Rozdział V. Kurza historia W powiatowym, zapadłym miasteczku, byłym Troicku, a obecnie Stiekłowsku, Kostromskiej guberni, Stachłowskiego powiatu, na ganeczek domku na byłej Sobornej, a obecnie Personalnej ulicy, wyszła przewiązana chusteczką kobieta w szarej sukni z perkalowymi bukietami i rozpłakała się. Kobieta ta, wdowa po byłym sobornym protojereju byłego soboru, Drozdowa, płakała tak głośno, że wkrótce, z domku położonego przez ulicę, przez okienko wysunęła się babska głowa w puchowej chustce i zawołała: — Cóż ty, Stiepanowna, alboż jeszcze?… — Siedemnasta! — rozpływając się w łkaniach, odpowiedziała była Drozdowa. — Achti-ch-ti-ch — zaskowyczała i pokiwała głową baba w chustce: przecież, cóż to takiego? — Rozgniewał się Bóg, szczere słowo! Czyżbyż jednak zdechła?… — A ty spójrz, spójrz, Matrena — mruczała popadia, sapiąc głośno i ciężko: ty spójrz, co z nią się dzieje! Trzasnąła szara pochylająca się furteczka, babskie bose nogi zaczłapały po pełnych pyłu garbach ulicy, i mokra od łez popadia poprowadziła Matrenę do swego kurnika. Należy powiedzieć, że wdowa ojca protojereja Sawwatja Drozdowa, zmarłego w 26 roku skutkiem zmartwień antyreligijnych, nie opuściła rąk, a urządziła godną uwagi hodowlę kur. Zaledwie tylko wdowie interesy poszły w górę, nałożono na wdowę taki podatek, że hodowla kur omal nie została przerwaną, gdyby nie dobrzy ludzie. Nauczyli wdowę, ażeby złożyła władzom miejscowym deklarację o tym, że ona, wdowa, zakłada robotniczą kooperatywę hodowli kur. W skład kooperatywy weszła sama Drozdowa, wierna sługa jej Matreszka i głucha siostrzenica wdowy. Podatki nałożone na wdowę skasowano i hodowla kur rozkwitała o tyle, że w 2. roku u wdowy, na pełnym pyłu podwórku, otoczonym kurnikami, chodziło do 250 kur, w liczbie których były nawet kochinchinki. Wdowie jajka co niedziela ukazywały się na rynku w Stiekłowie, wdowimi jajkami handlowali w Tambowie, a zdawało się, że ukazywały się one i w szklannych witrynach magazynu byłego „ser i masło Czyczkina w Moskwie”. I oto siedemnasta według liczby od rana bramaputra, ulubiona czubatka, chodziła po podwórzu i wymiotowała. „Er… urł… urł… koko-ko” — wyprawiała czubatka i zataczała smutne oczy na słońce tak, jakby widziała je po raz ostatni. Przed dziobem kwoki w kucki wytańcowywał członek kooperatywy Matreszka z miseczką wody. — Czubatka, mileńka… cyp-cyp-cyp… napij się wody — błagała Matreszka i goniła dziób czubatki z miseczką, lecz czubatka pić nie chciała. Szeroko otwierała dziób, zadzierała głowę do góry… Potem zaczęła wymiotować krwią. — Panie Jezusie! — zawołał gość, klapnąwszy się po biodrach: cóż to takiego się robi? Sama czysta krew. Nigdy nie widziałam, żebym z miejsca nie zeszła, żeby kura, jak człowiek, cierpiała na żołądek. Były to ostatnie pożegnalne słowa dla biednej czubatki. Naraz przewróciła się na bok, bezradnie poruszyła pył dziobem i zamknęła oczy. Odwróciła się potem na plecy, obydwie nogi zadarła do góry i została nieruchomą. Basem zapłakała Matreszka, wylewając wodę z miseczki, i sama popadia — przewodniczący kooperatywy, a gość nachylił się do jej ucha i zaczął szeptać: — Stiepanowna, ziemię