzył oczy. — Trzeba go teraz przenieść na łóżko — zdecydował Andrzej. I gdy chory już leżał w szerokim, małżeńskim łożu, drzwi z trzaskiem się otworzyły i do ??;?? wpadł wysoki, ale przygarbiony trochę starzec o ponurej, chudej twarzy, obrośniętej siwym, szczecinowatym włosem. Taki, który warował w progu, zawarczał głucho. — Czego pan tu chce? — spytał doktor. — Zabraniam trzaskać drzwiami w pokoju chorego! — Przyjechali po mnie, to jestem. — Truś — wyszeptał z trudem restaurator. — Ach, tak! Miło mi poznać kolegę, ale porozmawiamy innym razem. Teraz chory musi mieć zupełny spokój. — A, będzie miał, wieczny spokój i odpoczywanie po doktorskich rękach — uśmiechnął się zjadliwie znachor i wyszedł z większym jeszcze trzaskiem niż przedtem. Andrzej wziął chorego za puls. — No, panie, na razie wszystko w porządku, gdybym przyszedł minutę później, mielibyśmy inne miny. Proszę leżeć, żadnych wizyt, żadnych wzruszeń, pogadam z policją. Lekarstwa brać i... unikać innych niepożądanych leków, pan rozumie? Chory skinął głową. — Panie doktorze, ja nie chcę umierać — szepnął. — Mowy nie ma. Z moich rąk nie dostanie się pan do nieba. No, do widzenia! Wyszedł, ale zauważył, że z kąta za drzwiami ukazał się znachor i skierował się do wewnątrz. Andrzej zastąpił mu drogę. — O nie, panie. Tam pan nie wejdzie. Pani Francowa! Przybiegła spłakana, zgnębiona. — Mężowi jest lepiej, ale uprzedzam, nie wolno tam nikomu chodzić prócz pani. Nikomu prócz pani. Nikomu, a zwłaszcza temu panu. W przeciwnym razie za nic ręczyć nie mogę. Jutro przyjdę. — Ile... ile jestem panu winna? — spytała lękliwie. — Na razie nic. Do widzenia. Gdy doktor zniknął, Truś znowu chciał wejść do chorego, ale Francowa rozkrzyżowała ręce na drzwiach. — Nie! On był już trup, a doktor go uratował, ja się boję... innym razem... odejdźcie Truś, ja się boję. Znachor spojrzał spod krzaczastych, siwych brwi, splunął i wyszedł. Tłum na rynku rozstępował się przed nim z szacunkiem. Naprzeciwko doktora do ogrodu wybiegła Marysia. Uśmiechnęła się radośnie, ale widać było, że niedawno musiała płakać. Doktor podszedł, chwycił ją wpół, podniósł wysoko i postawiwszy znów na ziemi, rzekł wesoło: — No, górą nasi. Żyje ten biedak, a mało mu już brakowało. Idziemy oblać zwycięstwo, Lorelei! — Jak to dobrze — wykrztusiła — ale ja nie pójdę oblewać, panie doktorze, nie mogę, Edek taki jakiś zdenerwowany, że aż strach. — Aż strach! — powtórzył trzęsąc głową. — Biedne maleństwo ma znów kłopot. Pójdziemy do tego utrapieńca. To mówiąc zupełnie naturalnym ruchem otoczył ją ramieniem i prowadził w stronę ganku, nie widząc, że Marysia zbladła tak, że mało się różniła barwa jej twarzy od koloru jej białego fartuszka. — No, gdzież jest ten potępieniec... panie Edwardzie! — wołał doktor uchylając drzwi. Chłopiec stanął w progu. Blady był, a w oczach kryły się blaski lęku. — Cóż to pan wyprawia, jakaś niedyspozycja, co? Siostra już rozpacza — mówił doktor swoim fascynującym, niefrasobliwym głosem, podając Edwardowi rękę. — Ach, ona zawsze sobie coś uroi, potrzebuje zmartwienia — żartował chłopak, a jednak najwidoczniej coś go gryzło. Należał do tych typów, którym wszystkie przeżycia rysowały się na twarzy. — Panie Edwardzie, proszę do mnie. Musimy oblać pierwszego pacjenta na nowych śmieciach, a potem pogadamy. Pani Połońska nalewała domowej roboty wino porzeczkowe i śmiała się. — Jeżeli zdobycie każdego pacjenta będziesz w ten sposób święcił, to smutny widok przedstawi moja piwnica. — Nie bój się, Kiciuniu, to tylko ten pierwszy raz. A propos! Poznałem się ze sławą tutejszej okolicy, z panem Trusem. Płomień oblał twarz Edwarda. Nikt tego nie zauważył prócz doktora. — No i co, no i co? — spytały jednocześnie kobiety. — A nic! Niczego sobie staruszek. Przypuszczam, że przeklął mnie do siódmego pokolenia włącznie. Bezczelnie mu wlazłem w drogę. — Żeby ci tylko nie chciał szkodzić. — Phi! Gwiżdżę na niego. Milcząca Marysia zabrała głos: — Nie trzeba go lekceważyć, proszę pana. On ma szalony wpływ na ludzi. Czy nie mógłby pan porozumieć się z nim jakoś? Pani Połońska postawiła kieliszek na tacy i zawołała: — Nie rozumiem, jak inteligentna osoba może coś podobnego mówić. Jak to, Lusiek szukałby porozumienia z takim chamem? Marysia, czerwona po białka, spuściła głowę i próbowała się tłumaczyć: — Bo on nie jest głupi, proszę pani, w wielu wypadkach nawet radzi skutecznie. — Zawracanie głowy. Szarlatan i basta. Doktor widząc, że zanosi się na utarczkę, wziął Marysię pod rękę. — Lorelei, idziemy na słońce... trzeba je pić, póki jest. Przyjdziesz do nas, Kiciuniu, pod lipy? — Dobrze, dobrze... Młodzi usiedli na trawniku pod lipą. Doktor ładował fajeczkę, Marysia przytuliła głowę do rozkudianego psiego łba. Edward gryzł papierosa nerwowo, wreszcie spytał: — Jak pan sądzi, czy Franca czeka śledztwo? — Oczywiście. Na razie odwlekła to choroba. Poleży parę dni i będzie musiał pójść na spytki. Edward pochylił głowę. Co pana trapi, chłopcze? — spytał nagle doktor. — Tak coś... głupstwo. — Lorelei, proszę sobie znaleźć robotę, a my pogadamy, może znajdzie się rada — zawyrokował Połoński. Marysia spojrzała na obydwu mężczyzn, a potem odeszła do swego pokoju. Chciała czytać, ale litery wydały się jej niewyraźne, zamglone. Nie mogła cerować, nie mogła w ogóle siedzieć na miejscu. Wysunęła się więc cichutko na pole i szła prosto przed siebie coraz prędzej, jakby ją coś gnało. A Edward opowiadał doktorowi: — Byłem wtedy wściekły. Proszę sobie wyobrazić: tyle czasu bez posady, bez swojego grosza. Złotówkę od Maryśki przegrałem i jeszcze takich 20. Zobowiązałem się na drugi dzień oddać, ale skąd, psiakrew, wziąć? Poszedłem do lasu, usiadłem i obgryzam paznokcie. Byłem tak zdenerwowany, że nie mogłem zapalić papierosa, nawiasem mówiąc ostatniego. Wtem staje przede mną jakiś chłopak i podaje mi zapałkę, siada obok i pali spokojnie swojego. Mówię doktorowi, chłopak jak cherubin, żeby nie opalona twarz i dość liche ubranie, można by go wziąć za paniątko... Obserwowaliśmy się w milczeniu, wreszcie on pyta obojętnym głosem: — A cóż to? Babcia kitę odwaliła i zostawiła zamiast forsy rączkę od parasola, co? Nie mogłem się nie roześmiać i odparłem: — Prawie że tak samo, tylko jeszcze gorzej. — I tak jakoś, wie pan, mnie rozebrało, żem wykwilił wszystko przed tym pierwszy raz widzianym chłopcem. Nawet i to, że nigdzie długo na posadzie wytrzymać nie mogę; a ten smarkacz patrzył na mnie i uśmiechał się jak zalotna dziewczyna, wreszcie mówi: — Dobry z ciebie numer, a na szmugiel poszedłbyś? — Żebym wiedział, jak i co, to bym poszedł. — No to słuchaj... pójdziemy oba, ale jakbyś mnie, pętaku jeden, chciał na dudka wystrychnąć, no to zobaczysz. Lepiej się na mnie nie narywać. Masz trochę forsy? — Nic! — Jakoś będzie. Idziem. — I niech pan sobie wyobrazi, doktorze, poszedłem. Duszę miałem na ramieniu, ten huncwot prowadził mnie po takich wertepach, że diabeł by zabłądził, ale my przeszliśmy i przynieśli cygara i jedwab. Cygara dostarczyłem Francowi, jedwab jednemu Żydowi. Ten chłopak nazywa się Niki i jest mimo swej szorstkości taki miły, że pokochałem go jak brata. Jakoś nam robota idzie, a właściwie szła dotąd, ale teraz, kiedy nakryto Franca, a ten wskaże mnie jako dostawcę, co zrobię, co zrobi Marysia? — Gdzież mieszka ten chłopak? — spytał doktor. — Właśnie, to jest wnuk Trusa! Zapanowało milczenie. Doktor wyciągnął z kieszeni pudełeczko z tytoniem i nabijając fajkę, mówił: — Na razie nic panu nie grozi. Franc jest zbyt słaby i na śledztwo go nie wezmą. Poza tym myślę, że tutejsza arystokracja postara się zatuszować sprawę choćby dlatego, że chętnie te cygara pali. Pan musi, widzę, mieć pracę ruchliwą, nie jest pan materiałem na biuralistę. Trudno! Znam i takich. Głowa do góry, chłopcze, wszystko będzie dobrze. Pomyślę, może gdzieś coś wykombinuję. W każdym razie na terenie miasteczka radziłbym panu dostaw nie przeprowadzać, bo to może mieć przykre skutki. Głowa do góry, chłopcze! Tamten Niki to musi być gagatek, no! — Czarujący obwieś. Połońska zawołała syna na obiad. Edward poszedł szukać siostry. Było mu lżej. Strach opadł zeń jak przykre więzy. Myślał o tym, że wieczorem pójdzie zobaczyć się z Nikim. Coś uradzą i jakoś to będzie. Tymczasem na drugi dzień od samego rana zjawił się u doktora pacjent. Był to stary Żyd, właściciel sklepu z żelastwem. — No, jak pan doktor uratował prawie umarłego, to może i ze mnie coś jeszcze zrobi. Do tej pory leczył mnie Truś. Ziółka dał pić, ziółkiem okładać. Jak obłożę, dobrze, potem znowu gorzej. Ja bym chciał być zupełnie zdrowy. Połoński ostukał, opukał, dał receptę i kazał Żydowi dwie godziny dziennie spacerować na świeżym powietrzu, przy czym zażartował sobie z lekka i powiedział: — No i ten spacer musi pan zaczynać zawsze z tej strony, gdzie słońce wschodzi, a iść w stronę, gdzie zachodzi... to lepiej działa. Żyd zmarszczył brwi w skupieniu i powtórzył: — Z tej strony, co wschodzi, na tę, co zachodzi... dobrze... Z tysiącem ukłonów wyszedł, zostawiając trzy złote. Połoński roześmiał się i schował do szuflady pieniądze. Oczywiście powtórzył Marysi historię ze spacerem, ale ona rzekła poważnie: — Dobrze pan doktor zrobił. Ludzie tutejsi dlatego ulegają Trusowi, że ma zawsze do pomocy jakieś gusła. Ja się obracam zawsze śród ludu, znam ich dobrze. Truś jest sprytny, daje zioła, które nie mogą zaszkodzić, a czasem, a nawet często pomagają, ale przy tym urządza cały teatr. Wiem też od dzieci ze wsi, że rany, krosty i wrzody Truś leczy radykalnie. Połoński wpatrywał się w jej słodkie rysy z natężeniem. — Wie pani, jest mi tak, jakbym panią pierwszy raz widział. Do tej pory uważałem panią za maleńką Lorelei, stworzoną na pociechę ludzkich oczu, a tymczasem Marysieńka potrafi czasem mówić jak profesor. Od tego dnia doktor jął wprowadzać w życie Marysine rady i z dnia na dzień zyskiwał więcej pacjentów ze wsi, przy czym doskonale się bawił. Jednej, na przykład, anemicznej, niedożywionej dziewusze poradził prócz lekarstwa: — Musisz wyszukać sobie białą kurę, koniecznie z czubkiem, i co dzień punkt jedenasta zjeść jajko takiej kury. Potem w niedzielę i czwartek musisz jadać mięso z czarnego koguta. Będziesz pamiętać? A nim go zabijesz, okręć się trzy razy na pięcie! Marysia promieniała radością i dumą. Lekcje się już zaczęły i pracy miała sporo, ale wieczory za to jakie były wspaniałe! Do jej czyściutkiego pokoiku przychodził Andrzej, mogła na niego patrzeć, mogła słuchać jego opowiadań i to już zdawało się dziewczynie wielkim szczęściem. Powoli wszyscy dawniejsi pacjenci, a więc burmistrz, aptekarz, sędzia itp., jęli wracać do Połońskiego. Andrzej był przecież piękny, elegancki i młody, stanowił dobrą partię, trzeba było nawiązać z nim stosunki. Tego właśnie chciał Połoński. To była woda na jego młyn. Któregoś dnia przyjechała ze wsi niemłoda kobiecina, skarżąc się na ustawiczne boleści. Połoński zbadał jak mógł najstaranniej, ale ponieważ bolesność przy dotyku była zbyt wielka, dał jej proszki uśmierzające na trzy dni i kazał do siebie przyjść, by dokładnie wybadać chory brzuch. Przed wieczorem przyleciała dziewucha z krzykiem, że matka umiera, że jej piana leci z ust, że krzyczy nieludzkim głosem, a Truś powiedział, że to pan doktor matkę otruł i nie kazał wcale po pana chodzić, ale ona przyleciała, bo jej żal matki. Doktor właśnie u siebie pokazywał Marysi jakieś książki. Na dworze lało jak z cebra. Chwycił walizkę i jął wrzucać w nią przyrządy. Nagle Marysia rzekła: — Niech pan też weźmie jakieś antidotum przeciwko truciznie. Spojrzał na nią. Gorączkowo dorzucił jakieś krople i pognał niemal kłusem. Przed chatą kobiety był tłum, śród którego Truś czegoś dowodził gorączkowo. Połoński szepnął do dziewczyny: — Prowadź od tyłu chaty. Jest tam okno? — Jest. Okno na szczęście było otwarte. Parę skoków i Andrzej znalazł się w izbie. Koło łóżka wyjącej kobiety gestykulowały kumoszki. Za drzwiami słychać było głos Trusa: — Dał jej takie proszki i struł wam kobietę, taki doktor... wszystkich potruje. Połoński wziął się do pracy, która była utrudniona dlatego, że nie wiedział, czym struta została biedna ofiara nienawiści znachora. Ryknął na baby głosem heroda i wziął się do przepłukiwania żołądka chorej. Był tak rozgorączkowany i przejęty, że nie zwrócił uwagi na razie i na to, że niczego nie potrzebuje szukać, że wszystko ktoś mu podsuwa pod rękę. Wreszcie odetchnął. Przesunął ręką po spoconym czole i podszedł do okna. — No jak, matko, lepiej wam? — spytała Marysia, pochylając się nad chorą. — A lepiej, chwalić Boga. Myślałam, że zemrę. — Nic podobnego. Andrzej podszedł do leżącej i ujrzał uśmiechniętą twarzyczkę Marysi. — Co pani tu robi? — Nic... to jest... zamknęłam drzwi, żeby tu nie włazili i nie przeszkadzali panu. Nie odpowiedział na razie. Wyszedł przed dom. Gromada ludzi patrzyła na niego groźnie. Truś uśmiechał się szyderczo. — , Moi ludzie, chora została struta. Nie wiem, kto jej tak dogodził. Zostawiam ją w dobrym stanie i nic jej nie grozi. Uprzedzam jednak, że jeśli cośkolwiek się zmieni, to przyczyny choroby poszuka policja. Chciał wrócić do chaty po walizkę, ale już mu ją Marysia podawała bez słowa razem z kapeluszem. Wziął więc do ręki walizkę, wcisnął kapelusz i ruszył zdecydowanym krokiem w swoją stronę, prowadząc Marysię pod ramię. Milczeli oboje całą drogę. Deszcz skapywał mu z kapelusza na złotą, odkrytą głowę dziewczyny. Dopiero gdy przeszli ogród i stanęli w sieni, Andrzej zdjął kapelusz, postawił walizkę na ziemi, a wziąwszy w obie dłonie mokrą główkę Marysi, ucałował mocno jej usta. Gdy oprzytomniała, już go nie było. Wolno weszła do swego pokoju i usiadłszy przy stole, zamknęła oczy. — Marysia! Co tobie, Marysia? — skoczył ku siostrze Edward. — Nic, kochanie, zmęczyłam się tylko — odpowiedziała. — Zdejmij ten mokry płaszcz. Zrobię ci herbaty. — Dobrze... dobrze... leje jak z cebra. — Właśnie! A ty się wybrałaś na spacer. — To był najpiękniejszy spacer w moim życiu -rzekła Marysia. Na drugi dzień nie miała okazji zobaczyć doktora. Rano musiała iść do szkoły, on zaś pobiegł do chorej. Zastał wszystko w porządku. Potem wrócił, przyjął kilku pacjentów i bez obiadu pojechał do pobliskiego majątku, gdyż przysłali po niego konie. Wrócił przed wieczorem w doskonałym humorze, okazało się bowiem, że nowy właściciel Berezowa jest jego przyjacielem z czasów studenckich, a potem byli razem za granicą, razem na wojnie. — Kiciuniu! Teraz mi pójdzie! On ma plac w naszym miasteczku, założę tu boisko sportowe. Pomyślimy o bibliotece... Ach, teraz wszystko się ruszy! Muszę to powiedzieć Lorelajce. Połońska westchnęła... „Jeżeli Lala nie przyjedzie, będzie tragedia" — pomyślała. Andrzej zapukał do sąsiadów. — Proszę! — zawołała Marysia. — Cóż to, moja Lorelajka sama? Gdzież hrabia Edward? — Właśnie nie wiem. — Smutno malutkiej? — Nie! Pewno panu zagrać, prawda? — Owszem, ale najpierw opowiem coś maleńkiej. Usiadł na podłodze, na dużej poduszce, i opowiedział o wizycie. — Ach, jak to dobrze, jak dobrze, doktorku! — Wobec tego proszę mi zagrać. Grała rozpromieniona, uśmiechnięta. Na dobranoc chwycił jej obie ręce i rzekł stłumionym głosem: — Lorelei, nie wiem czemu, ale zdaje mi się, że przynosisz mi szczęście. Jesteś moją dobrą wróżką. — Nie wiem, czy przynoszę szczęście, wiem, że pragnęłabym przynieść, choćby za cenę życia. — Marysiu, co to znaczy, czemu tak mówisz? — Bo tak czuję. Puścił jej dłonie, palce jego zacisnęły się jednak na ramionach dziewczyny, która stała prosta, tylko sztywniejsza niż zwykle. Oczy miała przymknięte, a serce biło tak mocno, że łopot ten dosłyszało czujne ucho doktora. Zrozumiał w tym momencie, że stojąca przed nim kobietka złożyła mu najwspanialszy dar, jaki kiedykolwiek mógł otrzymać. Podarowała mu swą miłość cicho i skromnie. Nie rzucała mu się na szyję, nie ofiarowała przedtem ni ust, ni spojrzeń gorących. Oddała proste, niewinne serce i pragnęła mu przynieść szczęście. Andrzej był tak wzruszony, że nie mógł zdobyć się na żadne słowo, coraz mocniej tylko zaciskał palce na drobnych ramionach. Marysi zaś w głowie szumiało i opływała ją fala słodyczy i jakiegoś zatracenia się w mroku chwili. Bo kobieta, wszystko jedno jakiej sfery, kiedy mówi mężczyźnie pierwszy raz „kocham", ma wrażenie, że w tej chwHi dzieje się coś niesłychanego... bo to „kocham" w takiej chwili jest przecież równoznaczne z „chcę być twoją własnością"... Przynajmniej raz w życiu czuje to każda, niezależnie od usposobienia i wychowania. I tak już jest dziwnie jakoś, że można słowo "kocham" powtórzyć w życiu dziesiątki razy dziesiątkom nowych kochanków, a za każdym razem to dziwne, czarodziejskie słowo budzi nowy dreszcz, nowe upojenie. A Marysia kochała po raz pierwszy i pierwszy raz marzyła. Świat w jej oczach zakryły mgły, czuła tylko na swych ramionach dłonie ukochanego i zdało jej się, że cała zmienia się w pachnący, różany krzew, i sama w tysiącznych płatkach osypuje się do stóp tego królewicza. Inną dziewczynę (bywało tak setki razy) Andrzej zamknąłby w ramionach i wycałował gorąco. Teraz nie mógł. No, po prostu nie mógł potraktować jej jak materiał na kochankę, bo instynkt mówił mu, że miłość Marysi to nie krzyk młodych zmysłów, nie przelotne upojenie, a coś znacznie potężniejszego, coś, czego może nie jest nawet wart. Jego bardzo głębokie zainteresowanie dziewczyną nie równoważy jej uczucia. Po dłuższej chwili milczenia rzekł stłumionym głosem: — Jesteś egzaltowany dzieciak, Lorelei. Śliczne, maleńkie kochanie! Niech teraz grzecznie pójdzie spać, a jutro pójdziemy razem po wrzosy, dobrze? — Dobrze! — szepnęła. Cicho stuknęły drzwi za Połońskim. Została sama. Chciało się biedactwu teraz szlochać z radości i bólu jednocześnie. Powiedział „kochanie", więc może kocha, a może tylko tak? Podeszła do okna i patrząc na obficie spadające gwiazdy, szeptała: — Żeby mnie pokochał... o, gwiazdy, gwiazdy! A następny dzień niedzielny był od rana uśmiechnięty, niebo z ciszy i błękitu przeglądało się w wodzie i żegnało odlatujące jaskółki. Spokojnie spływały na ziemię czerwone liście. W kasztanowej alei dzieciaki z krzykiem napełniały kieszenie lśniącymi kasztanami. Po sumie Andrzej zabrał Marysię na wrzosy. Kiedy szli przez rynek, aptekarzowa powiedziała do burmistrzowej: — Wie pani co? Trzeba by się postarać, żeby tę Lechównę przenieśli z naszego miasteczka. Chuda, dystyngowana połowica głowy miasta podniosła do oczu pince-nez i chwilę sondowała przyjaciółkę ciekawym wzrokiem, a potem rzekła z uśmiechem: — „Rozumie"... Tak, póki w mieście była Lechówna, miejscowe panienki nie miały żadnych atutów. — Pomówię z mężem, może da się coś zrobić, ale ja też mam do pani interes. Aptekarzowa omal nie podskoczyła. — Słucham, słucham! — Niech mi pani powie, gdzie można dostać tanio, jedwab. Pani wie, mąż jest skąpy, a ja nie „umie" się napraszać... wiem, że pani ma jakieś tanie źródło. Aptekarzowa oblały płomienie. — Ja... Mnie przysyła rodzina. — Ach, tak... Ja pani dam pieniądze, niech pani to załatwi, potrzebuję dobrego, czarnego jedwabiu, może inny kolor. Ja już urządzę, by pani córki i kuzynki miały na karnawał pana Połońskiego do dyspozycji. Aptekarzowa milczała długą chwilę. Ta chuda wydra już coś wy wąchała. Pewno zazdrości jej toalet, ale z drugiej strony... Marysia! — Wie pani co? Chodźmy trochę na miasto, porozmawiamy. Pani burmistrzowa i aptekarzowa wzięły się pod ręce i szły wolniutko, przyjacielsko rozgadane. A Edward Lech, wyglądając z okna restauracji, szepnął do Franca: — Patrz pan, idzie Pat i Patachon. Andrzej i Marysia rwali tymczasem wrzos na polance. Dziewczynie rozplotły się włosy, zarumieniła buzia. Szczebiotała: — Jak się cieszę, że pan lubi kwiaty, czy wszystkie? — No jak można robić wyjątki? Dzieła rąk ludzkich wypadają rozmaicie, ale Natura i Bóg tworzą rzeczy cudowne. Niech pani popatrzy choćby na wrzos, te misterne kielichy, te listeczki, ta nieuchwytna woń... Jak można nie lubić kwiatów? Czy jako twory nie są doskonalsze od nas, ludzi? — Och tak, i wie pan, tak sobie zawsze marzę, że gdybym miała kiedyś swój dom, swego męża i swoje dzieci, to nauczyłabym je kochać kwiaty i wszystkie stworzenia. Ślicznie musiałoby być w naszym domu. Słońce grzało dobrotliwie. Jesienna tęsknota kołysała się na srebrnych nitkach pajęczyny. Andrzej i Marysia usiedli pod rozłożystą choiną na zielonozłotej kępie mchu. — Tak maleństwu niewygodnie, proszę się o mnie oprzeć — zaproponował doktor i objąwszy dziewczynę wpół, przysunął ją do siebie tak, że ramię jej wsparło się o jego szeroką pierś, a włosy muskały podbródek. I dopiero teraz, pierwszy raz od czasu ich znajomości, Andrzej uświadomił sobie, że Marysia jest nie tylko kryształowo czystą, dziewczęcą duszą, ale poza tym ślicznie rozkwitłą kobietą. Teraz, kiedy miał ją tuż przy sobie, różową i zadyszaną z wrażenia i tak bardzo rozkochaną, przestał analizować, przestał w ogóle myśleć. Przechylił ją nagle na swoje kolana i całował usta, oczy i włosy mocno i gorąco, i widział, jak bladła pod jego pieszczotą. W pewnej chwili objęła go za szyję i wyjąkała: — Aneczku! Mój Aneczku! Leciutko zaszeleściły gałęzie olszyny, rozsunęły się na chwilę, potem znów utworzyły zwartą, zieloną ścianę. Niki szedł szybko w głąb lasu i minę miał rozbawioną. Koło trzeciej dopiero Połoński wrócił na obiad. Matka burczała żartobliwie, ale w głębi duszy była mocno niespokojna o Luśka. „No, jeżeli on się zakocha w tej małej!..." Marysia wpadła do siebie zadyszana, z rozrzuconymi włosami. Biegła przecież niemal pędem przez ogród. Ujrzała bowiem w oknie Edka. — Edeczku! Nie gniewaj się. Nie zrobiłam jeszcze obiadu... Mój drogi, przepraszam... — No, no, co się z tobą dzieje? Daj, co masz. Nie mogę czekać na obiad. — Spieszysz się gdzieś? — Umówiłem się, gejszo złotowłosa. No, daj coś opchnąć. Szybko nakryła stół. Ustawiła chleb, masło, sałatkę z pomidorów i kompot. — Morowo, ale za parę dni będziesz mogła mnie z powodzeniem zaprawić cebulką i cytryną. — A to czemu? — Zamienię się w pomidora. Podajesz je 24 razy na dobę. — No, trochę rzadziej. Widzisz, kochanie, korzystam z tej grządki od pani Połońskiej. Taka poczciwa... — Grządka? — Nie, Połońska, wie, że lubimy pomidory. — Prawie zgadła! Jadł prędko. Pocałował siostrę w rękę i wyszedł. Już nie pytała o nic. Chciała teraz zostać sama. Przytuliła dłonie do płonących policzków i usiadła w ulubionym miejscu przy oknie. Tak ją zastał Andrzej. — Maleńka moja, znowu sama? — Nie sama, z panem. — Maryś, muszę dziś być u aptekarzostwa. Przypuszczam, że za jakieś dwie godziny wrócę i wtedy przyjdę do ciebie. Będziemy rysować te tablice dla twoich brzdąców. — Pan jest strasznie dobry. — Nie mówże mi pan. Tak mnie już ślicznie raz nazwałaś... — Aneczek? — Właśnie. Bardzo mi się to podoba. Do widzenia, maleńka. ł Teraz już nie wahał się pocałować dziewczyny... Wyszedł. Po jakimś kwadransie przez ogród przeszła szybko Połońska, która odprowadziła syna do furtki i długo patrzyła za nim. Pod oknem Lechów zawołała: — Panno Marysiu! — Jestem. Słucham! — Nie mówił pani Lusiek, po co tam idzie? — Do państwa Kościków. — Wiem, ale po co? — Tego mi nie mówił. — Mówię pani, że to wszystko nie ma sensu. Zawiązywać stosunki, po co, na co, z kim? Z tym malowanym pudłem, z jej pudlami w jedwabnych sukniach, z tym pantoflarzem? — Ale pan doktor musi żyć z ludźmi tutejszymi, skoro na ich gruncie pracuje — rzekła nieśmiało nauczycielka. Połońska wybuchnęła: — Właśnie, po to tyle lat się kształcił, żeby na takim gruncie pracować, po to rzucił stolicę, gdzie miał wzięcie? Kto tu oceni jego pracę? Czy pani nie zna tutejszej hołoty? A gdzież się tu znajdzie panna, którą by mógł wziąć za żonę? Nie wylizie stąd. Taki mój los, psiakrew! Machnęła ręką i poszła do kuchni. Jeszcze chwilę słychać było jej zdenerwowany, podniesiony głos, po czym zapanowała cisza. Marysia powoli odeszła od okna i usiadła na kozetce, która służyła jednocześnie za łóżko Edwarda. Serce waliło jej mocno, a twarz pobladła i postarzała. Tak było biedactwu, jakby ją ta delikatna staruszka uderzyła czymś ostrym w piersi. Nie myślała, nie ośmieliła się ani przez chwilę myśleć, by mogła zostać żoną pana doktora, ale teraz dopiero uczuła potworny ból, że przecież inna... a ona, Lorelei, zostanie nadal sama i nadal będzie przez okno patrzeć na szczęśliwe pary. A doktor, ze swą zapewne piękną i bogatą żoną, odjedzie w świat. Taki bolesny grymas wykrzywił świeżą twarz Marysi, jakby nic przed sobą, a za sobą miała już całe życie i schodziła teraz w głąb otchłani. Bo i cóż stąd, że zna tak krótko Andrzeja? Poszłaby za nim na koniec świata, nabijałaby mu fajeczkę, z którą tak ślicznie wygląda. Grałaby na cytrze do zmęczenia i kąpała tego brudasa Taki. Marysia w tej chwili zazdrości psu, że ten może, gdy chce, oprzeć pysk o łokieć lub kolano doktora i usłyszeć: — Ach, ty byku stary. Ty poczciwy, kochany Taki. Słońce czerwienieje. Dzwonią na Anioł Pański. Krowy wracają z pola, wznosząc po uliczkach tumany kurzu. Kurz powoli opada. Połońska gra Ave Maria, a na ulicy słucha gromadka ludzi. Cichutko już kwilą ptaszęta. Czerwone promienie, skośnie z boku padające, migocą w dużych kroplach, które bezustannie płyną po bolesnej twarzy i wilżą złożone jak do modlitwy ręce Marysi. O, kwiaty, przed wieczorną porą ślące wonne westchnienia ku niebu, o, kwiaty, w słońcu zrodzone, o, kwiaty, smutne i wesołe, uśmiechy aniołów, módlcie się za wszystkie samotne serca, które nie mają gdzie, nie mają komu zakwitnąć. O, ptaki, cicho w gniazdach utulone, ptaki o radości istnienia w słońcu śpiewające, módlcie się za te smutne ludzkie istnienia, którym i gwiazd brak, i słońca. Doktor u państwa Kościków siedział znacznie dłużej niż dwie godziny. Zebrane bowiem licznie towarzystwo nie chciało go puścić. Andrzej śmiał się, kokietował panny i obsypywał komplementami panie. Musiał oczyścić sobie teren. W trakcie ożywionej rozmowy rzucił projekt założenia teatru amatorskiego. — Bójcie się Boga państwo, niepodobna przecież śniedzieć, trzeba coś robić, trzeba ruszyć na podbój życia. Ta garstka inteligencji, jaką przedstawiamy, musi bezwzględnie coś z siebie dać szerszemu ogółowi, musi wyjść ku ludziom. Mamy wszelkie dane, by czuć się tu dobrze, wesoło i szczęśliwie — perorował ożywiony. — Co robi nasza młodzież? Bezczynnie liczy upływające godziny, od czasu do czasu igra miłością... to mało. Wiotczeją im mięśnie, pleśnieją mózgi. Świat idzie naprzód, a nasza i jej podobne „stolice" cierpliwie czekają z dnia na dzień na poranną kawkę i partyjkę preferansa. Tam, gdzieś daleko, powstała i kwitnie Polska, a my patrzymy tu na nią jak przez dziurki w płocie. Wyłamać deski, proszę państwa, połączyć z tymi, co są tam w środku, żyć z nimi. — E, konsyliarzu! Na naukę to my już za starzy -zaśmiał się szeroko burmistrz. — Proszę nie przemawiać w imieniu wszystkich. Panie się nie starzeją. Panie będą śpiewały, tańczyły, grały w piłkę, tak jak to czynią kobiety zachodu. Wezmą sobie Jędrusia za kapitana, który je poprowadzi do szturmu. Panie wybuchnęły śmiechem. Doktor naprawdę był nieoceniony. Wraz z nim przybyła nadzieja na nowe, nieznane wrażenia i emocje. Taki teatr na przykład... Ha! Cóż to za wspaniała okazja do zdobycia sławy. Do późnego wieczoru przeciągnęła się ożywiona dyskusja. Konkretnie postanowiono, że w miasteczku musi powstać teatr amatorski. Kiedy Andrzej wracał do domu, przypomniał sobie, że obiecał wstąpić do Marysi. Położył psu rękę na łbie i szepnął: — Taki, cicho! Przeszedł przez ogród i zajrzał do sieni. W mieszkaniu Połońskiej panowała cisza. Podszedł potem pod okno Marysi. Okiennice, niezbyt szczelne, przepuszczały wąziutki promyczek światła. Andrzej przez chwilę stał pod drzwiami i zastanawiał się, wejść czy nie. Ale coś go ciągnęło nieprzeparcie. Chciał zobaczyć zdziwioną (och, na pewno się zdziwi!) twarz nauczycielki. — Waruj tu — szepnął pan, a Taki rozciągnął się pod drzwiami. Andrzej wszedł do kuchni bez pukania. Tu było pusto i ciemno. Przez uchylone drzwi do pokoju ujrzał Marysię, a właściwie jej profil i pukiel złotych włosów. „Widocznie czeka na tego urwipołcia. A to już blisko północ" — przemknęło przez myśl doktorowi. Cicho wszedł do pokoju i stanął za krzesłem Marysi. Rysowała jakiegoś raka na dużym kartonie. Oczy miała czerwone. — Lorelei, nie śpisz jeszcze? — spytał cicho. Obróciła raptownie głowę. Płomień przebiegł przez jej blade i jakby trochę zapadnięte policzki, a potem zgasł... — Och, to pan! — Przelękłaś się? — Nie! Czemu pan przyszedł tak późno? — Przeszkodziłem dziecku? Przepraszam! Ale chciałem ci powiedzieć dobranoc — a widząc, że dziewczyna jest mizerna i dziwnie zgnębiona, podniósł ją z krzesła i objąwszy, mówił: — Martwisz się o Edwarda, maleńka? Nie trzeba. Obiecałem, że coś dla niego wynajdę. No, rozchmurz twarzyczkę... Lorelei, stęskniłem się do ciebie przecież. Wtedy Marysia zapomniała o całej swojej męce. Otoczyła mu szyję ramionami, przylgnęła z całej mocy do jego rosłej, krzepkiej postaci i pomyślała, że nie odda go nikomu... nikomu na całym świecie. — Ptaszyno moja. Pieszczochu ty! — uśmiechnął się doktor wzruszony. A potem stało się tak, że śród ciszy pachnącego pokoiku dzwonił jakoś dziwnie świerszcz, że Marysia, rozkochana i szczęśliwa, bardziej niż kiedykolwiek przypominała biały kwiat, i że Połoński usłyszał szum swojej krwi. I dopiero o świcie wyszedł z cichego pokoiku. Marysia spała z rozrzuconymi na poduszce włosami. Połoński wszedł do ogrodu, zerwał czerwoną różę, wrócił i umieścił kwiat tuż przy śpiącej. Chwilę jeszcze z dziwnie ściśniętym sercem patrzył na złotą główkę, przytuloną do haftu poduszki. To jest już jego głowina. Mała, droga główka. Nie da zrobić krzywdy tej dziewczynie za żadną cenę, jest bowiem już jego własnością, jest przecież żoną. Pochylił się i delikatnie ucałował gładkie czoło kobiety. Po czym razem z psem cicho poszedł do swego mieszkania na górę, by nie budzić matki. Jakoś nie miał ochoty na sen. Położywszy ręce pod głowę, wyciągnął się na kozetce i rozmyślał o sytuacji,-jaką wytworzył między sobą i Marysią. Oczywiście zostanie jego żoną prawnie, trzeba tylko ostrożnie przygotować do tej niespodzianki Kiciunię. Czuł, że walka z matką będzie ciężka, ale innej rady nie ma. Oczyma wyobraźni ujrzał złotą, przechyloną w tył główkę Marysi i jej błagalny szept zadrżał mu w uszach tak wyraźnie, jakby teraz właśnie mówiła: — Nie zrób mi krzywdy, nie zrób mi krzywdy, Aneczku! Ale ten silnie dzwoniący świerszcz, ta cisza pokoju dziewczęcego i ta biała z pąsowymi jak róże ustami i głową w złocie dziewczyna! Jakże bliska, jak droga mu się stała. Nagle zapragnął ujrzeć jej dziecinne, ufne oczy. Zatęsknił do nich. Tylko parę kroków na dół i już. Ale właśnie skrzypnęły drzwi od sieni i Gapsia zadzwoniła wiadrami, idąc po wodę. Wstał dzień podobny do setek innych, pogodnych jesiennych dni, ale dla Marysi był on zupełnie nowy, zupełnie odrębny od wszystkich, które przeżyła. Rozczesując długie, gęste włosy, usiłowała zebrać myśli, ale nie mogła. Szumiało jej w głowie. Rumieniec wstydu zalewał oczy krwią. Wiedziała tylko to, że musi spod dachu pani Połońskiej uciekać. Ponieważ Edward nie wrócił, a musiała już iść do szkoły, napisała karteczkę: „Śniadanie masz w piecyku. Wrócę o drugiej. M." Położyła ją w widocznym miejscu i wyszła z mieszkania. W ogrodzie usłyszała za sobą szybkie kroki i serce jej zadrgało. — Maryś, poczekaj... A ją właśnie rozpaczliwa siła popchnęła naprzód. Biegiem dopadła furtki i była już na ulicy, gdy Andrzej chwycił ją za ramię. — Maleńka, nie urządzaj teatru. Czemu uciekasz? Spojrzyj mi w oczy. — Nie mogę! — Wróćmy wobec tego do domu i porozmawiamy. — Ależ ja się spóźnię, ja się spóźnię — mówiła zdyszanym, błagalnym głosem. — Głupstwo! I Połońska ze zdumieniem i zgrozą ujrzała przez okno, że Lusiek prowadzi Marysię pod rękę w głąb ogrodu. Ładna historia! Gonił ją... Zakochał się! Trzeba pod jakimkolwiek pozorem usunąć tę dziewczynę. A winowajczyni siedziała z Andrzejem na ławeczce i słuchała z przymkniętymi oczyma. — Mówię ci, Maryś, że jesteś moja i będziesz moja. Kochasz mnie, a wiesz, jak jesteś mi droga. Nie rób z siebie bohaterki dramatu, nie bój się niczego. Uważam cię za swoją żonę i będę się starał, by to uznała matka i wszyscy. Ja wiem, może wczoraj postąpiłem nieopatrznie, twoja subtelna, wrażliwa, prawie dziecinna dusza musiała doznać wstrząsu, ale sama przyznaj, maleńka, czy naprawdę bardzo żałujesz tego, co się stało? Wziął ją za obie ręce i szepnął jeszcze: — Tylko nie kłam... patrz mi w oczy. Podniosła głowę i rzekła prawie spokojnie: — Nie żałuję! Nie będę żałować nigdy, ale wstyd mi! — Czego, kochanie, czego? — Sama nie wiem, och, Boże, nie wiem. Kocham cię jak nikogo na świecie, w marzeniach widziałam się często obok ciebie, ale trochę inaczej. Chciałam ci być pomocą i wyręką, marzyłam, by stać się cząsteczką twego serca, dźwigać twoje troski i pomagać zwyciężać na polu twojej walki, a tymczasem... a tymczasem? Pochyliła znowu głowę i blada twarz znów spłonęła. — Maleńka, nie wierzysz, że cię kocham? — spytał serdecznie. — Wierzę, wierzę, ale to nie jest tak, jak bym chciała. — Marysieńko, życie jest zawsze inne od marzeń. Trzeba je brać trzeźwo. Nie płacz, kochanie. Ufaj mi. Objął ją i przytulił do