jeść będę, że kury twoje popsuli. Gdzież to widziane! Wszak takich kurzych chorób i nie ma! Twoje kury ktoś zaczarował! — Wrogowie życia mego! — zawołała popadia do nieba: cóż oni mnie ze świata chcą zgładzić? Na słowa jej odpowiedziało głośne pianie koguta i potem z kurnika wyrwał się jakoś bokiem, zupełnie jak awanturniczy pijak z piwiarni, obskubany chudy kogut. Zwierzęco wytrzeszczył na nie oczy, podreptał na miejscu, rozpostarł skrzydła, jak orzeł, lecz nigdzie nie odleciał, a począł biegać po podwórzu, w koło, jak koń na lince. Przy trzecim kole zatrzymał się i zemdliło go, potem zaczął charkać i chrypieć, napluł wokoło siebie krwawe plamy, przewrócił się i łapy jego wyciągnęły się ku słońcu jak maszty. Wycie kobiet rozbrzmiało na podwórzu. I w kurnikach odpowiedziało mu niespokojne gdakanie; klapanie i zamęt. — No, nie zepsuty? — zwycięsko spytał gość — wołaj ojca Sergieja, niech odprawia. O godz. szóstej wieczorem, kiedy słońce siedziało ognistą twarzą między twarzami młodych słoneczników, na podwórzu hodowli kur ojciec Siergiej, proboszcz cerkwi sobornej, ukończywszy nabożeństwo, wyłaził z epitrachili. Ciekawe głowy ludzi sterczały nad starym parkanem i w jego szczelinach. Żałośliwa popadia, ucałowawszy krzyż, gęsto zmoczyła kanarkowy porwany rubel łzami i wręczyła go ojcu Siergiejowi, na co ten, wzdychając, zauważył, że to z powodu tego, że oto, widać, Bóg rozgniewał się na nas. Potem tłum z ulicy rozszedł się, że zaś kury wcześnie kładą się spać, to nikt i nie wiedział, że u sąsiada popadii Drozdowej w kurniku zdechły od razu trzy kury i kogut. Wymiotowały tak samo, jak i drozdowskie kury, lecz tylko śmierć zaszła w zamkniętym kurniku i cicho. Kogut zwalił się z grzędy na dół głową i w takiej pozycji skończył. Co zaś dotyczy kur wdowy, to do wieczora w kurnikach było martwo i cicho, leżały stosami zesztywniałe ptaki. Rano miasto wstało, jak gromem rażone, dlatego że historia przybrała rozmiary dziwne i potworne. Na Personalnej ul., do południa, pozostały przy życiu tylko trzy kury, w ostatnim z brzega domku, gdzie zajmował mieszkanie powiatowy fininspektor, lecz i te zdechły do godziny pierwszej w południe. A pod wieczór w miasteczku Stiekłowskie huczało i kipiało, jak w ulu, i toczyło się przez nie groźne słowo „mór”. Nazwisko Drozdowej dostało się do miejscowej gazety „Czerwony Bojownik” w artykule pod tytułem: „Czyżbyż kurza dżuma?”, a stamtąd przedostało się do Moskwy. * Życie profesora Piersikowa przybrało zabarwienie dziwne, niespokojne i niepokojące. Jednym słowem, pracować w takich warunkach było wprost niemożebne. Na drugi dzień po tym, gdy się pozbył Alfreda Brońskiego, zmuszony był wyłączyć u siebie w gabinecie w instytucie telefon, zdejmując słuchawkę, a wieczorem, przejeżdżając tramwajem, przez Ochotnyj Riad, zobaczył profesor samego siebie na dachu olbrzymiego domu z czarnym napisem „Gazeta Robotnicza”. On, profesor, kurcząc się i zieleniejąc i migając, właził do landa taksówki, a za nim, czepiając się rękawa, właziła kula mechaniczna w kołdrze. Profesor na dachu, na białym ekranie, zakrywał się pięściami przed fioletowym promieniem. Potem wyskoczył ognisty napis: „Profesor Piersikow, jadący autem, udziela objaśnień naszemu znakomitemu reporterowi kapitanowi Stiepanowowi”. I rzeczywiście: obok cerkwi Chrystusa, przez Wołchonkę, przemknął trzęsący się samochód i w nim mocował się profesor, i fizjognomia jego była jak u osaczonego przez obławę wilka. — To jacyś diabli, a nie ludzie — przez zęby zamruczał zoolog i przejechał. Tegoż dnia wieczorem, powróciwszy do siebie na Preczystienkę, zoolog otrzymał od gospodyni, Marii Stiepanowny, 17 notatek z numerami telefonów, które dzwoniły do niego w czasie jego nieobecności, i słowne zapewnienie Marii Stiepanowny, że się zamęczyła. Profesor chciał podrzeć notatki, lecz zatrzymał się, gdyż przy jednym z numerów zauważył przypisek: „Komisarz ludowy ochrony zdrowia”. O godz. 10 i 1/4 tegoż wieczoru rozległ się dzwonek i profesor zmuszony był rozmawiać z pewnym w olśniewającym ubraniu obywatelem. Przyjął go profesor dzięki biletowi wizytowemu, na którym było zamieszczone (bez imienia i nazwiska): „Pełnomocny szef oddziałów handlowych przedstawicielstw zagranicznych przy Republice Sowietów”. — Diabli by go wzięli — zaryczał Piersikow, rzucił na zielone sukno lupę i jakieś diagramy i rzekł do Marii Stiepanowny: — Poproście go tutaj, do gabinetu, tego samego pełnomocnika. — Czym mogę służyć? — spytał Piersikow takim tonem, że szefa trochę dreszcz przejął. Piersikow przesunął okulary z nosa na czoło, potem z powrotem i przyjrzał się gościowi. Ten cały świecił się od lakieru i klejnotów i w prawym oku jego siedział monokl. „Jaka wstrętna roża”, dlaczegoś pomyślał Piersikow. Zaczął gość z daleka, gdyż przede wszystkim poprosił o pozwolenie zapalenia cygara, wskutek czego Piersikow z wielką niechęcią poprosił go, ażeby usiadł. Dalej gość wygłosił długie przeprosiny z tego powodu, że przyszedł późno: „lecz… pana profesora nie można w dzień w żaden sposób złap… hi-hi… pardon… zastać” (gość, śmiejąc się, łkał jak hiena). — Tak, jestem zajęty! — tak krótko odpowiedział Piersikow, że dreszcz po raz wtóry wstrząsnął gościem. — Mimo to jednak pozwoliłem sobie niepokoić znakomitego uczonego: czas — to pieniądz, jak się mówi… cygaro nie przeszkadza profesorowi?… — Mur — mur — mur — odpowiedział Piersikow. Pozwolił. — Profesor — wszak wynalazł promień życia?… — Zlituj się pan, jakiego tam życia?! To wymysły gazeciarzy? — ożywił się Piersikow. — Ah, nie, hi-hi-he… on znakomicie rozumie tą skromność, która stanowi prawdziwą ozdobę wszystkich prawdziwych uczonych… o czymżeż mówić… Dziś są depesze… W miastach światowych, jak to: Warszawie i Rydze już wszystko wiadomo odnośnie promienia. Nazwisko prof. Piersikowa powtarza świat cały… Cały świat śledzi pracę prof. Piersikowa z zapartym oddechem… Lecz wszystkim znakomicie wiadomo, jak ciężką jest sytuacja uczonych w Rosji sowieckiej. Entre nous soit dit… Nie ma tu nikogo obcego?