siebie serdecznie. Jakże była naprawdę maleńka i bezbronna, i urocza w tej swojej egzaltacji i niewinności dziecka. — Odprowadzę cię do szkoły, kochanie, ale masz być uśmiechnięta, ty, ty zamazana Lorelajko! Aptekarzowa, widząc ich na rynku, pobiegła czym prędzej do burmistrzowej. Połoński tymczasem wrócił i spokojnie przyjmował pacjentów. Po obiedzie przyjechał dziedzic z Berezowa z młodziutką żoną i wszyscy razem po podwieczorku udali się na pierwsze zebranie teatru amatorskiego. To, że pan dziedzic był z doktorem na ty i że zaszczycił swą obecnością zebranie, podniosło temperaturę uczucia dla Połońskiego, który już widział w myśli plony swej pracy. Kiedy Lechówna wróciła ze szkoły, zastała Edwarda już w domu. — Nie gniewaj się, Maryś, za tę noc... nie mogłem wrócić. — Jest mi tylko przykro, Edziu, cóż poradzę gniewem. I tak nie masz już do mnie, widać, zaufania. A szkoda. — Wielu rzeczy nie zrozumiałabyś lub zrozumiała opacznie. Chcę ci właśnie powiedzieć, że wyjeżdżam na parę dni. — Dokąd, po co? — Mam widoki na pewną posadę. — Nie, Edziu, mowy nie ma. Jeżeli nie powiesz mi prawdy, nie pojedziesz. ? — Co, zabronisz mi? — Zabronię! — A to jakim sposobem? — Po prostu jeśli wyjedziesz, nie będziesz miał gdzie wrócić. Ja muszę mieć pewność, że mój brat jest uczciwym człowiekiem. Ja mam prawo i obowiązek o tym wiedzieć. — Słuchaj no, Maryśka, wiesz, że nie zniosę morałów. Przede wszystkim pozwól sobie zwrócić uwagę, że twoje postępowanie też wiele pozostawia do życzenia. Zaczerwieniła się, potem zbladła. — Moje? — No! Nie mnie widzieli z doktorem w lesie w niezbyt cenzuralnej sytuacji. — Edek! — krzyknęła rozpaczliwie i zakryła twarz rękami. Żal mu się zrobiło siostry. Żyła przecież dotąd tylko dla niego. — Przepraszam, Marysieńko. Nie chciałem ci dokuczyć. Nie bój się. Żywa dusza nie wie, prócz mnie, o tej historii. Marysieńko! — Dobrze już, dobrze... jedz obiad, Edziu. A sama rozłożyła zeszyty i zaczęła je poprawiać. Na pozór była zupełnie, ale to zupełnie spokojna. Po jakimś czasie spytała: — Nie wiesz, Edziu, o jakimś mieszkaniu tutaj? — Dla kogo? — Dla nas. — Nie rozumiein. Źle ci tutaj? — Nie, ale wiem, że doktorowi potrzebny większy lokal. Pani Połońska wspomniała mi też dziś, że spodziewa się gości. — Aha! No, poszukamy. Podszedł do siostry i pocałował ją w rękę i policzek. — Marysieńko, przebacz mi i daj urlop na parę dni. Słowo honoru, że nie gram ani też nie kradnę. Jeszcze dziś dowiem się o jakieś lokum. — Oj, Edek, żebyś sobie tylko nie narobił kramu, pamiętaj. Wyszedł. Marysia została sama. Widziała potem przez okno, jak Andrzej ze swymi gośćmi odjechał do miasta. Serce jej kurczył i kruszył ból. Koło godziny dziesiątej wpadł Edek. — Marycha! Mam mieszkanie. Domek sam w sobie tuż za miastem. Duży pokój, kuchnia, spiżarka i ogródek. Chcą czterdzieści złotych. Za tydzień możemy się przeprowadzić. Daj pyska. Objęła go ramionami. — Jesteś poczciwy, braciszku! — A teraz przyszykuj mi trochę prowiantu na drogę. Nie pytając już o nic, spakowała ??? zgrabnie chleb, wędlinę, papierosy i butelkę herbaty. Ale gdy stał już w drzwiach, rzekła cicho: — Edziu, czy mogę cię odprowadzić? — Ale ja idę przez las. Będziesz sama wracać. — Nie boję się. Pozwól. Chwilę stał niepewnie i rozmyślał, wreszcie rzekł: — Chodź. Szli pod rękę. Marysi było teraz jakoś lżej. Czuła, że ta jedyna istota, jaką ma na świecie, ten lekkomyślny brat kocha ją i jeżeli nie jest, to przynajmniej chce być dla niej dobry. W pewnej chwili spytała: — Edziu, czy ty mnie kochasz tak, jak mateczkę kochałeś? — Oj, Marycha! Gorzej ci, jak widzę. Jakże bym miał cię nie kochać? Czyż nie jesteś moją mamą i tatą? — To dobrze! Milczeli potem. Edek lubił czuć się pieszczony. Dlatego może tak często ulegał kobietom. Pierwsza lepsza gąska robiła na nim wrażenie i szalał z miłości tydzień, dwa, a potem przychodziła inna. Mówił więc sobie "ta albo żadna", aż do następnej zmiany dekoracji. Siostra często śmiała się zeń serdecznie, ale to nie psuło mu nastroju. Teraz od dwu miesięcy jakoś nie zwierzał się z utrapień sercowych i to niepokoiło Marysię. Szli już przez las. — Maryś, syp już do domu. I tak masz kawał drogi. — Do widzenia, Edziu. Wróć szczęśliwie! Szybko zawróciła. Edward patrzył za nią chwilę. Z gęstwiny wysunął się Niki. — Edek, serwus! — Serwus... łazisz jak kot. — Chyba jak kotka. — Dlaczego? — Ano tak... Morowa ta twoja siostra. Szkoda, że pęta się z tym doktorem. — Myślę, że wyjdzie z tego ślub. — Chyba by całkiem na głowę upadła! — No, bo co? — Albo nie lepiej wolność smakuje? A tak zaraz bachory i garnki. Tfu! Marne życie. Nie ma to jak nam, Edek, co? — Pewnie! Ale wiesz, tak mnie ciągnęła na spytki, że miałem ochotę ją wytrzepać. — No, żeby tak na mnie, psiakrew, kto łapę podniósł, to by już nie spuścił do sądnego dnia! — Bo ty jesteś chłopak, ale kobiety podobno, lubią brać wnyki. — Och, ty durniu! — syknął Niki. — No, spieszmy! Bo mamy tyli szmat drogi przed sobą do granicy, a tam... — A co Truś? — A nic! Wścieka się, aż się po tyłku piętami grzmoci. Powiada, że wykurzy te zawalidrogę doktorską. I ja czuję, że będzie jakaś granda. Niki miał rację. W dwa dni potem, późnym wieczorem przed dom doktora zajechała bryczka. Leżąca w niej kobieta jęczała głucho. Dwóch chłopców wnosiło ją do gabinetu. — Niechta pan doktor popatrzy, poroniła wczoraj i jakosiś tak bez ducha leży. Ino krew ciece — mówił stary chłop jakimś dziwnie mało zmartwionym głosem. Połoński błyskawicznie wziął chorą na stół. Chirurgia wprawdzie nie była jego specjalnością, ale nie miał chwili do stracenia. Tu jednak trzeba było działać natychmiast, a nic nie miał przygotowanego. Krzyknął więc zdenerwowany: — Marysiu! Wpadła przestraszona. — Ciepłej wody, ręcznik, wata! Zapalić maszynkę! A gdy podszedł do chorej i spojrzał na jej twarz, dostrzegł już tam cień śmierci. Wyszedł do chłopa. — Już po wszystkim. Trzeba ją było ratować wczoraj. Nie żyje. Chłop ryknął i skoczył do Andrzeja. — A cóżeś ty, łachudro, za doktor! Sameś ją uśmiercił. Chowaj ją tera — i wybiegł trzaskając drzwiami. Za chwilę rozległ się turkot odjeżdżających bryczek. Doktor wrócił do gabinetu i usiadł przy stole, opierając głowę na dłoni. — Cóż teraz robić? — rzekł stłumionym głosem, bo na chwilę stracił orientację. Marysia zdążyła już zetrzeć plamy krwi na podłodze. Zgasiła maszynkę i wylała wodę. — Zatelefonować po policję. Ale nim zjawiło się dwóch policjantów, od strony wsi nadciągnął tłum ludzi z widłami i kosami i wybił wszystkie szyby Połońskim. — Dać tu tego drania! — krzyczano. — Zamordował dziewuchę! — W jego rencach skonała! Połońska trzymała syna za rękę, szlochając rozpaczliwie. — Nie wychodź do nich, nie wychodź! W miasteczku też już wrzało. Aptekarz konferował z burmistrzem i komendantem posterunku. Wreszcie postanowili pójść na miejsce wypadku. Gdy nadeszła policja, Andrzej odsunął matkę. — Teraz może rozmówimy się z ludźmi. W towarzystwie policjantów wyszedł przed dom i spytał spokojnie, ale głośno: — Kto jest ojcem tej kobiety? Zapanowało głuche milczenie. — Niech podejdzie do mnie jej rodzina. Nic. Cisza. — Proszę spisać protokół, panowie — zwrócił się do policjantów. Tymczasem od strony miasta nadszedł burmistrz, aptekarz i komendant posterunku. A doktor, nie zwracając uwagi na groźnie mruczących ludzi, rzekł: — Żądam, by aresztowano człowieka, który tu chorą przywiózł. Na te słowa z kupy ludzi jęły się odrywać ciemne sylwetki i znikać w toni nocy. Okazało się, że tego chłopa już nie ma. Policja zatrzymała kilku wieśniaków w celu przesłuchania. Jednogłośnie zeznali, że umarła dziewczyna była znana jako „głupia Felka". Włóczyła się po wsi i to tu, to tam posługiwała. Ostatnio służyła u Skowrona. On też ją przywiózł do doktora. — A gdzie jest teraz? — My ta nie wiemy. — Kto wam kazał iść do doktora? — Nikt, ktoś ta krzycoł, że dochtór zabił głupio Felke, tak my szli pomścić. Połoński nie zdradzał zupełnie zdenerwowania. Żądał tylko, by stanowczo przeprowadzić ostre śledztwo celem ukarania winnych. — Nie o mnie chodzi, ale o tę nieszczęsną dziewuchę. Użyto jej przeciw mnie. To poronienie było sztuczne. Na drugi dzień zaaresztowano Skowrona. Tłumaczył, że przywiózł chorą i odjechał, bo się „tak ckliwo zrobiło, że zmarła bidota". Nie podburzał ludzi, broń Boże. Ale wyciągnięto' z niego, że żył z Felka i była już w odmiennym stanie pięć miesięcy. — Może ta i poskodziła sobie, ja nie wim, ja niewinowaty. Ostatecznie winnych nie znaleziono. Tylko Połoński stracił wszystkich swych pacjentów ze wsi. Truś triumfował. Przez tych parę gorących dni prawie nie rozmawiał z Marysią sam na sam. Był bowiem szalenie zajęty. Opracowywał statut klubu sportowego, wybierał sztukę dla teatru amatorskiego. Miał zresztą pacjentów w miasteczku, no i odbywał konferencję z przedstawicielami inteligencji. A gdy był w domu, Połońska tak chytrze manewrowała, by ani na chwilę nie zostawić młodych sam na sam. Któregoś wieczoru Marysia weszła do kuchni Połońskiej. — Proszę pani, ja przyniosłam pieniądze za październik i... i chciałam powiedzieć, że się wyprowadzamy. — Nie może być... dokąd? Kiedy? — nie hamując radości krzyknęła staruszka. — Jak tylko Edzio przyjedzie. Znaleźliśmy tuż za miastem lokal. — A ładne choć mieszkanko? — Owszem, miłe. — No, no! Będzie mi bardzo pani brak — te słowa były szczere. Połońska bardzo lubiła Lechównę, ale Andrzej... chodziło przecież o jego szczęście. — I mnie będzie brak — odparła cicho Marysia i wyszła do siebie, by staruszka nie dojrzała jej łez. Edward wrócił w nocy w doskonałym humorze. Ucałował siostrę i powiedział: — No, Marycha, mamy trochę forsy. Jutro pomówię z doktorem, może mi co doradzi. — Będziemy się jutro przeprowadzać, Edziu, dobrze? Od rana. Zajmij się tym. Ja nie mogę opuścić szkoły. Ale jak wrócę, to zrobię tam na miejscu porządek. Połoński rano wyjechał do chorego pacjenta z okolicznego folwarku i wrócił dopiero po trzeciej. Gdy wrócił na obiad, mieszkanie Lechów było już puste, i Połońska oznajmiła mu z uśmiechem: — No, synku, możesz sobie po dawnemu urządzić gabinet. — Jak to, po dawnemu? — Po drugiej stronie. Lechowie się wyprowadzili. W Połońskiego jakby piorun trzasnął. — Co, kiedy... dlaczego? — Bo ja wiem dlaczego? Może im tam wygodniej. — Dokąd? — A wiesz, zapomniałam spytać. Zerwał się od stołu i trzasnąwszy drzwiami, wybiegł do ogrodu. Z godzinę chodził po alejach, Taki niespokojny pętał mu się koło nóg. Ale Połoński wiedział, gdzie szukać Edwarda. Poszedł do restauracji. Edek grał w karty z pisarzem i nauczycielem. — Panie Edku, proszę mi dać wasz adres — rzekł od razu Andrzej. — O, Marysia się bardzo ucieszy — zawołał Edward. — Ja też mam do pana romans. — Proszę wpaść do mnie z rana — odparł i pognał do Marysi. Krzątała się właśnie śród skromnych mebelków, ustawiała je i czyściła z kurzu, gdy Andrzej wpadł z hałasem. Przewrócił bowiem tuż przy drzwiach stojące krzesło. — Marysiu, dlaczegoś tak uciekła, co to znowu za historia? Oparła szczotkę o stół i patrzyła ńa niego spokojnie. — Pan powinien mnie zrozumieć. Ja przecież nie przed panem uciekłam, tylko... tylko... — Tylko co? Nie widzę powodów. — Tylko nie mogłam uczciwie spojrzeć w oczy twej matce, Aneczku — wybuchnęła. — Maryś, maleńka, ależ to egzaltacja. Przecież przyjdzie dzień, w którym matka musi się dowiedzieć, że jesteś moja. — Wiem, ale nim ten dzień przyjdzie, dusiłabym się w jej obecności. Nieoczekiwanie wziął ją na ręce i przyciskając do siebie spytał: — Kiedy przestaniesz być takim dzieciakiem, kiedy? Objęła go za szyję i wyszeptała słodko: — Tak mi było źle przez tych parę dni bez ciebie. Aneczku. Usiadł na kanapce, ale nie wypuszczał jej z ramion. — Okropnie jestem załatany, kochanie. Chcę coś nareszcie ruszyć. Pertraktuję z magistratem o ten placyk za kościołem. Świetny na boisko sportowe. Będziemy grać w siatkówkę, Maryś, w piłkę nożną. W sobotę urządzę odczyt, już go sobie przyszykowałem. — Daj ci Boże, Aneczku. Z całego serca pragnę, by ci się wszystko udało, i wiem, że tak będzie. Jesteś dobry, jesteś mądry, musisz zwyciężyć. — Widzisz, maleńka, chciałbym także rozruszać wieś. — Uda ci się, uda. — A wiesz, maleńka, że ty jesteś coraz ładniejsza? — Chciałabym być dla ciebie najpiękniejsza w świecie. Może ci teraz zagrać? — O tak, Lorelajko, stęskniłem się już za twoją muzyką. Zagraj. Posiedzę z godzinę, a potem idę na konferencję do proboszcza. Musi mi pomóc w organizacji, trudno. Usiadła przy stoliku z cytrą. A gdy patrzył na jej słodką, zarumienioną twarzyczkę, uświadamiał sobie coraz wyraźniej, że Marysia jest mu bardzo bliska naprawdę, że to, co go do niej woła, jest na pewno miłością. Gdy był z nią razem, czuł się taki spokojny i szczęśliwy. Mógł zwierzać się przed tym dziewczęciem ze swych najskrytszych myśli tak jak przed wiernym druhem. A poza tym... od owego wieczoru pamiętnego tęsknić zaczął do jej białych, drobnych ramion, do słodkich niewinnych ust, do różanego, nie tkniętego ciała. Ogarniało go wzruszenie na myśl, że nikt przed nim nie ruszył jej małych, pąsowych ust, które całować jeszcze nie umiały. A miała już 24 lata... Marysia kładła maleńkie palce na struny tak tkliwie, jakby cytra była sercem jej ukochanego. Wszystkie Marysine tęsknoty, wszystkie pragnienia tuliła do tego serca, błagając o odzew. W pewnej chwili, gdy przerwała muzykę, szukając nut Rapsodii Liszta, doktor odezwał się: — Tak bym chętnie jeszcze posiedział. Konferencje nie są zbyt interesujące, wiesz, Maryś? Odpowiedziała z nieśmiałym uśmiechem: — Czy nie wypiłbyś herbaty na moim nowym gospodarstwie? — No! Świetnie, mam nawet ogromną ochotę. Postukała obcasikami, pokręciła się tu, tam i postawiła na stoliku dwie szklanki herbaty, jakieś drobne ciasteczka, jakieś jabłka. — Ach, ty kochana gosposiu! — pocałował ją w rękę. Rozmawiali potem o projektowanym teatrze i za oknami jęło już szarzeć, a doktor jeszcze nie myślał o odejściu. Przygarnął do siebie dziewczynę, oparł policzek o miękką falę jej włosów i mówił coraz ciszej w miarę tego, jak pająk mroku rozsnuwał wkoło nich sieci; wreszcie umilkł. A wtedy gdzieś z kąta dobiegło uszu obojga melodyjne cykanie świerszcza. Marysia drgnęła. Doktor objął ją mocniej. — Maryś, słyszysz, jak cudnie! — Zapalę światło. — Po co? Niech nam świerszczyk gra. Jak wtedy, pamiętasz? Moja ty żonuśko słodka! Uścisk jego ramion był coraz silniejszy, coraz gwałtowniej całował Marysine usta. Ale z daleka ktoś (Marysia poznała głos brata) szedł śpiewając: Tiurli, tiurli na klarynecie! Powiozę ciebie w ślubnej karecie! — Edek idzie — rzekła zdyszanym, drżącym głosem. Wyszli oboje przed dom. Doktor ucałował jej ręce. — Do widzenia, dziecinko, do jutra. Poszedł. Po drodze zamienił parę słów z Edwardem i zniknął w ciemnej alei. Na drugi dzień Andrzej przysłał do szkoły zaproszenie dla nauczycielstwa na mające się odbyć u niego zebranie organizacyjne klubu sportowego. Koleżanki Lechówny starały się wybadać niby dyplomatycznie, dlaczego Marysia zmieniła mieszkanie, ale właściwie pikowały ją zjadliwie na temat przyjaźni z doktorem. Dziś miały szerokie pole działania. — Pani idzie na to zebranie? — spytały. — Dlaczego miałabym nie iść? Przecież zaproszenie jest dla ogółu nauczycielstwa. — No tak, ale pani gniewa się z doktorem. — A co to za brednie? Z jakiej racji? — No, przecież wymówił pani mieszkanie. — Nikt mi nie wymawiał. Było mi tam niewygodnie, więc się wyprowadziłam. — No, no, od nienawiści do miłości... — Moje panie kochane, dajcie mi spokój. Mnie nie interesuje prywatne życie żadnej z was, po cóż wy wglądacie w moje? _ rzekła wreszcie Marysia zirytowana. Myślała poieiri/ żeby nie iść na to zebranie, ale Edward zaproponował, że będzie jej towarzyszył, bo sam jest ciekawy, więc ?082?. ROZDZIAŁ III Listopad przyszedł we mgłach i deszczach, posępny, przejmujący i rozchlapany. Ulice miasteczka ginęły w czarnej, gęstej mazi, ale nastrój mieszkańców w tym roku nie harmonizował z ołowianym niebem. Doktor zrobił ruch w interesie, jak żartobliwie mówił do matki. Dawne mieszkanie panny Marysi zamienił, mimo protestów Połońskiej, na lokal klubowy. Grano tu całymi wieczorami w szachy, w domino. Czyniono próby obchodu, który, w porozumieniu z burmistrzem, postanowił doktor urządzić 29 listopada. W godzinach przedpołudniowych rozlegały się dudniące echa ciosów, jakie wymierzali sobie świeżo upieczeni bokserzy, ba!, parę dni już panny aptekarzówny fechtowały się namiętnie. Jednym słowem, w małej, gnuśnej mieścinie zakipiało. Andrzej pracował zapalczywie od samego rana do późnej nieraz nocy'i ci, co z nim obcowali, mogli podziwiać jego zapał i humor; ale w gruncie rzeczy doktor nosił w duszy robaka, który go gryzł: oto jego sprawy materialne z dnia na dzień smutniejszy przedstawiały widok. Moc pieniędzy włożył w zorganizowanie klubu. Wszystkie prawie akcesoria kupił na swój koszt, na swój koszt zaprenumerował dzienniki i tygodniki. Towarzystwo małomiasteczkowe nie bardzo się kwapiło płacić i gdyby Połoński chciał czekać, aż będzie można zużyć kapitał powstały ze składek, klub nie istniałby do tej pory i w ogóle nie mógłby powstać. Trzeba było zaimponować ludziom, trzeba było wprowadzić ich od razu na przygotowany teren. To właśnie Połoński uczynił, ale dlatego chmury gromadziły się coraz gęściej nad jego głową. Dochodu nie miał prawie żadnego. Od czasu wypadku z „głupią", wieś ignorowała go niemal zupełnie. Rzadko kiedy z jakiejś odleglejszej wioski przyjechał ktoś po radę, ale płacił groszami. Mieszkańcy miasteczka jakoś mało chorowali, ą i honorarium, jakie od przygodnych pacjentów doktor pobierał, było tak niskie, że żadną miarą nie starczało na ugruntowanie bytu. Świadomość, że częściowo jest zależny od matki, której nie płacił za mieszkanie i utrzymanie, zatruwała mu życie i radość zwycięstwa. Ale mimo tych zgryzot i niepokoju pchał dzielnie naprzód rozpoczętą pracę. A tymczasem na drugim końcu miasteczka rozkwitał cicho biały kwiat Marysinej miłości. Andrzej stał się wszystkim w jej życiu. Godziła się w głębi duszy już nawet i na to, by taki stan rzeczy trwał wiecznie. Niech będzie z dala od niego, niech go widuje, jak obecnie, dwa, trzy razy na tydzień... ale zawsze te godziny, które spędzają razem, są jej największą radością i upojeniem. Oto znany, charakterystyczny krok, potem pukanie. Marysię oblewa fala krwi. Szybko otwiera drzwi, a gdy doktor zrzuca z siebie okrycie, ona rozwiesza je na krzesełku przy piecu, by wyparowało z jesiennej mgły. Potem nastawia samowar (zawsze jest przygotowany), przysuwa bliżej pieca fotel z poduszką i stolik, by Połoński miał pod ręką popielniczkę i papierosy, które mu zawsze setkami robi z jakiegoś wspaniałego tytoniu, dostarczonego przez Edka, potem siada na stoliku u jego stóp i przytula ciepłą twarzyczkę do jego silnej, dużej dłoni. Woda na herbatę szumi, para kłębami ulatuje pod niską powałę. Marysia cichutko wstaje, nalewa do szklanek sok wiśniowy (to jest ulubiony sok doktora), potem herbatę, i uśmiechnięta stawia wonny płyn przed ukochanym. Zdejmuje potem biały fartuszek i siada naprzeciw swego pana, który opowiada szybko, czasem z humorem, czasem z goryczą, dzieje bieżących dni. Czasem pyta ją o radę i Marysia odpowiada z głęboką mądrością dziecka, a intuicją kochającej kobiety. Potem znów siada u jego stóp i gra to, co Andrzej lubi, a on bawi się jej słonecznymi włosami. Taki waruje pod stołem. A potem gorący pocałunek na dobranoc. Marysia nie pyta „Kiedy przyjdziesz?", nie prosi go też „Przyjdź prędko" — wie przecież, że doktor jest zajęty. Uśmiecha się tylko do niego słodko i ufnie i świeci przez podwórze lampką, bo tu stale okropne błoto. Andrzej po godzinach spędzonych u Marysi czuje się wypoczęty, zadowolony i pełen energii, często jej o tym mówił, i to jest Marysi triumf i najgłębsza, najistotniejsza radość. Edwarda wciągnął Połoński do klubu i chłopak, z natury łatwo zapalny, tak się przejął swą rolą instruktora, że o niczym innym z nikim nie rozmawia, tylko o tym, jak to Włodarski rozciągnął Młynarczyka nokautem, a jaki wspaniały sierpowy ma Gacek itd. Przestał go nawet interesować szmugiel. Któregoś wieczoru, siedząc z Nikim pod kupą naciętej choiny, rzekł: — Wiesz, Niki, mam już dość tego latania w tę i nazad koło granic. I ten wieczny strach. Ostatnim razem byłbym dostał kulkę na amen. — A ty myślisz, że ja nie mam dość? Już by mi się czego innego chciało, już tu ciasno. O, żeby tak jak ty w tym klubie mordy facetom rozpłaszczać albo tak z karabinkiem fokusy wyprawiać, we wojsko się bawić, jak wy. — No to przystań do nas. Kto cię zna w miasteczku? — Dziadek nie da. — Ty, szelmo, dziadka się pytasz? Znam cię! — A w czym pójdę? W tych portkach i w tej kapocie? — Ja ci pożyczę mój garnitur. A wiesz co? Wybierzemy się potem na dziewczynki. Ciemność nie pozwoliła dojrzeć gwałtownego rumieńca, jaki oblał twarz Nikiego. Zerwał się tylko jak oparzony i syknął: — Och, ty draniu, ty wieprzu oskrobany, ty... ty... idioto sakramencki, małpo zielona, tak bym ci teraz gębę skuł, że by cię rodzona matka nie poznała. Edward zbaraniał, nie wiedział, co mówić, jak się tłumaczyć, bełkotał tylko: — Ależ>Niki... Ależ, Niki... — Idź na zbity łeb. — Ja nie chciałem cię obrazić, Niki. Jesteśmy przyjaciółmi. No, daj łapę. Nie chcesz, to nie. Przecież nie jestem duchem świętym, skąd mogłem wiedzieć, że nie lubisz takich rzeczy. Chodź, zbujaj starego i chodź do klubu. Niki mruczał coś jeszcze pod nosem, ale pokusa była zbyt silna. Edward wpadł do domu zgorączkowany. — Marysia, tu za chwilę przyjdzie mój kolega. Chcę mu pożyczyć ubranie. Bądź dla niego dobra, on jest bardzo nieśmiały. — Któż to taki? — Powiem ci później. — No to przyjmij go w kuchni, a ja się schowam w pokoju, po co mam was krępować. Edward otworzył drzwi. — Chodź, Niki, chodź, siadaj, przyniosę ubranie. Marysia nie mogła pohamować ciekawości i przez uchylone drzwi spojrzała do kuchni. Przy stole siedział ten Niki. („Jakie ładne imię" — pomyślała). Szczupły, ale zdaje się wysoki chłopiec zdjął czapkę i światło lampki padało na ciemne, falujące włosy przedziwnej gęstości o z lekka miedzianych tonach. Pięknie sklepione, ale niewysokie czoło, cienkie brwi, których końce wznosiły się zawadiacko ku górze. Koloru oczu nie można było dojrzeć, w każdym razie uderzały blaskiem i jakimś nawet z daleka widocznym wyrazem zuchwałości. Ogorzała, ale delikatna cera i małe, jakby dziewczęce usta, nie ocienione nawet puchem, zrobiły na Marysi dziwne wrażenie. „Skąd Edek wytrzasnął sobie tego kolegę? Co za wspaniała uroda" — dziwiła się Marysia; a już kiedy ujrzała go w garniturze brata, zdumienie jej nie miało granic. Nagle usłyszała pytanie: — A za tymi drzwiami co jest? — Pokój. Tam jest siostra. — Ja chcę zobaczyć. — A proszę bardzo! Chłopiec wszedł, ukłonił się oszołomionej nauczycielce i rozglądając się dokoła, zawyrokował spokojnie: — No, ślicznie tu. Do licha, chciałbym tak mieszkać! Spojrzał na Marysię i usta jego drgnęły filuternym, czarującym uśmiechem. — Panią też znam. Ale teraz jest pani jeszcze ładniejsza niż latem. — Pan mnie widział? Niki wybuchnął śmiechem. — Ojej, jeszcze jak! Ale pani mnie nie widziała, bo pani miała zamknięte oczy. Edward szarpnął go za łokieć. — Chodź, chodź, bo się spóźnimy. — A no to chodźmy. Do widzenia pani. Czy ja mogę tu jeszcze kiedy przyjść? Okropnie ładny pokój. Morowy pokój. I wyszli. Marysia stała przy stoliku z otwartymi ustami dobrą minutę. Pojawienie się nieznajomego w klubie wywołało zrozumiałą sensację. Edward szybko przedstawił Trusowego wnuka. — Mój znajomy, przyjechał z kresów — i pociągnął Nikiego, chcąc go oddać pod opiekę doktora. Ale Niki oznajmił spokojnie: — Co ci się tak pali? Poczekaj, obejrzę te cacka. Pomacał rękawice bokserskie, obejrzał rapiery i nic sobie nie robiąc z tego, że wszyscy mu się przyglądają ciekawie, stanął przy stoliku, gdzie grano w domino. Wzruszył ramionami i rzekł do Edwarda: — Krowy akurat tak samo grają. A może my tak na boksy? Młodzież męska ożywiła się od razu. — Dalej, panie Edward, nauczyć tego mleczaka rozumu! Założono zapaśnikom rękawice. Stanęli naprzeciw siebie. — No, zaczynajcie panowie — zawołał aptekarz, który rzucił szachy, by zobaczyć walczących. Niki skulił się, skoczył i jak nie łupnie Edwarda w szczękę! Nim tamten zdążył się zorientować, został formalnie zasypany gradem ciosów. — O! o! o! — huczało audytorium. — Nie daj się, instruktor! — Takiemu pętakowi dasz się okładać! — Lu go w zęby! Ale właśnie w tym sęk, że Edward ani rusz nie mógł zadać ciosu. Niki był giętki jak sprężyna, zwinny jak wąż i do tego chytry jak lis. Urzędnik poczty, młody człowiek o nieproporcjonalnie szerokich ramionach i imponująco zadartym nosie, nie wytrzymał. — Panie Edku, odejdź pan, ja tu tego gościa nauczę. Niki opuścił ręce. — No to wio, wózek, chodź pan, panie zadarty. Zebrani ryknęli śmiechem i nie mogli go powstrzymać na widok stojących już naprzeciw siebie zapaśników. Ten spocony, czerwony, szczupły, chłopak o dziewczęcej talii i pan Krogul — masywny, szeroki i zły. Krogul od razu zaczął atakować, ale bezowocnie. Tańczył koło chłopca i chwilami zdawało się, że już, już mały rozciągnie się na ziemi. Tymczasem Niki jakimś cudem unikał ciosu, natomiast jego ręce przyklejały się z trzaskiem do nie osłoniętej szczęki, ramienia lub piersi przeciwnika. Nagle doktor, obserwujący dłuższą chwilę tę walkę, zawołał: — Dosyć, dosyć, panowie! Nie jesteśmy zawodowcami Ku wielkiemu rozczarowaniu zebranych zapaśnicy zdjęli rękawice. Połoński podszedł do Nikiego. — Ja cię, zuchu, skądeś znam. — A to dobrze, że pan ma taką dobrą pamięć -uśmiechnął się chłopak, a przechyliwszy głowę w stronę drugiego pokoju, zawołał: — Kto tam tak wyje? Nad głowami zgromadzonych przeleciał anioł ciszy. Zamarli w trwodze. W drugim pokoju bowiem śpiewała bratanica burmistrza przy akompaniamencie chóru pieśń przygotowaną na obchód. Panna nie była brzydka, tylko uważała, że ma piękny głos. Dlatego w dziewiczym stanie przeżyła trzydzieści lat. Doktor połknął uśmiech i rzekł surowo: — Nie zawsze trzeba głośno wypowiadać swe myśli, zuchu. Ale Niki nie zmieszał się wcale. — Phi! Jakbym miał głos jak głodny lotopirz, tobym się nie wygłupiał. — Jak co? — Lotopirz. — Nietoperz! — szepnął spocony z zakłopotania Edward. — No! — przytaknął Niki. — Słuchaj, mały, zostaniemy przyjaciółmi, ale opanuj język — rzekł ostro Połoński, a podając mu cały plik tygodników dodał, zwracając się do Edwarda. — Niech sobie to nasz kolega obejrzy, ja dokończę próby, a wy poczekajcie na mnie. Niki zagłębił się w oglądaniu ilustracji, a ponieważ zbliżała się godzina dziesiąta, zebrana młodzież opuszczała lokal. Dziś mieli temat do rozmów bardzo interesujący. Krogul przekonywał kolegów, że szczeniakowi trzeba spuścić manto, bo obraził cały klub. — Ale nie dziś, bo byłoby zbyt jasne, kto go nabił — tłumaczył młody, spokojny fryzjer. — Możemy odłożyć na kiedy indziej, ale swoje musi dostać *- zdecydował Krogul, a jego przyjaciele przyrzekli pomoc. Doktor skończył próbę, pożegnał panie, odprowadził je nawet przez ogród i wrócił do chłopców, którzy czekali zaciekawieni. — No, zuchu, teraz pogadamy — rzekł siadając przy stole. — Ile masz lat? — A z osiemnaście, ale ja ich nie liczę, niech sobie idą, rachowane czy nie, jednakowo przechodzą. — Masz ochotę zapisać się do klubu? — A pewnie! — Ale czy ty wiesz, że tu jest prawie wojskowy regulamin? — Jak nie wiem, to się dowiem, a co pachnie wojskiem, to dobre. — Czym się zajmujesz? Niki popatrzył chwilę na uczciwą twarz doktora i odparł śmiało: — Szmugluję. — A czy ty rozumiesz, chłopcze, że w ten sposób szkodzisz państwu? — Wilk też szkodzi owcy, jak ją zechla, a przecie tak jest na świecie, że wilki owce źrą — spokojnie odparł Niki. Doktor pominął tę uwagę milczeniem. — My sobie jeszcze nieraz pogadamy, zuchu, przekonasz się, że śród ludzi nie zawsze można sobie tak spacerować, jak śród drzew, bo widzisz, mały, ludzie mają odciski, a nie mają tej potęgi, co drzewa. Myślę, że będziesz się wśród nas czuł dobrze. Przede wszystkim muszę cię zbadać. — A to po co? — Wyglądasz zdrowo, ale muszę wiedzieć, czy wszystkie ćwiczenia możesz wykonać bez szkody dla organizmu. — Bujda, jestem zdrowy i badać się nie dam. Połoński ze zmarszczonymi natężoną uwagą brwiami obserwował chłopca. — A czego się boisz? — Nie boję się wcale. — Zrozum, że nie mogę brać na siebie odpowiedzialności za twoje zdrowie. — Niech pan nie zawraca gitary. Przyjmie mnie pan, to dobrze, a nie, to się mówi trudno. — Ja nie odstępuję nigdy od postanowień, mój zuchu. — No to trudno. Szkoda. Odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Wychodząc zapytał: — A będzie można czasem przyjść popatrzeć? — Owszem, aleś ty uparty jak osioł... — Ano trudno. Miała matka dwóch synów: jeden był mądry, ale uparty, a drugi doktor. Drzwi się zamknęły. Doktor pokręcił głową, ale śmiał się. Poszedł później do swego gabinetu i przeglądając „Śluby panieńskie", rozmyślał, jakie komu powierzy role. Anielę ma. Będzie nią Marysia. Wymarzona Aniela... Uśmiechnął się na wspomnienie słodkiej Lorelajki i poszedł spać. Nazajutrz na zebraniu koła amatorskiego porozdawał wszystkim role i powiedział: — Proszę państwa, nie wiem, kto się podejmie roli Gustawa, ja śród nas nie widzę nikogo odpowiedniego. A wtedy panie podniosły krzyk, że Gustawem musi być sam doktor, i tak nudziły, że ten zaszczyt przyjął. — No dobrze, ale chciałbym zobaczyć tę Anielę, jaką pan sobie wybierze — wtrącił dość zjadliwie pewien młody człowiek, który nie posiadał określonego zajęcia, ale jego mama miała trzy domy w miasteczku. — Anielą będzie panna Lechówna! Panie spojrzały po sobie i umilkły. Doktor spojrzał zdziwiony i spytał: — Czy państwo uważacie, że rola Anieli jest nieodpowiednia dla panny Marii? — Owszem — rzekła kwaśno burmistrzowa. -Pod względem głosu może, ale panna Lechówna jest wyjątkowo niepostawna. — Za niska — dodała aptekarzowa. — Za chuda — zawyrokowała żona naczelnika poczty. Doktor milczał i bawił się fajką. Wreszcie rzekł: — No tak! Kogo panie proponują? Teraz zaczął się sądny dzień. Panie krzyczały, piszczały, kłóciły się zajadle. Każda miała ochotę zagrać z takim Gustawem. — Ponieważ nie możemy dojść do porozumienia, więc może państwo w domu obmyślą tę sprawę i przyjdą z gotowym rezultatem. A poza tym, chcę państwu zakomunikować przyjemną wiadomość. W przyszłym miesiącu przyjeżdża do mnie mój przyjaciel, kapitan Roser, znakomity i sławny narciarz. Jeżeli na początku grudnia spadną śniegi, będziemy mogli trochę trenować. Narty ostatecznie może nam zrobić miejscowy stolarz. Na chwilę powstał gwar między paniami. Doktor półgłosem rozmawiał z sędzią, najsympatyczniejszym dla niego typem śród licznych znajomych. Był to człowiek młody, ale brzydki i niezamożny. Nie miał szczęścia do panien i nie mógł też zżyć się z mieszkańcami Zgórzewa. Do doktora przylgnął od razu i dał się wciągnąć do klubu. Mimo to nie mógł się odzwyczaić od ironicznego uśmiechu, z jakim miał zwyczaj traktować wszystkie przejawy życia obywateli miejscowych. I teraz, spoglądając spod binokli na rozgadane panie, szepnął: — Kołtuneria! Zazdrosne jędze! Nienawidzę tych bab, nie znoszę ich córeczek. Pan myśli, doktorze, że interesuje je klub czy sport, czy sztuka? Nic! Nic! Traktują to jako pole, na którym łatwiej będzie znaleźć męża lub kochanka, lub kogoś, kto będzie miał ochotę pomacać i poklepać je przy świetle księżyca. — No, sędzio, cierpliwości, pomału, może zbudzi się i co innego. Starszych nie przerobię, ale z tych gąsek może jakiś płomyczek wykrzeszę. — Syzyfowa praca. — Nie opuszczam nigdy rąk, mecenasie. — Ma pan jeszcze złudzenia, ja już ich nie mam. Mnie to miasteczko już kością w gardle stoi. — Bo nie znalazł pan jeszcze punktu zainteresowania, tak jak ja. — I dlatego zaciągnął mnie doktor do klubu? Ech! — Panie sędzio. Polska nie składa się z samych stolic, ale właśnie i z takich małych, więcej lub mniej zabawnych miasteczek. Trzeba poruszyć te małe, zardzewiałe kółka i oczyścić je, a cały mechanizm ruszy prawidłowo. Przed nami są lata coraz jaśniejsze... — Rodzaj patriotycznego kazania? — Nie! Przypomnienie, że jesteśmy wszyscy żołnierzami na posterunku i musimy trzymać fason poty, póki nas inny oddział nie zluzuje. — Frazesy, doktorze! Życie ucieka, a my gnijemy w takich dziurach i nie mamy nawet okazji do rozwinięcia skrzydeł. Ot, co! — Pan ze swoim żółciowym humorem nie mógłby rozwinąć skrzydeł i w stolicy, ale charakteru nie można przerobić. Czy zna pan pannę Lechównę? — Z widzenia. Śliczna dziewczyna. — Pięknie gra na cytrze. Pójdziemy dziś do niej z wizytą, dobrze? Rozerwie się pan. — Czy to wypada? — Marysia... panna Lechówna nie bawi się w dworską etykietę. — A dobrze! Dobrze! Za niecałą godzinę maszerowali obaj ciemną, błotnistą aleją. — Ależ mieszka biedactwo na takim wygwizdowie — zauważył sędzia. — Sama chciała, twierdzi, że jej tu bardzo wygodnie. — Odludzie! — No, ma przecież brata. — Edward? Znam go, karciarz i lekkoduch. Połoński zapukał. Usłyszeli szybkie kroki. Z otwartych drzwi buchnęło ciepło i światło. — Marysiu! Przyprowadzam dziś gościa — rzekł Andrzej, całując ją w rękę. — Pozwól sobie przedstawić, pan Sendecki. — Bardzo się cieszę — odparła spokojnie, ale rumieniec ubarwił jej