… Och, tu nie umieją ocenić pracy naukowej, tak więc on chciałby porozmawiać z profesorem… Pewne zagraniczne mocarstwo proponuje profesorowi Piersikowowi zupełnie bezinteresowną pomoc w jego pracach laboratoryjnych. Po co tu rzucać perły, jak się mówi w Piśmie Świętym. Mocarstwu wiadomo, jak ciężko było profesorowi w 19. i 20. roku podczas tej hi-hi… rewolucji. No, rozumie się, surowa tajemnica… profesor obznajomi mocarstwo z wynikami pracy, a ono za to sfinansuje profesora. Wszak zbudował kamerę, oto ciekawe by było poznajomić się z planami tej kamery… I tu gość wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki paczkę białośnieżnych banknotów… — Jakieś tam głupstwo, 5. 000 rb. na przykład, zadatku profesor może otrzymać w tej chwili…. i pokwitowania nie potrzeba… profesor nawet obrazi pełnomocnika szefa handlowego, jeżeli zacznie mówić o pokwitowaniu. — Precz!!! — wrzasnął naraz Piersikow tak strasznie, że pianino w salonie wydało dźwięk w klawiszach wiolinowych. Gość zniknął tak, że drżący z wściekłości Piersikow po minucie i sam już wątpił, czy był tu on, czy też jest to halucynacja. — Jego kalosze?! — wył po chwili Piersikow w przedpokoju. — Oni zapomnieli — odpowiedziała drżąca Maria Stiepanowna. — Wyrzucić je precz!… — Gdzie ja je wyrzucę. Oni przyjdą po nie. — Oddać je do komitetu domowego. Za pokwitowaniem. Żeby nie było nawet i duchu tych kaloszy! Do komitetu! Niech przyjmą szpiegowskie kalosze. Maria Stiepanowna, żegnając się, zabrała wspaniale skórzane kalosze i wyniosła je na schody kuchenne. Tam postawiła za drzwiami, a potem schowała kalosze do spiżarki. — Oddaliście? — szalał Piersikow. — Oddałam. — Pokwitowanie mnie. — Tak, Włodzimierzu Ipatiewiczu. Tylko że przewodniczący pisać nie umie!… — W tej. Sekundzie. Ażeby. Było. Pokwitowanie. Niech za niego jakikolwiek piśmienny sukinsyn się podpisze. Maria Stiepanowna tylko pokręciła głową, wyszła i po kwandransie wróciła z pokwitowaniem: „Otrzymano w darze od prof. Piersikowa 1 (jedną) paczkę. Kolesow”. — A to co? — Żeton. Piersikow żeton podeptał nogami, a pokwitowanie schował pod przycisk. Potem myśl jakaś ogarnęła jego spadziste czoło. Podbiegł do telefonu, wydzwonił Pankrata w instytucie i spytał go: „czy wszystko pomyślnie w instytucie?” Pankrat zaryczał coś takiego przez słuchawkę, z czego można było zrozumieć, że, zdaniem jego, wszystko pomyślnie. Lecz Piersikow uspokoił się tylko na jedną chwilę. Nachmurzony, przyczepił się do telefonu i zaczął mówić do słuchawki co następuje: — Dajcie mi tą, jak tam, Łubiankę. Merci… Komu tam z was należy powiedzieć… do mnie tu jacyś podejrzani osobnicy w kaloszach chodzą, tak… Profesor IV uniwersytetu Piersikow… Słuchawka naraz ostro przerwała rozmowę. Piersikow odszedł, mrucząc przez zęby jakieś wymysły. — Będzie pan pić herbatę, Włodzimierzu Ipatiewiczu? — nieśmiało spytała się Maria Stiepanowna, zaglądając do gabinetu. — Nie będę pić żadnej herbaty… mur-mur-mur, i niech diabli ich wezmą… jakby się wściekli, wszystko jedno. Punktualnie po dziesięciu minutach profesor przyjmował w swoim gabinecie nowych gości. Jeden z nich przyjemny, okrągły i bardzo grzeczny, był w skromnym, wojskowym khaki frenchu i rajtuzach. Na nosie jego siedziały, jak kryształowy motylek, binokle. W ogóle przypominał aniołka w butach lakierowanych. Drugi, niziutki, strasznie ponury, był po cywilnemu, lecz ubranie cywilne siedziało na nim tak zupełnie, jakby