twarz tak ślicznie, że sędzia koło serca poczuł miłe ciepło. Wprowadziła ich do pokoju przepojonego zapachem rozgrzanej żywicy i róż. Było tu dobrze napalone i gałązki świerku i sosny, którymi przybrany miała cały pokoik, oddychały świeżą, leśną wonią. Poza tym Marysia rozpylała zawsze trochę wody kwiatowej, bo Andrzej uwielbiał róże. Jak zwykle, gdy tylko był doktor, przysunęła i teraz stolik bliżej pieca i koszykowe, kryte kilimkami foteliki, na których zasiedli panowie. Palta ich rozwiesiła w kuchni (która służyła jednocześnie za pokój Edwarda i jadalnię); wróciwszy, usiadła na stołeczku, ale nie u stóp Andrzeja, jak zawsze, tylko nieco dalej, i oznajmiła, wskazując paluszkiem na samowar: — Zaraz będzie herbata. Wtedy sędzia, milczący dotąd, otworzył usta: — Ślicznie tu u pani i dobrze... jak Boga kocham. — Bardzo się cieszę. Może wobec tego odwiedzi mnie pan jeszcze nie raz — odpowiedziała, podsuwając panom papierosy, — A pani nie pali? — Nie, nie lubię. Panowie wracają z klubu? — Byliśmy na zebraniu sekcji dramatycznej i obgadywaliśmy panią. Znowu się zaczerwieniła. — Mnie... dlaczego? — Tylko ty, Maryś, nie wierz sędziemu, bo to śledziennik. Proponowałem, żeby ci powierzyć rolę Anieli. Sędzia błysnął spod binokli zainteresowanym wzrokiem. „Są na ty? Aha — pomyślał — doktor ma gust!" — Uważam, że nie jestem zbyt odpowiednia — po chwili namysłu oznajmiła Marysia — ale teraz wypijemy herbatę, dobrze? Czy pan sędzia lubi z sokiem? — Nie znoszę! — Wobec tego z cytryną i z koniakiem. Brat mnie tak pić nauczył. — A, tak to co innego! Skądże pani wytrzasnęła tu koniak? — Edzio przywiózł. — To śmirus — wtrącił doktor. Cichutko krzątała się koło stolika, a potem zdjęła fartuszek i usiadła między gośćmi, różowa i zadowolona. — Wczoraj miałam ciekawą wizytę. Był tu znajomy brata, młodziutki, ale piękny chłopiec, jakiego jeszcze nie widziałam w życiu. — Aha! Równie piękny, jak dziki, i nazywa się Niki — wtrącił ze śmiechem doktor. — O! Skąd pan wie? — podniosła brwi. — Odwiedzał i klub. Zrobił awanturę, parę nietaktów towarzyskich i poszedł. Piękny istotnie. Przebrać go w damskie suknie i gotowy obraz Diany-Łowczyni. — Żałuję, że go nie widziałem — powiedział sędzia. Doktor powtórzył oryginalną rozmowę, jaką miał z chłopcem. — No, cwany jakiś andrusiak i będą z niego ludzie! — zauważył sędzia. Marysia śmiała się serdecznie i tak jakoś dziecinnie i pobudzająco, że obaj mężczyźni nie mogli jej nie zawtórować. Sędziemu było tak dziwnie dobrze jak chłopcu, który wraca na święta do domu ze szkół. Po herbacie Marysia prędziutko sprzątnęła nakrycia, ustawiła znów wazon z kwiatami, papierosy i popielniczki, a sama usiadła na stołeczku i wyjęła cytrę. — Co zagrać najpierw? — spytała. — Coś poważniejszego czy może do tańca? — Marzę o preludiach Chopina — odparł Sendecki. Obaj mężczyźni, zaciągając się dymem doskonałych papierosów, z uśmiechem błogiego rozmarzenia spoglądali na jasną główkę dziewczyny. Andrzej był trochę dumny z wrażenia, jakie uczyniła Marysia na Sendeckim. Marysia jest przecież jego własnością. Taką małą, słodką Eunice. Pożegnali się późno. Dochodziła już bowiem jedenasta. — No, panie sędzio — zauważył żartobliwym głosem Andrzej — zdaje się, że znalazł pan w Zgórzewie coś godnego uwagi. — Nie lubię sięgać po cudzą własność — burknął sędzia. — Prawo posiadania jest prawem silniejszego. — Nie sprawdzałem nigdy siły swoich mięśni, nie znoszę przelewu krwi, nie umiem też bujać w obłokach. Z góry ustępuję pola innym. — Mówi pan jak człowiek, który zamiast serca ma drugi woreczek żółciowy. Jestem pewien, że nieraz jeszcze pan tu przyjdzie. — Nie przyjdę. — Nie to nie! Niech pana licho porwie razem z jego anielskim humorem — zirytował się Połoński, ale na dobranoc uścisnęli sobie dłonie serdecznie. W nocy poderwał nagle doktora gwałtowny dzwonek. Narzucił szlafrok i pobiegł otworzyć. W progu stała młoda dziewucha. — Co się stało? — A to pan kierownik woła, bo panna Natalia jęczy i rozpalona jak ogień, żeby zaraz doktor przyszedł. — Jaki kierownik? — Pan nauczyciel. śród świstu jesiennej wichury, gubiąc niemal nogi w błocie, gnał doktor do chorej, siostry kierownika. Ten przywitał go zdenerwowany. — Na miłość boską, doktorze, niech pan radzi! Co ja zrobię, co ja zrobię... Czworo dzieci, nie będzie się miał kto nimi zająć... ona tak wygląda, jakby już kończyła. Panna Natalia istotnie była jego prawą ręką po śmierci żony. Po długim badaniu Andrzej oznajmił: — Proszę pan**'to Jest tyfus, ale powodu do rozpaczy nie ma. pani jest, widzę, rosła, silna i organizm może 2wyciężyć Zanotuj? panu, co trzeba robić, zapiszę lekarstwo i wszystko będzie dobrze. O jedno tylko proszę: niech nikt nie wie' na co Pani cnoruJe, wzbudziłoby to rLiepożądane zdenerwowanie w mieście. Ale po tym pierwszym wypadku posypały się i inne. Nie byl0 dnia żeby ktoś nie wezwał Połońskiego. W mieście szerzył si — A może posłać chłopca po wino, wzmocni was. — Mam wino, mam u siebie, mam swoje, nie doktorskie, dobre, zdrowe. Niki w milczeniu wyciągnął ze skrzyni jakąś butlę, nalał do szklanki cieinnoczerwonego płynu. Doktor uniósł delikatnie głowę starca, a Niki przytknął mu do ust szklankę. Wypił odpoczywając, potem utkwił wzrok w Andrzeju. — No co? Cieszy się pan, że Trusa odstawia na tamten świat? — Wprost przeciwnie. Dałbym wiele za to, żeby was utrzymać przy życiu. — No! No! — Jesteście dla mnie tylko człowiekiem, Truś, chorym człowiekiem, któremu pragnę pomóc, i dlatego proszę jeszcze raz, przestańcie mówić. Trzeba usnąć. — Usnę, usnę. Niki, chodź tu do dziadka — rzekł cicho jakimś niespodziewanie miękkim głosem. — Połóż mi ręce na oczach. Tak. Niki, masz pamiętać o dziadku, słyszysz? — Słyszę. — Pacierz za mnie mów. Ten, co mnie nauczyłaś. Doktor poczuł, że coś go chwyta za gardło. Jakieś potężne wzruszenie, a jednocześnie to „nauczyłaś" uderzyło weń jak cios. Milczał, trzymając rękę na pulsie starego. — Jest tu kto, Niki? — Doktor, ale się nie bójcie, dziadku... on nie jest świnia, to dobry chłop. — Dobry? Zobaczym. Odejdź, Niki. Chłopiec odstąpił od pryczy i siadł na skrzyni, a starzec szepnął: — To ja strzeliłem do pana. — Wiedziałem — rzekł spokojnie doktor. Starzec mrugnął oczyma. — Nie nazywam się Truś, nazywam się Michał Kowalik... słyszał pan o nim? — Czytałem — odparł Andrzej, siłą hamując drżenie głosu. Zapadło długie milczenie. Starzec przymknął oczy. Andrzej spoglądał na Niki i w głowie mu wirowało. Więc to jest ten Kowalik, który zamordował kochankę i jej matkę, trzy razy uciekał z więzienia i miał na sumieniu dwóch strażników! To jest ten Kowalik! Kim jest Niki? Nagle stary poruszył ręką. — Nic pan nie mówi — rzekł chrapliwie. — Cóż mówić? Chciałbym, żebyście usnęli, sen wzmacnia. — Mam panu jeszcze coś do powiedzenia, o coś prosić; tak, Truś będzie prosił pierwszy raz w życiu. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy — rzekł gorąco doktor. Starzec odetchnął parę razy i szepnął: — Niki jest dziewczyną, moja znajda. Pan jej da opiekę; moja znajda. Ona nie jest biedna. Zebrałem dla niej groszy. To jest dziewucha... Co ty — powiada — byku, umarłemu buty ściągasz? A Jak cię w nich zakatrupią — powiada — w kradzionych do nieba pójdziesz? I cię tam wpuszczą? — powiada. Jak cię Święty Pieter gwizdnie w mordę, to w piekle będziesz zęby zbierał — powiada. Taki skrzył, takie małe. Mogłem toto zgnieść jedną ręką. Moja znajda! Niki, chodź tu prędko, połóż mi ręce na oczach. Dobra jest... tak, Niki, śpiewaj dziadkowi — szept był coraz bardziej chrypliwy, coraz bardziej urywany. Andrzej podał starcowi trochę wina. — Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani? — zaczęła Niki pięknym, czystym altem. Chwilę śpiewała, potem spojrzała uważnie na starca i gładząc mu twarz, zaczęła uroczyście: — Wszystkie nasze dzienne sprawy... Śpiewała powoli i ten miękki alt kobiecy napełnił mroczną/ podobną do jaskini izbę jakąś powagą i dostojeństwem. Doktor patrzył w zuchowatą twarz śpiewającej z zapartym oddechem. Nagle dojrzał, jak spod opuszczonych rzęs spływają powoli dwie duże krople. Zarysowały na policzkach srebrny ślad i spadły na czoło starca. Doktor zagryzł wargi. Nerwy wypowiadały mu posłuszeństwo. Starzec drgnął, uśmiechnął się i otworzył oczy. — Nikt ?*? gwizdnie mnie Święty Pieter w mordę? — Nie gwizdnie, dziadku. _ ??? ??, jucho, żal dziadka? — Żal_ opiewaj dalej, śpiewaj. Śpiewała, a chory szeptał: _ YJidzl pan? Bez księdza się obejdzie. Śpiewanie dziecka otworzy mi niebieską chałupę. Ej, panie, co tu na świecie dobrego? Mocniejszy dusi słabszego dla zabawy. Zwierzęta są lepsze, nie kłamią, nie zdradzają. Nie daj skrzywdzić mojej dziewuchy. Dygocącymi dłońmi poszukał głowy dziewczyny, która nie przestawała śpiewać. Kościste, brudne palce oplotły pochyloną głowę, a potem wolno opadły na kożuch. Niłci przestała śpiewać i odjęła dłonie od twarzy starca. _ jConiec — rzekła cicho. Pochylił się nad znieruchomiałym ciałem. _ Koniec — powtórzył, ale nie ruszał się z miejsca. Nie mógł. Wszystko, co tu widział i słyszał, wprawiło go w stan jakiejś dziwnej martwoty. Zdawało mu się, że już całe wieki siedzi w tej dusznej izbie. Nie wiedział, co ma robić, co mówić. Może to wszystko jest snem? Do przytępionej świadomości doszedł głos Niki. — No, nie ma pan tu co robić. Odprowadzę pana! Machinalnie złożył swą walizkę. Włożył palto i kapelusz. Wyszedł za dziewczyną na dwór. Świeże, mroźne powietrze owionęło mu twarz i zakręciło w głowie. Przystanął. — Poczekaj, Niki, odpocznę. Spojrzała zdziwiona, a on usiadł na kępie chrustu. Gdzieś w dali zapiał kogut jeden, drugi, gdzieś zaszczekał pies. Doktor wyciągnął fajkę, nabił ją powoli, systematycznie, gładził długo wskazującym palcem prawej ręki jej brzeg dokoła, dokoła, wreszcie zapalił. Myśli zbite w pogmatwany kłąb jęły się jakoś rozwijać, rozsnuwać. Ciężar gniotący mózg ustępował. Po dłuższej chwili doktor spojrzał na parobczaka palącego papierosa i spytał: — Dlaczego chodzisz po męsku, skoro jesteś dziewczyną? — Truś tak chciał. Dziewuchą trudno się uchować. Chłopcy nie daliby mi spokoju. Zarobić trudniej. — Masz z czego wyprawić mu pogrzeb? — Co tam będę wyprawiać. Stolarza poproszę, trumnę mi zbije. Dół wykopiem pod tą sosną i już. Krzyżyk postawim, niech śpi. Będą mu sosny grać. — Ludzie we wsi cię znają? — Trochę znają, trochę nie. Wiedzą, że Truś ma wnuka, to i tyle. — Jak się właściwie nazywasz? — Bo ja wiem? Józek-tata mówił, że powinnam się nazywać Leguńska. — Co za Józek-tata? — Ten z Legionów. Znaleźli mnie w lesie, ale szczeniak byłam. Cztery lata my razem żyli. „Córka pułku" na mnie mówili, a potem w nocy, jak nogę dawali, to z wozu spadłam, a jak spadłam, to tu, w krzaki, bo tu strzelają, potem mnie Truś znalazł, na drugi dzień. Patrzę, chodzi taki drab po polu, znalazł w rowie zabitego, dawaj buty z niego ściągać. Podskoczyłam i nie dam. Chciał lać, ale mówię: „Co ty myślisz, stara łamago, że się ciebie boję?" Jak go nie trzasnę bykiem w piersi. Od tego dnia była śtama. Włóczyli my się po całej Polsce. Nauczyłam go robić opatrunki, bo nieraz w pułku widziałam, on znów zioła znał, kości zestawiać umiał. Potem na szmugiel zaczęlim chodzić. No i tak. Morowy był chłop. Boksować mnie nauczył i dużo, dużo rzeczy. — Tak! Co teraz chcesz ze sobą robić? — Phi! Forsy mam dość. Pójdę w świat. — Nie, Niki, nie pójdziesz w świat, bo ten świat połknąłby i twoje pieniądze, i ciebie. Na razie zabieram cię do siebie. Dam ubranie, będziesz u mnie, rozumiesz? Będziesz się uczyć, a później zobaczymy. — Co ja u pana będę robić? — Sam dobrze nie wiem. Oczywiście znajdę ci jakieś zajęcie. Truś mnie o to prosił; zresztą, żal mi cię... Jesteś bardzo samotna, dziewczyno! — I mam już chodzić w sukniach? — Oczywiście. Wnuk Trusa zginął. Jest dziewczyna. Muszę ci wyrobić jakieś papiery, bo tak to cóż... Właściwie nie istniejesz, nie ma cię... — Phi! Drzewa nie mają papierów i dobrze im. — Ale ty nie jesteś drzewem. Pódziesz ze mną teraz. — Teraz nie. Zostanę z dziadkiem. Rano polecę do wsi do stolarza. — Bądź zdrowa, Niki. Słuchała chrzęstu kroków ginącego w cieniach nocy doktora. Potem przesunęła palcami po czuprynie, spojrzała w niebo... — No, jak ty tam wędrujesz, dziadku, po niebieskich drogach? — szepnęła. Wróciła do chaty, zawinęła się w kożuch, siadła na progu w otwartych drzwiach i z nosem wtulonym w kudły futra usnęła. Andrzej wrócił do siebie przed szóstą rano. Oczywiście ciemność leżała jeszcze na dworze gęsta i sen czuwał nad miasteczkiem. Doktor poszedł prosto do swego gabinetu. Umył się, usiadł przy biurku i pykał fajkę, a Taki położył mu pysk na kolanach i patrzył z wyrzutem, jakby mówił: „Czemuś mnie nie wziął ze sobą na spacer, gdzieżeś to bywał, panie? Czy nie pora położyć się uczciwie do łóżka?" Ale pan gładził machinalnie duży łeb i myślał... myślał... Jak wytłumaczy Kiciuni i Lali obecność w domku Niki? Co powiedzą na tę niezwykłą historię mieszkańcy miasteczka? Ile trzeba będzie zwalczyć znowu plotek, niechęci, intryg? Ach, Marysia doradziłaby mu! Poczuł gwałtowną chęć usłyszenia głosu dziewczęcia, tego ciepłego, cichego głosu. Niki, Niki, co za wspaniały, oryginalny typ! Trzeba się czegoś o niej dowiedzieć. Trzeba napisać do kolegów wojskowych, niech się przepytają o tę „córkę pułku". Do rana siedział przy biurku. Koło dziewiątej zszedł na dół na śniadanie. — Jak ty wyglądasz, Luśku! — krzyknęła Połońska. — Jędrusiu, pewno nie spałeś? — spytała Lala pieszczotliwie. — Nie spałem, wezwano mnie do Trusa. Umarł. — Nie może być! — wyjąkała staruszka. — O! Ubył ci konkurent — uśmiechnęła się Lala. — Nie cieszę się, Lalu. Jakoś dziwnie wzięła mnie ta śmierć. To było zupełnie, zupełnie... trudno mi wyrazić, jak w kinie, jak w powieści. Konający starzec i nad nim dziewczyna, która śpiewa Wszystkie nasze dzienne sprawy. Mówię wam, moje panie, ten widok mógł wstrząsnąć. — Wiedział, że umiera? — Wiedział. Prosił, bym zajął się wnukiem, a raczej wnuczką. Bo ten Niki, znacie go, widziałyście go nieraz, to dziewczyna. Dwa okrzyki zdumienia zadrżały w powietrzu. A potem Połońska spytała oburzona: — Jak to, i ty będziesz się zajmował tą, tą dziewczyną? — Obiecałem staremu, Kiciuniu. Cóż ona zrobi z sobą? — Niech idzie do służby — rezolutnie zdecydowała Lala. — Nie ma żadnych papierów, żadnych świadectw, nic. — Lusieńku, nie narażaj się znowu, Bóg wie co to za numer! Może złodziejka. A — WięC/ Kiciuniu, myślę wziąć ją tutaj. Ja potrzebuję sprytnej pomocnicy, która by zajęła się porządkami w moim gabinecie. To jest dobry materiał. Potem zobaczymy. — Nie jestem zbyt zadowolona, Lusieńku. — Zycie, Kiciuniu, przynosi nie tylko same zadowolenia. Gdzie to się .noja królewna wybiera w takiej pięknej czapeczce? — Umówiłam się na ślizgawkę. Wiesz, chciałabym zobaczyć tę córkę rozbójnika — zażartowała. — Zobaczysz nie raz. Bądź dla niej dobra, Lalu, jako przyszła pani domu — rzekł, całując ją w rękę. Połońska poczerwieniała z radości. — Lusieńku, czy to ma znaczyć, że... — Że tu siedzi pani doktorowa, chciałaś spytać? Może, może — i znów pocałował jej białą, piękną, pachnącą dłoń. Nie myślał o tym, co robił. Wszystkie jego czynności, nawet słowa, były machinalne. Wstał od stołu i oparł dłoń o łeb Takiego mówiąc: — Przelecimy się, piesku, trzeba orzeźwieć przed pracą. Lala spojrzała na Połońska i podniosła lekko brwi. Po czym, składając serwetkę, rzekła niedbale, chociaż cień urazy drżał w jej głosie: — Jędruś, widzę, że potrzeba ci samotności. Musisz być porządnie rozstrojony. Objął dziewczynę i mówił z uśmiechem: — Nie na tyle, by nie widzieć twojej urody, Lalu -a mówiąc to myślał: „Po kiego licha jej to mówię, po kiego licha!" Taki spoglądał panu w oczy i kręcił ogonem, a doktorowi całującemu dłonie matki przemknęło przez głowę: „Pies uczciwszy jest od człowieka". A daleko od miasteczka, pośród zaśnieżonych pól, w niewielkim szarym domu, panna Marysia prędko, prędziutko biegała po pokojach w białym czystym fartuszku, ale nie miała już zapadniętych policzków ni ciemnych kręgów pod oczyma. Pani domu z serdecznym, macierzyńskim uśmiechem spoglądała na pomocnicę. „Cóż to za skarb taka dziewczyna w domu!" Jakoś cieplej, jakoś jaśniej zrobiło się we dworze, odkąd sędzia przywiózł to chuchro. Chuchro było wyjątkowo pracowite i wyjątkowo zaradne, a poza tym miało wielki zapas dobrej woli i energii, o którą nikt by jej nie posądzał. Przywiązała się do swej chlebodawczyni całym sercem i szorstkość rządczyni wcale jej nie raziła. Przeciwnie, Marysia lubiła ten szorstki, kategoryczny ton i po kilkunastu dniach swego tutaj pobytu stała się w domu po prostu nieodzowna. Dzieciaki obreperowane, obszyte, z żalem wyjechały do szkół, ale pani Jadwiga miała już teraz wierną, oddaną duszę, samotność nie dusiła jej jak zmora. Marysia grała na cytrze, Marysia śpiewała, Marysia śmiała się i nie pozwoliła pani rządczyni na melancholię. Toteż nie raz, nie dwa pani Jadwiga z westchnieniem mówiła do męża: — Żeby to nasz student był starszy, co? Już byśmy mieli synową jak złoto. A rządca, kurząc machorkę, kiwał głową. Myślał tak samo. I na tęsknotę do Andrzeja Marysi zabrakło czasu. Tylko gdy zasypiała w ciepłym, choć maleńkim pokoiku, serce jej ściskało się gwałtownym bólem i pragnieniem, żeby go zobaczyć na chwileczkę, usłyszeć ten ponad wszystko ukochany głos. „Aneczku, Aneczku! Przecież cię kocham zawsze tak samo. Nigdy nie przestanę, nigdy!" I z takim westchnieniem usypiała, by raniutko znów zrywać się do pracy, do biegania, do cerowania, ach, i do liczenia. Wciąż, wciąż trzeba było liczyć, obliczać kwaterki, litry, kilogramy i dbać, i uważać, by służba nie kradła. Ale z tym wszystkim Marysia czuła się dobrze i zdrowo. Pan rządca, po porozumieniu z żoną, postanowił płacić Marysi 25 zł miesięcznie. Była warta znacznie więcej, ale o grosz tak trudno. I ani dziewczynie przez myśl nie przeszło, co o niej szepcą w mieście, ani przez myśl nie przeszło, jak sędzia zabawił się bajką o niej puszczoną. ROZDZIAŁ V Cały dzień Andrzej był w nastroju dziwnego oczekiwania i naprężenia. Czy Niki pochowała starego, czy przyjdzie? I sam sobie zadawał pytanie, puszczając kłęby dymu w okno: „Co mnie właściwie tak wzięło? Co mnie właściwie ta dziewczyna obchodzi?" Odpowiedzi szukał w rozumnych, niemal ludzkich oczach Takiego, który merdał ogonem, ale był zdziwiony zachowaniem się pana. Czuł niepokój, który oplątywał doktora misterną, drgającą siecią. Przed wieczorem, gdy Połoński był w klubie, Lala i Kiciunia konferowały ze Stefą. — Gdyby tu zjawiła się jaka dziewczyna do pana doktora, każ jej poczekać w kuchni, a przyleć do mnie i powiedz. Muszę z nią pomówić pierwej niż pan doktor. — Ale ciociu, ona może przyjść w męskim ubraniu, więc pamiętaj, Stefka, jeżeli przyjdzie chłopak, to też niech czeka. I masz uważać przez okno, żeby ten gość nie wszedł do klubu, tylko do kuchni. Rozumiesz? Stefka, jak zwykle z zachwytem wpatrzona w Lalę, odparła posłusznie: — O tak, rozumiem! — To ja teraz, cioteczko, wpadnę do klubu. Zobaczę, co Jędruś wyczynia ze swymi wielbicielkami. Ach! Jakie będą wściekłe, gdy się dowiedzą o naszym małżeństwie! _ Ko! Już z góry ryczę ze śmiechu! Zastała Andrzeja w bokserskich rękawicach. Taki siedział na oknie i wpatrywał się melancholijnie w ciemność. Może myślał, że w takie ciemne wieczory chętnie odbywał spacery na kraniec miasteczka, gdzie drobna postać ludzka, o białych, ciepłych dłoniach witała go pieszczotliwym głosem. Taki miał wierniejsze serce od swego pana. Taki pamiętał dłużej. _ Jędrusiu — rzekła Lala — mam dziś ochotę potańczyć! Kilkanaście par oczu zawisło na twarzy Andrzeja. _ Ano, to się da zrobić. Trzeba tylko posłać do pani burmistrzowej i poprosić o pożyczenie gramofonu. Kilku młodych chłopców zaofiarowało swe usługi, a Lala pieszczotliwie wzięła doktora pod rękę i mówiła: _ O wszystkim doktor myśli, o chorych, o sportach, o odczytach, a zapomina, że przecież jest karnawał, i to na ukończeniu, a my nic! Proponuję urządzić bal. — Bal, bal! — krzyknęli zebrani i jęli jeden przez drugiego rozprawiać na ten temat. Doktor uśmiechał się uprzejmie, kiwał głową, podnosił rękę chcąc przemówić i uspokoić rozszalały nagle tłum, a w gruncie rzeczy czuł, że ma ochotę plunąć na to wszystko i pójść w las z Takim. Ale był zbyt opanowany, zbyt mu zależało na tym tłumie, by tak uczynić. — Dobrze, dzieci, dobrze! — krzyknął wreszcie -urządzimy bal! Ale że ja nie jestem specjalistą od tych spraw, składam berło w ręce panny Lali. Rządź się tu, królowo, jak szara gęś i użeraj z poddanymi, a ja pójdę przejrzeć korespondencję. Lala chciała go zatrzymać, ale w jednej chwili została otoczona, ściśnięta, zasypana gradem pytań i wykrzykników. Doktor szybko szedł po schodach na swoją górkę. Taki, uradowany, omal go nie wywrócił na ostatnim stopniu. Andrzej położył się na kozetce, zapalił fajkę i rzekł głośno: — No, przyjacielu, mamy spokój. Jak myślisz, Niki przyjdzie czy nie? Ale pies wtłoczył mu łeb pod pachę i zmrużył oczy. Nareszcie ma pana dla siebie. Stefcia ze stukiem4vpadła do pani Połońskiej. — Proszę pani, proszę pani... jest! Staruszka zarzuciła włóczkowy szal, bo w kuchni było zawsze chłodno, i podreptała za służącą. Niki w swoim starym, męskim ubraniu stała na środku kuchni bez śladu zmieszania. W ręku trzymała tobołek. — Dobry wieczór. Jestem. Co mam robić? — spytała spokojnie. Połońska skinęła trochę obrażona, że smarkata nie całuje jej w rękę. — Przede wszystkim powinnaś się przebrać -rzekła sucho. ? — Nie mam innych rzeczy. — Poproś Stefcię, może ci pożyczy. — Nie będę nikogo o nic prosiła. W pożyczonym nie potrzebuję chodzić, bo mogę sobie, co potrza, kupić. — A następnie zapamiętaj sobie dobrze, że nasz dom to nie jest oberża ni las. Tu trzeba się zachowywać przyzwoicie. Pana doktora nie nudź i nie zawracaj mu głowy. Jutro znajdę ci odpowiednią pracę. Jeżeli będziesz posłuszna, przynauczysz się i może być z ciebie porządna służąca — mówiła surowym tonem Połońska. Niki wysłuchała tego wszystkiego i spytała: — Gdzie pan doktor? — To ciebie niech nie obchodzi. Pan doktor nie może zajmować się sprawami wszystkich dokoła, ma i tak dość kłopotów. — Niech no pani tyle nie gada, bo ja do pani nie przyszłam ani pani kuchtą nie będę. Głowy zawracać panu doktorowi nie potrzebuję, bo nie ja jego, a on mnie prosił, żeby przyjść. Co znowu za hrabini! Więcej świństwa się pewno znajdzie tutaj, jak w lesie! Bez pośpiechu otworzyła drzwi do sieni i krzyknęła: — Panie doktorze! A gdzie pan jest? Połońska została nieruchoma w kuchni. Stefka załamała ręce i patrzyła na swoją panią. Na górze gwałtownie zaszczekał Taki. Otworzyły się drzwi i Andrzej radosnym, młodzieńczym głosem zawołał: — Tu, tu! Chodź, Niki, nie bój się psa! Niki w trzech susach była na górze, mówiąc ze śmiechem: — Ja, psa? Którego? Chodź tu, draniu! A ponieważ Taki nie ruszał się z miejsca i warczał z cicha, podeszła do niego. — Jak się będziesz stawiał, to cię pogryzę. Pochowaliście Trusa? — spytał Andrzej. — A jużci. Pochowalim. Ciężko było chować, bo ziemia zmarznięta. — Zostajesz więc u mnie, tak? — Bo ja wiem? Pana matka taka ważna, od razu na mnie z pyskiem, a to mam słuchać, a to pana nie nudzić, a to zachowywać się przyzwoicie, tak to ja nie chcę. Kuchtą niczyją nie będę. Trudno. — Nie będziesz, Niki. Damy sobie radę. Będziesz na razie moją pomocnicą. Czy chcesz? — A pewnie! Ja pana bardzo lubię. Edka też. — A co się z nim stało? — Bo ja wiem? Uciekał z nami. Może się gdzie kryje, może go przymknęli. Gdzie będę spać? — Tutaj, w poczekalni. Tam jest wygodna kanapka. — Phi! Jak żyję, nie spałam na żadnej kanapce. — Widzisz, Niki, wchodzisz teraz w nowe życie. Powinnaś patrzeć, uważać i uczyć się. — Czego? — Obcowania z ludźmi. Słyszysz, mała, musisz się trochę zmienić. — Po co mam się zmieniać? — Żeby ci było łatwiej coś zdobyć. Przecież nie będziesz u mnie wiecznie. — A pewno, że nie. Wściekłabym się. Doktor w tej chwili uczuł coś w rodzaju zawodu. — Widzisz, Niki, chcę ci pomóc. Chcę ci dać w rękę coś, z czym mogłabyś dać sobie radę w życiu. Masz 18 lat, jesteś młoda, ale żeby zdobyć wykształcenie jakie takie, jaki taki zawód, to już dość późno. — Ano, to nie moja wina. ? — Pewno! Dziś jeszcze napiszę list do kolegi, może się czegoś dowie o tym tacie-Józku! Wyrobię ci papiery. — Dobrze! Och, dobrze! — Chciałbym też, żebyś jutro ubrała się w sukienkę i razem z nami usiadła przy stole do śniadania. — No, no! Starsza pani znów będzie hałasować. — To już moja rzecz. — Ano to dobrze. To ja panu coś dain. Sięgnęła za koszulę i wydostała mały woreczek. — Niech mi pan to schowa albo niech pan to sobie weźmie! Tu jest dziesięć tysięcy złotych. Dziadek dla mnie uskładał. A tu w tobołku mam jeszcze parę pierścionków i zegarek, fajny tytoń, ale ja wolę machorkę i cygara. To dla pana, i ta papierośnica. Co mi po forsie? Doktor słuchał oszołomiony. — Dobrze, Niki — rzekł po długiej chwili namysłu — schowam ci to wszystko. Możesz kiedyś tego potrzebować. Poproszę kuzynkę, by ci kupiła suknię i bieliznę. — E, bieliznę to ja mam, jedwabie fajne, my szmuglowali. Mam schowaną, dziś nie mogłam dostać. Miałam toto wszystko do swojego kupca zanieść, ale teraz to po co? Nie będę już chodzić za granicę. Chyba Edek. Teraz, ostatni raz, to my piękne futra nieśli i pończochy, i takie cacka na szyję, ale jak nas zaczęli ganiać, a strzelać, no to serwus! Wszystko przepadło. Połoński myślał, że przede wszystkim trzeba będzie dziewczynę oduczyć tego okropnego żargonu. — To teraz, Niki, poczekaj tutaj. Przyniosę ci coś do zjedzenia i pójdziesz spać. A jutro zaczynamy nowe życie, mała! W milczeniu odprowadziła go do drzwi oczami. Wrócił za kwadrans, przyniósł jej kawałek mięsa, chleb z masłem i mleko. — Jeszcze dziś nic nie jadłam — oświadczyła spokojnie, zabierając się do kolacji. A gdy skończyła, przeciągnęła się i rzekła: — O raju! Jak się teraz kropnę spać! Roześmiał się. Był zdecydowanie oczarowany tą dziewczyną, która nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest kobietą i to piękną, choć )e) uroda była zupełnie inna niż uroda pań i panien, jakie doktor znał lub widywał. — No to dobranoc, mała. Śpij spokojnie. Nikt ci tu krzywdy nie śmie zrobić. — A bo ja bym sobie dała? Dobranoc. Był już przy drzwiach, kiedy zawołała cicho: — Panie! — Potrzebujesz jeszcze czego? — Nie, ja się tylko chciałam spytać, czy pan nie myśli źle o Trusie? Przecież ja wiem, znam jego sprawki, ale nie trzeba go kląć, i tak pewno ciężko mu iść pod niebieską bramę. — Bądź spokojna, Niki. Nie mam do niego żalu, niech śpi w spokoju. Wyszedł wzruszony. Na dole, oczywiście, musiał stoczyć walną rozprawę z matką, której długo i energicznie perswadował, że Niki nie będzie tu w charakterze służącej, tylko wychowanicy. — Za młody jesteś na taką wychowankę — argumentowała uparcie. Ale Andrzej miał cierpliwość i batalię wygrał. Trochę urazy miał do Lali, że stała zawzięcie po stronie matki, ale radość z odniesionego zwycięstwa stłumiła to uczucie. Taki był miły, że Lala obiecała na jutro dostarczyć dla tej wychowanicy Andrzeja spódniczkę i sweter. Nazajutrz obie panie z biciem serca czekały przy stole na pojawienie się Hotentotki, jak przezwała Niki Lala. Wreszcie słychać bas psa, śmiech Andrzeja i jakiś rumor. Za chwilę doktor stanął w drzwiach, trzymając przybłędę za ramię. Taki okazywał nadzwyczajny humor. Niki w sukience wyglądała zupełnie inaczej niż wczoraj i obie panie musiały w duchu przyznać, że jest piękna urodą jakiegoś dzikiego kwiatu. Teraz dopiero można było zauważyć jej wspaniałą figurę, postać rosłą, gibką, trochę może zbyt chłopięcą, ale skończenie foremną. Lala pomyślała nawet ze strachem; „Jeżeli podrosną jej włosy... no! Ładna historia". Niki śmiało powiedziała „dzień dobry" i spytała Połońskiego: — Gdzie mam siedzieć? Połońska wskazała jej miejsce między sobą a Lalą, naprzeciw Andrzeja, ale Niki odpowiedziała: — E, wolę bliżej pana. Nie chcę, żeby się kto ze mnie nabijał. — Nikt nie będzie się śmiał. Zostań na swoim miejscu — rzekła Połońska, podsuwając jej kawę. Jadła z apetytem, obserwując Andrzeja, i zachowywała się bez zarzutu, ale cały czas milczała. Lala natomiast zasypała doktora gradem pytań i tkliwości. Od czasu do czasu gładziła go po ręku, od czasu do czasu przytulała głowę do ramienia, jakby chcąc zaznaczyć wobec tej nieznajomej, że ma do Andrzeja specjalne prawa. Doktor opowiadał z ożywieniem, był czuły i serdeczny, ale całą jego uwagę i wszystkie myśli pochłaniała siedząca naprzeciw dziewczyna, której piękne, czerwone usta drgały ironicznym uśmiechem. Wreszcie Lala, uważając, że trzeba zacząć rozmowę, spytała: — Jak się czujesz w sukni? — A nie bardzo, ale mus nie łaska. Doktor mówi, że trzeba, to niech będzie, jak mi się sprzykrzy, to włożę portki. — Mówi się spodnie, Niki. — Dobrze. Spodnie. — Nie wypada, żeby młoda dziewczyna chodziła w spodniach — rzuciła Połońska. — A kogo to obchodzi? Kto mi je kupił, za czyje pieniądze? Co to komu nos wsadzać w cudze sprawy? Zawracanie głowy. — Sama nie zechcesz chodzić po męsku, gdy przekonasz się, jak pięknie wyglądasz w sukience — uśmiechnął się Andrzej. — Jak mnie Edek zobaczy, to zdechnie ze śmiechu! Chciał mnie wziąć na dziewczynki! — i wybuchnęła śmiechem głośnym, zdrowym, ukazując oślepiająco białe zęby. Panie zamieniły pełne zgrozy spojrzenia. Lala wstała od stołu. — Nie, Andrzeju, tak być nie może. Nie przywykłam siedzieć przy stole razem z takimi mętami społecznymi. Niki też wstała. — Co? Kto tu jest męt społeczny, co to za wyzwiska? A ty, kukło porcelanowa, czego się czepiasz? — Wyjdź, wyjdź w tej chwili — krzyknęła Połońska. Niki pobladła i spojrzała na doktora. — Ej, panie, żeby mi pana nie było żal, to bym tu narobiła bigosu. — Idź, Niki, na górę — odparł spokojnym głosem — zaraz przyjdę do ciebie. — Mogę wziąć psa? — Możesz. Za chwilę, gwiżdżąc wesoło, biegła na górę. — Nie spodziewałem się, Lalu, po tobie takiego braku serca. Wczoraj obiecałaś, że się nią zajmiesz, dziś upokarzasz ją. Wobec tego, co zaszło, proszę, Kiciuniu, przysłać mi obiad na górę na dwie osoby. — Lusieńku! Dla tej dziewki ordynarnej, jak możesz! — Dla ciebie, Kiciuniu, to jest dziewka, dla mnie materiał na człowieka, na wartościowego człowieka. Lala płakała. Połońska dała znak na migi Andrzejowi, że powinien ją przeprosić. Podszedł, objął, pocałował raz, drugi i szeptał: — Czemu Lala kaprysi, może zazdrosna? — Wstydź się, Jędrek, nie myślałam, że tak ze mną postąpisz — wyszlochała. — Jak ja postąpiłem? — Ty wiesz! — Nie wiem. Jesteś cudna i milutka, ale nie znoszę grymasów — i wyszedł, zostawiając obie kobiety zdumione. Na górze zastał Niki leżącą z psem na podłodze. Bawili się doskonale. — No, mała, pokażę ci książki, chodź. Podeszła krokiem kota. Ten chód od dawna czarował doktora. Jeszcze wtedy, gdy nie wiedział, że zuchowaty urwis jest dziewczyną. Słuchała uważnie, gdy jej tłumaczył, jak trzeba układać książki. Oglądała narzędzia ze skupieniem i zainteresowaniem. — Widzisz, Niki, musisz tu utrzymać porządek, musisz nauczyć się pomagać mi przy opatrunkach, szykować narzędzia, bandaże, watę... Dobrze? — Dobra jest. — A po obiedzie będziemy się razem uczyć. — Ja bym też chciała w klubie być. — Będziesz, Niki. Ale patrz, słuchaj i uważaj, jak się zachowują inne dziewczęta. — Ja tam nie jestem małpa, żebym za kim powtarzała. Długo tłumaczył, jak małemu dziecku, konieczność zdobycia sztuki obcowania z ludźmi. Dopiął swego. Obiecała posłuszeństwo. Siedziała na stole paląc skręconego z machorki papierosa i patrzyła prosto w twarz doktora pysznymi oczyma o bujnych rzęsach, które nie znały tuszu. Oczy, złotoszare, czyste, błyszczące oczy, oczy zdrowego zwierzątka. — Ja wiem — rzekła w pewnej chwili — że jestem cham, ale mnie z tym dobrze, a jak mi dobrze, to co się mam musztrować? Pan i pana rodzina jest ze świata, ja jestem z lasu. Ja od maleńkości musiałam trzymać się pazurami życia. Ja lubię się rozpychać łokciami, wy sobie ustępujecie z drogi. Pan myśli, że ja bym nie umiała tak chodzić, tak podrygiwać, tak mówić, jak te panny z miasta? Oho! Jeszcze może lepiej, ale nie chcę. Ja lubię być wolna, pan wie? Ja lubię wiedzieć, że od nikogo nic nie potrzebuję, że wszystko robię z własnej woli... — Rozumiem to, Niki, ale tylko wielcy ludzie mogą sobie pozwolić na takie wyzwolenie swej woli, a i to nie zawsze. My, szary tłum, jesteśmy zwykle zależni od innych, stojących ponad nami, od okoliczności, od stanu majątkowego i tak dalej, i tak dalej... — Czy ja nie mogę być wielkim człowiekiem? — Ach, mała głuptasińska! Najpierw trzeba się uczyć, uczyć... — Dobrze! A teraz pójdę do lasu, przyniosę swoje manatki. Wczoraj się tam za dużo ludzi kręciło. Nie mogłam schowka otworzyć. — Wracaj prędko, Niki — wyrwało się doktorowi. I tak nagle, tak nieoczekiwanie Lala znikła z horyzontu myśli Połońskiego. Jak gdyby ktoś po prostu wyjął z ramki jedną fotografię, a włożył inną. Lala przestała istnieć, przestała interesować doktora. Zjawił się ktoś nowy. Trudno. Nie kochał jeszcze tej drugiej, ale szedł ku miłości na oślep, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Nie myślał też o zerwaniu małżeństwa z kuzynką, po co? Lala jest reprezentacyjna, towarzyska, właśnie taka, jakiej potrzeba doktorowi na prowincji, gdzie tak się ceni blichtr. Postanowił jednak odwlec ślub. Gdy nadeszła pora obiadu, w gabinecie zjawiła się zapłakana Połońska. — Lusieńku, ty mi tego nie zrobisz, musisz zejść na dół na obiad. Lala jest tak zdenerwowana. Płacze i czuję, że ma zamiar pakować rzeczy. Ona cię kocha, ona jest taka subtelna, nie powinieneś ranić serc, Luśku, przecież to dziewuszysko z lasu niewarte jednej naszej łzy. — Widzisz, Kiciuniu, na tym punkcie nie pogodzimy się. Niki dla mnie ma taką wartość, jak dzieło sztuki, wspaniałe dzieło. Chcę, by tu była, chcę na nią patrzeć, obserwować. — Ależ, synu — przerwała Połońska — przecież ona nigdy nie będzie na naszym poziomie. — Będzie może na wyższym. Przeczuwam wiele wspaniałych tajemnic w tej dziewczynie. Dlatego muszę ją zatrzymać. Chcę, by Lala to zrozumiała. Ze dwadzieścia minut jeszcze Połońska usiłowała syna przekonać, że jego zamiar jest co najmniej fantastyczny, ale wobec zdecydowanego oporu ustąpiła. — Tylko niechże to dzikie stworzenie milczy, błagam cię, Luśku! Będzie z nami siedziała, trudno. Ucałował matkę i obiecał, że Niki nie obrazi na pewno delikatnych uszek Lali, a gdy staruszka, zadowolona, opuściła gabinet, usiadł na oknie i czekał na wychowankę. Nadeszła niebawem, niosąc spory tobół na ramieniu. — No, koniec! — zawołała. — To już wszystko, chałupy tylko nie mogłam zabrać, dobrze się tam żyło! — rzuciła ciężar na ziemię. — I tu ci będzie dobrze, Niki. — Tak dobrze to nie. Zawsze bez ludzi lepiej. Truś mi nieraz opowiadał. Ludzie są źli jak szerszenie. — Przekonasz się, że tak nie jest, mała. — Co mi tam pan będzie bujał, a ta kukła pańska dobra? Albo starsza pani. Co tu gadać! Popatrzył na jej czerwoną od mrozu twarz i wolał nic nie odpowiadać. — A teraz, Niki, idziemy na obiad. — Mam znowu usłyszeć hałas? Nie ma tak dobrze. — Zaręczam ci, że wszystko pójdzie normalnie, nikt ci już uwagi nie zwróci. ?, ? dziwo, przy obiedzie istotnie był spokój. Lala, jeszcze trochę nadąsana, udawała, że wcale nie widzi gościa. Połońska przez miłość do syna ukryła swą niechęć tak głęboko, że Andrzej poczuł wzruszenie, zaś Niki, siedząc przy stole, jadła w milczeniu, tylko jej oczy miały dziwnie ironiczny, pogardliwy wyraz, który nie uszedł uwagi Andrzeja. Kiedy wszyscy wstali od stołu, Niki rzekła „dziękuję" i zwróciła się do Andrzeja: — Pójdę teraz z psem na spacer. — Idź, ale wracaj niedługo. Dam ci robotę. Kiedy zniknęła z uradowanym Takim za drzwiami, Lala rzekła trochę złośliwie: — Teraz pewno trudno ci będzie dla mnie czas znaleźć. — Nic podobnego. Całe dwie godziny jestem na twoje usługi. — A potem? — Potem ???? zebranie u burmistrza i pogadankę historyczną w klubie, potem chciałbym przejrzeć pisma i załatwić korespondencję. — I ja przez ten czas mogę się nudzić, prawda? — Lalusiu, czy to wymówki? — O, broń Boże. Chciałabym tylko wiedzieć, co zamierzasz ze mną robić. — Nie rozumiem. — Szkoda. Ja tu wiecznie siedzieć nie mam zamiaru, zresztą to nawet dość głupio wygląda. — Jednym słowem, chcesz wyjechać. — Owszem, ale jako twoja żona, Jędrusiu. Nie zostawię cię przecież tak na swobodzie — rzekła wesoło. — Moja żona, Lalu, nie będzie nigdzie wyjeżdżała ode mnie — rzekł poważnie. — A to znowu dlaczego? — Po cóż by miała zostawiać mnie samego, skoro zgodziła się żyć ze mną? — I tak w tej dziurze byś mnie trzymał? Nie pozwoliłbyś jechać do Warszawy, żebym się rozerwała? To okrucieństwo! — Wiem, Lalu. Jesteś przecież wolna. Możesz w każdej chwili cofnąć swoją ofertę. — Jędrusiu! — Moja droga, nie jesteśmy dziećmi. Ja bez ciebie nie odbiorę sobie życia, ty oczywiście tym bardziej. Póki nazywają cię panną Lalą, możesz robić, co chcesz; kiedy zostaniesz panią Lalą, ja też będę miał coś niecoś do powiedzenia — mówił doktor powoli i słuchał tego tak, jakby słowa nie z jego własnej piersi padały. Coś tam w sercu dla Lali pękło, coś się zerwało. — Jędruś! Obrażasz mnie! — Przesada. Zbyt cię lubię, bym miał obrażać. Po prostu mówię to, co czuję. — Wyjadę jutro i nie zobaczysz mnie nigdy! Wystarczy ci czerwona, ordynarna dziwka, ty... działaczu społeczny! — krzyknęła tupiąc nogą. — Jesteś bardzo nerwowa, Lalu! Wybiegła, trzasnąwszy drzwiami, prosto do Połońskiej, która drzemała w saloniku. Doktor zapalił fajkę i bez pośpiechu poszedł na górę wybrać parę książek dla Niki. Z dołu, z klubu dobiegały wesołe okrzyki młodzieży oraz nie skoordynowane jeszcze brzęczenie skrzypiec, to cienki głosik fletu, to basowa gama na trąbce, trochę chrypliwa, to znów jakiś pasaż fortepianowy. Po dziesięciu minutach takich prób i strojenia instrumentów nastała cisza, a potem orkiestra zagrała równo i dość poprawnie Mazurka Dąbrowskiego. Połoński uśmiechnął się z zadowoleniem i przymknął oczy. Miałby odejść ze swojej placówki? Od swoich chłopaków w strzeleckich mundurach, od tego klubu? Od tej orkiestry, którą z takim trudem skompletował? Miałby odejść w przededniu otwarcia biblioteki, w chwili, kiedy dziura jęła otwierać oczy, kiedy jęła rozumieć, że poza napełnieniem brzucha i plotkami jest jeszcze coś? Nie! Za skarby świata! Żadna kobieta nie zdoła tak opętać jego serca. Nagle usłyszał szczekanie psa, a potem gwałtowne kroki na schodach. Tylko Niki biegała w ten sposób, po trzy stopnie naraz. Nim zdążył zwrócić głowę w stronę drzwi, wpadła jak bomba do pokoju i krzyknęła: — Jest Edek! Potrzebuje forsy. Ja mu dam, trzeba mu dać koniecznie. — Co się właściwie stało, gdzie go spotkałaś i na co potrzebuje pieniędzy? — To mój interes. Niech pan prędko daje forsę, on się nigdzie nie może pokazać, bo go capną. Postrzelił strażnika. — Gdzie on jest? — Przecie nie na rynku. — Słuchaj, Niki, ja nie mam prawa do tych pieniędzy, ale czy nie uważasz, że szkoda tak nimi rzucać? — A po diabła mi pieniądze. Żyłam bez nich do dziś, przecież nie wiedziałam, że dziadek grosze zbija dla mnie. Prędko, bo muszę lecieć. — Ile chcesz mu dać, Niki? — Bo ja wiem? Ze dwa tysiące... dałabym więcej, ale przechla albo przegra. — Dobrze. Ale wiesz co? Chciałbym się z nim zobaczyć. Milczała chwilę, drapiąc się w czuprynę. — No, dobra jest. Pan potrafi trzymać język za zębami. Idziemy. Mrok już zapadł i na szczęście mieszkańcy miasteczka nie zwrócili uwagi na spiesznie idącą parę. Niki prowadziła doktora w las krętymi drogami i dopiero po godzinie dotarli do chaty Trusa. Dziewczyna gwizdnęła cichutko i odsunąwszy drewniany skobel, weszła do środka z doktorem. Za chwilę wsunęła się szczupła postać. Cała trójka w milczeniu przeszła do niskiej, ciemnej komórki za piecem. Doktor zaświecił latarkę i rzekł: — Niezupełnie dobrze pan wygląda. Edward machnął ręką. — Wpadłem. Muszę wiać z tych stron. Biedna Marysia! — Co pan ma zamiar dalej robić? — Nie wiem, nic nie wiem. Pożyczam od Niki pieniędzy i pryskam do stolicy, może się gdzie zaczepię. Listów gończych za mną nie wyślą, bo mnie nie złapali. Będą śledzić, podejrzewają zapewne... z tym jednym się szarpałem, ale jakoś wyliżę. A doktor rzekł poważnie: — Życzę panu tego z całego serca i naprawdę najwyższy czas znaleźć zajęcie i wytrwać przy nim. Dam panu adres mego przyjaciela, lotnika. Może on coś dla pana zrobi. Obszerny list do niego wyślę sam. Niech pan pomyśli o siostrze. Niki nagle przerwała: — Edek, tak, tak! Och, tak! Zostaniesz lotnikiem, będziesz latał, będziesz widział całą ziemię, będziesz na nią gwizdał, będziesz jechał w burzę, w wichurę, w chmury,' będziesz wolny jak ptak! W słabym świetle latarki błyskały jej zęby jak drogie kamienie i oczy podobne były teraz do oczu kota polującego na zdobycz. Andrzeja olśniła ta jej nowa uroda. Edward był nie mniej zahipnotyzowany siłą niskiego, chłopięcego głosu, spojrzeniem fosforyzujących źrenic dziewczyny, którą do dziś dnia uważał za chłopca. Nie żałował niczego nigdy w życiu, ale teraz nie miał ochoty rozłączyć się z Niki. Milczał i siedział nieruchomo na jakiejś wystającej belce. Schował bilet z adresem i pieniądze, a potem wstał tak nagle, że uderzył głową w niski pułap. — Dziękuję, panie doktorze, dziękuję ci, Niki. Czas mi w drogę. Uścisnął wyciągniętą dłoń doktora. Niki poklepała go po ramieniu, ale nim się spostrzegła, chwycił ją za rękę i pocałował. — Zwariowałeś! — syknęła i wyszła naprzód. Mężczyźni opuścili chatę dopiero, gdy usłyszeli jej gwizdanie. ; Niki milczała przez cały czas powrotnej drogi, dopiero w domu, pomagając doktorowi ściągnąć futro, mruknęła: — Ej, niedługo ja tu posiedzę, niedługo. Odwrócił gwałtownie głowę. s fc — Dlaczego? — Za ciepło, za ciasno, za duszno. Chce się w świat. Nie odpowiedział. Polecił jej zrobić porządek na biurku, w bibliotece i w szafce z narzędziami, po czym zszedł do klubu, ale ani na moment nie zniknęły mu z wyobraźni drapieżne, płomienne oczy Niki. Następny dzień miał wypełniony od rana awanturami i łzami matki, która rozpaczała, że Lala wyjeżdża, i gromy ciskała na głowę Niki. Oczywiście nie było mowy o wspólnym obiedzie, ale wychowanka Trusa zjadła swoją porcję z apetytem na górze. Taki, który nie znosił domowych rewolucji, nie odstępował nóg doktora i przypominał sobie mały pokoik i białe ręce panienki, która częstowała go mlekiem. Za to przy końcu tygodnia otrzymał doktor depeszę: Tata-Józek znaleziony, przyjeżdżamy po córkę. Połoński schował depeszę i zawołał Niki, która właśnie w ogrodzie ćwiczyła jakieś nieprawdopodobne łamańce na śniegu. W oknie kuchni przyglądała się temu Połońska ze Stefcią, wreszcie staruszka oświadczyła tonem bezapelacyjnym: — To jasne jak dzień. Jej rodzice byli cyrkowcami, a ona też jest cyrkówką i koniec. Niki otrzepała spodnie ze śniegu (w sukni chodziła dwa dni i za skarby świata nie chciała jej więcej włożyć) i pocwałowała do gabinetu. — Słuchaj, mała/poznałabyś twego tatę-Józka, o którym mi opowiadałaś? — Bo ja wiem? Może bym poznała. — Chciałabyś go zobaczyć? — Bo ja wiem? Chyba tak. Przypominalibyśmy sobie różne historie. — Nie tęskniłaś do nich nigdy? Oczy jej wyrażały w tej chwili bezbrzeżne zdumienie. — Tęsknić? To znaczy, że ma mi się bez nich przykrzyć, tak? Skinął głową. — Bo ja wiem? Dawniej może się i przykrzyło, ale potem Truś mnie nauczył, że za ludźmi nie trzeba się oglądać, nie warto, lepiej myśleć o sobie. — A ty jednak myślisz nie tylko o sobie, mała. Zajęłaś się losem Edwarda. Zmarszczyła brwi i cień rumieńca przemknął po ogorzałej twarzy. — No to co? Tak mi się podobało. A doktorowi na widok rumieńca zrobiło się dziwnie przykro. Ku wielkiemu zdziwieniu Zgórzewa w niedzielę o czwartej po południu przed dom Połońskich zajechał samochód, z którego wysiadło czterech oficerów. Stefka wybiegła do sieni na ich spotkanie, z góry schodził doktor. Olbrzymiego wzrostu major zwrócił się wprost do niego: — Pan jest Połoński? Ładnie. Pan ma naszą Niki! Gdzie ona jest? Andrzej zaśmiał się. " — Zaraz, zaraz. Panowie zechcą wpierw odpocząć po drodze, zjeść obiad, który czeka od dwóch godzin, a na deser będzie Niki! Oficerowie, ujęci serdecznym przyjęciem, bez długich ceremonii zasiedli do obiadu i ku szalonej radości Stefki twierdzili, że to nie jest w ogóle obiad, tylko marzenie, a pani Połońskiej opowiadali chaotycznie historię „córki pułku". Zrozumiała z tego tylko tyle, że Niki jednak nie była cyrkówką i dziwiła się, ogromnie się dziwiła, co w tej ordynarnej dziewusze widzą ci eleganccy oficerowie, że mówią o niej z takim wzruszeniem, że patrzą wciąż na drzwi. Wreszcie major Juzer, dawniejszy tata-Józek, nie wytrzymał. 4* — Panie doktorze! Wszystko pięknie, ale dajcie nam już naszą Niki, bo zdemolujemy dom! Połoński położył rękę na głowie psa: — Taki, idź, szukaj Niki, daj tu Niki, wołaj, idź! Psisko skoczyło ku drzwiom, a jego basowe szczekanie wprawiło w ruch wszystkie szyby. Gdzieś stuknęły, gdzieś skrzypnęły jakieś drzwi, ktoś dudnił po schodach, ktoś gwiżdżąc szedł przez sąsiedni pokój. Oficerowie jak na komendę wstali od stołu. Połońska coraz szerzej otwierała oczy. Nie! Stanowczo jest za stara na takie niespodzianki. W drzwiach stanęła Niki, oczywiście w męskim ubraniu, i ściągnąwszy brwi, spoglądała na milczących panów. A oni, którzy z biciem serca oczekiwali zjawienia się małej, patrzyli teraz w niemym zdumieniu na tego szczupłego chłopca, o płonących ociach i ustach jak wyzwanie! To ma być ich dziewczynka, ich maleńka Niki, ich brzdąc o roztarmoszonej, pełnej słomy czuprynie i usmolonym nosie, który z bezmierną czułością wycierali? Ich maleńka, blada panienka, która nie lubiła myć szyi? Spodziewali się czego innego. Och, zupełnie czego innego! Może myśleli, że ujrzą bladą, smutną dziewczynę, może marzyli o rozkosznym podlotku. Milczenie zawisło w pokoju jak gradowa chmura. Nagle Niki uśmiechnęła się szeroko, radośnie, postąpiła dwa kroki, stuknęła przepisowo obcasami, przyłożywszy jednocześnie dwa palce do czoła i wyprężona po wojskowemu, rzekła: — Niki, „córka pułku", melduje posłusznie tacie, że się znalazła, że jej diabli nie wzięli i że bardzo dobrze, że tata przyjechał. I teraz dopiero oficerowie ujrzeli swoją Niki, poznali jej głos zabawnie niski. Major chwycił ją w ramiona. — Ach, ty czorcie wenecki, co z ciebie wyrosło? Z kolei inni oficerowie (dawniej, za czasów ojcowania, nie mieli gwiazdek) ściskali jej ręce, ale jakoś żaden z nich nie odważył się jej pocałować. Odżyły wspomnienia. Zdawało się żołnierzyskom, że oto znów siedzą gdzieś w polu przy ognisku, ze swoją maleńką, ukrytą przed zimnem w fałdach ich płaszczy. Wtedy Niki była wcieleniem domu. Koiła ich tęsknotę, była uśmiechem i czymś nieskończenie cennym; teraz, gdy trudy i krwawe znużenia walk mieli poza sobą, Niki stała się żywą pamiątką czasów, w których szli dopiero zdobywać sobie ojczyznę, kosztem wielu łez, krwi i tęsknoty. Okazało się, że Niki pamięta wszystko dobrze, doskonale. — Czemu nigdy nie opowiadałaś mi o tym, Niki? — spytał Połoński, słuchając rozmowy przyjaciół jak jakiejś wspaniałej bajki. — A co miałam się rozgadywać z byle kim — odparła niezbyt grzecznie. — No, mała, maszeruj spać! My sobie tu jeszcze pogwarzymy. Nie protestowała. Zasalutowała znów z uśmiechem i znikła razem z psem. — Panowie oczywiście przenocują. Miejsca jest dość, zarządziłem wszystko. Przyjęli zaproszenie, bo, prawdę mówiąc, nie mieli ochoty szukać kwater w miasteczku. Zresztą było jeszcze do omówienia sporo spraw, związanych z losem dziewczyny. — Do szkoły za późno. Paroletni pobyt z tym starym wycisnął na niej swoje piętno, ale tak jak jest, w świat iść nie może. Palcami by dziewuchę wytykali. Trzeba też wytrzasnąć dziecku (dla majora Niki wciąż była dzieckiem) jakieś nazwisko. Pomówię z żoną i prawdopodobnie ją zaadoptujemy. Żeby nie to, że moja pani wciąż choruje, bez wahania zabrałbym Niki do siebie na stałe — dowodził major. — A ja właśnie proponuję, by panowie zostawili ją u nas. Oczywiście będę składał sumienne raporty -rzekł Połoński. Długo jeszcze debatowali, popijając wino, wreszcie udali się na spoczynek, syci wrażeń dnia. Ale kiedy nazajutrz zeszli się znów przy śniadaniu ze swą pupilką, zrozumieli, że ta Niki jest już kimś zupełnie obcym. Świadomość ta nie była dla nich rewelacją, przedsmak jej mieli już wczoraj. Nie mogli też winić ani siebie, ani dziewczyny. Po prostu zmieniły się warunki, tak jak dekoracje teatralne, a w nich zmieniły się i serca. Maleńka Niki, „córka pułku", została śliczną, rzewną legendą, o której miło jest wspominać. Gdy tak siedziała przy stole doktora, prosta, bezceremonialna, ze swą piękną, zuchwałą twarzą, w której gorzały kocie oczy, robiła wrażenie jakiejś barbarzyńskiej królowej, która z jednako zimną krwią pokraje szynkę na talerzu i człowieka, mającego czelność przeciwstawić się jej rozkazom; choć dzisiaj uległa perswazjom Połońskiej i włożyła sukienkę. Staruszce chodziło o to, by zaznaczyć, że ta ważna osoba jest pod dobrą opieką. Przed obiadem goście zwiedzili klub, nie szczędząc słów uznania dla organizatora, potem major odbył krótką konferencję z doktorem w cztery oczy i po obiedzie goście wyjechali. Na pożegnanie major wziął w obie dłonie głowę Niki i rzekł poważnie: — No, mała, ucz się, pracuj, rośnij zdrowo na morową kobietkę. Gdyby ci kiedykolwiek było źle, zwróć się do nas. Jesteśmy przecież „ojcami". Pocałował ją w czoło, ale tylko Połoński zauważył dziwny, boleśnie ironiczny uśmieszek, który rozchylił jej usta. Pozostali oficerowie ściskali ją za ręce. Wreszcie auto zniknęło na zakręcie. Doktor spojrzał na Niki. — Smutno ci? — spytał. Ruszyła ramionami i roześmiała się. Potem, gwizdnąwszy na psa, jak szalona skoczyła na drogę i pędem biegła przed siebie. Doktor zrozumiał, że w tej tajemniczej duszy coś kipi, coś wre, ale postanowił nie narzucać się dziewczynie, którą oddano mu pod opiekę. Chwilę jeszcze gonił wzrokiem znikającą sylwetkę, a potem, zapaliwszy fajkę, wolno skierował się do mieszkania, aby pogadać z Kiciunią. Niki tymczasem biegła przed siebie z trudem już chwytając oddech, ale właśnie uczucie zmęczenia podniecało jej upór. „Jeszcze dalej, muszę, muszę, muszę! — myślała, zwierając coraz silniej zęby. — Nie poddam się!" Ale jakiś korzeń czy krzak, czy gałązka wsunęła się podstępnie pod omdlewające stopy dziewczyny i Niki runęła w śnieg jak długa. Zaklęła i usiadła, pocierając rozbity nos. Ale ten bieg bezsprzecznie ulżył jej, nie czuła już chęci mordowania wszystkich, jak w chwili, kiedy tata-Józek i inni wsiadali do auta. Nienawidziła ich za to, że zostawiali ją znów tak na łaskę i niełaskę losu, u obcych ludzi; za to, że mieli już swoje domy, swoje żony i dzieci, a ona, ta ubóstwiana kiedyś „córka pułku", była już tylko wspomnieniem. Rację miał Truś szydząc z miłości, tęsknoty, przywiązania, rację miał Truś ucząc ją, by nigdy przed nikim nie uchylała rąbka swej duszy. Najmniej doskonały stwór to człowiek ze swymi tęsknotami i pragnieniami. „To wszystko śmiech i głupstwo, pamiętaj, Niki!" Tak mówił, a dziewczyna słuchała z natężeniem tej kwintesencji tysiącznych opowiadań, które mroziły jej krew w żyłach. Och! A Truś umiał opowiadać! Ho! Ho! I pokazywać umiał młodym oczom różne rzeczy. — Niki, widzisz tego grubasa w futrze? Patrz, jak mu czapkują, jaki ważny, a wiesz czemu, czemu ważny? Bo ma forsę; w spadku dostał, a przedtem był batiar i łajdus ostatniego rzędu, a teraz wypłynął i głos ma gdzie chce, i ci, co przedtem patrzeć na niego nie chcieli, teraz mu basują, widzisz, Niki? Forsa światem rządzi! Tobie nic nie wolno, boś biedna. Ty musisz zginąć. Niki przytakiwała, ale w jej duszy tliło się już zarzewie buntu. Dziś doznała upokorzenia. Ludzie, dla których w głębi serca kryła i pielęgnowała uczucie, którego nawet Trusowe nauki nie zbrukały, opuścili ją ot tak, jak przelotną znajomą, dlaczego? Czy dlatego, że nie umiała się łasić? Wracała późnym wieczorem z dumnie podniesioną głową. ROZDZIAŁ VI Zima na wsi jest piękna, zwłaszcza jak śniegu nawali tyle, że wkoło nic, tylko biel nieskalana, tylko ogromna, biała pustynia czy mleczne morze na chwilę w bezruchu skamieniałe. Gościńce znaczą się jedynie rzędem na baczność, pod drut telegraficzny wyprężonych słupów. Cisza w krąg taka, że zda się słychać szept płatków śniegu, otulających puszystym futerkiem skostniałe drzewa. Cisza i słodycz dziwna, miękka, przytulna. Ale jeszcze chyba piękniejsza jest wiosna, mimo roztopów, mimo trudnego do przebrnięcia błocka... Jakże jest wspaniała wiosna w swoim krew burzącyfn, tajemnym zapachu, w tych mgłach gęstych, przedwieczornych, dźwięczących jakimś niesamowitym szeptem rozkoszy, jakże uroczna jest w zieleniejącej fali zbóż i traw, w seledynowych koronkach młodziutkich liści! Połoński zawsze tęsknił do wiosny spędzonej z dala od wielkomiejskiego gwaru i w tym roku czekał na nią z takim samym upragnieniem, choć pracował jak wół i nie miał nadziei na żadne dolce far niente w młodym słońcu. Swój klub trzymał żelazną garścią. Młodzież była mu tak oddana, jak tylko mógł marzyć, trzeba więc było nie ustawać w pracy, a podciągać, podciągać, podciągać wciąż w górę i młodszych, i starszych, podniecać ambicje, zachęcać, by snuli nowe projekty, nowe marzenia. Ale że Połoński był szczęściarz, więc mu się wiodło. Teraz, jak tylko ustali się pogoda, klubowcy będą własnymi rękami budować „Dom Ludowy" z salami dla klubu, z prawdziwą salą gimnastyczną itp. Zaś w opróżnionej połowie domku Połońskiej doktor myślał uruchomić nareszcie swą wymarzoną lecznicę. Tęskniła do wiosny i młodzież miasteczka. Tyle nowych rozrywek szło ku nim z jej podmuchami. Tenis, piłka nożna, strzelanie... Ach! Nic nie rozumieli ci starzy i młodzi chłopcy, jak mogli do tej pory wegetować, jak mogli do tej chwili nie wiedzieć o wszystkich spotkaniach międzynarodowych, o których teraz czytali zajadle. Pan burmistrz z aptekarzem już nawet znaleźli sobie faworytów, których oczywiście znali tylko z ilustracji, niemniej do oczu sobie w ich obronie skakali. Czekał wiosny niecierpliwie sędzia. Jakoś łatwiej będzie mu odwiedzać Marysieńkę. I Niki, obojętna zwykle i spokojna, często teraz patrzyła w niebo z rozdętymi nozdrzami, chwytała woń pierwszych podmuchów wiosny. O! Jak będzie lecieć w pole, w las, na wyścigi z wiatrem szumiącym, w uszach. Ale kiedy wreszcie nadszedł rozśpiewany maj, kiedy upragniona wiosna zaczęła w okna małego domku rzucać tysiące głosów i woni, Połoński ze zgrozą poczuł, że coś go dławi, że do pracy brak mu sił i ochoty, że za gardło chwyta nieprzemożna, potężna siła, której nie śmiał nazwać po imieniu, bo czuł, że go obezwładnia tęsknota do kobiety. Chwilami wmawiał w siebie, że brak mu Marysi na tle rozszalałej zieleni, że to na jej cichy głos czeka w nocnych chórach żab i słowików, to znów na Lali wesoły śmiech. Ale gdy wzrok jego padał na smukłą, silną, chłopięcą sylwetkę Niki, z dziką pasją pracującej w ogrodzie od świtu do nocy, gdy usłyszał jej niski, energiczny głos, gdy przelotnie pochwycił spojrzenie jej kocich źrenic, już wiedział: kochał Niki. Wzięła go swą coraz pyszniej rozkwitającą urodą, swoją dumą i tajemniczym, pogardliwym milczeniem, swą doskonałą obojętnością na wszystko, co się wokół niej działo, i czuł, że dla tej dziewczyny gotów jest popełnić największe szaleństwo. Ale ona nigdy ani słowem, ani spojrzeniem nie zdradzała najmniejszego zainteresowania. Mogło się zdawać, że jest nie do zdobycia, a to powiększało jeszcze żar w sercu doktora. Siadywał na ławce w ogrodzie i głodnymi oczami wHka śledził ruchy dziewczyny, która z ironicznym na poły, na poły przekornym w kącikach ust uśmiechem dźwigała konwie wody, kopała lub gracowała ścieżki. Z tym samym uśmieszkiem grała w siatkówkę i rzucała oszczepem lub dyskiem, ku rozpaczy wszystkich pań zdobywając pierwsze miejsca. Nikt nie ośmielił się jej lekceważyć, żadna z kobiet, nawet słynąca z uszczypliwości burmistrzowa, nie mogła jej przypiąć łatki. Bały się. Niki nie przebierała w słowach. Gryzła nimi jak młody pies. A poza tym, cóż? Nie stała nikomu'na drodze, bo lekceważyła tak samo mężczyzn, jak i kobiety, a pierwsza nie zaczepiała. Pogodzcno się z je] obecnością w domu doktora tak samo, jak z nieobecnością Lali czy Marysi. Aż raz pewnego wieczoru, kiedy maj niefrasobliwy trząsł, płatkami jaśminów i ludzkimi sercami i plótł z promieni księżyca siatki na nieśmiałe uśmiechy, szepty i spojrzenia, doktor położył dłoń na ramieniu dziewczyny obok siedzącej i spytał: — Czy ty wiesz, Niki, co to jest miłość? Wydęła czerwone wargi, nie malowane, a takie czerwone i lśniące, jakby właśnie w nich i tylko w nich płonął ogień życia. — Miłość? Jak dla kogo! Dla pana to może coś innego, a co innego dla mnie. Ja tam jej nie. potrzebuję, bo mi jej nikt nie da. Ja też swoje serce mam dla siebie. Jak będę chciała mieć dziecko, to sobie chłopca poszukam i już, ale na razie nie chcę. — A czego chcesz, Niki? Powiedz, czego chcesz? Jesteś z nami tyle czasu, a nie znam cię. Dałbym, uczyniłbym wszystko, by ci sprawić radość. Nauczyłaś się wiele, zrozumiałaś chyba, że nikt tu nie jest ci wrogiem, a jednak żyjesz nie z nami, a obok nas. Nie krępuję cię, chodzisz gdzie i kiedy masz ochotę, nie narzucam ci żadnej pracy; wszystko, co czynisz, z własnej czynisz woli, a jednak... Powiedz mi, Niki, czego chcesz? Stanęła przed nim i rozłożyła gwałtownie ręce. — Czego? Och! Lecieć, lecieć gdzieś naprzód. Nałapać tyle powietrza, żeby aż bolało w piersi. Gdzieś walczyć, coś zdobywać, a może zerwać gwiazdy i pleść z nich wianki jak ze stokrotek, a może pięścią uderzać w księżyc jak w bęben, żeby po całym świecie dudniło. Nie wiem! Ale po coś jestem, do licha, nie mogę tak tkwić w jednym miejscu i z rozdziawioną gębą patrzeć na ludzi dokoła albo ich naśladować jak małpa w cyrku. Śmiać mi się chce ze wszystkiego i z tego, co pan tu robi, też. Co komu przyjdzie z tych śpiewów, z tych orkiestr, z tych skoków? Pan się męczy dla kogo, dla ludzi? A oni, jak przyjdzie fantazja, gwizdną na pana, a jak pan zbiednieje, to zupełnie zapomną. Niech mi pan nie przerywa, wiem, że usłyszę: „Idea, idea, zdrowa ojczyzna itd." Ale moją ojczyzną jest cały świat, gardzę ludźmi, lubię psy, bo nie znają fałszu ni pieniędzy, za które kupuje się serca, szacunek, znaczenie. Włóczyłam się w życiu z Trusem dość, ale wtedy byłam jeszcze głupia. Teraz, och, teraz zrobię zawsze wszystko, co zechcę, zdobędę sobie prawo życia sama, bez niczyjej łaski, ja, przybłęda, dziewczyna bez nazwiska, nie potrzebuję dźwigać tego, co mi w paszporcie major przyczepił. Ze świata przyszłam i w świat pójdę sama. Co zdobędę, to moje, i jeżeli gdzieś w niebie spotkam się z Trusem, powiem mu: „Widzicie, dziadku, wzięłam sobie, co chciałam, i przyszłam". Nas tam Pan Bóg nie będzie pytał o nazwiska. , Zamilkła i uniósłszy twarz ku górze, patrzyła w księżyc. Doktor był tak oszołomiony wybuchem, że siedział bez ruchu jak zaklęty. MHczenie trwało już dłuższą chwilę i Niki zrobiła ruch, jakby chciała odejść, ale wtedy chwycił jej rękę. — Czekaj, usiądź, porozinawiamy jeszcze. Właściwie na pytanie nie odpowiedziałaś, bo to ty, to twoja młodość, twój temperament, tęsknota do miłości w tobie krzyczała, a ty jeszcze tego nie rozumiesz lub nie chcesz rozumieć. Mówisz, żeś przyszła ze świata. Nie, mała, tyś przyszła z Polski, polscy żołnierze cię przygarnęli i nauczyli kochać, a oni nie za pieniądze dali ci swoje serce, i nie wolno ci ludźmi gardzić, boś sama człowiekiem, i nie wolno ci śmiać się z niczyich ideałów, bo i ty kiedyś będziesz miała jakąś ideę czy ideał. — Nie będę miała. — Głupstwo. Śpisz jeszcze, Niki, a zmysły w tobie krzyczą, chcesz gwiazdki z nieba, bo nie umiesz się zastanawiać. Jesteś żywiołem, Niki, ale nie umiesz ani kochać, ani nienawidzić. Jak mi cię żal, mała! Wstydzisz się ludzkich uczuć, a cóż ty potrafisz lepszego zrobić chociażby ode mnie? Przemkniesz jak meteor i zgaśniesz, i nic po tobie nie zostanie, jak nic nie pozostało po Trusie. — Zostało. Ja go pamiętam. — To mało, Niki. Ty jesteś piękne, duże, silne nic. Tupnęła nogą. — Proszę milczeć, nie pozwolę sobie ubliżać! Słyszy pan? — Nie chcę ci ubliżyć, Niki, to prawda, co mówię, i prawdą też jest, że chcę, byś była inna, bo kocham cię, Niki. Odrzuciła w tył głowę, w oczach jej zalśnił wyraz zdumienia, graniczącego ze strachem. — Co? Co? — Słyszałaś dobrze. Chcę cię mieć dla siebie, tylko dla siebie, Niki, i chcę ciebie nauczyć miłości. — Słyszałam, o takich naukach. Pan i tę nauczycielkę tak uczył. Och! Ale ja nie jestem cielę i nie jestem zabawką. Moje szczęście to moja wolność! Dziś tu, jutro tam, a potem znów gdzie indziej, ale zawsze tam, gdzie mnie się podoba. Pan myśli, że ja tu długo posiedzę u pana? Ech! Andrzeja ogarnął nagle obłędny strach, że może ją utracić. Nie panując nad sobą, chwycił ją za obie ręce. — Nie pozwolę ci odejść, Niki, zostań, proszę cię, spróbuj mi wierzyć. Nie mam zamiaru bawić się tobą. Chcę ci dać dom, Niki, chcę, byś czuła, że jesteś u siebie. Zostań moją żoną, dziewczyno! Popatrzyła na niego. — Aha! Pan mi da swoje nazwisko, dom i kochającą świekrę, a ja za to mam być pana niewolnicą, czy tak? O nie! Ja tak nie potrafię. — Jesteśmy wolnymi ludźmi, Niki, nie przeszło mi nawet przez myśl nic podobnego. Kocham cię i chcę ciebie, nikogo na całym świecie prócz ciebie. Odpowiedz mi, Niki. Ukryła twarz w dłoniach, co )e) się pierwszy raz zdarzyło od czasu, gdy ją doktor poznał. Wzruszony, gładził jej puszystą głowę. Teraz Niki nie nosiła już męskiej fryzury. — Co mi powiesz, Niki? — szepnął. Opuściła ręce. Brwi miała lekko zmarszczone, a w oczach jakieś podejrzane szkliwo. — No cóż! Dobrze! Tylko niech pan pamięta, co pan powiedział. Jesteśmy wolnymi ludźmi. — A ty, Niki, pamiętaj tylko jedno: że cię kocham. Uśmiechnęła się i nagle w jej zamglonych oczach błysnęły już całkiem wyraźnie łzy i spadły na ogorzałe policzki. W tej samej chwui poczuła na nich gorące usta mężczyzny i w tej samej chwili przemknęło jej przez głowę: „Co tam teraz robi Edek? Jak on się zdziwi, żeby się tylko nie śmiał". I jakoś bezwiednie otoczyła ramionami szyję doktora i myśląc, co by też powiedział lub uczynił Edward w takiej sytuacji, wybuchnęła śmiechem, a po policzkach dalej spływały gorące, wielkie krople. Kiedy Połoński oznajmił matce o swoim postanowieniu, zemdlała. ROZDZIAŁ VII W końcu czerwca panna Marysia ze swoją chlebodawczynią były tak spracowane, że żałowały sobie nawet godzinki dziennie na jakiś spacer lub przejrzenie dzienników. Za parę.dni zjeżdżała dzieciarnia i trzeba było znowu prać, szyć, cerować i łatać, ale mimo tej pracy Marysia kwitła jak róża i biedny sędzia, składający co tydzień wizytę, coraz bardziej klął swą brzydotę i doktora, o którym nie wątpił, że tkwi jeszcze w sercu nauczycielki. Mimo to nie wzdychał, nie robił tragicznych min. Przyjeżdżał zmachany na rowerze i siadał nad porcją kwaśnego mleka, za którym przepadał, potem grał w szachy z rządcą lub w króla z paniami, brał w skórę chronicznie i prosił, by Marysia na pociechę grała na cytrze. I tak było wszystko spokojnie, stereotypowo do tej niedzieli właśnie. Przede wszystkim przyjechał dopiero o czwartej po południu, a zwykle proszono go na obiad na drugą, następnie widać było od razu, że jest niewyraźny, tak że rządczyni zagadnęła szczerze: — Albo pan jest chory, albo pan się gdzieś śpieszy, albo jest nas w tym pokoju za dużo. — Właśnie to ostatnie — odparł z lekkim ukłonem. — Trzeba było tak od razu gadać. Chodź, stary, ze mną, a ty, Marysiu, możesz tu wytrzeć kurze. Panna Marysia spojrzała ogromnymi oczami na Sendeckiego i zaczerwieniła się mocno. — Niech pani tylko nie myśli, że będę znów prosił o jej rękę. Wcale nie. Przywiozłem tylko list od doktora. Nie wiem, co on tam pisze, ale jeśli pani ma do mnie zaufanie, proszę ten list przeczytać przy mnie, dobrze? A poza tym, hm... ja bym nigdy nie radził nikomu zawracać z drogi, to jest, co tu dużo gadać, po prostu boję się dla pani nowych rozczarowań. Pani rozumie? Ale Marysia całą duszą biegła już naprzeci v listowi, który kołysał się w dłoniach sędziego. Wymodliła sobie ten skrawek białego papieru, wołała o to we wszystkie wiosenne wieczory, prosiła gwiazdy i księżyc, prosiła wiatry, i te gwałtowne, strząsające kwiat z wiśni, i te ciepłe, duszące, co łaskoczą usta jak pocałunki, i jest! Oto jest! Obróciła parę razy w rękach kopertę, bojąc się rozerwać, by nie uszkodzić wewnątrz kartki, a może skaleczy jakie żywe, gorące słowo? Sędzia podał jej scyzoryk. Rozcięła ostrożnie i wydobywszy arkusz, jęła czytać: Maleńka Lorelei! Nie dałaś mi znaku życia o sobie i Ja nie znam twego adresu, ale sędzia obiecał ten list dostarczyć twym małym, miłym rączkom. Właściwie mogłem napisać Już dawno, ale tak Jakoś, boja wiem! Dopiero dziś uczułem gwałtowną potrzebę porozmawiania z Tobą, z kimś bliskim i dobrym. Marysieńko! Dziwne to, że mając świadomość, że cię skrzywdziłem, że może i w tej chwili krzywdzę Twoje czyste, prawe serce, zwierzam się właśnie Tobie, właśnie Tobie! Żenię się Marysiu, nie, nie z Lalą, z Niki! Sędzia zapewne doniósł ci o tym, że Niki to dziewczyna, znasz pewno Jej historię. Kocham Ją. No, w przeciwnym razie nie powziąłbym tego postanowienia, ale, wiesz, wczoraj, przedwczoraj, dziś, na parę dni przed ślubem ogarnia mnie lęk. Ty sobie nie wyobrażasz, co się w miasteczku dziato, gdy spadliśmy z ambony. Oczywiście cała płeć piękna inteligencji wystąpiła z klubu. Wierni zostali mi tylko strzelcy", ale to Jest młodzież, ci starsi rzucili mnie bez skrupułów. Pocieszam się tym, że zorganizują sobie coś, co im zastąpi klub, ale oczywiście Ja i moi sprzymierzeńcy będziemy tam na czarnej liście. I tu straciłem pacjentów, domyślasz się, maleńka. I teraz powiedz mi, czy nie przeholowałem, czy warto łamać karierę, czy warto dać się okradać z radości twórczego wysiłku dla kobiety? Za kilka dni będę miał żonę, ale straciłem przyjaciół, straciłem owoc prawie całorocznej pracy. Żal mi matki Marysieńko! U ciebie zawsze odpoczywałem, pamiętasz? Przyślij mi parę serdecznych słów. Jest mi dziwnie ciężko. Chciałbym Cię zobaczyć. ) Andrzej Sędzia z niepokojem śledził najpierw rumieniec, potem bladość Marysi i drżenie jej słodko wykrojonych ust, trzepotanie rzęs, ale czekał w milczeniu. — Nie potrzebuję zawracać z drogi, panie sędzio -rzekła wreszcie składając list starannie. — No to dobrze. Czy mam już sobie pojechać? — Nie! Proszę opowiedzieć mi coś o narzeczonej doktora. — Aha! Więc doktor prosi panią o błogosławieństwo! Cóż mogę pani o niej powiedzieć. Jest to piękna