go krępowało. Trzeci gość zachowywał się szczególnie, nie wszedł do gabinetu profesora, a pozostał w na wpół ciemnym przedpokoju. Przy tym oświetlony i zaciągnięty strumieniami dymu tytoniowego gabinet był mu na wskroś widoczny. Na twarzy tego trzeciego, który był również po cywilnemu, widniały ciemne binokle. Dwaj w gabinecie w zupełności zamęczyli profesora Piersikowa, przyglądając się biletowi wizytowemu, rozpytując o pięć tysięcy i zmuszając do opisywania powierzchowności gościa. — Diabli go wiedzą — bębnił Piersikow; no, wstrętna fizjognotnia. Degenerat. — A czy nie miał szklannego oka? — spytał malutki ochrypłym głosem. — A diabeł go wie. Nie, zresztą, nie szklanne, biegające oczy. — Rubinsztein? — pytająco i cicho zwrócił się anioł do cywilnego malutkiego. Lecz ten pochmurnie i przeczące pokręcił głową. — Rubinsztein nie da bez kwitu, w żadnym razie — zamruczał ten: to nie rubinszteinowska robota. Tu ktoś znaczniejszy. Historia o kaloszach wywołała wybuch najżywszego zainteresowania ze strony gości. Anioł powiedział przez telefon do kantoru zarządu domowego tylko kilka słów: „Państwowy urząd polityczny wzywa w tej chwili sekretarza domkomu Kolesowa do mieszkania profesora Piersikowa z kaloszami”, i Kolesow natychmiast, blady, zjawił się w gabinecie, trzymając w ręku kalosze. — Wasieńka! — nie głośno zawołał anioł na tego, który siedział w przedpokoju. Ten powoli wstał i zupełnie jakby rozkręcony powlókł się do gabinetu. Ciemne szkła zupełnie pochłonęły jego oczy. — No? — spytał lakonicznie i sennie. — Kalosze. Ciemne oczy prześlizgnęły się po kaloszach i przy tym Piersikowowi wydało się, że spod szkieł, na jedno mgnienie, błysnęły wcale nie senne, a przeciwnie, zdumiewająco kłujące oczy. Lecz momentalnie zgasły. — No, Wasieńka? Ten, którego nazywali Wasieńką, odpowiedział powolnym głosem: — No, cóż tu no. Kalosze Pielenżkowskiego. Natychmiast skarbiec domowy został pozbawiony podarunku profesora Piersikowa. Kalosze znikły w papierze gazetowym. Nadzwyczaj uradowany anioł we frenchu wstał i zaczął ściskać rękę profesorowi, i nawet wygłosił malutką mówkę, treść której stanowiło zasadniczo co następuje: przynosi to zaszczyt profesorowi… Profesor może być spokojny… więcej nikt go niepokoić nie będzie ani w instytucie, ani w domu… środki będą zarządzone, kamery jego w najzupełniejszym bezpieczeństwie… — A czy by nie można, ażebyście wy reporterów rozstrzeliwali? — spytał Piersikow, patrząc ponad okularami. Pytanie to rozweseliło nadzwyczajnie gości. Nie tylko ponury malutki, ale nawet i ten w ciemnych binoklach uśmiechnął się w przedpokoju. Anioł, błyszcząc i promieniejąc, objaśniał, że to niemożliwe. — A co to za kanalia była u mnie? Tu wszyscy przestali się uśmiechać i anioł odpowiedział wymijająco, że to tak, jakiekolwiek drobny aferzysta, nie warto zwracać uwagi… mimo to jednak usilnie prosi obywatela profesora o zachowanie w tajemnicy tego, co zaszło dziś wieczór, i goście wyszli. Piersikow powrócił do gabinetu, do wykresów, lecz zająć się pracą mimo wszystko mu się nie udało. Telefon wyrzucił świecący krążek i kobiecy głos zaproponował profesorowi, że jeżeli życzy