dziewczyna, zdrowa i silna jak koń, co pani chyba dawniej zauważyła. Połońscy trochę ją oszlifowali, ale powierzchownie. Poza tym, według mnie, ona na żonę, na panią domu stanowczo się nie nadaje i Andrzej przy jej boku nie będzie szczęśliwy, co daj Boże amen. — Czemu, czemu pan mu źle życzy? — A, ja już jestem taki dla wszystkich. Oczywiście pani dziś grać nie będzie. — Owszem, będę. — Aha! A na struny będą kapać łzy. Dziękuję. Lubię kinodramaty, ale w stolicy. — Proszę się nie obawiać. Niech pan przyniesie cytrę. Wyszedł pochrząkując. Marysia została przy oknie i zamglonymi oczami błądziła po gęstej zieleni. Przełknęła bohatersko raz i drugi, by uniknąć tego okropnego dławienia w gardle, i mocno zaciskała palce na liście. Gdy Sendecki zjawił się z instrumentem i zerknął na nią niespokojnie, uśmiechnęła się: — Może pan być pewny, że dramatu nie będzie. Oczywiście Chopina, prawda? Skinął głową i przetarł binokle, a gdy Marysia zaczęła grać, nie patrzył na nią wcale, ale zanurzywszy palce w szczeciniastej czuprynie, myślał z pasją o doktorze: „Ach, ty durniu! Rzucić taką perłę, taki skarb, takiego człowieka dla jakiegoś pędziwiatra, ach, ty durniu!" Potem, gdy wszyscy zasiedli do podwieczorku, Marysia w swoim pokoju odpisywała Połońskiemu i nazajutrz sędzia z samego rana zjawił się u doktora. Niki boso, w jakimś kusym i na piersiach rozchełstanym szlafroku, pełła truskawki, doktor siedział na swej ławeczce i czytał gazetę. — Pan sędzia idzie — krzyknęła dziewczyna i skinieniem głowy odpowiedziała na ukłon, i widać było że wcale się nie krępuje swoim mocno nieskomplikowanym strojem. Andrzej odrzucił gazety i ruszył przez trawnik na spotkanie Sendeckiego. — Sielanka! — uśmiechnął się sędzia. — Brakuje panu tylko baranków. — Baranków nie ma, ale jest pies. Co mi pan dobrego powie? — Ja? Chyba nic. Mam list dla pana. Oczy Andrzeja zabłysły żywiej. Pochwyctf kopertę. — Gdzie pan ukrywa Marysię, sędzio, niechże pan raz zdradzi tajemnicę. — A po co? Zapewniam doktora, że dziewczyna ma spokój, jest zdrowa, wyładniała jeszcze i uważam że jest jej bez pana zupełnie znośnie. Wpadnę przed wieczorem na tenisa, dobrze? — Bardzo proszę, bardzo proszę. Odprowadził sędziego do furtki. Niki patrzyła za nimi przykładając dłoń do oczu, szlafrok zsunął się z jej brązowych ramion. — Niki, włóż jakąś mniej balową suknię, jesteś bardzo pięknie zbudowana, ale jak ujrzą cię moi pacjenci, to będą się mocno dziwić — zauważył doktor, pożegnawszy Sendeckiego. — A niech się dziwią, mnie tak jest wygodnie i nic więcej mnie nie obchodzi. Pokręcił głową i usiadł w cieniu, by przeczytać list. Mój drogi Aneczku! Cóż mogę odpisać na Twój list? Chyba tylko: bądź szczęśliwy i nie daj się opanować smutkowi ni zniechęceniu. Ja o nic nie mogę mieć żalu do Ciebie. Dziękuję Ci za wszystkie chwile radosne, które z Tobą przeżyłam. Ty mnie nauczyłeś kochać i to jest wiele, bardzo wiele, a że Twoje serce zabrał kto inny, to przecież nie Twoja wina, Aneczku. Zresztą nie o tym chcę mówić. Piszesz, że straciłeś przyjaciół i owoce całorocznej pracy. Nieprawda! Nie straciłeś plonu, kto inny tylko będzie go zbierał, ale przecież nie dla swojej przyjemności pracowałeś, prawda? Tylko dla tych, którzy teraz od Ciebie odstępują, ale to głupstwo, Aneczku, skoro osiągnąłeś cel to wszelkie sentymenty powinny być odsunięte w cień. Oni wszyscy raz pchnięci do czynu, jak sam zaznaczasz, już nie zgnuśnieją, najwyżej zapomną o Tobie. Ale wtedy też nie będziesz sam. Będziesz miał żonę kochającą i kochaną, no i z dala, z dala moje serce, które w każdej chwili jak ptak krąży ponad Twoją gtową i modli się za Twój spokój, za Twoje szczęście. I możesz o mnie zupełnie zapomnieć, Aneczku, możesz zapomnieć, jak wyglądam i jak mi na imię, a pamiętać tylko to, że jest gdzieś jakieś serce, które stoi przy Tobie w złej czy w dobrej doli Nie umiem pisać listów, nie pisałam ich nigdy. Może tak, patrząc w gwiazdy, myślą tylko zapełniam całe arkusze do Ciebie, więc teraz trudno mi wyrazić to, co czuję. Nie bądź smutny, Aneczku. Jesteś przecież taki duży, taki silny, taki mądry, wszystko Ci się uda, wszystko osiągniesz. Ucałuj ode mnie Twą przyszłą żonę i bądźcie szczęśliwi. Marysia Doktorowi tak drżały palce, że nie mógł utrzymać cienkiej ćwiarteczki, na której kwitły Marysine słowa. Dużo by dał za to, by znaleźć się teraz przy niej. I Niki twierdzi, że nie ma prawdziwej miłości na świecie? A wszak serce tej małej nauczycielki to gorejący krzew. — Chodź no tu, Niki — zawołał nagle. Podeszła bez pośpiechu. — Czy pamiętasz pannę Marysię Lechównę? — Siostrę Edka? No chyba. Bardzo ją lubiłam. — Kazała cię ucałować. — A to dobrze. Niech jej pan podziękuje. To dobra dziewczyna. Ponieważ pacjenci dziś się nie zjawHi, doktor postanowił pojechać do przyjaciół, do Beżowa. Niki, ubrana po sportowemu, wyglądała wspaniale, i Połońska, obserwuT jąca z okna wyjazd młodych, pomyślała: „Ha! Może to wola boża. Ta smarkata ma nawet dobrą prezencję". Właściciele Beżowa wiedzieli już o projektowanym małżeństwie Połońskiego i przyjęli gości serdecznie jak zwykle. Niki była małomówna, ale zachowywała się poprawnie o tyle, że nie wprawiała w zakłopotanie towarzystwa. A dziś zebrało się tutaj kilkanaście osób przeważnie ze sfer ziemiańskich. Wprawdzie panna paląca machorkę i pijąca na równi z mężczyznami była zjawiskiem dość dziwacznym, ale fakt, że przyjechała w towarzystwie doktora, cieszącego się w tych sferach dużym szacunkiem, ratował sytuację. Trudno. Takie czasy, dzisiejsza młodzież! Ale doktor miał swoją drogą kilka emocji. Po podwieczorku całe towarzystwo siedziało na trawniku przed domem, ale Niki znikła. Doktor niespokojnie raz i drugi rozejrzał się dokoła. Nie ma, przepadła. Wreszcie, zaniepokojony na dobre, spytał szeptem dziedzica: — Nie widziałeś, dokąd poszła ta koza? — Owszem, ale nie wypada mi jej przeszkadzać. Wziął pod rękę Andrzeja i wyszli na dziedziniec, na którym stały powozy i bryczki gości. Niki razem z woźnicami siedziała na kupie desek, gryzła kiełbasę i gestykulowała, prowadząc ożywioną rozmowę. Widać było, że czuje się dobrze. — Będziesz miał z nią ciężki orzech do zgryzienia -rzekł ze współczuciem dziedzic. — Tak, tak! No trudno! Ale jakiś niesmak osiadł w duszy Połońskiego i gdy wracali, był taki milczący i zadumany, że Niki spytała: — O co znów panu chodzi? — Nic; tak sobie myślę, że pragnąłbym bardzo, by ci moje towarzystwo było milsze niż np. towarzystwo furmanów. Roześmiała się głośno. — Aha! Rozumiem, ale pan sam wie, że ja z wami nie mam o czym rozmawiać, prawda? — Dlaczego więc nie chcesz się uczyć, Niki? — Bo to nie ma sensu. Co mi z tego przyjdzie? Zresztą czytam wszystkie książki, co mi pan daje. W książkach jest co innego, w życiu też zupełnie co innego. Ci tam, prości ludzie, mówią to, co myślą, co czują, wy się wciąż okłamujecie i już. — Jesteś jeszcze taka młodziutka, Niki, że wielu rzeczy nie rozumiesz, ale z czasem dojdziesz do przekonania, że pewna polityka jest niezbędna. — Ja tam nigdy politykować nie będę, bo nie chcę. Więcej na ten temat doktor mówić nie próbował. Jasne było, że Niki nie należy do typów, które można było przekonać rozumowaniem. Ona miała już wyrobiony światopogląd, przy którym tkwiła z iście kobiecym uporem. Wieczorem po kolacji Połońska położyła dłoń na głowie Niki. „Kimkolwiek byłaby ta dziewczyna, Lusiek ją kocha, a więc i ja muszę poszukać w swym sercu dla niej uczucia, choć to kosztuje mnie ruinę marzeń całego życia" — myślała, i rzekła łagodnie: — Chciałabym z tobą porozmawiać, moje dziecko. Dziewczyna poruszyła brwiami nieznacznie i postawiła talerz z resztkami jadła na ziemi dla psa. Staruszka nie znosiła takiego nieporządku, ale tym razem Niki nie chciała jej zrobić na złość, uczyniła to machinalnie. Połoński poruszył się niespokojnie, a Kiciunia, trzymając wciąż dłoń na głowie przyszłej synowej, dodała: — Ale pójdziemy do mego pokoju, dobrze? Dziewczyna nie rzekła ani słowa, dopiero gdy znalazły się w czyściutkim, miłym pokoju staruszki, pełnym kwiatów i dywanów, przystanęła w progu. — Pani znów będzie ha mnie krzyczeć? — spytała takim spokojnym tonem, jakby pytała ??., czy ma otworzyć okno. — Ależ nic podobnego. Cóż ty uważasz mnie za jakąś czarownicę czy co? — odparła urażona Połońska. — Nie widziałam nigdy czarownicy, ale wiem, że pani lubi gderać, a ja nie lubię słuchać. — Usiądź, Niki, nie mam zamiaru ci dokuczać, chcę tylko, byś zrozumiała, że jako żona Andrzeja wchodzisz do naszej rodziny, będziesz, a właściwie powinnaś wiedzieć, że jesteśmy twymi najbliższymi, do tej pory byłaś sama... — Byłam sama i zostanę samą, bo wy jesteście ze świata lakierowanych paznokci i farbowanych włosów, ja nie. Pani dlatego do mnie przemawia teraz łagodnie, bo chce, żebym była dobra dla doktora lub żebym wam nie przyniosła wstydu, ale ja wiem swoje: że pani z ochotą wyrzuciłaby mnie na zbity pysk. Cały czas, co jestem tutaj, widzę dokoła siebie kłamstwo i fałsz. Kiedy byłam mała, wśród prostych żołnierzy, nie widziałam tego, nie czułam. Truś otworzył mi oczy. On był gałgan, ja wiem, ale się z tym nie krył. — Moja droga, nie podnoś głosu i weź pod uwagę, że mam siwe włosy i nie potrzebuję słuchać obelg. — Ja nie chcę pani dokuczyć, ale nie chcę, żebyście mnie przerabiali, żebym musiała być słodka i uśmiechnięta, kiedy czuję co innego. — Niki, poczekaj, tu wcale nie o to chodzi. Odpowiedz mi tylko, czy kochasz Andrzeja? Widzisz, ten chłopiec to moje życie. Żeniąc się z tobą, zyskuje dużo wrogów. Czy potrafisz ocenić jego serce, co mu dasz w zamian? Dziewczyna milczała chwilę, ale nie spuszczała oczu z twarzy staruszki. — Bo ja wiem? Ja doktora bardzo lubię, najwięcej ze wszystkich ludzi. Nikt w życiu mnie jeszcze nie całował, a to jest bardzo przyjemne. Lubię to, lubię słuchać, jak mówi, że jestem piękna, ale, proszę pani, wcale mi świat nie wiruje w oczach i wcale nie mdleję z rozkoszy, jak to opisują w książkach, które są u pana doktora, więc nie wiem, czy go kocham — odparła z wahaniem. Ale nie zdawała sobie sprawy z tego właśnie, że w tej chwili skłamała, bo nie doktor był najbardziej ulubionym człowiekiem, tylko Edward, i na wspomnienie, że chłopak mógłby ją też całować, nie omdlewała wprawdzie z rozkoszy, ale twarz jej barwiła się krwią. Połońska westchnęła i pokiwała głową. — Boję się, Niki, o niego, o was oboje. Proszę cię, panuj nad sobą, zrób taką ofiarę dla niego choćby tylko wtedy, gdy jesteście śród ludzi. Niki, na Boga, ludzie muszą cię szanować, żona doktora nie może być pośmiewiskiem. Niki, znajdziesz we mnie matkę, o to jedno cię proszę w zamian, nie łam życia Łuskowi. — Jakie to wszystko nudne! — krzyknęła Niki. — Po co się, do wszystkich diabłów, ze mną żeni? Ja przecież mogę żyć bez niego. Pójdę sobie stąd i już. Mało to silnych dziewuch potrzeba do roboty? — Ale on bez ciebie nie może żyć, boś go oczarowała sama nie wiem czym. Dlaczego, powiedz mi, dlaczego przyjęłaś jego oświadczyny? To jest błędne koło, ja tego wszystkiego nie mogę zrozumieć! — Dlaczego? Bo ja wiem? Tak mi się to spodobało, że będę wreszcie czymś, tak jakbym zaczęła włazić na drabinę do nieba. Doktor mi wciąż powtarza, że sama zginę, że nic nie zwojuję; może być. Sama widzę, że będzie mi łatwiej jako żonie doktora niż tak, przynajmniej mnie do paki nie wsadzą za włóczęgostwo. Połońska chwyciła się za głowę. — Och! Jakie to wszystko okropne, okropne! — ??! Zawracanie głowy. Jakby się ożenił z tym malowanym pudłem, panną Lalą, to by jej drapnął w miesiąc po ślubie, a ona by może jeszcze wcześniej spuściła mu całą forsę i przyprawiła rogi. Niech pani nie płacze. Co ma być, to będzie. Ja pana doktora nie zjem, a pani nie ugryzę, chyba że pani sama zacznie. No, niech pani nie płacze, mówię! I podszedłszy do szlochającej staruszki, objęła jej ramiona i poklepywała uspokajająco, a potem nachyliła się i niezgrabnie pocałowała w rękę. Kiedy Połońska wytarła zapłakane oczy i podniosła głowę, synowej już nie było. W parę dni potem Edward Lech, pracujący na lotnisku w Warszawie jako pomocnik mechanika w warsztatach, przeczytał w gazecie krótką wzmiankę: Jutro, tj. dnia 30 czerwca o godzinie 13 p.p. w kościele Św. Krzyża odbędzie się ślub p. Niki Juzerówny, przybranej córki p. Majora Juzera, zwanej „córką pułku" w czasie wojny, z p. doktorem Andrzejem Potonskim, porucznikiem rezerwy. Edward rzucił gazetę na ziemię i pędem niemal pobiegł do swego szefa, myśląc po drodze: „Poszaleli! Jak Boga kocham, poszaleli. Niki! Taka wspaniała dziewczyna wychodzi'za mąż jak każda pospolita gęś!" — Panie szefie, czy mogę poprosić na jutro o zwolnienie w południe choć na godzinkę? — A co się stało? Chłopak milczał, ale rumieniec, jaki zabarwił mu policzki, był bardzo wymowny. — Randka? — Gorzej, panie szefie, ślub! — Co, twój? — Nie, nie mój, ja się nigdy nie ożenię, lubię być wolny. — Przypuszczam, że nie jest to ślub twej babki, bobyś się tak nie palił, no ale nie moja rzecz. Daję ci dwie godziny. Tylko bez opóźnienia, bo z twoją punktualnością to trochę gorzej. Wczoraj znów zegary nie były puszczone, boś się gdzieś zawieruszył. Odjazd! Edwarda pracę bardzo ceniono. Był przyjęty warunkowo jako pomocnik jednego z mechaników, a po kilku tygodniach znał się na rzeczy jakby tu wzrósł na lotnisku; a że był zawsze wesoły i dowcipny, oficerowie lubili go bardzo, a mechanicy starsi popijali sobie z nim często i gęsto. Otrzymawszy zwolnienie, poszedł podzielić się z towarzyszami nowiną, która stała mu kością w gardle. Trzeba ją było wypluć, bo inaczej udławiłby się. Sam nie wiedział czemu, ale miał ochotę płakać ze złości. Opowiadał towarzyszom pracy o Niki szybko i gorączkowo, ale to mu wcale nie ulżyło. Nazajutrz od jedenastej sterczał w kościele, który powoli jął napełniać tłum. Połoński miał przecież moc znajomych w Warszawie, a major i jego koledzy postarali się o to, by możliwie jak największą liczbę kolegów zawiadomić o ślubie pupilki. Natłoczyło się więc wojskowych bez liku. O godzinie dwunastej, punktualnie, przed kościół zajechało auto i wszystkie oczy zawisły na wchodzącej parze. Niki ubrana była w białą sportową sukienkę i beret. Smukła, wysoka, opalona, z ustami jak wiśnie, wyglądała pysznie na tle munduru Połońskiego i przez tłum przebiegł szmer: — Jaka ładna, jaka ładna! Edwardowi na widok dziewczyny uczyniło się niemal chłodno: taki dziwny dreszcz przebiegł jego ciało i osłabił na moment członki. Potrząsnął głową i machinalnie pociągnął palcami po czuprynie. Niki stała już przy ołtarzu i widział tylko jej plecy. Ceremonia nie trwała długo, Edward jednak nie mógł doczekać się chwili, kiedy Niki odwróci się do niego. Nareszcie! Ale w tej samej chwui otoczył ją tłum mundurów i cywilów. Przyjmowała życzenia z uśmiechem, ale w jej sercu szumiało wzruszenie. Poznawała twarze „tatuńciów" z pułku, stanęły dziewczynie w oczach tamte dawne, umarły czasy. Wielu, wielu żołnierzy, do których wtedy miała gorące^ dziecinne przywiązanie, teraz zabrakło, wielu jednak stawiło się na wieść o ślubie „córki pułku" i Niki uczuła wdzięczność dla nich i dla majora. Była jednak trochę oszołomiona i wytrącona ze zwykłej równowagi. Nagle usłyszała stłumiony głos: „Niki!" Odwróciła głowę. Przez tłum ciekawskich przedzierał się ku niej* Edward. Stanęła i czekała, aż dotrze do niej, wiosłując łokciami, ale w czasie tych kilkunastu sekund usłyszała gwałtowny łoskot swego serca. Nareszcie chłopak podszedł. Miał przygotowane słowa życzeń, ale zamiast nich zdołał wyszeptać tylko: — Niki! — Uważasz, że zrobiłam głupstwo? — spytała półgłosem, podając mu rękę. — Myślę, myślę... no! Przepadło. Bądź szczęśliwa. — Dziękuję. Ta krótka wymiana słów była za długa dla widzów i Niki zniknęła znowu, zasłonięta czyjąś dużą sylwetką. Edward pchał się teraz ku wyjściu. Miał ochotę płakać, ale i młoda mężatka przestała się uśmiechać. W mieszkaniu majora, który urządzał przyjęcie, był tłok i gwar. Teraz dopiero ci wszyscy, którzy pamiętali Niki jako śmieszną smarkulę, mogli jej się przyjrzeć i zamienić więcej niż kilka słów. Siedziała na parapecie z papierosem w ręku i odpowiadała krótko na setne chaotyczne pytania. Połoński obserwował ją, stojąc opodal z majorową, która się śmiała: — No, czy to nie wspaniałe? W pięć lat po ślubie wyprawiam wesele swojej dorosłej córce i zyskuję przemiłego zięcia! — .Gdyby wszyscy z nas mieli mieć takie teściowe, żemlibyśmy się od rana do wieczora — odparł Połoński. — Stanowczo powinien pan zamieszkać w Warszawie. — To właśnie moje jedyne marzenie — wtrąciła Kiciunia — ale cóż, Lusiek nie chce. — Nie chce? Cóż to znaczy nie chce? Już my tu ściągniemy doktora. Będzie leczył przyszywaną teściową, moja w tym głowa — oświadczyła energicznie majorowa, a Połońska chwyciła jej ręce. — Byłabym pani całe życie wdzięczna — szepnęła. Niki do tej pory zachowywała się zupełnie correct i nawet Kiciunia nie mogła dojrzeć nic niestosownego, ale kiedy przy stole zaczęły krążyć kieliszki coraz gęściej, ze zgrozą szepnęła do majorowej: — Jezus Maria! Ona się upije! — Sądząc z tego, co mi o naszej pupilce opowiadał mąż, nie ma obawy — roześmiała się majorowa. A Niki istotnie piła jak dragon i była w coraz lepszym humorze. Obecne przv stole panie (było ich zresztą niewiele) dawno skapitulowały, ale ?? to mężczyźni czuli się doskonale. Znów odżyły wspomnienia, każdy dorzucał garść szczegółów. Niki też coraz częściej zabierała głos, wreszcie jęła opowiadać o Trusie. Powoli gwar ucichł. Wszystkie oczy zawisły na pięknej, młodej twarzy, która w tej chwili znów była twarzą młodego, zuchwałego chłopaka, dumnego ze swej brawury. Wyobraźni słuchaczy narzucały się obrazy malowane soczyście, jaskrawo. Niki opowiadała stylem zwięzłym, ale dosadnym, ku coraz większemu przerażeniu kobiet, swoje włóczęgi z Trusem bez śladu zmieszania. Mężczyźni byliby słuchali do rana, ale Juzerowa, widząc zgorszone miny pań, wstała od stołu. — Może przejdziemy do salonu — rzekła niewinnie — okropnie tu gorąco! Krótki hałas wywołany odstawieniem krzeseł i panie otoczyły majorową. Niki znikła w salonie. — Panimajorowo! To okropne! Ładna doktorowa! Ależ to skandal! Przemytniczka! Włóczęga — posypał się grad wykrzykników. — Moje drogie panie! Ja się z nią przecież nie żenię. Dajcie mi żyć! — broniła się Juzerowa. — Że też major mógł takiemu stworzeniu dać swoje nazwisko! — Trzeba było dać kilkadziesiąt złotych odczepnego i już! — A tu wprowadzaćą pod dach pani majorowej! Nie! Skandal! Juzerowa broniła męża jak mogła, ale niewiele wskórała. Panie żegnały się, zabierając swych niewolników, tak że wkrótce została tylko garść najbliższych przyjaciół majora i kilku kawalerów. Oczywiście żadna z pań nie uważała za stosowne pożegnać się z młodziutką doktorową. Odczuł to boleśnie i Połoński, i jego matka. Koło godziny siódmej państwo młodzi odjechali do hotelu. Połońską zatrzymali Juzerowie. — Czy jesteś zadowolona, Niki? — spytał Połoński siadając obok żony i biorąc ją za rękę. — Z czego? — Że jesteś już panią doktorową, że jesteś już moja, że będziemy teraz zawsze razem. — Zawsze razem to znów nie będziemy, bobym się urwała; że jestem już pana, to też nie jest powód do zadowolenia. Tylko pies się cieszy, jak ma właściciela, a że jestem doktorową? No! Owszem! Wolałabym przecież być księżną, bo to większa figura. — Jutro wyjedziemy z Warszawy nad morze. Czy chcesz? — Naturalnie, że chcę. Nie widziałam morza. A czy pan wie, gdzie mieszka Edek? Połońskiego ogarnęła fala goryczy, żalu i dzikiej pasji. W takiej chwili, w tym pierwszym sam na sam po ślubie ona pyta o tamtego smarkacza. Wstał, chwycił ją dość gwałtownie za ramiona i potrząsnął mocno kilkakroć. — Niki, zrozum, że cię kocham. Czy ty jesteś z lodu? Jak do ciebie mówić, czym wzruszyć? Jej przechylona w tył głowa falowała gęstą pianą puszystych włosów. Z gardła dziewczyny wydobył się zdławiony śmiech. — Czego pan się tak irytuje, czego pan chce od mnie? Ja pierwszy raz w życiu wyszłam za mąż i nie wiem, co mam robić i jak się zachować. Czy koniecznie trzeba płakać i mieć czerwony nochal? Odpowiedź zawierała dużo zdrowego sensu i Połoński, gdyby nie był tak zdenerwowany, znalazłby na pewno taktowne rozwiązanie sytuacji, ale on już w oczach miał mgłę. Wplątał palce w jej gęste włosy i przycisnął usta do gorących ust dziewczyny z taką siłą, że zgasił ironiczny uśmieszek w ich kąciku drzemiący. Przez chwilę Niki próbowała rozluźnić ucisk opasujących ją ramion, ale Połoński był znacznie silniejszy. Z przyzwyczajenia wzruszyła ramionami i opuściła ręce. Morze! Morze ogromne! Wieczna tęsknoto! Nieustający oddechu Wieczności! Niezgłębione spojrzenie ziemi. Jak dobrze jest spoglądać w twą migotliwą w blasku słonecznego dnia źrenicę, jak dobrze wdychać twą woń szepczącą o bezkresnych przestrzeniach i nieuchwytnych tajemnicach. Morze! Potężny czarodzieju! Kto raz uchwyci twoje spojrzenie, będzie cię w duszy nosił po kres żywota! Uczysz tęsknić i miłować, uczysz walczyć i zdobywać, patrzeć i szukać, patrzeć i myśleć, patrzeć i pragnąć. Morze! Wszechludzka ojczyzno marzeń! Najpiękniejsze zwierciadło niebios! Gwiazdy szukają się nawzajem w twojej toni, księżyc rozpuszcza włosy, by je nasycić wonią ziemi. Słońce szuka w twych głębinach wspomnień nocy, której nigdy zobaczyć nie może. Błyskawice trzaskasz w złociste drzazgi i depczesz z pogardliwym pomrukiem, a przecież białe, bezbronne mewy tulisz często do piersi. O! Jakże potężne i jak dziwne jesteś, morze! Połoński ogromnie był ciekawy, jakie wrażenie zrobi Bałtyk na Niki. Stanąwszy nad brzegiem, ruszyła kilkakrotnie nozdrzami, rozchyliła usta i wyciągnęła szyję, a potem rozłożyła szeroko ręce i krzyknęła: — Ho! Ho! Ale fale, tego dnia groźnie szumiące, zagłuszyły jej okrzyk. Zwróciła głowę w stronę doktora: — Ja tam kiedyś polecę, przez tę wodę! — Gdzie, Niki? Machnęła dłonią. — A tam! Tak jak te ptaki! Albo popłynę w małej łódce, jak będzie największa burza. — Nie wróciłabyś, kochanie, z takiej wycieczki. — Co ty wiesz? Właśnie, że wróciłabym. — No, no, to ja teraz będę musiał mojego zucha ????-wać, żeby mi nie drapnął. — Jak będę chciała, to nie upilnuje mnie sam diabeł, i też drapnę. Objął pieszczotliwie ramiona żony i rzekł stłumionym głosem: — Przecież ci ze mną dobrze, kochanie, prawda? — Do tej pory nie jest źle, ale znowu tak dobrze też nie jest. — Dlaczego? — Bo mam wrażenie, że jestem na cieniuśkim łańcuszku. Złości mnie to ciągłe przebieranie się, złości mnie, że wciąż za mną łazisz. Wczoraj padał deszcz i musiałam razem z tobą siedzieć w domu, a ja właśnie miałam ochotę pobiegać po mokrym piasku. Tobie jednak chodziło o to, co ludzie powiedzą. Połoński westchnął. Nie! Stanowczo jego wpływ na żonę był minimalny. Ona miała swoją wolę. Jakież potężne uczucie musiałoby zawrzeć w jej sercu, jakiemu uczuciu podporządkowałaby swoje „chcę"? I doktor, tak zawsze opanowany, płonął cały od stóp do głów niepohamowanym pragnieniem obudzenia w sercu Niki takiej miłości. Upłynęło znów kilka dni. Niki spędzała cały czas nad wodą, budząc podziw i zachwyt swą przepięknie foremną figurą, to znów grozę swymi wyczynami pływackimi. Gdy zziajana, w oblepionym kostiumie, siadała koło doktora, wyciągała mu z kieszeni machorkę i skręciwszy papierosa, paliła z flegmą, nie widząc ciekawych spojrzeń plażowiczów. Obiady jedli czasem w swoim pokoju, co niemiłosiernie nudziło młodą doktorową, a czasem brali po prostu chleb i kiełbasę lub jakieś inne mięso i szli na dalekie spacery. Wieczorem za to Niki musiała doktorowi dotrzymać towarzystwa na dancingach. Miał on tu wielu znajomych i zupełnie odseparować się od ludzi nie mógł. Panie darzyły doktora szczególnymi względami, a on specjalnie to wykorzystywał, pragnąc obudzić w żonie zazdrość, ale na próżno. Gdy tańczył z eleganckimi paniami, Niki siedziała przy stoliku w swojej prostej, sportowej sukni i ćmiła papierosy z lekkim, ironicznym uśmieszkiem, na liczne zaproszenia mężczyzn odpowiadając „Nie tańczę". — Jak taka piękna kobieta może nie tańczyć? — spytał raz pewien mocno emablujący ją pan. — Nie lubię. Jak ktoś chce mnie wyściskać, to niekoniecznie trzeba na środku sali. — Ma pani wyjątkowo dosadne określenia. — Ja tylko mówię to, co wy myślicie. Nie można jednak było dostrzec żadnych objawów antypatii w stosunku do młodej pary, mimo że Niki rzadko kiedy gryzła się w język. Zyskała po prostu opinię pięknej i ciętej weredyczki, a panie nawet licznie zaczęły naśladować jej genre, widząc, że działa on specjalnie na płeć brzydką. Niki nie miała powodów do niezadowolenia. Aż któregoś poobiedzia wracała samotnie z dalekiej wyprawy do chat rybaków, z którymi już parę dni temu zawarła przyjaźń. Kieszenie miała wypełnione muszlami, włosy i ręce z daleka już zalatywały rybą, a w zębach tkwiła fajka, dar starego Kaszuba, któremu Niki specjalnie do gustu przypadła. Ojej sukni trudno było nawet powiedzieć „przyniszczona". A naprzeciwko szło właśnie jakieś eleganckie towarzystwo. Kilka pań, kilku panów. W pierwszej chwili Niki chciała obejść z daleka ludzi, ale potem, wzruszywszy ramionami, szła prosto i w chwili, kiedy mijała rozbawioną grupkę, dwóch panów ukłoniło jej się grzecznie. Skinęła głową obojętnie i obrzuciła szybkim, bystrym spojrzeniem spacerowiczów. Wtedy jej oczy spotkały się z oczami panny Lali. Lala natomiast przystanęła i wbrew przepisom dobrego tonu obejrzała się. — A ta co tu robi? — wykrzyknęła tonem pełnym zdumienia. — Przecież to jest młoda Połońska. Ogromn[e ekscentryczna dama — pośpieszył objaśnić jeden z panów. — Nie może być! Zona? Żona? Ożenił się z tą przemytniczką? Ależ to skandal! — krzyknęła Lala. Do wieczora cała Gdynia wiedziała o zbrodni doktora a przy kolacji panie ostentacyjnie odwracały głowy, nie widząc młodej pary. To samo powtórzyło się nazajutrz. Za Połońska biegły tłumione chichoty i szepty. Mężczyźni, dotychczas adorujący świeżo upieczoną mężatkę, starali się unikać z nią spotkania, ale Niki traktowała te objawy z pogardliwym uśmiechem. Cierpiał tylko Pofoński. Przyszłość widział w coraz czarniejszych barwach. Niki okazywała mu teraz dużo serca. Kilka razy sama zaproponowała przejażdżkę we dwoje, kilka razy pierwsza otoczyła mu szyję ramieniem i chwytała ostrymi zębami za ucho jak młody psiak lub tarmosiła mu bez litości piękną, czarną czuprynę. W ogóle pieszczoty Niki miały w sobie coś dziwnego, były to raczej figle młodego kota. Ale doktor właśnie w tych, dotąd nie zaznanych pieszczotach, znalazł czar i był wciąż pod ich urokiem. Tylko raz, gdy zasnęła przy jego boku z rękami splecionymi pod głową, doktorowi ni stąd, ni zowąd zamajaczyła złotowłosa główka Marysi, tak jak ją widział wtedy, gdy zasnęła w jego objęciu. Główka białej, sennej, rozkochanej róży. Wreszcie Połoński oznajmił żonie, że czas wracać do Zgórzewa. Trzy tygodnie próżniactwa to dość. — Szkoda. Ładnie tu! — powiedziała krótko. I wrócili do domu. Połońska powitała młodych łzami i pobladłą, zmizerowaną twarzą. Jedynie Taki szczekał szaleńczo i rozgłośnie i skakał na piersi swemu panu, to znów oblizywał z rozmachem brązową buzię pani. — Kiciuniu najmilsza! Jak ty wyglądasz, co się stało? — To się stało, Lusieńku, że zginiemy z głodu, bo Zgórzewo ma już nowego doktora. Sprowadzili go sobie z Krakowa. Płomień przebiegł ciało doktora. Wrażenie, jakiego doznał w tej chwili, było straszne. Tak się czuł jak mały chłopiec, kiedy ukochany profesor wyrzucił go za drzwi za nie popełnione przewinienie. — To nic, Kiciuniu — rzekł drżącym głosem — przeniesiemy się do Warszawy i wszystko... Ale Niki przerwała: — Niech pani się nie martwi. Ja mam trochę forsy. Andrzej mi schował, a zresztą, mogę znów chodzić na szmugiel i basta! Połońska zatrzepotała dłońmi. — Nie pleć, nie pleć, myślałam, żeś trochę zmądrzała! Co za pomysły! Chodźcie na kolację. Tymczasem przyszedł sędzia. Połoński witał go serdecznie i zmusił do zajęcia miejsca przy stole. — Podobno mam konkurenta? — zagadnął żartobliwie, ale sędzia wyczuł, że doktor wstydzi się niecierpliwości, z jaką wyczekuje odpowiedzi, więc odparł z flegmą: — Phi! Tu by i trzech takich nie było za dużo. Siedemnaście tysięcy mieszkańców i moc starych panien. — Jestem tego samego zdania. Kiciunia tylko ma różne wątpliwości. Co słychać z moim klubem? — A dobrze. Ten doktor został prezesem stowarzyszenia, noszącego pięknie brzmiący tytuł „Kultura", i dwa razy na tydzień urządzają tańcówki. A pana strzelcy co dzień dopytują się o swego mistrza. — Kochane chłopy. — Wielu odpadło, ale wielu zostało. Jak się pani podobał Bałtyk? — Bardzo! Chciałabym zawsze tam mieszkać — odpowiedziała Niki. Po kolacji Niki bez ceremonii ziewnęła, przeciągnęła się i rzekła do męża: — To ja już idę spać. Dobranoc. Mężczyźni zostali sami. Połoński położył rękę na głowie psa. Było mu w tej chwHi dobrze, jak zwykle w domu. Ach! Gdyby tak jeszcze Marysia! Przymknął oczy. Doleciała go przez otwarte okno woń róż. Marysia! Nie wytrzymał. — No, a cóż słychać u panny Lechówny? — Ano kwitnie! Po wakacjach jedzie z dzieciarnią do Warszawy. Stancja za drogo kosztuje, więc ojciec wynajmie im dwa pokoje i Marysia będzie gospodarować. Obie stro-, ny są zadowolone. Nie będę teraz doktorowi przeszkadzał. Żona czeka. Dobranoc. I sędzia wyszedł, a Połoński usiadł na parapecie okna i pykając fajkę, myślał, że Niki przyszła do niego jak burza i jak burza zrujnowała plony jego pracy. Ale po źle przespanej nocy wstał raniutko i poszedł do swego gabinetu. Wszystko było tu czyściutko posprzątane i lśniące, przygotowane do pracy, co go mile zdziwiło i nastroiło weselej, więc przy śniadaniu zwrócił się do matki: — Dziękuję ci, Kiciuniu, za porządek w gabinecie. Staruszka otworzyła oczy, ale Niki rzekła zawsze jednakowo spokojnym głosem: — To ja zrobiłam. Nie uważała za stosowne kryć się z tym, co czyniła, czy to było dobre, czy złe. Połońską raziła taka niesubtelność, ale Andrzej szanował w żonie jej szczerość. Ostatnie dni lipca przeszły nad małym domkiem i nie przyniosły żadnych wstrząsów. Doktor z zapałem zajmował się garstką swych chłopaków, miał nawet kilku pacjentów ze wsi, i tęsknił za pracą w klubie, ale organizować innego nie chciał, nie chciał być powodem rozłamu w małym społeczeństwie, wolał sam usunąć się w cień, mimo podrażnionej ambicji. Niki całe dnie spędzała poza domem, nie wiadomo gdzie. Ilekroć pojawiła się na ulicach miasteczka, ze wszystkich okien wychylały się głowy, a pod jej adresem padały różne epitety i uwagi. Tylko że młoda doktorowa mało sobie z tego robiła i jak na złość paradowała w męskich spodniach i sportowej koszulce, to znów w kusej sukni i boso, a gdy Połoński robił jej uwagi, odpowiadała niezmiennie: — Nic mnie nie obchodzi, co gadają, robię, co chcę, i już. Tymczasem w pierwszych dniach sierpnia Połoński otrzymał list z Warszawy, że w jednym ze szpitali wakuje posada, na którą właśnie jego upatrzono. I doktor cicho opuścił miasteczko. Żegnał go serdecznie tylko sędzia i strzelcy. Połońską szlochała, obchodząc po raz ostatni swój ogródek. Tyle lat marzyła o wyjeździe, ale teraz, w ten ostatni dzień było jej boleśnie bez granic. Każde pożegnanie ma w sobie coś ze śmierci. Uciekają w dal chwile i przedmioty. Tylko słońce wraca jednako co dzień, co miesiąc i co rok, jedni ludzie się rozchodzą, ? ???? już spotykają, jeśli się w ogóle spotkają. A Niki, siadając na bryczkę, pogwizdywała beztrosko. — Cieszysz się, że wyjeżdżasz? — spytała zapłakana staruszka. — O tak! Jadę sobie zdobyć nowe, piękne życie. V ROZDZIAŁ ??? Trzy miesiące spędzone w Warszawie, bo teraz był już koniec października, zrobiły swoje i Połońska śmiało mogła twierdzić, że synowa wyszlachetniała. To było właśnie jej wyrażenie. Wyszlachetniała! A Niki tylko nauczyła się milczenia i pewnego pozowania. Kiedy przyjechali do Warszawy, Połoński musiał dzień w dzień łykać gorzkie pigułki upokorzeń, albowiem plotki o pochodzeniu i przeszłości Niki przybrały kolosalne rozmiary i domy, w których przedtem doktor był nie tylko mile, ale bardzo serdecznie przyjmowany, teraz dały do zrozumienia, że po takim skandalicznym ożenku Andrzej powinien o nich zapomnieć. Ostatecznie można tolerować jego samego, tj. bez tego niepotrzebnego dodatku, można go nawet przyjmować, jest przecież taki czarujący, ale o rewizytach mowy nie ma. Andrzej był jednak zbyt dumny, by tak rozstrzygać kwestię, i dlatego zerwał z wszystkimi, którzy nie chcieli znać jego żony. A że prócz takich miał jeszcze maleńkie kółko przyjaciół rozsądnych, którym przeszłość Niki była najzupełniej obojętna, więc w ich gronie mógł czuć się po dawnemu, a Niki widząc, że mimo wszystko mąż cierpi i tęskni do rodzaju pracy, jaką miał w Zgórzewie, mitygowała swój temperament, jak umiała. Mimo to o pani Połońskiej powstał cały szereg anegdot, z których śmiała się cała Warszawa. Opowiadano ma przykład, jak to któregoś słonecznego dnia na ulicy Nowy Świat pokazała się piękna doktorowa w samych pończochach, pantofle zaś niosła w ręku, i tak maszerowała aż do Królewskiej. Dopiero tam spotkał ją przyjaciel Andrzeja, wsadził do dorożki i odwiózł do domu. Okazało się, że Niki kupiła pantofle na wysokich obcasach i rozbolały ją nogi. — No dobrze, ale czemu pani, na litość boską, od razu nie wsiadła do dorożki? — Przecież wybrałam się na spacer, zresztą do domu nie tak daleko. Andrzejowy przyjaciel