sobie ożenić się w wdową interesującą i namiętną, mieszkanie z siedmiu pokoi. Piersikow zawył do słuchawki: — Radzę pani leczyć się u profesora Rossolimo… — i otrzymał drugi dzwonek. Tu Piersikow cokolwiek ochlapł, gdyż osoba, dostatecznie znana, dzwoniła z Kremla, długo i z zainteresowaniem dopytywała się Piersikowa o jego pracę i wyraziła życzenie odwiedzenia laboratorium. Odszedłszy od telefonu, Piersikow wytarł czoło i zdjął słuchawkę. Wtedy w mieszkaniu na górze zagrzmiały straszne trąby i pomknęły skargi Walkirii — radioodbiornik u dyrektora trustu sukiennego przyjmował koncert wagnerowski w Wielkim teatrze. Piersikow przy wyciu i grzmotach, sypiących się z sufitu, oznajmił Marii Stiepanawnie, że odda dyrektora do sądu, że mu połamie ten jego odbiornik, że wyjedzie z Moskwy do diablej matki, dlatego że, widocznie, wzięto sobie za cel wysiedlenie go stąd. Rozbił lupę i położył się spać w gabinecie na otomanie i zasnął przy delikatnych dźwiękach klawiszy znakomitego pianisty, dobiegających z Wielkiego teatru. Niespodzianki ciągnęły się i następnego dnia. Przyjechawszy tramwajem do instytutu, Piersikow spotkał na ganku nieznanego mu obywatela w modnym zielonym meloniku. Ten uważnie obejrzał Piersikowa, lecz nie zwracał się do niego z żadnymi zapytaniami i dlatego Piersikow zniósł go. Lecz w przedsionku instytutu, oprócz roztargnionego Pankrata, na spotkanie Piersikowa wstał drugi melonik i uprzejmie go przywitał: — Jak się pan ma, obywatelu profesorze? — Co pan sobie życzy? — spytał strasznie Piersikow, zrywając przy pomocy Pankrata palto z siebie. Lecz melonik szybko uspokoił Piersikowa, najczulszym głosem szepnąwszy, że profesor na próżno niepokoi się. On, melonik, właśnie po to tu się i znajduje, ażeby wybawić profesora od wszelkich uprzykszonych gości… że profesor może być spokojny nie tylko o drzwi gabinetu, ale i o okna. Potem nieznajomy odwrócił na chwilę wyłóg marynarki i pokazał profesorowi jakiś znaczek. — Hm… jednakże u was zdrowo postawione są sprawy — mruknął profesor i dodał naiwnie: a co wy tu jeść będziecie?… Na to melonik uśmiechnął się i wyjaśnił, że go będą zmieniać. Trzy dni potem minęły wspaniale. Odwiedzali profesora dwukrotnie z Kremla, i jeden raz byli studenci, których Piersikow egzaminował. Studenci poobcinali się co do jednego, i z twarzy ich widać było, że teraz już Piersikow wzbudza w nich po prostu lęk przesądny. — Idźcie na konduktorów!… Wy nie możecie zajmować się zoologią — dobiegało z gabinetu. — Surowy? — dopytywał się melonik Pankrata. — Uh — nie daj Boże — odpowiedział Pankrat — jeżeli którykolwiek zda, wychodzi gołąbek z gabinetu i chwieje się. Siedem potów na niego uderzy. I zaraz do piwiarni. Przy wszystkich tych sprawach profesor i nie zauważył trzech dni, lecz na czwarty wrócono go znów do życia realnego, a powodem tego był cienki i piskliwy głos z ulicy. — Włodzimierzu Ipatiewiczu! — zawołał głos przez otwarte okno z ulicy Hercena. Głosowi udało się: Piersikow zbyt się przemęczył w ostatnich dniach. W tej chwili akurat odpoczywał, leniwie, osłabiony, patrzał oczyma w cerwonych obwódkach i palił, siedząc w fotelu. Więcej nie mógł. I