zamilkł, ałe potem opowiedział to swojej żonie, no a dalej poszła ploteczka z wiatrem. W teatrze, na psychologicznym dramacie zasnęła smacznie i chrapała ku zgorszeniu sąsiadów, na operze w najtragiczniejszych momentach wybuchała niepowstrzymanym śmiechem i mimo rozpaczliwych gestów Andrzeja śmiała się głośno, wołając przy tym: — Oj, nie wytrzymam! O rany! Pęknę! Musiał ją wyprowadzić. Za to uwielbiała kino i chodziła zawsze do podrzędniejszych na sensacje. Tu jej się nikt nie przyglądał przez lorgnon, nikt się nie gorszył, jak tupała, gdy antrakt był przydługi, lub wykrzykiwała podczas akcji ze wzburzenia. Te wszystkie historie z najdrobniejszymi komentarzami znała cała elegancka Warszawa, właśnie ta, do której Niki nie miała dostępu. Powoli jednak Połońska przestała być gwoździem dnia. Przyzwyczajono się nawet, że od czasu do czasu można ją było widzieć w towarzystwie męża gdzieś w lokalu. Siedziała w charakterystyczny, niedbały sposób, paląc papierosa, słuchała z zajęciem muzyki, a gdy ktoś ze znajomych przysiadł się do stolika, witała niezmiennie wszystkich jednakowym skinieniem głowy i leciutkim w kąciku ust uśmiechem. I to już była poza. Andrzej wracał na obiad zwykle o czwartej, przyjmował pacjentów od piątej do siódmej, a potem coraz częściej myślał, że dobrze byłoby usiąść na fotelu i położyć rękę na delikatniejszych od jedwabiu włosiętach Marysi. Niki bowiem rzadko, bardzo rzadko kiedy zostawała w domu i nikt nie wiedział, gdzie się młoda kobieta sama włóczy. A ona siedziała albo w kinie, albo szła nad Wisłę i wynajętą łódką robiła dalekie spacery, byle nie siedzieć w mieszkaniu. Nie znosiła tego, dusiła się w tych czterech pokojach, tak samo jak pies, który tęsknił do zgórzewskich pól, gdzie mógł się wyhasać do woli. Połoński widywał żonę tylko W sypialni i pomimo że w jej ramionach zawsze ogarniały go płomienie, coraz częściej chwytał się na tęsknocie do Marysi. W połowie października Niki wywołała nową sensację: zapisała się do szkoły pilotów i rzuciła się w wir pracy z taką zajadłą pasją, jakby całą wiedzę lotniczą chciała wypić jednym haustem. I pewnego dnia na lotnisku spotkała się z Edwardem. Jemu na widok Niki poczerwieniała twarz, zerwał czapkę z głowy i miętosił ją w rękach nerwowo, ale kobieta, podszedłszy z radosnym uśmiechem, rzekła: — Och, Edek! Tak chciałam cię spotkać. I gdy pochylił się do jej ręki, objęła go za szyję i pocałowała w skroń, a potem, nagle zmieszana, czerwona po białka, stała milcząc, i czuła, że gdyby w tej chwili w miejscu, gdzie stoi, ukazała się dziura, skoczyłaby bez wahania. Wreszcie Edward zagaił rozmowę: — No i co słychać, Niki? Nagłym ruchem usiadła na ziemi, wskazując mu miejsce koło siebie. Wsparci ramionami, patrzyli sobie w oczy. W odległości kilkudziesięciu metrów startował samolot. Tuż obok przeszła grupa oficerów, ze zdziwieniem obserwując młodą parę. Ale Niki i Edward widzieli tylko swoje oczy. — Uczę się latać, Edek! — szepnęła, myśląc jednocześnie, jak to okropnie dobrze patrzeć z tak bliska w oczy mężczyzny. — Tak! — odszepnął, a potem dodał: — Zawsze myślałem o tobie, Niki. — Przykrzy mi się w domu. Pamiętasz nasz las, Edek? — Och, pewno! A pamiętasz, jakżeśmy dwa dni siedzieli w rowie, bo nie można było nosa pokazać? — A jaka to była jazda koło zagajnika, coś się wysypał razem z cygarami! — A tyś się nie grzmotnęła o jałowiec? Co to zająca udusiłaś, pamiętasz? — A jak chciałeś mnie wziąć na barana, bom sobie nogę zwichnęła? — A jak ci proponowałem dziewczynki, co? Niki zmarszczyła brwi. — Często chodzisz teraz? Tylko nie łżyj! — Owszem, chodzę, ale rzadko. Częściej one do mnie! — No to słuchaj, ty, ty drabie! Ja nie chcę. Nie pozwalam, rozumiesz? — Jak to nie pozwalasz? Co ty mi możesz zabronić? A ty nie masz męża? — rzekł ostro. Bawiąc się guzikiem, odparła wolno: — To nie ma nic do rzeczy. Teraz nie będziesz chodził do żadnej, będziesz czekał. — Na co? — spytał bez tchu. — Będziesz czekał, aż ja do ciebie przyjdę — rzekła podnosząc głowę, i znów, jak wtedy w kościele, usłyszała łomot swego serca i dziwny dreszcz, który przebiegł jej wzdłuż młodego, sprężystego grzbietu. Ramię jej, oparte o ramię chłopaka, pochwyciło drżenie napiętych muskułów towarzysza i odpowiedziało miękkim, przytulnym ruchem. Minęła długa, długa chwila, a potem Edward spytał: — A ty, Niki, naprawdę? — Tak! Ale teraz już muszę stąd iść, a może masz czas? — Mam! — No to chodźmy do kina. I roześmieli się jednocześnie. A gdy szli Żelazną do jakiejś zakazanej dziury, Niki zaproponowała: — Ale wiesz co? Chodźmy na gapę. To daleko przyjemniej. Możemy kupić bilety i schować, jakby co do czego, to są, ale będziemy się pchać tak, jakbyśmy ich nie mieli. Dobrze? — Pirsza klasa! Gdy Niki stanęła pod drzwiami swego mieszkania, zmarszczyła brwi i widocznie namyślała się czy wahała. Wreszcie wzruszyła ramionami i zadzwoniła. Połońska już spała, Andrzej siedział w sypialni i czytał. — Niki, co tak późno! — Ano, tak się złożyło. — Nie widzę cię całymi dniami. — No to co? Tęsknisz do mnie? I stanęła przed nim z oczami płonącymi, z ustami jak wyzwanie. Piersi jej drżały lekko, a w całej postaci było coś, co zdumiało i oczarowało doktora. Objął żonę wpół i przycisnął mocno. — Niki, jesteś teraz piękna jak pragnienie! Co się z tobą stało? — Bo ja wiem? Nagle, otoczywszy mu szyję ramionami, ugryzła go w usta i zaśmiała się dziwnie. „Czyżby nareszcie zagrały w niej zmysły?" — pomyślał doktor. I obsypując pocałunkami giętkie, sprężyste ciało, urzeczonymi oczyma łowił na twarzy żony nigdy dotąd nie widzianą grę uczuć. Jego palce, chciwie błądzące po gorącym atłasie skóry, chwytały każdy dreszcz, jaki przebiegał ten wspaniały, żywy posąg. — Spojrzyj na mnie, Niki, chcę zobaczyć twoje oczy. Ale ona nie chciała unieść powiek. A nazajutrz była znów chłodna i biernie obojętna. Więc Połoński zrozumiał, że ten wczorajszy wieczór, na którego wspomnienie oblewał go żar, był tak jakby ukradziony. Niki myślała o kimś innym, ale o kim? I Połońskiego o&arnpła nagle wściekłość. — Słuchaj, Niki, daję ci wiele swobody, ale nie chrp byś wałęsała się po nocy nie wiadomo gdzie. — Zapominasz, że nie mam trzech lat. Będę rohiła to, co zechcę. — To, co ja zechcę. Jesteś moją żoną. Dosyć było kompromitacji. Chcesz koniecznie nowych awantur? — Widziały gały, co brały. Ja za tobą nie latałam. Jestem wolnym człowiekiem i przestań mi wreszcie wiercić dziurę w brzuchu. Uderzył nagle ręką w stół. — Tak nie może być! Ja muszę wiedzieć, to rou;sz gdzie i z kim bywasz. Nosisz moje, i tak dość ośmieszone, nazwisko, dość tego. Chcę cię mieć dla siebie Niki straciła cierpliwość i rzekła dobitnie: — Andrzej, radzę ci, zamknij pysk, bo jak cię łuPne tym wazonem, to wszystkie gwiazdy, a w nich swoie nazwisko zobaczysz. Wolna droga, możesz sobie iść ode mnie, możesz i mnie w trąbę puścić. Ja się nie utoDic Chodź, Taki. Ale Taki nie ruszył się z miejsca. Wyszła wiec trzasnąwszy drzwiami, i gwizdała w trzecim pokoju Zajadle Połoński usiadł przy stole, a pies nieśmiało położył mu pysk na kolanach i lekko ruszał ogonem. Od czasu tej awantury Niki całe dnie spęd2aja na lotnisku, a wkrótce zaczęła latać. Kiedy pierwszy samodzielnie miała prowadzić aparat, pobiegła d0 ph warda i chwyciwszy go za ręce, powiedziała przez za ciśnie te zęby: X — Edek, żebyś wiedział, żebyś myślał, że ma się stać tak, jak ja zechcę. — Tak! — Nie bój się o mnie, złego diabli nie wezmą, Łdek. Dziś, gdy wrócę, coś ci powiem. Ach, Edek, nie b^dę niczym, rozumiesz? — Tak, Niki. — No, serwus! Masz o mnie pietra? — Nie! Ale jak wrócisz, urżniemy się, co? — A pewno! I poleciała. Na początku był moment, że zrobiło jej się zupełnie czarno w oczach i czoło okrył zimny pot. Ba, nie tylko czoło. Całe ciało zwilgotniało pod uciskiem nieprzezwyciężonego, potwornego strachu. Bo cóż? Ziemia tak niedaleko niby, ale nie ma do niej w tym momencie powrotu, chyba na skrzydłach śmierci, a tu przed kobietą przestrzeń, połykająca ją małą i bezradną, i bezbronną. I jest zupełnie sama, i nie ma gdzie uciekać, i nie można przycupnąć w rowie... „Jesteś wielkie, piękne, sHne nic". — A do stu diabłów! — krzyknęła nagle i potrząsnęła głową, jakby ten ruch miał być egzorcyzmem przed mackami lęku. Zmarszczyła brwi, skuliła się trochę.w sobie, jak do skoku, i wytężyła wzrok w dal, jakby szukając jakiejś specjalnej, znanej drogi, i od tej chwili była już panią siebie i sterów. Jej lądowanie wywołało szczery podziw instruktora i lotników wojskowych. Otoczono ją całą gromadą, tak że nie mogła się przedostać z tłoku i zniecierpliwiona zawołała: — Nie zawracajcie mi pięty, moje dzieci. Dużo mi przyjdzie z waszego gadania, idę się upić! Oczywiście kompanów chętnych naliczyła moc, ale zrobiła im zawód, bo zniknęła razem z Edwardem. Poszli sobie oboje do knajpki, gdzie zwykle zbierała się dość mętna publiczność, i pogryzając marynowanego śledzia, popijali zdrowo. — No i jak ci było, Niki, tam na górze? — A dobrze. Najpierw, wiesz, miałam pietra. Choroba, tak mi się zdawało, jakby wokół mnie było morze, a ja, uważasz, sama na środku, ani w te, ani we wte i sobie myślałam: „No, Niki, koniec, aleluja z barszczem, nie będziesz się więcej po Świecie pętać", a potem znów to sobie mówię tak: „Panie Boże, dużo rzeczy potrafisz, bo przecie stworzyłeś wszystko, pomóż mi teraz. O nic Cię nigdy nie prosiłam, ale teraz zabierz sobie ten mó' strach do worka i grzmotnij nim o ziemię, to już jakoś wyliżę". A potem przypomniałam sobie, co instruktor mówił, że człowiek jest mądrzejszy od maszyny i musi ją wziąć krótko za pysk, no i taka się zrobiłam zła, powiadam ci, że chciało mi się gryźć, a jak mi to przeszło i zobaczyłam, że maszynka idzie jak ta lala, a już ziemię mam w nosie, to ci mówię, jakbym skrzydła miała. Jakby te stery były nie u maszyny, ale ze mnie wyrastały. Ech! Byczo, byczo! Przelecę Atlantyk! Edward spojrzał na rozpłomienioną kobietę i odsunął jej sprzed nosa kieliszek. — No! Masz na dziś dosyć. Wracaj do domu. — Oszalałeś? Myślisz, że się upiłam? Wcale nie, musiałam powiedzieć ci to, co myślałam już dawno. Czytałam o takich cwaniakach. Ho, ho! Nie myśl, że te głupie romansidła czytałam (tu uderzyła pięścią w stół, ku przerażeniu Lecha), co komu z tego przyjdzie, że jakaś tam malowana lala kąpie się w mleku albo się puszcza z dziesięcioma naraz, a potem są jej portrety. Nie, ja, „córka pułku", ja, przemytniczka, ja, wyśmiewana żona doktora pokażę, co umiem, co mogę! — Niki, ciszej, gapią się. — No to co? Co mi zrobią? Edek, zrobimy sobie maszynkę, chyba potrafisz, i polecę. Woda mi się do pasa pokłoni. Ha, ha! I gwizdać będę na wyścigi z wiatrem. Ty wiesz, jak to wicher szumi, tam w górze, Edek! Patrzył na nią z podziwem, z uwielbieniem i strachem. „Urżnęła się — myślał — ale pomysły ma, no!" — Nie jestem pijana, wcale nie jestem pijana. Pamiętasz, jak tośmy sobie śpiewali: Tiurli, tiurli na klarynecie Powiozę cię, Maryś, w ślubnej karecie... Oparta o stół łokciami, przechyliła korpus naprzód i roześmiana, czerwona, z płonącymi oczami kończyła: Me wrócim z tobą, aż będzie świtać, A ty się o wianek nie będziesz pytać! Edward nalał ostatek wódki do kieliszka, roześmiał się także i wypił. Jakiś zamglony obraz wykwitał z oparów dymu, zalegającego knajpę, jakaś ochota, jakiś projekt począł świtać w podnieconej wyobraźni chłopca. ścisnął rękę Niki. — Wiesz co? Chodźmy na powietrze. Duszno tutaj. I wyszli. Tego jeszcze wieczoru Niki, siedząc przy kolacji z mężem i teściową, oznajmiła spokojnie: — Latałam dziś sama bez instruktora. Połońska zbladła, doktor zaś uśmiechnął się. — Wiem, że jesteś zuch, ale nie skręć sbie karku. — Phi! Nie płakałbyś długo. Słuchaj, czy dużo forsy trzeba na swój aeroplan? — Chcesz sobie kupić? — spytał z uśmiechem. — Tak się pytam. — No, jakieś dwadzieścia tysięcy. — O! To dużo. — A owszem, nie na naszą kieszeń, Niki. — A jakby kupić jakiś rozbity gruchot? Doktor spojrzał na nią bystro. — Ty coś knujesz, mała! — A nie wolno mi? — Owszem, owszem, tylko szczędź mi skandalu na wszelki wypadek, dobrze? Stara Połońska parokrotnie otwierała usta, chcąc się wtrącić do rozmowy, ale ostatecznie wolała przemilczeć. Nastrój w tym domu i tak pozostawiał wiele do życzenia. Za wszelką cenę pragnęła spokoju dla syna, ale wiedziała z doświadczenia, że ilekroć Andrzej wspominał o wstydzie lub skandalu, jakie powoduje młoda doktorowa, rozmowa kończy się awanturą, i dlatego nie raz, nie dwa stawała po stronie synowej, mitygując Andrzeja. — Niech robi, co chce, daj jej spokój, nie jest dzieckiem. Tylko że Andrzej coraz częściej był zdenerwowany, coraz trudniejszy w pożyciu. Dziś też Połońska dostrzegła w oczach syna niepokojące błyski. Dlatego właśnie milczała. Ale Niki uśmiechnęła się pogardliwie i skręcała sobie z flegmą papierosa. Doktor zaczął znów rozmowę: — Przygotuj się na jutro, Niki. Pójdziemy na bankiet, doktor Stefan wyjeżdża na stałe do Paryża. — Nie możesz iść sam? — Nie mogę. Wszyscy będą z żonami, a ja także mam żonę, której nie chcę się wstydzić. Zrób to dla mnie, Niki, ubierz się starannie i hamuj swój ostry języczek, dobrze? — Do diabła z bankietami! Muszę znów wkładać pantofle z obcasami i suknię; w której gubię nogi. No, ale dobrze. Usiadła na podłodze przy piecu i bawiła się targaniem psa za uszy i ogon, ale Taki lubił te figle. Doktor w zadumie śledził oboje i patrząc na zaróżowioną i uśmiechniętą twarz Niki, myślał, co by to była za rozkosz mieć ją zawsze taką miękko kobiecą, jak w tej chwili, gdy sprawiała wrażenie dużego, rozbawionego dzieciaka, na tym dywaniku przed piecem, na tle kołtuniastego psiska. Ale Połoński wiedział, że to są tylko momenty, że Niki nigdy nie pokocha domu ni ciszy, nigdy nie zrozumie czaru domowego ogniska. Ona jest stworzona do walki, tak jak Marysia do kochania. Niki powinna była urodzić się chłopcem, za jakiego kilka lat uchodziła. We krwi miała zamiłowanie do przygód, sama zawsze była nastawiona na branie przeszkód. Pogarda śmierci, lekceważenie opinii i jej wybitna nonszalancja zacierały niemal wszystkie uroki kobiecości, którymi hojnie obdarzyła ją natura. Teraz, po kilku miesiącach wspólnego pożycia, doktor patrzył na żonę znacznie, znacznie trzeźwiej, i teraz, paląc swą ulubioną fajkę, patrzył na młody, piękny kark kobiety, i myślał smętnie: „Czy kiedykolwiek znajdzie ta amazonka człowieka, który rozpęta jej kobiecość i rzuci ją sobie do stóp?" W ciszy pokoju odezwał się cichutko akord cytrowy, a,le Połoński nie odwrócił się. Wiedział, że to gra jego tęsknota i jego marzenia. O dziewiątej rano Niki pognała na lotnisko. Dzień był obrzydliwie zaflegmiony, zamazany. Samoloty cicho stały w hangarach, ale mechanicy zawsze coś do roboty mają, więc kiedy odnalazła Edwarda, wyszedł do niej umazany jak nieboskie stworzenie, ale zadowolony. Jego koledzy z daleka kłaniali się młodej kobiecie z szacunkiem i podziwem, była ich ulubienicą i mówili o niej: „fajna kobita, klasa kobita, chojrak kobita". Teraz zasalutowała im z daleka, przykładając ręce do beretu, i chwyciwszy Edwarda za ramię, oświadczyła: — Mam iść dziś na bankiet. Co ty na to? — No co! Ja bym też poszedł, żeby mnie prosili, zwłaszcza gdybym wiedział, że będą tam ładne dziewuszki. — Znowu zaczynasz? — Już, już, a to z ciebie wydra. Wiesz, miałem też taką jedną znajomą, zazdrosną babę, ale poty jej tłumaczyłem, że zazdrość to paskudztwo, póki się nie rozgniewała naprawdę i... — No i co? — I nie umarła. — Stary kawał! Jakoś wszyscy ci twoi znajomi i znajome umierają, ale ja nie mam zamiaru. — Miałem przyjaciela, który też nie miał zamiaru kity odwalić. — I dlatego kwiatki na nim rosną. Przestań żartować i odpowiadaj: iść czy nie iść? — To tak, jakbyś pytała: pić czy nie pić. Pić! Ale wiesz co? Tam nie pij za dużo i nie wygadaj się czasem o naszej tajemnicy. W ogóle bądź damą, a potem razem będziemy z tego rechotać. — Dobra jest! Edziu, pytałeś się już? — Jeszcze nie. O drugiej przyjdzie ten porucznik, wiesz, taki wesoły, zapytam go. Zaciskając mocniej palce na ramieniu chłopaka, szeptała namiętnie: ~ Musi się udać, słyszysz? Musi, ja chcę! — Ba! Miałem jednego znajomego, który... — Edek! — No już! Przymykam się. Bądź dziś damą, Niki, a jutro znów będziesz latać, jeśli się pogoda trochę wyklaruje. — Przyjdź wieczorem. Chcę, żebyś mnie zobaczył w tej nowej sukni. — A no! A co by na to doktor powiedział? — Jesteś moim gościem. Przyjdziesz? — Przyjdę! — Tylko nie zrób kawału, ja cię znam. Na twoje słowo bardzo liczyć nie można. Zaczerwieniony odparł prędko i gorąco: — Niki, w stosunku do ciebie nigdy nie złamałem słowa. — Dobrze. Czekam na ciebie o szóstej. Serwus! Ale nie poszła jeszcze do domu, tylko do hangaru pogadać z mechanikami. Oglądała śrubki i śrubeczki, dotykała palcami skrętów stali i ogromne, przepiękne oczy wlepiała w maszyny z jakąś dziką miłością. Za chwilę zjawiło się paru lotników, adorujących koleżankę. Można z nią było pogadać, ot tak, i przyjemnie było patrzeć na tę rozpromienioną twarz młodej kobiety, która nie przychodziła tu dla flirtu, ale z rozchylonymi zachwytem ustami słuchała fachowych opowiadań. Koło godziny szóstej po obiedzie doktor przyjmował ostatniego pacjenta, gdy właśnie zadźwięczał dzwonek i Niki pobiegła sama otworzyć. Taki poruszył uszami i szczeknął przyjaźnie. Połońska była w kuchni i Niki wprowadziła Edwarda do sypialni, nowocześnie, bez łóżek, urządzonej. Taki podskoczył radośnie i oparł łapy na ramionach chłopca. Poznał go i cieszył się po swojemu. Lech, trochę zakłopotany, usiadł na krześle i z nie ukrywanym zdumieniem patrzył na Niki, która już ubrana stała przed nim jak bogini, w ciemnozielonej, aksamitnej sukni, odsłaniającej klasyczne ramiona. — No, jak ci się podobam? — Jesteś... szkoda gadać, Niki! Nigdy sobie nic podobnego nie wyobrażałem. Niech się schowają wszystkie gwiazdy filmowe. Przeszła parę razy po pokoju. — Obejrzyj mnie ze wszystkich stron. — Uhm! No, teraz to bym z tobą nigdzie na gapę nie poszedł. Tylko, Niki, nie stawiaj takich wielkich kroków. Do licha! Jesteś podobna do ogromnego kota. — Jeszcze nie widziałam zielonego kota. Chcesz papierosa? W tej chwHi weszła Połońska. Zdumiona stanęła przy drzwiach i nie mogła powstrzymać okrzyku: — A pan co tu robi? Edward jednak odzyskał równowagę i całując dłoń staruszki, odparł: — Podziwiam panią doktorową i jej toaletę. Przypuszczam, że to pani gust, prawda? I Kiciunia musiała się uśmiechnąć. Edward urwipołeć, to trudno, ale miał dużo wdzięku, to trzeba mu przyznać. Nie może go, zresztą, wyrzucać za drzwi dlatego, że Marysia straciła opinię, zresztą, kto wie, może nie było tak strasznie. Te myśli skłoniły staruszkę do przybrania pobłażliwej miny. — Cóż pan porabia, młody człowieku? — Odrabiam dawne zaległości, pracuję jako pomocnik mechanika, a jednocześnie chodzę na kursy mechaników. — A to pięknie, pięknie, chłopcze. A cóż to, Niki, już się wystroiłaś? Przecież dopiero o ósmej wychodzicie. — Muszę się przyzwyczaić do tej sukni, no i chciałam ją pokazać Edwardowi. — No i cóż pan sądzi o tym postrzeleńcu? Oszlifowała się trochę, prawda? — Och, to było do przewidzenia. W pani rękach i ja bym wyszedł na brylant pierwszorzędnej wartości! — Łobuz ??? był i takim został. Proszę z nami zjeść podwieczorek. Sama nie wiedziała, czemu rada była tej niespodzianej wizycie. Przed uczyma staruszki zamajaczył domek w Zgórzewie i ten ulubiony, piękny ogródek. O! Jak dobrze byłoby znów tam powrócić. Nie mniej zdziwiony Połoński przywitał Edwarda grzecznie, choć niemile dźwięczało mu w uszach to ciągłe serdecznie-poufałe „ty" w stosunku do żony. Podejrzliwymi oczami chwytał uśmiechy młodych, naprzeciw siebie siedzących. Wyczuwał między nimi jakąś intymność, coś, czego nie mógł określić, a co rzucało się w oczy. I w dodatku Niki była dziś tak piękna i tak kobieca, że zagryzał wargi, ilekroć jej obnażone, złotawe ramię wysuwało się w stronę gościa serdecznym ruchem troskliwości. — Wsuwaj te bułki, Edek, to mama piekła. W środku są konfitury, a wiem, że jesteś pies na dobre rzeczy. A potem, kiedy mieli już wstawać od stołu, Niki (och, to było coś, co zdławiło w piersi doktora oddech) otoczyła mu szyję ramionami i przechyliwszy policzek aż tak, żeby dotykał ust doktora, rzekła miękko i zalotnie, rzucając mu ukośne spod rzęs spojrzenie: — Czy jestem ładna? Objął jej kibić i przycisnął mocno, jakby chcąc podkreślić swoje prawa: — Czarująca! Edward z namaszczeniem strząsnął serwetką popiół ze stołu na dywan. Wkrótce pożegnał Połońskich, odprowadzony uśmiechniętymi filuternie oczami Niki. Zjawienie się młodej doktorowej na bankiecie wywołało zrozumiałą sensację. Panie od razu jęły sobie przypominać historyjki i kawały na jej temat kursujące. Panowie bezapelacyjnie stwierdzili, że jest piękna i interesująca, i tajemnicza. Tajemnicza może dlatego, że mówiła mało, ruszała się wolno i leniwie, a na ustach drzemał przyczajony uśmieszek. Podczas licznych przemówień bawiła się leniwie serwetką, a w pewnej chwili przechylając głowę w stronę sąsiada,.szepnęła spokojnie: — I po co to tyle gadać? Ja bym wyraziła wszystkie te mowy w kilku słowach. — W jakich? Jestem szalenie ciekawy. Niki zamrugała powiekami, przez myśl przemknęło jej błaznowanie Edka: „Miałem jednego znajomego, który też był ciekawy, i dlatego zamknęli go na parę lat", i powiedziała: — No, mniej więcej w ten deseń: „Panie doktorze! Bardzo się cieszymy, że pan wyjeżdża, bo każdy z nas czeka na opróżnione przez pana stanowisko". Sąsiad roześmiał się dyskretnie i puścił powiedzonko w kurs. Po kolacji jedna z pań ze słodkim uśmieszkiem zapytała Niki: — Jakże się pani czuje w nowej skórze? — Nie zmieniam skóry, proszę pani, jedna wystarcza mi najzupełniej. — Oczywiście, oczywiście. W każdym razie musi pani być ciężko w tym naszym kulturalnym świecie. Niki popatrzyła na piękną panią lekko zmrużonymi oczami i wybuchnęła głośnym śmiechem. Wystarczyło. Interlokutorka zwinęła fascynujący wachlarz i odeszła oburzona, ale to nie mogło odstręczyć innych pań, żądnych skandalu i sensacji. Toteż po chwili obok Niki wykwitły dwie nowe, pachnące, eleganckie sylwetki. — Pani doktorowa jest w wyśmienitym humorze. — Ja prawie zawsze jestem w humorze, jeżeli mnie tylko pantofle nie gniotą. — Woli pani zapewne chodzić boso. — Niekoniecznie. Lubię tylko mieć wygodne obuwie. — Nie nudzi się pani tutaj wśród nas? — A dlaczego? — Pani zdaje się woli towarzystwo męskie, no i w ogóle bezceremonialne. — Ech, to właśnie paniom się tylko zdaje. Mnie jest zupełnie wszystko jedno, jacy mnie ludzie otaczają. Kobiety są wszędzie jednakowe, zawsze zazdrosne i chytre, mężczyźni egoiści. — Gdzież pani zdążyła sobie wyrobić takie zdanie? Z kobietami naszej sfery spotyka się pani chyba rzadko. Niki ruszyła ramionami i dość hałaśliwie wytarła nos. — Co tu tyle gadać: kiedy pokazałam się pierwszy raz w klubie w Zgórzewie jako dziewczyna, tamte panie i panny akurat miały takie same miny, jak wy tutaj, a chłopaki czepiali się innie zupełnie podobnie, jak tutejsi panowie z waszej sfery. Gdybym była stara, brzydka niedojda, nie zwrócHiby na mnie uwagi ani tamci, ani wy tutaj, ale że jestem młoda, ładna, od nikogo nic nie potrzebuję i mam wszystkich w nosie, no to wypominają mi przeszłość i śmieją się zjadliwie po kątach, ale gdybym tak sypnęła tysiącami, pies z kulawą nogą nie spytałby, skąd pochodzę. To jest właśnie wasz świat kulturalny. Słabego bije się po mordzie, a przed silnym pada na nos. Ja jestem prosta kobieta, nie byłam w szkołach, wielu rzeczy nie rozumiem, ale dużo rzeczy widziałam, które budzą we mnie śmiech. Pogardzacie mną, ponieważ byłam przemytniczką, ale w przemycane jedwabie się stroicie. Jeżeli kradłam, bo i to się zdarzało, to dlatego, by nie zdechnąć z głodu. W waszym kulturalnym świecie robią tak częściej, aby forsę przepuścić na dziewczynki i inne głupstwa. Bo u was można kupić nawet serce, a sprzedać duszę, tylko że takie interesy, taki szmugiel załatwiacie po cichutku, a strzelacie w bezbronnego ptaka tylko zza płotu, prawda? Wszystko to Niki powiedziała spokojnym głosem, nie podnosząc go ani o ton, tak jakby rozmawiała o pogodzie. Panie wytrwale mHczały. Żadna odpowiedź nie zrównoważyłaby ciężaru, jakim przygniotła Niki ich strojne ramiona. Uśmiechała się teraz lekko i nie zwracając uwagi na wydłużone oblicza elegantek, zapaliła papierosa. W tej chwili zaszeleściła obok niej jedwabna suknia i młoda blondynka o wesołej czuprynie chwyciła ją za rękę. — Proszę mi darować, że podsłuchiwałam. Nie znamy się, jestem Rominowa, zresztą to nic nie mówi. Pani. jest wspaniała, nadzwyczajna, byłabym dumna, gdyby pani zechciała uważać mnie za przyjaciółkę. — Wątpię, czy by to było wielką przyjemnością. Zresztą nigdy nie miałam przyjaciółki i nie wiem, co się z taką osobą robi. Rominowa wybuchnęła wesołym, dziecinnym śmiechem. — Och! Trzeba tylko mieć do niej zaufanie i odwiedzać ją od czasu do czasu. — No to chyba nie brak pani przyjaciółek! — Tak, ale ja koniecznie chcę i panią. — Ano, zobaczymy. Czy prędko się skończy ta zabawa? — Chyba niedługo. Może pani chce posłuchać muzyki? Za chwilę będzie grał jeden ze sławnych skrzypków. — Dlaczego nie, ja lubię muzykę — i przeszły do sąsiedniej sali. Wśród pań powstało lekkie zamieszanie z powodu wybryku Oleńki Rominowej. Była ona dość ekscentryczna, ale ogólnie lubiana z powodu swej zawsze wesołej, niefrasobliwej minki, dobrego humoru i wspaniałych przyjęć, jakie urządzała. Zresztą jej mąż miał bardzo poważne i wpływowe stanowisko. Ponieważ zwariowana Oleńka zamanifestowała sympatię dla doktorowej, innym paniom nie wypadało, przynajmniej w jej obecności, bojkotować nowej faworytki. Bankiet więc w miłym nastroju przeciągnął się do czwartej rano. Doktor w drodze powrotnej rzekł do Niki: — Byłaś dziś ogromnie grzeczna, kochana żoneczko! Uśmiech w kąciku ust zastąpił odpowiedź. Nazajutrz padał śnieg z deszczem od samego rana. Ulice pokryła lepka maź, rozpryskująca się na pończochy i płaszcze przechodniów. Niki mimo to pognała na lotnisko. Na widok Edwarda zamachała rękami i z daleka już krzyczała: — No co, no co, zapytałeś? — Nie możesz głośniej wrzeszczeć? Spróbuj! Zmarszczyła brwi, ale ciszej już dodała: — No, tylko bez uwag, nie lubię. Co ci odpowiedział? — Za jakieś dziesięć tysięcy możesz taki dychawiczny, emerytowany gruchocik dostać. Niki machnęła trzy kozły i zerwawszy beret z głowy, jęła nim wywijać, krzycząc przy tym wniebogłosy: — Hurra! Hurra! Górą nasi! Wygrałam, wygrałam! Edward patrzył na te dzikie wyczyny, a gdy ochrypła, rzekł z flegmą: — Niki, znałem jedną, co też tak wygrała i dlatego ją zamknęli, wiesz? Wsunęła mu rękę pod ramię i rzekła już spokojnie: — Chodźmy do hangaru, pogadamy. Usiedli na jakiejś pace i zaczęła: — Mam osiem tysięcy, tobie dałam dwa, to jest dziesięć. — Ale kobieto, ja ci przecież teraz nie mogę oddać tej forsy. Nie jestem czarodziejem. — To nic. Mam trochę cacek po Trusie, opylę i kwita. A potem po trochu będę kupowała potrzebne części, a ty będziesz montował, i to będzie nasza maszynka, słyszysz? Edek, słyszysz? Edward nagle zaczął wierzgać nogami, walić dłońmi o pakę i ryczeć: — Hurra! Hurra! Górą nasi! Hurra! — Oszalałeś? — Nie, ja się cieszę na twój sposób. — Idiota! — Dziękuję. A co zrobimy z hangarem? — A zbudujemy we dwójkę. Zresztą, pójdę dziś jeszcze do tej figury od lotniska i załatwię to. — Dobrze. A teraz słuchaj. Dostałem list od Marysi. Mam jej znaleźć mieszkanie, bo zaraz po świętach przyjeżdża tu z dzieciakami. — A to klasa. Lubiłam ją. Powiem doktorowi, niech się cieszy! — I nie będziesz zazdrosna? — Upiłeś się czy co? Ja zazdrosna o chłopa? Wstała, jakby ją coś ukłuło, i zawołała: — Nie mogę wytrzymać. Lecę do kancelarii. — Powodzenia, Niki. Jeżeli załatwisz pomyślnie, nie drzyj tam pyszczka i nie pokazuj cudów, moja droga. Załatwiła pomyślnie. Miała miejsce na hangar. Teraz trzeba było tylko zdobyć pieniądze. Kiedy przyszła do domu, jęła grzebać w szufladzie, w której doktor schował biżuterię. Wydostała z powodzi bibułek swoje cacka i ważyła je w ręku uśmiechnięta. Zawinęła potem wszystko razem i włożyła do swojej mało eleganckiej, ale pakownej torby. Połoński tego dnia był wyjątkowo zmęczony i zaraz po kolacji się położył. Niki, czesząc włosy, spoglądała na niego ukradkiem, wreszcie palnęła: — Panna Marysia przyjedzie do Warszawy. I widziała rumieniec, który przemknął po twarzy męża. > — A ty skąd wiesz? — Edek mówił. — Co dzień się z nim widujesz, uważasz, że to sprawia mi przyjemność? — Chciałbyś mieć w życiu same przyjemności? Tak dobrze nie ma. — Już ludzie zaczynają mówić o waszej przyjaźni -gderał. Tak, on, wyrozumiały, postępowy doktor Połoński gderał, by zatuszować jakąś przedziwną radość, jakąś tęsknotę i wzruszenie, które mu przyniosła nieoczekiwana wiadomość. — Ludzie mają widać mało do roboty — zauważyła z flegmą. — Porucznik Rencki też parę razy mnie informował o waszych czułych pogawędkach, a to jest chyba dość poważny człowiek. — Co? Ta oferma? Chłop jak pięć minut, baba kolanem może go przykryć, i zaczyna kłaść nos tam, gdzie nie potrzeba? Poradź mu, żeby mi nie właził w drogę, dobrze? — Niki, ja ze względu na twoje dobro. Edward jest chłopiec miły, ogładzony, ale to karciarz i za byle spódniczką się trzęsie. Nie chcę, byś z jego powodu narażała się na przykrość. Nie odpowiedziała. Usta jej drgnęły i rumieniec dłuższą chwilę całował gładkie policzki. Dopiero gdy już nasunęła kołdrę niemal pod nos, mruknęła: — Ciekawam, kto go widział z tymi spódniczkami? — Moja droga, ja nie mam ochoty być sędzią śledczym. — Szkoda! — i odwróciła się energicznie na prawy bok. Przed samymi świętami Edward oświadczył przyjaciółce: — Jadę na trzy dni do Maryśki. Znalazłem fajne dwa pokoje z kuchnią. Spędzę u niej święta i przywiozę dziewuchę, żeby tu wszystko przygotowała. Pomożesz nam, dobrze? A dzieciarnia zjedzie nieco później. — Dobrze. Sprzedam cacka i mam forsę. Zaraz po świętach zaczynamy. — No, wspaniale, Niki. ROZDZIAŁ IX Już po świętach. Tyle było przygotowań, tyle bieganiny, tyle oczekiwania. A potem świeczki na choince wypaliły się i drzewko cicho skonało. Dzieci zdążyły popsuć zabawki i pozjadać pierniki. Ostatnie echa kolęd wsiąkły w gwiezdne szlaki. Zapełniły się biura i urzędy szarym, jazgotliwym tłumem. Już po świętach. Tylko Połoński dopiero teraz właśnie jął z dnia na dzień oczekiwać. Jeżeli Marysia przyjechała, spotka ją, zobaczy ją za wszelką cenę. Ale nie chciał pytać żony. Czekał, aż sama coś o tym wspomni. I z dnia na dzień mimo woli z niecierpliwością witał każdy powrót Niki z miasta. Może teraz coś powie. I tęsknił coraz goręcej do kobiecości, której tyle miała Marysia, do atmosfery ciepłej ciszy domu, jaką potrafiła wytworzyć. Do jej nieśmiałych, miłosnych uniesień i pieszczot. Niki, jak zawsze, żyła nie z nim, a obok niego. I kiedy on płonął, ona pozostawała jednakowo chłodna. A gdy czasem całowała usta męża drapieżnie i gorąco, czuł, że to nie jemu ofiaruje te pieszczoty. Budził się w nim i gniew, i żal, i zniechęcenie, i wszystko razem wydało się paskudne i przesycone gorzką nudą. A Marysia przyjechała i z pomocą Edwarda i Niki przygotowała dla swoich pupilów mieszkanie, i cierpliwie słuchała gorączkowych zwierzeń żony doktora Połońskiego, żony jej Aneczka, bo Niki teraz musiała się wygadać za wszystkie czasy, znalazła kogoś, do kogo miała zaufanie. Mówiła więc o swoim małżeństwie, o kłopotach doktora, o tych „ofermach ze Zgórzewa" i o tych z Warszawy, wreszcie o swoim lataniu. Na razie Niki wpadała co dzień i chodząc po pokojach i gestykulując, mówiła, nie mitygowana przez nikogo. Marysia wodziła za nią oczyma, myśląc: „Więc to ty zabrałaś mi serce Aneczka, to ty! I nie umiałaś postarać się, by był szczęśliwy. Dlaczego?" Ale nie przerywała rozgadanej dziewczynie, bo czuła dla niej i sympatię, i szacunek, i litość, jaką czuje człowiek naprawdę kulturalny, kiedy widzi w klatce leśnego ptaka. I tak jakoś mimo woli instynktownie jęła traktować doktorową jakby swą dużą córkę. Gdy ta wpadała rozczochrana, z przekrzywionym kapeluszem, krzywo zapiętą bluzką lub zgoła niewłaściwie założoną spódnicą, Marysia najpierw podawała jej papierosy, podsuwała krzesełko i pytała słodko: — No, Niki, kochanie, latałaś dzisiaj? A cóż twoja maszynka? I podczas gdy młoda kobieta mówiła, Marysia delikatnie poczesywała jej włosy, poprawiała kołnierzyk, bluzkę itp. Wreszcie przyjechały dzieci; Niki nie lubiła ich towarzystwa. Przychodziła więc tylko wtedy, gdy wiedziała, że zastanie Marysię samą. Aż tu pewnego dnia po obiedzie rzekła do męża: — Nie masz ochoty pójść ze mną na spacer? — Owszem. Piękny dzień, możemy iść. Przeszli więc od placu Trzech Krzyży do Łazienek i z powrotem, gdy Niki zauważyła, że ma interes na rogu Żurawiej. — No to ja poczekam. Wstąp i załatw prędko. — Chodź ze mną, przecież nie zaprowadzę cię do jaskini zbójeckiej. — Co ty knujesz, Niki? Pociągnęła go za rękaw i tak prowadziła na drugie piętro. Zadzwoniła. Ktoś zdejmował łańcuch. Szczęknęły drzwi i stanęła w nich Marysia. Niki, nie zwracając uwagi na jej pobladłą twarz, zawołała: — Przyprowadziłam pani gościa. No co, źle? Wejdź, wejdź dalej, Jędrek. Kalosze zostaw w przedpokoju, panna Marysia nie ma służącej. A gdzie bachory? — Na ślizgawce — cicho odparła Marysia. — A to ja do nich polecę. Zaraz wracam! Zniknęła, trzasnąwszy drzwiami. Doktor i Marysia stali naprzeciw siebie, nie mogąc mówić z wrażenia. — Dobrze wyglądasz, Lorelei — szepnął po chwili. — Tak! Odwróciła się nagle. Przysunęła fotel w stronę pieca (ten sam koszykowy fotel), przyniosła papierosy i popielniczkę, stawiając je na stoliczku obok, a wyjmując szklanki z kredensu, zapytała cicho: — Napije się pan herbaty ze mną, dobrze? Skinął głową. — A potem pani... a potem zagrasz mi, Marysiu? ą — Zagram. Lecz kiedy usiadła na stołeczku (och, na tym samym) i wzięła pierwsze akordy, prysnął jej hart i spokój. Zasłoniła dłońmi twarz i rozpłakała się jak dziecko, a Połoński, gładząc pochyloną głowę, szeptał: — Marysiu, nie płacz, Marysiu! Bo nigdy nie będę mógł przyjść do ciebie, a tak szalenie mi tego brak. W ostatnich czasach pracować nie mogę zupełnie. Kiedy Niki zapowiedziała twój przyjazd, chodziłem jak błędny, Marysiu! Podniosła głowę. — Jestem cały dzień bardzo zajęta, ale ilekroć będzie panu smutno, proszę przyjść z Niki. Ona jest kochana. — W ostatnich dniach bardzo się zmieniła na korzyść. Czy to czasem nie twój wpływ, Marysiu? — Może i mój. Z nią trzeba umieć postępować. A gdzie teraz jest Taki? — Przyprowadzę go. Zobaczysz, jaki będzie rad! Dzieciaki, ku wielkiej rozpaczy, Marysi, wróciły ze ślizgawki dopiero o ósmej. Okazało się, że Niki wyciągnęła je na jakiś spacer, który sobie bardzo chwaliły. — Tak nam było dobrze, ciociu (na Marysię mówiły „ciociu"), biegaliśmy i wolno nam było krzyczeć i walić śniegiem. Niki prowadziła atak i jakiegoś grubasa wyrżnęła taką pacyną w brzuch, aż się ludzie śmieli. Ach! Dobrze było! Doktor śmiał się, Niki ruszała ramionami i oglądała rozdartą spódnicę, a Marysia załamała ręce. — A ja was i waszą Niki wytargam za uszy. Coś podobnego! Niech ciocia spróbuje, ale Niki ciocię grzmotnie bykiem i aleluja. Doktor uśmiechnięty patrzył, jak Marysia przyczesywała głowy rozbawionej czwórki, jak krzątała się koło stołu, szykując kolację, i czuł, że dobrze mu jest tutaj jak nigdy. Wesoły gwar dzieciaków, szum samowara (Marysia przywiozła go oczywiście z sobą, a dzieciaki nazwały „panem szu-szu"), pieszczotliwy głos Lorelei, która ku wielkiej radości doktora nie obcięła włosów, to wszystko napełniło serce mężczyzny uśmiechniętym ciepłem i tęsknotą. Gdyby Marysia była jego żoną... Ale czas był wracać. Pożegnał więc Marysię i jej wychowanków i wyszedł z żalem. Niki w drodze powrotnej milczała uparcie. Coś tam sobie ważyła pod roztarganą czupryną. Za to dzieciaki, póki Marysia nie zapakowała ich do łóżek, mówiły o Niki z niebywałym entuzjazmem. Chłopcy bezapelacyjnie orzekli, że Niki jest „najwspanialszą kobietą na świecie, jeszcze lepszą niż chłopak", i planowali sobie następny, wspólny spacer. Przez kilka następnych dni pogoda była trochę mglista, ale mimo to Niki latała na szkolnych samolotach, nie chcąc tracić czasu. Potem razem z Edwardem gorliwie siedziała na wykładach w szkole mechaników, której była tylko wolną słuchaczką. Doktor długo namyślał się, nim zdecydował znowu odwiedzić swoją Lorelei, ale wreszcie poszedł, mimo że w duszy wołał do siebie ostro: „Nie wolno ci, nie masz prawa okradać dziewczyny ze spokoju, nie wolno ci rozdrapywać na nowo zabliźnionych ran". Ale tęsknota okazała się silniejsza niż głos rozsądku i sumienia i to był krok wstecz, krok w czarowną krainę przeszłości, o której wskrzeszeniu marzył. Pewnego wieczoru Niki na wykładzie zauważyła, że Edward jakoś niespokojnie patrzy na zegarek, wreszcie cichutko i zręcznie wymyka się z ławek, myśląc, że kobieta, zasłuchana i skupiona, wcale tego nie zauważy. Niki jednak zorientowała się w lot. Przeczekała minutę i ruszyła za chłopcem. Wieczór był ciemny, popadywał śnieg, ale Niki nie traciła z oczu jego smukłej sylwetki. Wszedł do jakiejś kawiarni. Stanęła pod oknem, ale nic nie mogła dostrzec, wobec czego energicznie pchnęła drzwi i bystrymi oczami obrzuciła wnętrze. Jest! To jego czupryna, jego plecy. Naprzeciw siedzi efektowna blondyneczka i widać, że jest ogromnie zadowolona. Niki poznała ją od razu. To była siostra jednego z wojskowych pilotów, która dość często odwiedzała lotnisko. Niki wyszła z kawiarni i wytrwale chodziła wielkimi krokami tam i z powrotem przed lokalem, póki przytulona do siebie parka nie znalazła się na ulicy. Poszli do kina. Niki wróciła do domu. Doktora jeszcze nie było. Wiedziała, gdzie można go znaleźć. Połońska cerowała jakieś skarpetki. Śród ciszy tykały jednostajnie zegary. Niki rzuciła się na tapczan, myśląc zawzięcie i mściwie: „Czekaj, ty drabie! Czekaj, ty drabie!" I nazajutrz, gdy ujrzała Edwarda, nie podała mu ręki, tylko syknęła: — Już zaczynasz swoje? Już ci za dużo oleju wleli do głowy, musisz uciekać z budy, co? — Zauważyłaś? No, no! — Nie jestem ślep^ i mówię ci, niech ta malowana kukła nie zabiera ci czasu, bo jak jeszcze raz spotkam was razem, to i tobie, i jej ślepie wydrapię! — E, moja pani! Nie bądź znowu taka ważna, bo nie lubię. Nie jestem twoim niewolnikiem, robię tak, jak mi się podoba. — Jesteś fałszywy jak kot. Łamiesz naszą umowę. — Wcale nie. Chętnie będę pracował dla ciebie, ale przecież nie zapisałem ci duszy. Dziewuszka podoba mi się i już. Niki otworzyła usta, jakby chcąc natychmiast odpowiedzieć, machnęła jednak ręką i zawróciła na pięcie, idąc do swego hangaru, który już stał, tylko maszynki w nim jeszcze nie było. W połowie drogi dogonił ją Edward. — Niki, nie bądź gęsią, nie obrażaj się o takie głupstwa. Gotów jestem sobie pomyśleć, że... nie, to komiczne, że to zazdrość. — Tobie też musiała doniczka na mózg upaść. Zazdrość! Miałabym o kogo być zazdrosna. A idź do diabła razem z twoimi dziewuszkami. Bez pożegnania opuściła lotnisko i pomaszerowała do majora Juzera, który obiecał jej pomoc w kupieniu maszyny. Po godzinnej konferencji poszła odwiedzić Marysię. Ta wyczuła od razu, że coś jest nie w porządku, poczęstowała więc przyjaciółkę zalewajką, za którą Niki przepadała, rozczesała delikatnie zwichrzoną szopę na głowie doktorowej i wreszcie wydobyła z pudła cytrę. Niki leżała na łóżku, patrząc w sufit, nagle rzekła: — Wyprowadzam się od doktora. Marysi oczy zastygły z wyrazein przerażenia. — Co się pani tak gapi? Wyprowadzam się i już. — A gdzież będziesz mieszkać, Niki? Co się stało, dlaczego? — Bo już mam dosyć tego małżeństwa. Tak mnie coś znowu napadło, że nie mogę już wytrzymać, tak bym go chciała zlać! — Kogo? — Kogo, kogo... no, doktora. Pani mi pozwoli spać w kuchni i da jeść, a ja za to posprzątam, poszoruję podłogi, popiorę bieliznę i węgla z piwnicy przyniosę. Ja już tak dłużej nie mogę. Niech mi pani pomoże. Ja umiem być wdzięczna. — A jak doktor nie pozwoli ci na to? Niki skoczyła z łóżka jak wystrzelona z armaty. — Co, mnie? Mnie nie pozwoli? A cóż to, dziecko jestem czy jego pies? Marysia tarła dłońmi czoło. — Nie wiem, nie wiem, co mam robić. Wszystkie te wasze sprawy przechodzą granicę mego rozumu. Jak to? Żona ucieka od dobrego męża/który ją kocha i nie krzywdzi jej, ucieka bez powodu, i ja, ja właśnie mam jej pomóc? Niki, to jest okropne. — Zawracanie głowy. Zaraz okropne, zaraz kino. Co tu okropnego? Doktor kocha nie mnie, tylko panią, a pani też aż piszczy do niego, a mnie akurat obchodzi on tyle, co zeszłoroczny śnieg. Zgadza się pani, to dobrze, a nie, to pójdę do kantoru. — Jezus Maria — szeptała Marysia, zasłoniwszy oczy dłońmi. — Jest też na co wzywać imienia boskiego. Wstydziłaby się pani! No, dalej, proszę mi odpowiedzieć. Marysia wstała i chodząc po pokoju, mówiła wolno: — Próżno bym ci tłumaczyła, kochanie, dlaczego twój szalony pomysł zrobił na mnie takie wrażenie. Ty sama nie zdajesz sobie sprawy, w jakiej sytuacji stawiasz mnie wobec doktora. Nie mam wyboru. Nie mogę jednak pozwolić, by żona człowieka tak poważnego wysługiwała się obcym ludziom. Zostań ze mną, Niki, i wiedz, że czy w złej, czy dobrej doli jestem ci jednakowo oddana. Ale kuchtą tu nie będziesz. — Właśnie będę. Taka sama godna praca, jak i urzędniczki. Ona w biurze, ja w kuchni. — Będzie mi przykro, Niki — rzekła Marysia błagalnie, jakby chciała uprosić u doktorowej litości dla swego tak dziś torturowanego serduszka. Niki chwyciła jej maleńkie dłonie i ściskając mocno, powiedziała: — Zawsze czułam, że pani jest lepsza od wszystkich. Gdybym pamiętała matkę... och, przecież wiadomo, że ją miałam, może była taka jak pani? Marysia nie odpowiedziała, ale spod jej przymkniętych powiek spadło na głowę Niki kilka kropelek. — Ja teraz pójdę po swoje rzeczy. Doktor może wcale nie wiedzieć, że jestem u pani. Tak będzie najlepiej. Z rezolutną miną spakowała w domu niewielką swą walizeczkę i podeszła do staruszki, która obserwowała synową z przerażeniem. — No, do widzenia, będziecie teraz mieli w domu spokój. Niech mama zostaje z Bogiem — pocałowała ją w rękę, poklepała głowę zaniepokojonego psa i wyszła. Staruszka podreptała kilka kroków tu i tam, spojrzała na wysuniętą, pustą szufladę i pobiegła do kuchni, wołając: — Stefka! Stefka! — A co się stało? — Biegnij do pana doktora do szpitala, żeby zaraz przyszedł, zaraz! — O rety! Paniusiu kochana, paniusia chora? — Nie, nie. Idź prędko. Stefka gnała, roztrącając przechodniów. W szpitalu nie chcieli jej dopuścić do Połońskiego, ale narobiła wrzasku i wkrótce w triumfie przyprowadziła doktora, który z przerażeniem wpadł do pokoju matki. — Kiciuniu najdroższa, co się stało? — Niki, Niki uciekła z walizką. — Kiedy? — Przed pół godzinką. Pożegnała się ze mną i wyszła. Doktor westchnął głęboko. — Myślałem, że coś znacznie gorszego. Jak sobie opali skrzydła, powróci. — Jak to? I nie będziesz jej szukał, nic? — Nie będę, nie chcę rozgłosu, nie chcę nowych sensacji. Kiciuniu, mam już tego dość, słowo daję, zupełnie dość. Jedynym moim pragnieniem jest znowu zamieszkać gdzieś śród pól i lasów i pracować, pracować, pracować. Tutaj takich jak ja są dziesiątki, a ja chcę widzieć owoce swoich wysiłków. — Znowu otwierać okna na świat? — szepnęła. — Tak, Kiciuniu, zgadłaś. Organizować, tworzyć, pokonywać trudności. Ja teraz rozumiem Niki. Było jej duszno ze mną. Czego płaczesz, kochana? — Wiesz, obawiam się, że będzie mi brak tej wariatki. — Zostaliśmy znów we trójkę, Kiciuniu — rzekł, gładząc pieszczotliwie łeb Takiego, i myślał jednocześnie, czy powiedzieć matce, że widuje się z Marysią, czy nie. Ostatecznie przemilczał. Trzeba oszczędzać nerwy staruszki. A Niki zaniosła walizkę na Żurawią i oświadczyła dzieciakom, które wróciły ze szkoły: — Będę tu u was mieszkać, ale nikomu o tym pary z ust, bo sobie pójdę. Jestem dlatego, żeby pomóc waszej cioci i nikogo to nie ma obchodzić. Zrozumiano? Nie zrozumiały, ale podniosły jadosny wrzask. Ta pani, która pozwoliła się tykać i umiała walić bykiem i boksować, była warta nawet milczenia. Zjedli obiad w radosnym nastroju, bo Niki opowiadała o letnisku w jej tylko właściwy sposób, a potem trzeba było odrabiać lekcje. Niki zaś wyszła, zapowiadając, że nie wróci przed dziewiątą. O szóstej przyszedł Połoński. Na twarz Marysi buchnęły takie płomienie, gdy oświadczył o zniknięciu żony, że spytał zdziwiony: . — Lorelei, ty wiesz coś o tym? — Wiem, ale nie mogę, nie mogę powiedzieć. — Nie będę wypytywał. Ostatecznie na lotnisku i tak się dowiem, czy jest tutaj, czy wyjechała, ale nie chcę nawet tam chodzić. — Może to i lepiej. Dzieciaki przy stole zamieniły szybkie spojrzenia. Na szczęście Połoński ich nie zauważył. Upłynęły dwa tygodnie i tak się szczęśliwie składało, że Połoński odwiedzał Marysię w godzinach, kiedy Niki była poza domem. Ze względu na dzieci nie siedział nigdy zbyt długo. Ale ta godzinka czy dwie, które u dziewczyny spędzał, wystarczyły, by wszystkie tęsknoty, wszystkie nadzieje i skryte marzenia opanowały mu \ serce, by zrozumiał, że miłość do Niki była tylko szałem czy zachwytem, czy też po prostu upartym pragnieniem zwycięstwa. Zrozumiał, że ten płomień już zgasł i jedna jest na świecie dziewczyna dla niego: właśnie Marysia. I dałby pół życia za to, by tak jak ongiś usiadła u jego stóp i oparła złocistą, ciepłą główkę o jego kolana. Ale Marysia trzymała się w karbach i była tylko serdeczną przyjaciółką. Nikt nie widział, nikt nie czuł męki dziewczyny. Niki od trzech dni miała już w swoim hangarze maszynę, smętnie wyglądający gruchot, który kosztował dziewięć tysięcy złotych. Ale dla młodej kobiety było to nieziemskie szczęście. Zwołała wszystkich mechaników i kazała im podziwiać cacko, a potem skrupulatnie zapisała według ich rad, co należy w nim zmienić, dodać czy poprawić. Wreszcie poszła z Edwardem na wódkę. Tak było pierwszego dnia. Dwa następne dni Niki spędziła przy rozebranej maszynie, z gorączką wyczekując pojawienia się Edwarda, a gdy ten wreszcie przychodził, oboje w milczeniu zaczynali pracę, którą na razie polegała na dokładnym oczyszczeniu części, które miały się na coś przydać. Wreszcie czwartego dnia Niki oświadczyła: — Mam jeszcze pięć kawałków, to jest guzik. Trzeba mi jeszcze drugie tyle, jak to zdobyć? — Pytanie. Jesteś jak herod! Mało jest banków w Warszawie? — Tylko bez grandy, Edek. Mówię poważnie. A może znów na granicę? — Idź do licha! Także pomysł. To już mój z bankiem lepszy. — Jeżeli nie zdobędę tej gotówki, wścieknę się. — Poproś męża, może ci skąd wytrzaśnie. — Zwiałam od niego. — Coo? Co? — No co! Zwiałam i już. Chciałam być samodzielna to raz, a po drugie, widzisz, nie będziesz mi oczu wykluwał i jak cię teraz spotkam z tą twoją Genowefą, to jej pysk przerobię na kotlet. Edwardowi zakręciło się w głowie. — Nic nie rozumiem — stęknął. — Tu nie ma nic do rozumienia. Masz pracować razem ze mną, a wszystkie głupstwa na bok. Inaczej do niczego nie dojdziemy. To, co sobie postanowiłam, to wykonam, a ty musisz mi pomóc, a jak ci się odwidzi, strzelę w łeb i po krzyku. — No! Słodki cukiereczek jesteś, cacuszko, nie ma co, ale wiesz? Znałem jedną taką, co chciała do mnie strzelać, i już na niej brzózka rośnie. Ja cię bardzo lubię, Niki, ale mi nie groź i nie wydawaj żadnych rozkazów, bo mi się znudzi. Już taki jestem. Niki utkwiła oczy w twarzy Edwarda, ale milczała. Dopiero w kilka dni potem wybuchł skandal. Nie zauważona spotkała Edka z jego, jak się pogardliwie wyraziła, „Genowefą", usłyszała, że mówią sobie „ty" i umawiają się na spotkanie po obiedzie. Oblał ją war krwi. Poczekała, aż flirtująca para się rozejdzie i połykając ślinę, podążyła za blondyneczką. Tuż przy wyjściu z lotniska zaczepiła ją. — Proszę pani! Panna stanęła, obrzucając zdziwionym wzrokiem postać w brudnym kombinezonie. — Co takiego? — Ja bym chciała pani poradzić, że lepiej tego chłopca zostawić w spokoju. On nie ma ani czasu, ani pieniędzy na zabawy z panienkami. Musi pracować, bo go znowu wyleją, więc mówię grzecznie, niech się pani odczepi. — A to co za arogancja? Nie znam pani. Proszę mnie nie zatrzymywać. — Musi pani dać słowo, że nie będzie go więcej widywać i zawracać mu głowy. — Czy to pani kochanek? Wątpię. Pan Edward ma lepszy gust. Proszę mi w tej chwili zejść z drogi. Czupiradło jakieś!* Tego było dla Niki za wiele. Chwyciła nagle pannę wpół, wcisnęła sobie pod lewe ramię, a prawą, mocną dłoń wprawiła w szybki ruch. Kilkanaście klapsów odezwało się raz za razem, po czym osoba w brudnym kombinezonie odetchnęła, wyprostowała grzbiet, postawiła oszołomioną ofiarę, a podając jej kapelusz, który leżał rozpaczliwie pognieciony na ziemi, rzekła: — W porządku. Mam nadzieję, że pani teraz dość długo nie będzie mogła siedzieć — i oddaliła się sprężystym, cichym krokiem. Obita panna rzuciła wokół załzawionymi oczami, wydobyła z torebki lusterko, uporządkowała włosy, przypudrowała rozognioną twarz i wyszła na ulicę. Na szczęście nie było w pobliżu nikogo, nikt nie widział jej hańby. Niki przez jednego z mechaników wywołała Edwarda i stojąc przed nim z rękoma w kieszeniach, powiedziała spokojnie: — Twojej Genowefie sprawiłam lanie, uważasz. Muszę ci powiedzieć, że zachowała się przyzwoicie, bez wrzasków. Myślę, że teraz da ci spokój raz na zawsze. Edward zbladł i Niki przez moment miała wrażenie, że dostanie w łeb żelazną śrubą, którą trzymał w ręku. — Gdzie ona jest? — syknął. — Poszła do domu. — Niki! Doprowadzisz do tego, że cię skrzywdzę, przecież ty jesteś wściekłe zwierzę! — Nie skrzywdzisz mnie. Przypomnisz sobie, że nie taka jedna z drugą lala, ale ja, wściekłe zwierzę, poratowałam cię, wymoczku jeden, w biedzie! Nikt inny, tylko ja dałam ci poznać, jak pachnie swoboda. Nie boję się ciebie nic a nic. Niech sobie inni szukają spódniczek, niech się gniotą po cukierniach, ty nie należysz tam. My dwoje, słyszysz! Ty i ja! Głos kobiety niski, namiętny głos, w którym kipiała krew, zawsze robił na chłopcu wrażenie. I te jej oczy ogromne, płonące, w których można było zatonąć jak w falach o zachodzie słońca. — Przecież muszę ją przeprosić za twój wybryk -wyjąkał. — Phi! Jeżeli pójdziesz do niej, to myślę, że wyrzuci cię za drzwi, więc po co? Idź teraz do swojej roboty, a jak skończysz, to wal do naszego hangaru. Marciniak mi dziś tam coś kuje i kręci. Za jakieś trzy, tygodnie polecę na swojej maszynie sama, a potem z tobą, chcesz? — No pewno! \ — A widzisz? — roześmiała się triumfalnie i pobiegła w stronę swojej budy. Tegoż dnia wieczorem, wracając do domu, na schodach spotkała Połońskiego. W pierwszej chwili chciała zawrócić, ale myśl jakaś błyskawiczna przykuła ją do miejsca. Połoński zdjął kapelusz. — Dobry wieczór, Niki, co tutaj robisz? — Gram na fortepianie! — Czy nie uważasz, że twoja ucieczka i w ogóle twoje postępowanie jest zwykłą dziecinadą? — Wcale tego nie uważam. Nie mogłam żyć ani z tobą, ani obok ciebie. Wybrałam inną drogę. — Nie chciałbym, żebyś na tej innej drodze opaliła sobie skrzydełka, Niki. — Nie! Wiesz co? Odprowadzę cię, porozmawiamy. Wyszli na ulicę w milczeniu. Doktor spod oka obserwował żonę. Była różowa, świeża, lekko uśmiechnięta i wyglądała jak obraz zdrowia i zadowolenia. Dziwne uczucie żalu ogarnęło mężczyznę. Żalu i jakby wstydu, że przy swojej znajomości życia i ludzi nie potrafił opanować tej natury. Poświęcił jej przecież tyle, tyle! — Co mi chcesz powiedzieć, Niki? — Właśnie myślę, jak by to najlepiej wyrazić. Widzisz, jest tak: byłeś dla mnie bardzo dobry, uczyłeś mnie. — Och, niewiele cię nauczyłem — wtrącił gorzko. — Zaraz, zaraz, nie przerywaj, bo się zatnę. Więc byłeś dobry, podobałam ci się, chciałeś ze innie zrobić idealną żonę i matkę swoich dzieci. Chciałeś przy mnie i w moich ramionach odpoczywać, chciałeś, a przynajmniej marzyłeś o tym, że będziesz gdzieś w cichym kątku pracował dla ludzi, a ja przy tobie będę w ogrodzie sadziła kwiatki, no i taka, no wiesz, taka sielanka. Ale ja się zupełnie do tego nie nadaję, nie umiem. Mnie w domu jest ciasno, bo mój dom to cały świat. Ja nie znoszę ciszy i spokoju, i dostatku. Ja lubię czasem poczuć głód i zimno, bo potem wszystko wydaje się piękniejsze. Lubię walczyć i zwyciężać, nie znoszę pęt, choćby one były złote. Jeden mężczyzna nie wystarczy mi na całe życie. Dziś możesz mi się podobać, a jutro zobaczę kogoś innego i wydasz mi się śmieszny i nudny, a mimo to muszę tkwić przy tobie, bo... bo jestem twoja. A w ogóle mężczyźni nie są mi do szczęścia potrzebni. Ot tak, czasem dla chwilki przyjemności czy — jak tam to nazywasz — rozkoszy. Nie cierpię niewoli nawet wtedy, gdy... no, kocham. To, co mi się podoba, muszę mieć za wszelką cenę. Nawet za cenę życia. Bo cóż? Lepiej krótko żyć, a dobrze, niż długie, długie lata patrzeć na wszystko przez szybę i oblizywać się. Ci moi wychowawcy tam, w okopach, gwizdali sobie na śmierć, na wyścigi z kulami, bo chcieli mieć Polskę. No i mają, prawda? Ja też nie boję się śmierci wcale a wcale, bo chcę mieć swobodę. Może nigdy nie będę miała dzieci, nie wiem nawet, czy umiałabym je wychowywać, to i cóż? Ale za to mogę zrobić coś innego. Nie wszystkie kobiety muszą być podobne do panny Marysi. Jestem może zła, bardzo zła, ale już się nie zmienię. I dlatego, wiesz, daj ty mi wolną drogę, zapomnij o mnie, weź sobie Marysię za żonę i będzie wam jak w raju. Ja nie chcę być w raju, bobym tam dostała konwulsji z nudów i w końcu zatłukłabym jakiegoś świętego. I sobie myślę, że Pan Bóg, który stworzył i wilka, i lwa, i baranka, wcale się o to na Niki nie gniewa i nie patrzy na mnie przez to, no jakże tam... aha, lorgnon, tylko sobie gładzi brodę i mówi: „No, no, tylko bez kawałów, nie małpuj, Niki". Widzisz, mnie nawet łatwiej jest mówić na powietrzu niż w domu. Pewnie, że jakby dużo było takich jak ja, to też niekoniecznie działoby się na świecie, ale dobrze jest jak jest. Daj mi żyć, kochajcie się z Marysią, a ja będę was mile wspominać. No, zgoda? Andrzej cały czas szedł z oczyma wbitymi w ziemię. Niki mówiła wolno, ale dobitnie, przerywać jej nie chciał, bo właśnie zrozumiał, że gdyby każde słowo jego odpowiedzi miało blask słońca, Niki je zdmuchnie jak bańkę mydlaną. Jego i jej światy były tak różne i tak bezmiernie, bezmiernie od siebie dalekie! Wilkowi nie zaimponuje obroża, choćby wysadzana brylantami. Pozostało jedno: dać tej kobiecie, temu żywiołowi wolną drogę i zawrócić bez upokorzenia. Przystanął. — Zrobię wszystko, co w mej mocy, Niki, by rozwód nastąpił szybko. Mam trochę znajomości. Jakoś to się załatwi. Jesteś stale w Warszawie, prawda? Gdzie można cię spotkać? — Prawie zawsze na lotnisku. — Dobrze, dobranoc, Niki. Pocałował ją w rękę i już wszedł do bramy. Nagle odwrócił się. — Jeszcze jedno, Niki. Czy kochasz kogoś? Zawahała się z odpowiedzią. — No, jeżeli nie chcesz powiedzieć, to nie będę natrętny. Przepraszam. — Och, nie, tylko myślę, jak jest naprawdę. Zdaje mi się, że kocham. — Tak! No, bądź zdrowa! — Ale przecież ty tu nie mieszkasz? — Muszę odwiedzić panią Rominową. Słyszałem, że ciężko zachorowała i nie wiadomo, co to iest. W dodatku ma takie straszne przejście z mężem. — A co się stało? — Nie czytujesz gazet? Inżyniera aresztowano, jakaś finansowa afera. Podobno nie dowiedziono mu winy, w każdym razie do wyświetlenia sprawy jest zamknięty. — O! Idę do niej z tobą. — Ależ to nie ma sensu. — Niech cię głowa o sens nie boli. Otworzyła im drzwi zapłakana pokojówka. — Proszę pana, jak to dobrze, że pan przyszedł, pani straciła przytomność. Krzyczy i płacze, nie wiem, co robić, jestem sama. Jak przedtem, to drzwi się nie zamykały, a teraz pies z kulawą nogą nie zajrzy. Kucharka odeszła. Przecież nie mogę pani samej zostawić. Dziś posiedziała przy niej stróżka. Poleciałam do pani mecenasowej, żeby przyszła, a pani mecenasowa nakrzyczała, że jej mogę chorobę do domu przynieść, żebym do tego złodzieja, tak na pana inżyniera, poszła, a ja nie mam ani grosika — ukryła twarz w fartuszku i szlochała rozpaczliwie. Doktor szybkimi krokami dążąc do sypialni, zerknął na Niki i zauważył, że szczęki miała mocno zaciśnięte. Śliczna pani Oleńka istotnie była nieprzytomna. Doktor pochylił się nad nią, a potem odwróciwszy głowę, rzekł do żony: — Trzeba wezwać karetkę pogotowia. To jest tyfus, a zdaje mi się, że i zapalenie mózgu. — Chcesz ją zabrać do szpitala? Nie potrzeba. — Ależ ona musi mieć opiekę. — Będzie miała opiekę. Ja tu zostaję przy niej. Mnie się choroba nie czepia. Chorowałam na tyfus i Truś mnie wyleczył. Wiem, co robić. — On wielu posłał na tamten świat, nie zawracaj głowy, dzwoń prędko. — Bo go nie słuchali ze wszystkim. Jędrek, ja tu zostanę. Włos jej z głowy nie spadnie. — Szalona jesteś, Niki, przecież to nie katar, to są choroby, które... — Przestań. Zrób, co do ciebie należy, zarządź, co trzeba, i odejdź. — Zostawię ci wobec tego trochę pieniędzy. W nocy zadzwonię. Raniutko będę z kolegą. — Mam pieniądze. — Skąd? — Skąd? Ukradłam! Nie bój się, moje własne, jeszcze Trusowe, no i te cacka sprzedałam. Na maszynkę wyszło mi już sporo, ale coś niecoś jeszcze jest. Uciekaj teraz. Wobec zdecydowanej postawy Niki ustąpił. Znał zresztą jej spryt. W Zgórzewie pomagała mu nieraz. Ale nadmiar wrażeń dzisiejszego dnia przyprawił doktora o ból głowy. Szybko szedł do domu. Nie myślał już teraz ani o Marysi, ani o żonie. Jedynym pragnieniem było pomóc małej, miłej pani Oleńce. A tymczasem Niki według wskazówek doktora posłała po lód. Energicznym tonem wydała zarządzenia pokojówce, która pochlipując jeszcze, mówiła: — To moja pani już nie pójdzie do szpitala? Jeszcze wczoraj płakała i prosiła, że woli w domu umrzeć. Och, niech panienka jej pHnuje, to jest taka dobra, młodziutka pani. — Tylko nie rycz, cały fartuch masz usmąrkany. Tu są pieniądze. Przyniesiesz lód i te lekarstwa. Jazda! Pokojówka od razu umilkła. Za chwilę trzasnęły drzwi wejściowe. Niki syknęła: — Jak te, psiakrew, cicho chodzi. Nieboszczykiem by zatrzęsło. Na palcach, zdjąwszy przedtem buciki, weszła do sypialni, położyła chorej kompres na głowę, wyjęła pieniądze zza stanika (zawsze je tam nosiła, w woreczku miała tylko drobne) i włożyła pod poduszkę. Następnie usiadła na krawędzi łóżka i gładziła lekko obie dygocące dłonie chorej; i widać owo dotknięcie miało przedziwną moc, bo w parę minut maleńkie, białe, trzepoczące dłonie miękko ułożyły się na jedwabiu kołdry. Niki do powrotu pokojówki kilkanaście razy zmieniała okład na głowie chorej. Dała jej potem lekarstwo, przygotowała wodę z cytryną, zmierzyła temperaturę, która wynosiła 39,6" i znów usiadła, i znów gładziła ręce i ramiona chorej, mówiąc przy tym spokojnym głosem: — Wszystko w porządku, nic ci nie będzie, mała laleczko, pojedziesz ze mną na spacer w swoim ślicznym futerku i będziesz się śmiać, a Niki poleci sobie w górę wysoko, wysoko jak skowronek i zerwie ci z nieba jedną gwiazdeczkę, a może i więcej, a może ci promień słońca przyniesie, ale będziesz go musiała trzymać przez rękawiczkę, bo parzy. Zawsze będziesz zdrowa, maleńka hrabino, Biedroneczko, Niki nie zrobi ci krzywdy. O godzinie trzeciej w nocy pani Oleńka otworzyła oczy i spytała cicho: , — Kto tu jest? — Ja, Niki. Niech się pani o nic nie martwi. Wszystko w porządku. — Bardzo, bardzo głowa boli. — To też nic strasznego. Przynajmniej pani czuje, że ją ma. — Czy jestem bardzo chora? — Ale gdzie tam! Tylko niech pani nic nie mówi, szkoda słów. — Ale ja chcę wiedzieć. Niki musiała mocno ugryźć się w język, by nie warknąć po swojemu. Położyła dłonie na ramionach chorej i rzekła jak mogła najdelikatniej: — Pani Oleńka musi teraz spać, bo to najlepiej. — Tak mnie wszystko boli, dokucza, gorąco. Niki odsunęła poduszkę z brzegu, a dźwignąwszy chorą, przesunęła ją lekko w swoje ramiona, cała głowa z mokrymi włosami oparła się o pierś kobiety, drobna figura przylgnęła do Niki. — Tak mi dobrze — szepnęła Oleńka. — Cicho, cicho, trzeba spać. I w niespełna godzinę chora spała w mocnym, choć delikatnym ujęciu ramion Niki. Telefon od doktora przyjęła pokojówka, która oznajmiła, że pani ma gorączkę, ale śpi. ' O ósmej przybiegł Połoński z innym doktorem. Inżynierowa była przytomna, mimo silnej gorączki. Okazało się, że na razie niebezpieczeństwo nie grozi. Tyfus jest przecież uleczalny, wymaga tylko wielkiej opieki. Gorzej z mózgiem, ale ponieważ od dwóch dni nie pogorszyło się,vbyła nadzieja uratowania. — Jak się czujesz, Niki? — spytał Połoński, myjąc ręce. — A dobrze. Przyślij mi tylko moją skrzynkę, tę, co stoi na strychu. — Do czego ci potrzebna? — Potrzebna. — Nie jesteś zmęczona? — Wcale. — Będę tu o trzeciej. Teraz wpadnę do domu jeszcze po ten twój bagaż. — Dobry chłop jesteś. % — I ty, Niki. Muszę cię szanować i podziwiać. — Idź, idź, nie lubię gadania. Nie jestem dobra, dobry jest placek z serem. A kiedy przysłano jej prostą, drewnianą skrzynkę, wyjęła z niej jakieś torebki, jakieś paczuszki, długo wąchała i przebierała w palcach, wreszcie poszła do kuchni i sama gotowała mocno pachnące ziółka, które dawała chorej co godzina. Dni płynęły, a świat zniknął poza oszklonymi drzwiami sypialni. Wszystko oddaliło się gdzieś w nieskończoność i Niki czuła się jak ptak zamknięty w ciasnej, dusznej klatce. Zbladła, zmizerniała, schudła, lecz trudrio było sobie wyobrazić lepszą od niej pielęgniarkę. Ani na chwilę nie zostawiła chorej bez troskliwej, czułej opieki. Świty słoneczne i świty mgliste witały ją siedzącą przy łóżku Biedronki, która miała wszystko na czas. Zlecenia lekarzy Niki wykonywała z przedziwną wprawą, tak jakby od lat pielęgnowała chorych. Kiedy inżynierowa zaczynała bredzić (wprawdzie coraz rzadziej), Niki delikatnie otulała ją pledem i brała na ręce, tak jak dziecko, siadała z nią na fotelu i kołysała lekko w ramionach, mówiąc cichym głosem to, co jej podsuwał kobiecy instynkt. Znalazła nowy zapas pieszczotliwych słów, zabawnych nazw. Jej głos, wciąż gimnastykowany, nabrał przedziwnej melodyjności. Ruchy zgubiły gdzieś poprzednią szorstkość, a chód bardziej niż kiedykolwiek przypominał płynny i miękki chód kota. Rominowa czuła się w jej obecności tak, jak w objęciach męża, i wodziła za swą opiekunką pełnymi gorącego przywiązania oczami. Kiedy grymasiła przy braniu lekarstw, Niki obiecywała: — Jeżeli pani wypije, opowiem coś. Chore biedactwo piło obrzydliwe mikstury i jakieś tajemnicze ziółka, które gotowała Niki, byle tylko usłyszeć jakąś niebywałą sensację, przy której zwykle zasypiała. I to były chwile, które Niki chwytała dla siebie i z właściwą swemu charakterowi pasją studiowała mapy lotnicze, zaciągając się przy tym ulubionym dymem machorki. Doktor Połoński z całym oddaniem poświęcił się pacjentce, ale musiał przyznać, że to, co czyniła Niki, wykraczało poza wszelkie granice, toteż mówił o niej w domu z taką czcią i szacunkiem, że matka raz spytała: — Ty ją jeszcze kochasz, Lusieńku? — Podziwiam ją, Kiciuniu, nie mogę jej z nikim porównać. Dlatego zgodziłem się na rozWód, że nie jestem godny, by dla mnie poświęcała życie. Niech idzie tam, dokąd ciągnie ją jej wielkie, wspaniałe, choć może trochę dzikie serce. — Już się nie ożenisz? — a zauważywszy rumieniec na twarzy syna, dorzuciła: — A Lala jest w Warszawie i pewno przebaczyłaby ci twoją zdradę. Przysunął krzesło do fotela matki i rzekł pieszczotliwie: — Kiciuniu, chciałbym ci coś opowiedzieć, daj mi jednak słowo, że nie będziesz ani płakać, ani gderać, ani wyrzekać. Widzisz, serca ludzkie chodzą bardzo różnymi drogami, bo gdyby wszystkie na jednej się spotkały, panowałby tam niemiłosierny zamęt... Więc wysłuchasz cierpliwie? — Tak, synku. I wtedy doktor opowiedział całą historię Marysi, niczego nie ukrywając. Słowa padały mocne i gorące i sam Andrzej czuł, jak zrzuca z siebie jakiś od dawna gniotący go ciężar. I zobaczył też tak jasno, jak nigdy przedtem, wielką miłość Marysi i swoją własną. Kończył: — Dlatego, Kiciuniu, skoro tylko otrzymam rozwód, zabieram swoją maleńką i jedziemy tym razem na Kresy Wschodnie, do małego, głuchego miasteczka. I znów tam będę otwierał okna na świat, będziemy pracować i organizować razem, a ty, Kiciuniu, obsadzisz znowu ogródek różami. Będziemy sobie słuchać słowiczych koncertów i żabich rewii, będziemy w święto jeździć do kościoła małą bryczuszką, jak lubisz, prawda? Chcemy z Marysią zbierać plon ze swego zagonu. No i będziemy wszyscy razem, Kiciuniu, czekać na wnuka. Staruszka wzięła głowę syna w drżące, \trochę pożółkłe dłonie, i wyszeptała: — Może to właśnie będzie szczęście, Lusieńku. Tak, tak, nie można go nikomu ofiarowywać, człowiek musi sam je zdobyć. I zaraz nazajutrz wybrała się z wizytą do przyszłej synowej. Rominowa kryzys przetrwała szczęśliwie i wracała dość szybko do zdrowia. Oczywiście nie opuszczała jeszcze łóżka, ale któregoś dnia, gdy Niki czesała jej włosy, rzekła wolno: — Niki, choćbym nie wiem jak chciała, choćbym dała sobie rękę uciąć, nie wiem, jak pani podziękować za wszystko. Pani uratowała mi życie! Dawniej Niki burknęłaby coś niewyraźnie, teraz wobec tego przezroczystego kurczęcia, któremu ofiarowała miesiąc swojej swobody, miesiąc tęsknoty do maszynki, zdobyła się na coś innego. Pieszczotliwie dotknęła ustami skroni chorej i powiedziała: — A dziś przyjdzie pan inżynier. Oleńka chwilę milczała, a potem, ukrywszy twarz w poduszkach, wybuchnęła gwałtownym szlochaniem. — No, niech pani nie płacze, mała Biedroneczko. Zawsze mówiłam, że wszystko będzie dobrze. Pan już od paru dni jest w domu, ale doktor zabronił mówić, bo wzruszenie pani szkodzi. Okazało się, że pan inżynier jest całkiem czysty, więc przymknęli kogo innego. Teraz państwo sobie wyjedziecie na słoneczko, niech pani przestanie beczeć, a ja też już zacznę latać, latać! No, jeżeli pani w tej chwili nie uspokoi się, to zawinę w pled i wyrzucę na podwórko, i niech panią kominiarz porwie. — Nie mogę przestać, nie mogę, Niki. Jesteś kochana i taka dobra, i taka szlachetna. Żadna z moich tak zwanych przyjaciółek niewarta jest twego jednego pantofla. Czy ty i teraz nie chcesz zostać moją przyjaciółką? Czy nie chcesz być moją kochaną, kochaną siostrzyczką? I Niki nie odepchnęła wątłych, wyciągniętych do siebie ramion, ale objęła inżynierową i całując, rzekła wesołym, ale wzruszonym głosem: — Wszystko w porządku, Biedroneczko. Kiedy prasa rozniosła wiadomość o dowiedzionej niewinności inżyniera, do mieszkania Oleńki jęły napływać listy i bileciki, ale doktor zabronił wszelkich wizyt, a inżynier nie dawał żonie czytać serdecznych wynurzeń i usprawiedliwień znajomych. Nie chciał jej rozgoryczać. Tymczasem Juzer, który od Połońskiego wiedział o całej sprawie, knuł wraz z kilkoma przyjaciółmi niespodziankę dla pupilki. Poszedł na lotnisko z fachowcem, obejrzał na wpół zmontowany samolot. Była to sportowa awionetka. Wziął kosztorys brakujących części, a w kilka dni potem dwaj mechanicy wraz z Edwardem zamknęli się w hangarze. Edward promieniał. Wszystkie jego myśli skierowane były do Niki i tylko do niej. Zapomniał o kartach, zapomniał o dziewuszkach. Co też powie ten dragon w spódnicy, jak zobaczy swą maszynkę? Wreszcie któregoś wiosennego południa zmizerowana, ale zuchowata jak zwykle Niki zjawiła się na lotnisku. Obrzuciła z daleka swój hangar tęsknym wzrokiem i poszła witać się z mechanikami, którzy prawie wszyscy wylegli na plac, aby zobaczyć ulubienicę. — Coś długo pani nie było, aż miesiąc, a myśmy tu chodzili i czekali, kiedy się pani objawi. — Ano, chwyciło mnie, chorowałam! — Pewno pani dziś sobie polata. — Pewno. Jest jaka maszynka wolna? Tylko zdaje mi się, że ją zwalę. Odzwyczaiłam się. — Ehe! Wszystko pójdzie jak po maśle, a czemu to pani nie idzie do swojej maszynki? — A tak jakoś. — Śmiało, siniało, paniusiu, może tam akurat coś przybyło. Kręcą się tam dziś od rana. Niki spojrzała przerażonym niemal wzrokiem na zebranych, którzy z szerokimi, dobrodusznymi uśmiechami rozchodzili się z wolna. Pognała w stronę hangaru i z daleka ujrzała już majora Juzera, paru oficerów, paru cywilów. Z wnętrza budy mechanicy wytaszczali maszynkę. W kilku susach dopadła do niej i stanęła zadyszana. Samolot był gruntownie wyczyszczony, zmontowany, przybrany kwiatami i wstążką z napisem: „Jedynaczce pułku — ojcowie". I wtedy Niki poczuła, że dzieje się z nią coś dziwnego. Krew oblała ją purpurowym rumieńcem, serce zaczęło jakiś opętany taniec. Z trudnością wyszeptała, dotykając palcem śmigła: — To naprawdę moje? Edward, blady ze wzruszenia, skinął głową. Z dzikim krzykiem rzuciła się na szyję Juzerowi. — Tato, tato-Józek, nie mogę, nie mogę — i rozpłakała się jak każda pierwsza lepsza gęś. Wszystkich obecnych ogarnęło niezwykłe wzruszenie. Przypomnieli sobie, jak kiedyś urządzili maleńkiej choinkę na postoju w zapadłej wsi. Nie mieli wtedy nic prócz miłości i jak najlepszych chęci, a dziewczynka tak samo skakała koło drzewka, ozdobionego świeczkami. Pod choinką kiwał głową drewniany pajac, którego z uniesienia ściskała w drobnych ramionkach. Teraz, o, teraz... Zza węgła wychyliła się majorowa. — Przestań, Niki, chlipać, zmoczysz ojcu nowy mundur. Guziki zardzewieją. Oczywiście Niki postanowiła oblecieć „Jedynaczkę", bo z punktu tak ją nazwała, ale po namyśle zdecydowała: — Nie, poproszę instruktora i poćwiczę jeszcze na szkolnym. Mogłabym moją wysypać, dawno nie latałam. I wśród uśmiechów, pełnych serdeczności, na zalanej słońcem płaszczyźnie Niki wystartowała. Od tego dnia młoda lotniczka równo ze świtem zjawiała się na lotnisku, gdzie czekał na nią Edward. Milcząc wprawiał śinigło w ruch i Niki leciała. Teraz zaczęła próbować akrobatyki, która — choć bez wątpienia Edek widział już znacznie lepsze — przyprawiała go o dreszcz trwogi. Zbliżały się wakacje. Marysia miała z dziećmi jechać na wieś. W opuszczonym na dwa miesiące mieszkaniu postanowiła zostawić Niki. Jeden był tylko wielki kłopot. Przecież właściwie lotniczka nie miała z czego żyć, nie zarabiała, a za dumna była, by przyjąć ofiarowaną przez doktora i jego matkę pomoc. Póki mieszkała z Marysią, czuła, że zarabia sobie na życie. Teraz zostawał wprawdzie dach nad głową, ale powietrze to bardzo niepożywny pokarm. Trzeba pieniędzy... pieniędzy... Przecież stale nie będzie mieszkała z Marysią, choćby dlatego, że ta zaraz po wakacjach wychodzi za Połońskiego. Ale że w charakterze Niki nie leżało rozmyślanie nad przyszłością, machnęła przeto ręką i żyła chwilą. Teraz ostatnie grosze kładła w kupno benzyny. Któregoś dnia na lotnisku zjawiła się limuzyna pani Rominowej. Niki właśnie majstrowała coś koło swojej „Jedynaczki". Na widok przybyłej uśmiechnęła się radośnie i wyciągnęła brudną rękę, ale natychmiast cofnęła ją z przerażeniem, zerknąwszy na jasne rękawiczki Oleńki. — No, no, Niki, bez głupstw. Rękawiczki są do prania — zawołała piękna pani i objęła serdecznym uściskiem przyjaciółkę. — Przyjechaliśmy panią porwać — rzekł Romin. — Mnie, stąd? Na Boga! — Czekaj, wariacie. Przede wszystkim pozwól, że oddamy ci dług, Niki. — Jaki znowu dług? — Ten, który włożyłaś mi pod poduszkę, Niki. Pokojówka wszystko powiedziała mężowi. Utrzymywałaś mnie cały czas. Na szczęście mężowi zwrócono przyaresztowane pieniądze. Oto są twoje, Niki, kochanie. Za mądra jesteś, byś miała urządzać ceregiele z przyjęciem twej własności — mówiła Rominowa, kładąc do kieszeni kombinezonu paczkę banknotów. — A poza tym, ponieważ wyjeżdżamy z żoną dopiero w końcu lipca, a ona ogromnie do pani tęskni, przeto ośmielam się prosić panią, by zechciała zamieszkać u nas jako najmilszy, najdroższy gość — dorzucił inżynier. Niki milczała, ważąc w myśli pytanie, co na to powie Marysia, która przecież okazała jej tyle serca. — Ano! Właściwie dobrze byłoby tak. Tylko ja okropnie nie lubię być na utrzymaniu u kogoś to raz, a po drugie, Marysia pomyślałaby, że ją rzucam, ponieważ u niej mi się znudziło, zresztą jestem jej potrzebna. — Mnie też jesteś potrzebna, Niki. — Ale ją znałam pierwej niż ciebie, Biedroneczko. Jak Marysia wyjedzie, przyjdę na jakiś czas do ciebie. — Kochanie! — Zaraz „kochanie". Zrobię tak, bo mi będzie z tym wygodnie i już. Nie lubię się bawić w czułości. Myślę tylko o sobie. — No to właśnie bardzo ładnie, ale teraz może pani odstąpi raz od swej zasady i pojedzie z nami na spacer do Wilanowa, zgoda? — Mowy nie ma. Za jakąś godzinkę, dwie będzie burza i muszę lecieć. — Burza?" Dzień jak marzenie! Co ty pleciesz? — Zobaczycie! — I wybiera się pani w burzę pod niebo? — Właśnie. Błyskawice muszą ochrzcić „Jedynaczkę". Wichura musi ją ucałować. Linki mi zadzwonią pieśń o śmierci i zwycięstwie. Od strony lotniska wojskowego szedł Edward. Niki krzyknęła na niego i mówiła, zakładając okulary: — No, serwus, Biedroneczko. Mówiłam ci, że z takiej przyjaciółki niewiele będziesz miała pociechy. Zagrał motor. Rominowie zostali, śledząc z przejęciem oddalającą się awionetkę, która już lekko poderwała się z ziemi i leciała w słońce. — Ma kobieta tupet — mruknął Romin, kręcąc głową. — Oj, ma, aż się o nią boję. — Nie trzeba, proszę pani — wtrącił Edward z przemiłym uśmiechem — najwyżej maszynkę rozbije, jej nic się nie stanie. — Dlaczego? — Bo ona jest już taki herod. Właśnie niedawno skapotował jej szkolny samolot; myśleliśmy, że choć się wylęknie, ale gdzie tam! Wylazła zadowolona i zanosiła się od śmiechu. Teraz za tydzień ma egzamin przed komisją. Zapędzi wszystkich w kozi róg. Już ja to czuję — mówił z taką dumą, że Rominowie uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo. — No, a jak zda, to co uzyska? — Oficjalny tytuł lotniczki. Będzie mogła wozić pasażerów, stawać do zawodów, o tym przecież marzy. — Oby zdała! Życzymy jej tego jak najszczerzej. Do widzenia panu. Za godzinę istotnie rozszalała się burza. Rominowa była już w domu i przytulona do męża szeptała: — Co tam Niki robi? Boże drogi! Władeczku, zadzwoń na lotnisko. Pioruny waliły ostro jeden za drugim. Deszcz i wichura potrząsały w parkach liście i szarpały na strzępy puszyste koronki wiosennego kwiecia. Kiście bzu tłukły się o siebie jakby w przystępie szalonej rozpaczy. Lotnisko skrył mrok i tylko błyskawice siekły w ciemności jak razy ognistej szpicruty. Około godziny szóstej śród szumu deszczu i głuchego echa dalekich już grzmotów Edward wraz z kolegami, pełen lęku i gorączkowego wyczekiwania, usłyszał warkot maszyny. Wszyscy wylegli z hangarów. Niki okrążyła lotnisko i wśród owacyjnych krzyków wylądowała jak najprawidłowiej w świecie. — A pani znajomi mało telefonu nie rozbiją — śmiał się jeden z obecnych oficerów. — Złego diabli nie wezmą! — machała ręką i zwrócona do zachwyconych mechaników dodała: — Dajcie no, chłopy, fajkę. Za tydzień gazety rozniosły, że śród zdających egzamin lotników znajduje się żona doktora Połońskiego, a potem, że właśnie ta jedynaczka kursu zdała z najlepszym wynikiem, uzyskując prawo jazdy na liniach powietrznych jako pilotka komunikacyjna. Lato! Dni skwarne i duszne. Słońce obija się jak złotoskrzydły ptak między rozpalonymi murami miasta. Ludzie chodzą powoli po ocienionych stronach ulicy. Setki dzieciaków pławią się w rozkoszy dosytu ciepła. Tym, które nigdy nie widziały wsi, dobrze jest tak w kurzu i słońcu. Czasem jakaś piękna pani przemknie obok z naręczem kwiatów; lecą za nią wołając: — Pani, pani, daj kwiatka! A gdy dostaną, ostrożnie dotykają brudnymi rączynami wonnych płatków i śnią wtedy jakieś nie słyszane nigdy bajki. Coś, co gdzieś, kiedyś może być. Patrzą z przedziwną tęsknotą na świeżą purpurę maków lub szafir chabrów i kwiatek jest dla nich czymś znacznie droższym przez chwHę niż upragniona lalka. Potem kolorowa gwiazda blednie i kona w kurzu. Sen się prześnił. Dzieciarnia wraca do berka lub klipy. W biurach i magazynach tysiące serc śnią o wolności, o rozkoszy letniego dnia, spędzonego gdzieś ponad taflą wody na miękkim ścielisku traw. I Niki jest między tymi, których dusi tęsknota. Miasto ją przytłacza. Te gorące mury, ten brak przestrzeni, woń benzyny. Dnie całe lata na swojej maszynce, to znów wypożycza łódkę i płynie z biegiem Wisły. Dobija gdzieś w ustronne miejsce, skąd może ogarnąć wzrokiem fale zbóż i leży w słońcu półnaga, złotobrązowa i cicha. Często nie wraca na noc do domu. Uwiąże łódkę przy brzegu i zasypia, wsłuchana w granie polnej orkiestry. Marysia odjechała już z dziećmi na wieś. Za nią podążył doktor z matką. Połońska postanowiła bowiem osobiście rozmówić się z panią Jadwigą, Andrzej zaś chciał wystąpić w roli oficjalnego narzeczonego u opiekunów Marysi. Miał przy tym zamiar odwiedzić przyjaciela w Bezowie, no i sędziego. Rominowie także już wyjechali, zostawiając mieszkanie opiece Niki, która właściwie nie miała się gdzie podziać. Pieniądze jakoś bardzo szybko się rozpłynęły i młoda kobieta coraz częściej zastanawiała się, co robić, z czego żyć? Z czego wziąć na benzynę, na smary? Nikomu jednak, nawet Edwardowi, nie mówiła o swych kłopotach, zresztą sama się nimi zbytnio nie przejmowała. Dopiero gdy wydała ostatnią złotówkę, uczuła pewien niepokój. Krótko to jednak trwało i oto w dwa dni potem pracowała na dniówkę w jednym z ogrodów podmiejskich, od wschodu do zachodu słońca. Wracała potem do miasta na lotnisko i przewietrzała „Jedynaczkę". Edward widywał ją teraz rzadko i tęsknił do niej coraz gwałtowniej. Coraz dotkliwiej odczuwał brak towarzystwa Niki. Gdzież się podziały dni, w których mógł wciąż widzieć choćby z daleka smukłą, a silną postać? Jakoś mu obrzydły dziewczęta, obrzydła praca mechanika, choć było „niekuniecznie". Dbpiero gdy Niki wpadała na lotnisko, błyskały mu oczy radośnie, ale cóż? Odlatywała ze śmiechem i znów był sam. Stracił zwykłą żartobliwą pewność siebie. Dawniej widział, że Niki myśli o nim, że jest jej bliski, że uważa go za kogoś równego sobie. Teraz tak jakby odeszła, jakby już ktoś inny... Na myśl o tym chłopak zaciskał pięści i wreszcie któregoś dnia, gdy jak zwykle zadyszana wpadła na lotnisko, chwycił ją za ramiona i spytał: — Niki, powiedz mi, gdzie ty jesteś całymi dniami? Co robisz? Czy już i „Jedynaczka" przestała cię interesować? — A ciebie co to obchodzi? — Widać obchodzi. — To rychło w czas się pytasz. Nie wiesz, że powietrzem żyć nie można? Spytałeś się, czy po wyjeździe Marysi i Biedronki mam z czego żyć? To cię nie obchodziło, prawda? A ja latałam jak kot z pęcherzem, żeby gdzieś ręce zaczepić, bo inaczej diabli wezmą i mnie, i moją „Jedynaczkę". Stał pobladły i milczący, myśląc ze zgrozą: „Boże, jakiż ze mnie głupiec, jaki podlec!" — Nie rób miny trupa na urlopie. Mam już pracę, tylko powiadam ci, Edek, jak coś się nie zmieni, jak będzie mi wciąż upływał tak dzień za dniem jednostajnie, to chyba rozwalę „Jedynaczkę" razem ze swoim łbem. Potrząsnął głową rozpaczliwie. — Niki, żebym ci mógł oddać te dwa tysiące, żebymmógł. — Ale nie możesz i co tu gadać! — Słuchaj! Ja o tym dawno myślę, jesteś przecież już wolna. Niki, wyjdź za mnie. Jakoś razem damy sobie radę, a mnie jest tak źle bez ciebie! Popatrzyła na niego, a potem wybuchnęła śmiechem. — Źle beze mnie, jaki czuły! Nie wiesz, czy mnie jest źle bez ciebie, nie wiesz, czy dobrze by było z tobą. O nie, mały. Drugi raz nie dam się nabrać, nie wyjdę za nikogo. Wolę zdechnąć z głodu, ale wolna. Chcesz ze mną polecieć dzisiaj? — Nie. Chcę z tobą rozmawiać. — No, to bądź zdrów! Cały dzień wącham ziemię, chcę poczuć zapach księżyca i gwiazd. Nazajutrz Niki nie poszła do pracy. Wynajęła sobie łódkę i koło południa zatrzymała się przy jakiejś łące, z której skoszono trawę. W pobliskim zbożu tajemniczo a namiętnie grały świerszcze. Pszczoły nad łanem koniczyny huczały jak organy. Mdlały kwiaty i motyle ponad kwiatami w miłosnym uniesieniu. Niki wyciągnęła swoje długie, złote ciało nad brzegiem rzeki i spoglądała na białe, prawie nieruchome obłoczki. I wtedy przyszedł jej na myśl wiersz, który kiedyś czytał doktor o „Południcy", a Niki wierzyła i w południcę, i w boginki leśne. Wysoko w toni nieba śpiewał skowronek. Cichuteńko pluskała woda. „Południca, południca, jak to idzie?" — myślała Niki, zmarszczywszy brwi. I zdało się jej, że i skowronek, i woda, i świerszcze, i pszczoły ponad łanem koniczyny podpowiadały słowa, których nauczył ją Andrzej, a które teraz szumiały w młodej krwi kobiety. Letnie południe, senne, gorące ? Omdlałą ciszę złotem rozpyla. Ziemia miłośnie wpatrzona w słońce, Nabrzmiałych piersi grona rozchyla. Letnie południe, senne, gorące O tajemnicy szepce istnienia. Ziemia miłośnie wpatrzona w słońce Śpiewa potężną pieśń upojenia. Niki przeciągnęła się leniwie. Ciało jej przebiegł dreszcz. Zerwała wysokie źdźbło trawy i gryząc je, przypominała sobie dalej: Między chabry, między maki Południca się przewala, Głośnym śmiechem straszy ptaki, Usta żarzy, krew rozpala. Hejże, hejże, chłopcze młody. Dziewczę bujne, dziewczę hoże, Na radosne wzywam gody! Chodźcie kochać tu, we zboże, Tu nam zagra łan jak dzwony, Tu pachnące ślubne łoże. Rzucam w oczy mak czerwony, Chodźcie kochać tu, we zboże! Wysoko w podniebiu zagrał motor. Aeroplan płynął jak łabędź, tnący piersią szafirowe fale, a Niki leżała uśmiechnięta, z ustami nabrzmiałymi krwią. Tam, w górze maszyna i jej serce, i wszystkie nerwy grały rytmem pieśni miłosnej ziemi, która, zda się, szeptała do ucha Niki kusząco: Letnie południe, senne, gorące Płynie na skrzydłach złocistej ciszy, Ziemia pokornie wpatrzona w słońce, Jak wielkie serce miłością dyszy. Letnie południe, senne, gorące O tajemnicy szepce istnienia, A rozpalone, ogromne słońce W owoc dojrzały kwiaty zamienia. I z ust Niki wydarł się namiętny, triumfalny okrzyk. Wieczorem przytrzymała rękę Edwarda w swojej i rzekła tajemniczo: — Dziś jest pełnia. — No to co? — Masz trochę pieniędzy? — Och, tak. Kilkanaście złotych. — Wynajmiemy sobie łódkę i pojedziemy daleko, daleko, na całą noc. Serce mu dziwnie zadrgało. — Dobrze — odparł szeptem. I pojechali w noc, srebrzystymi skrzydłami kładącą się na wodzie. W powietrzu, na mlecznych tumanach księżyc kołysał ciszę. Łódka mknęła szybko. Młodzi nie zamienili ani słowa. Świat składał im do stóp wszystkie wonie, wszystkie czary letniej nocy. Wreszcie dopłynęli do małego lasku. — Tu możemy łódkę uwiązać — zdecydowała Niki. Weszli w lasek nieduży i dość rzadki, ale księżyc rozpylał się w nim migotliwym srebrem. Od strony pól wiał miękki i ciepły, upajający wiatr. Gdzieś z daleka dochodziło rechotanie żab. — Dobrze tu — szepnęła Niki. — Dobrze tu z tobą — odszepnął. Cisza, księżyc, leciutki chlupot wody. Młodzi utonęli w sobie oczyma. Powoli, bez tchu prawie, Edward wyciągnął ramię i objął nim kibić kobiety. Na twarz Niki padł słaby, spomiędzy drzew wychylony promyk i już tam został, Całując pieszczotliwie zamknięte oczy i rozchylone usta, czerwone, czerwone, och, jakie czerwone! I gdy nad nimi pochyliła się głowa chłopca, Niki miękko i sennie oplotła mu szyję ramieniem i szepnęła cichutko a może jej się tylko zdawało, że szepnęła: — Kochany! — Niki, moja Niki! Wrócili rano prosto na lotnisko. Była niedziela. Słońce cicho i jakby na palcach chodziło między hangarami. A oni dwoje siedzieli przed swoją budą. — Taki jestem szczęśliwy, Niki. To był coś cudownego. I gdyby przyszło jeszcze tysiąc podobnych nocy, tę jedną zapamiętam do końca życia, i ciebie, ciebie, Niki, nie mógłbym zapomnieć teraz. Widzisz, jakoś tak dotąd dni mi się plotły nijako, ot, byle zbyć. Ty wiesz, nie lubię myśleć, nie lubię zastanawiać się nad tym, co mi przynoszą godziny. Nigdy długo nie byłem wierny jednej dziewczynie, nigdy nie myślałem o małżeństwie, bo po co? Którą chciałem mieć, to i tak miałem, chciałem grać, no to lu! Ale od czasu, jak poznałem ciebie, jakoś mi tak było niewyraźnie, chociaż nigdy nie>przypuszczałem, że mogę się w tobie zakochać. Ty nawet w sukni zostałaś chłopcem. Ale raz, tam, szłaś na bal i zobaczyłem, że jesteś piękna, taka piękna, że nie można nawet marzyć o tym, by do ciebie wywalać gały jak do każdej innej. Potem, potem... boja wiem... Myślę, Niki, że miłość przychodzi jak błyskawica, jak oznaka burzy i potem się wszystko w człowieku kotłuje, przewala i nie ma już spokoju. J — Tak, i dla mnie miłość jest burzą. Ja nie mogę inaczej, nie umiem i dlatego nigdy za mąż nie wyjdę. Boję się tej ciszy, jaka potem może nastąpić. — Nawet za mnie, Niki, nie mogłabyś? — Nie! Jesteś najładniejszy, najmilszy ze wszystkich chłopców, jakich znam, ale tak wiecznie gruchać, wiecznie to jedno łóżko, to uczucie zależności... brr! — Pokazałaś mi, Niki, jakiś nowy, nieznany świat. Nie umiem określić, czy zły, czy dobry, wiem, że piękny. — No, jak piękny, to już dobrze. Chcesz dziś ze mną polatać? — Tak, i teraz już wiem, że człowiek, jeśli chce być szczęśliwy, musi mieć jakiś cel. — A pewno! I wiedz jeszcze jedno, że miłość do kobiety, lub odwrotnie, to jeszcze nie wszystko. Według mnie, to jest taka niedziela życia, prawda? — Może — odparł zadumany, pomyślał jednak, że pragnąłby z Niki mieć taką niedzielę zawsze, a potem dorzucił: — I ty się nigdy nie zmienisz, Niki? — Nie wiem. Przed wieczorem zerwał się silny wiatr, gnający przed sobą żałosne strzępy liści. Deszcz „posikiwał", według określenia Niki, która z Edwardem oliwiła „Jedynaczkę" po kilkugodzinnym locie. Z dala dudniły grzmoty. Nagle przed lotniskiem zagrała trąbka samochodu. Edward wyjrzał z hangaru. Jakaś męska postać kłusem niemal biegła w stronę dyrekcji* Nie zainteresował się tym i wrócił do Niki. — Nie masz ochoty na kino? — spytał. — Naturalnie, że mam. — No to idziemy. Ubrała się i wyszli razem. Tymczasem przed gmachem dyrekcji zebrało się kilku ludzi, rozmawiających z ożywieniem. — Wariat chyba poleci w nocy, w taką pogodę. — A to chłopa przyparło! Niki przystanęła. — A co się stało? — spytała. — Jeden gość koniecznie chce, by go zawieźć do Grudziądza zaraz, ale przecież w taką pogodę... Nie słuchała dalej, odwróciła głowę i rzekła do Edwarda: — Goń, szykuj maszynę, galopem! Energicznie weszła do kancelarii.'Zastała tam paru znajomych lotników i jakiegoś zdenerwowanego młodego człowieka. Wszyscy mieli niewyraźne miny. Podeszła do szefa. — Mogę wiedzieć, o co chodzi? — Widzi pani, narzeczoną tego pana spotkał wypadek. — Strzeliła do siebie, jest kona;'ąca... Muszę pojechać zaraz, za wszelką cenę, natychmiast, bo może być za późno. Każda minuta decyduje... Na Boga, panowie! — W taką pogodę nie możemy ryzykować, burza coraz gwałtowniejsza. — Trzeba być straceńcem. — My też mamy swoich bliskich. Niki spokojnie zwinęła sobie papierosa i spytała nieszczęśliwca: — No, a jakby pan nie dojechał? — Nie myślę o tym. Muszę jej powiedzieć, muszę zobaczyć, oddam cały majątek! — Nikt tu nie leci na pana majątek. Proszę za mną. — Jedzie pani? — zerwał się szef. — A dlaczego nie? — ruszyła ramionami i pół godziny potem, śród świstu wiatru i plusku bez przerwy spadających kropel, groźnie zawarczał motor „Jedynaczki". Niki była w swoim żywiole. Musiała walczyć, musiała przechytrzyć śmierć, krążącą w mroku, ukoronowaną błyskawicami. Musiała trzymać w garści serce maszyny i jej nerwy. Skrzydła „Jedynaczki" u swoich czuła ramion, stalowe linki zdały się jakoby jej własnymi żyłami. Musiała zwyciężyć, bo groźna i ciemna noc syciła płuca dziewczyny odurzającą wonią bezkresu, a ona tę woń umiłowała. I zwyciężyła. Wylądowała normalnie. W Grudziądzu była cały czas pogoda. Jedynie przed wieczorem popadał deszcz. Niki dopiero teraz poczuła głód i zmęczenie. Weszła więc do jakiejś restauracji w ogródku. Ponieważ nie miała z sobą żadnego płaszcza, tylko lotniczy kombinezon, więc pojawienie się jej w restauracji wywołało ogólną sensację. Nie przywykli tu ludzie do takich widoków. Młoda kobieta zajadała kiełbasę z kapustą, aż jej się uszy trzęsły i zdawała się nie widzieć setek oczu uparcie w nią wlepionych. Tymczasem do stolika jęli podchodzić oficerowie. Słyszeli o niej. Cieszą się, że mogą poznać osobiście młodą sławę. Telefonowano z warszawskiego lotniska, by otoczyć pupilkę opieką. Tych wszystkich relacji i zachwytów wysłuchiwała Niki z olimpijskim spokojem. Wypiła parę kieliszków wódki, zakurzyła swoją rybacką fajeczkę (używała jej tylko w uroczystych momentach), co znów było powodem niesamowitego zdziwienia gości, i bujając melancholijnie nogą, oznajmiła: — Może mi panowie wskażą, gdzie tu się można uczciwie wyspać. — O, mamy bardzo porządne hotele. — Hotele? Nie! To nie dla mnie. Zresztą nie mam grosza przy duszy. Jeżeli ktoś ma wolne łóżko, niech mi je wypożyczy na noc. Spojrzeli po sobie w niemym zdumieniu. Roześmiała się. — No, no! Przecież nie myślę o połowie łóżka, tylko o całym i wyłącznie dla siebie. — W takim razie, jeżeli pani łaskawa, proszę skorzystać z mego kawalerskiego pokoiku, ja się przytulę u kolegi — rzekł prędko młody ułan w obawie, by ktoś inny go nie ubiegł. — Rzeczywiście „pokoik", to stajnia, koleżanko. Jak deszcz pada, to my chłopca wędką przez okno wyciągamy. Ja mam luksus. Wszystkie wygody. — Aha! I bliźnięta przez ścianę, a początkującą primadonnę nad głową. Bliźnięta w dzień śpią, a w nocy odrabiają zaległości. Primadonna kładzie się późno, a zaczyna ćwiczyć razem ze wschodem słońca i skowronkiem. — No tak. Wolę wodę niż bliźnięta. Panie poruczniku, jestem pana gościem. — A, to my jesteśmy poszkodowani. — Wcale nie. Od was pożyczę forsy na tę kapustę. Możecie uregulować rachunek. Wyszła, otoczona całym sztabem rozbawionych oficerów. Kiedy rano o siódmej porucznik przyszedł pod drzwi zapytać, jak spała „dziewczynka z nieba", gospodyni oświadczyła mu: — Ta pani kazała oddać klucze i podziękować. Pokręcił głową i wszedł do pokoju zasmucony. Tak pragnął jeszcze zobaczyć śmiałą, śliczną kobietę, a tu nic... odjechała. Łóżko było zasłane i na nim duża, zabazgrana karta: Serwus, poruczniku. Spałam Jak królewna, ale pod komodą są myszy. Jak pan będzie generałem, odstąpię mu swoje łóżko. Niki Na warszawskim lotnisku zgotowano kobiecie owację, w której brali udział i wojskowi lotnicy. Niki trochę zaszumiało w głowie od pochwał i komplementów. Była bardzo szczęśliwa, ale ponad tym wzruszeniem górowała jedna, uparta myśl: „To wszystko jeszcze nic, to wszystko jeszcze nic!" I tegoż dnia udała się na długą konferencję z szefem lotniska. Wyszła mocno przygnębiona. Usiadła na skrzydle swej „Jedynaczki" i gryzła paznokcie z miną ponurą i zawziętą. Tak ją zastał Edward. — Co się stało, Niki? — Chodź tutaj. Objęła go za szyję i szeptała długo, długo. Coraz mocniejsze rumieńce biły jej na twarz, coraz goręcej lśniły oczy i jemu, i jej. — Tak! Tak, Niki. Zrobimy to! Tymczasem w parę dni później Niki otrzymała przekaz na tysiąc złotych i list. Szanowna Pani. Proszę przyjąć pieniądze jako słaby dowód wdzięczności za to, co Pani uczyniła dla mnie i dla ukochanej kobiety. Lotniczce pieniądze przydadzą się więcej niż kwiaty, prawda? Pasażer Do pracy w ogrodzie więcej nie poszła. Natomiast w jej hangarze zaczęły się dziać tajemnicze rzeczy, bo nikogo nie chciała tam wpuścić prócz Edwarda. Spędzali tam oboje całe noce. Niki godzinami prowadziła fachowe rozmowy z każdym z lotników niemal. Wypytywała o najbłahsze szczegóły lotów, prosiła, by jej opowiadali historie nieszczęśliwych wypadków i ich przyczyny. Jeżeli oblatywała swą „Jedynaczkę", czyniła to w czasie najgorszej pogody. — Co pani wyprawia, kobieto! Chce pani potrzaskać maszynę? — Nie. Chcę ją zahartować. — A gdzież się pani wybiera? — Na księżyc. — Hm! Dość odpowiedzialny lot. Proszę stamtąd o depeszę. — Przyślę na pewno, a czy to prawda, że porucznik Strzelecki zamierza przelecieć Atlantyk? — Ano, wybiera się. — On ma maszynkę tego typu co „Jedynaczka"? — Aha! No, ale „Jedynaczka" nie wytrzymałaby takiego spaceru. — A to czemu? — Przecież to tylko odnowiony gruchot. — A niech ją pan obejrzy. — Teraz? — Nie. Teraz nie, muszę ją elegancko wyczyścić. — Pani jest chyba jedyną lotniczką. która się tym zajmuje. — A kiedy wybiera się porucznik Strzelecki? Zdaje mi się, że to pan jest tam najważniejszym macherem. Mechanik stropił się. Właściwie nie wolno mu było nic opowiadać, ale Niki była przecież swoja kobieta i tak niewinnie pytała. — Ano, za jakiś tydzień, dwa, trzy. — A maszyna już całkiem gotowa? — Prawie. Tu nastąpił treściwy i fachowy wykład, którego Niki słuchała z zaciśniętymi z emocji zębami. Poczęstowała potem towarzysza papierosem i oddaliła się do swego hangaru. Przed wieczorem wysłała ekspresem list do Rominowej. Biedronko! Na litość Boga, potrzebuję paru tysięcy złotych. Możesz liczyć na mnie, że oddam w przeciągu miesiąca. Prędko, prędko przysyłaj. I w parę dni potem otrzymała odpowiedź: Niki najdroższa! Nie mam tyle na razie. Wiesz, gdzie schowałam biżuterię, zastaw ją, weź, ile ci potrzeba. Jestem zupełnie spokojna, że nie zginie, że pieniądze zużyjesz na coś szlachetnego. Twoja Biedronka I jeszcze dwa tygodnie hangar „Jedynaczki" był tajemniczo zamknięty. Któregoś dnia zajechał tam samochód ciężarowy i wyładowano zeń jakieś skrzynie. Śród lotników jęły krążyć różne gadki. — Co ona robi? Może konstruuje sama jakąś maszynkę? — Wybiera się na księżyc. — Ech, do takiej szalonej głowy wszystko podobne. Wreszcie w końcu sierpnia, w piękny i słoneczny poranek wytoczono „Jedynaczkę" przed hangar, a Niki podeszła do każdego z mechaników, podając mu rękę. Nigdy tego przedtem nie czyniła. Edward był trupioblady, ale uśmiechnięty; i on żegnał się ze wszystkimi. Nagle wpadł na niego kierownik: — A pan gdzie, dobrodzieju? W godzinach służbowych, co to za nowa moda?! — Panie szefie, znałem takiego jednego, co chciał zabronić i... — No i cóż? Cóż ty sobie kpiny stroisz, smarkaczu?! — Ano nic. Jemu też zabronili chodzić po ziemi, wygląda sobie spod pelerynki św. Piotra na lotnisko. Szef osłupiał, mechanicy zbaranieli, a Niki krzyknęła: — Wsiadaj prędko! — Nie pozwolę na to, co pani sobie myśli? — Zaraz, zaraz! Wlazła za Edwardem, któryś z młodszych puścił śmigło w ruch, zagrał motor. „Jedynaczka" ruszyła, za chwilę lekko oderwała się od ziemi i krążyła ponad lotniskiem. W pewnym momencie do stóp zdumionych całym zajściem ludzi upadła paczka. Rozwijali ją szybko, gorączkowo, nic! Papier jeden, drugi, dziesiąty. Wreszcie pudełko, wewnątrz kartka: Serwus Panowie! Wylądujemy w Ameryce. Życzcie nam szczęścia. Zapadło głuche milczenie, potem wybuch śmiechu. — A to kawalarka dopiero, tak nas nabrać! Na „Jedynaczce" przez Atlantyk... Ha, ha, ha! — A jeśli naprawdę? — Stuknij się, ośle, w głowę! Po prostu zakpiła z nas. — Mnie to jakoś nie sztymuje! Ostatnie tygodnie jakieś cudeńka wyczyniała z „Jedynaczką", bo ani razu nie leciała przecież. — No, no, za parę godzin wróci. O Atlantyku mowy nie ma. Ale wieść o tym kawale rozniosła się po całym lotnisku, a wkrótce po mieście. Niki wieczorem nie wróciła. Gazety wszczęły alarm. Dano znać wszystkim okrętom. Szukano zwariowanej pary na ziemi, na wodzie i pod niebem. Prasa robiła kokosy. Na wszystkie strony dźwięczały druty telegrafów. Tak, tak. Jest. Leci. Widziano ją na Niemcami. Zatrzymała się dla nabrania benzyny na jednym z lotnisk Francji, ale potem ślad zaginął. Połońscy byli właśnie wraz z Marysią w Bezowie. Przyjechał tu i sędzia. Kiciunia płakała. — Jaka ona tam była, to była, ale szkoda młodego życia. Obojga szaleńców szkoda. — Dodatek głosi, że widziano aeroplan nad wybrzeżem. — Tak, widziano wczoraj o piątej po południu. Kto wie, jakie tam teraz wichry biją im w twarz, kto wie, z jakim trudem wydziera się śmierci z ramion, by w końcu ulec, a może zginęli już oboje? Sędzia odparł melancholijnie: — Co ma wisieć, nie utonie, prawda, panno Marysiu? A ona, przechyliwszy nieco w bok słoneczną głowę, rzekła w zadumie: — Tam gdzieś, między obłokami a bezmierną głębią wody, pomocną dłoń może im podać tylko Bóg. Dlatego modlę się i za nią, i za brata. Zresztą śmierć nie będzie dla nich tak okrutna. Kochają się. — Jestem dziwnie spokojny, że wrócą, a ty co na to, przyjacielu? Gdzie Niki, gadaj! Taki oparł łapy o kolana doktora i szczekał zawzięcie prosto w twarz panu. Ale to nie był znak niepokoju. Przeciwnie. Szczekał i wywijał ogonem radośnie. — No, widzicie? Wszystko w porządku — rzekł doktor. Rominowa, która następnego dnia po wyjeździe Niki wróciła do Warszawy, biegała po mieszkaniu jak szalona. — I to ja jej pomogłam w tym szalonym postanowieniu! Ja sama! Och, jeżeli zginie... — A w czymże ty jej pomogłaś? — spytał inżynier. — Pożyczyłam jej pieniędzy — krzyknęła z płaczem. — Ty, a skąd? — Zastawiłam biżuterię. Bez twojej wiedzy, nie gniewaj się, wiedziałam, że nie masz takiej sumy, o jaką prosiła, nie chciałam ci nic mówić, ale teraz... W milczeniu bębnił palcami po stole. — Tak, tak..,Duża ofiara i z jej, i z twojej strony... no trudno — rzekł wreszcie. A ślepy Los chodził sobie po lasach i górach, w siedmiomilowych butach wędrował śród chmur i gwiazd i nową gotował niespodziankę, bo oto z Ameryki drugiego dnia późnym wieczorem przyszła wiadomość, że młoda para jest całkowicie zdrowa, że jedzie w eskorcie do Nowego Jorku, gdzie na bohaterów już czekają tłumy. Wszystkie gazety zapełniły się fotografiami obojga. Historia niesłychanego przelotu była tematem rozmów na ulicach, w restauracjach, w domach prywatnych. Lotnicy pili na cześć nieobecnych zwycięzców. A tyinczasem oni w Ameryce goszczeni byli jak udzielni książęta, obsypani podarunkami i dowodami sympatii, i setką propozycji. Jednak któregoś dnia, podczas bankietu, którym kolonia polska podejmowała lotniczkę, ta oświadczyła: — No, za parę dni jedziemy z powrotem. I nie pomogły żadne błagania ni perswazje. — Nie macie nic do gadania. Mogę tu przyjechać sto razy, jak mi się zechce, mogę nawet przyjść piechotą, ale teraz „córka pułku" musi osobiście złożyć raport swoim ojcom. Zaproponowano jej natychmiast posadę pilotki komunikacyjnej. — Dobrze. Proszę zarezerwować ją dla mnie. Za jakieś dwa miesiące tu wrócę, jeżeli mi nic innego nie przyjdzie do głowy. I znów rozjęczały się druty, prasa rozkrzyczała na alarm, zabiły wszystkie serca trwogą. Przeleci, czy nie przeleci? Czy nie rzuca wyzwania losowi nieopatrznie, po dziecinnemu? Ale oznaczonego dnia nieprzeliczone mrowie głów zaległo lotnisko. Od wczesnego ranka wartowały tłumy, by powitać kobietę, która stała się im tak droga, jak cząstka ich serca. Te wszystkie panie, które z niej szydziły, ci wszyscy panowie, którzy opowiadali na jej temat pieprzne anegdotki, teraz ze ściśniętymi trwogą krtaniami, wyczekiwali „dziewczynki z nieba". Tłumy... tłumy... tłumy. Hangar Niki tonie w kwiatach. Błyski galowych mundurów. Delegacje wszystkich pułków lotniczych. I wreszcie koło godziny szóstej po południu warkot motorów. Krzyk. Wrzask rozkołysanego oceanu ludzkiego! „Jedynaczka" wylądowała. Ciemna fala otoczyła i pochłonęła samolot. Niki znalazła się w ramionach lotników, za nią Edward. Nagle roześmiana kobieta podniosła rękę. Zaległa na moment cisza. — Małpa tanx została, tam w maszynce! — krzyknęła Niki. ..-.-. Śród huraganu oklasków i śmiechu wydobyto nieszczęsną, półżywą małpkę i doręczono Edwardowi. Naprzeciw Niki tymczasem kroczyli przedstawiciele lotnictwa z szefem na czele, cały szereg wyższych oficerów i przedstawicieli rządu. Młoda kobieta zsunęła się na ziemię, wyprężyła po wojskowemu i przykładając palce do czoła, rzekła uroczyście: — Niki Juzerówna, „córka pułku", wychowanka polskich żołnierzy, melduje swój powrót z wyprawy przez Atlantyk. W kilka dni potem Niki, obsypana zaszczytami, syta chwały i miłości, Niki, oczko w głowie Warszawy, siedziała z Edwardem przed hangarem i gryząc pestki z dyni, rzekła: — Edziu, dosyć mam tych uroczystości. Jeszcze ciepło, jedziemy w las. I po cichutku gdzieś wywędrowali. Po tygodniu wrócili zadowoleni, tryskający zdrowiem. I kiedyś, na kolacji u Rominów, podczas liczniejszego zebrania, Niki oświadczyła, patrząc ze śmiechem na Edwarda: — No, to wszystko bardzo ładnie, ale jedziemy do Ameryki. Biedronko, małpę zostawię ci na pocieszenie. — Coo? I znów „Jedynaczką"? Niki! Na Boga! Chcesz śmierci szukać? — Wcale nie „Jedynaczką". Teraz chcę zobaczyć, jak to się choruje na morską chorobę.