dlatego nawet z pewną ciekawością wyjrzał przez okno i zobaczył na trotuarze Alfreda Brońskiego. Profesor od razu poznał utytułowanego posiadacza biletu po śpiczastym kapeluszu i block-notesie. Brońskij czule i z szacunkiem pokłonił się oknu. — Ach, to pan? — spytał profesor. Brakło mu wprost sił rozgniewać się i nawet wydało mu się ciekawym, co takiego będzie dalej. Zakryty oknem, czuł się bezpiecznym przed Alfredem. Niezmienny melonik na ulicy natychmiast zwrócił ucho ku Brońskiemu. Najmilszy uśmiech zakwitł na twarzy tego. — Parę minutek, drogi profesorze — przemówił Brońskij, natężając głos z trotuaru: — i tylko jedno pytańko i czysto zoologiczne. Pozwoli pan sobie zadać? — Niech pan zadaje — lakonicznie i ironicznie odpowiedział Piersikow i pomyślał: „jednak w tym szubrawcze jest coś amerykańskiego”. — Co pan powie co do kur, drogi profesorze? — krzyknął Brońskij, złożywszy dłonie jak tubę. Piersikow zdumiał się. Usiadł na desce okiennej, potem zlazł, nacisnął guzik i zawołał, wskazując palcem na okno: — Pankrat, wpuść tego z trotuaru. Kiedy Brońskij zjawił się w gabinecie, Piersikow na tyle okazał swą uprzejmość, że warknął do niego: niech pan siada! I Brońskij, uśmiechając się z zachwytem, usiadł na taborecie ze śrubą. — Niech pan mi objaśni, proszę bardzo — przemówił Piersikow: pan pisze tam, w tych waszych gazetach? — Tak jest — z szacunkiem odpowiedział Alfred. — I oto dla mnie jest niezrozumiałe, jak pan może pisać, jeżeli pan nie umie nawet mówić po rusku. Co to za „parę minutek” i „co do kur”? Pan, prawdopodobnie chciał spytać „o kurach”? Brońskij z przymusem i szacunkiem roześmiał się: — Walentyn Piotrowicz poprawia. — Kto to taki Walentyn Piotrowicz? — Kierownik działu literackiego. — No, pięknie. Zresztą nie jestem filologiem. Na bok waszego Piotrowicza. Co właściwie chce pan wiedzieć o kurach? — W ogóle wszystko, co pan powie, profesorze. Tu Brońskij uzbroił się w ołówek. Zwycięskie iskry błysnęły w oczach Piersikowa. — Pan na próżno zwrócił się do mnie, nie jestem specjalistą od pierzastych. Lepiej by było panu zwrócić się do Jemieljana Iwanowicza Portugałowa w I uniwersytecie. Ja osobiście wiem bardzo mało… Brońskij uśmiechnął się z zachwytem, dając do zrozumienia, że zrozumiał żart drogiego profesora. „Żart — mało!” — nakreślił w block-notesie. — Zresztą, o ile tylko to pana interesuje, proszę bardzo. Kury, czyli grzebiące… gatunek ptaków z oddziału kurzych. Z rodziny bażancich… — przemówił Piersikow donośnym głosem i patrząc nie na Brońskiego, a gdzieś w dal, gdzie przed nim domyśleć się było można tysięcy ludzi… — z rodziny bażancich… fasianide… Wyobrażają z siebie ptaki z mięsisto-skórzanym grzebieniem i dwoma woreczkami pod dolną szczęką… hm… chociaż zresztą bywa i jeden w środku podbródka… No, cóż jeszcze. Skrzydła krótkie i zaokrąglone… Ogon średniej długości, cokolwiek stopniowany, a nawet, powiedziałbym, podobny do strzechy, pióra środkowe wygięte w kształcie sierpu… Pankrat… przynieś z gabinetu modeli model Nr. 705, kogut w przekroju… zresztą, panu to niepotrzebne? Pankrat, nie przynoś modelu… Powtarzam panu, nie jestem specjalistą, niech pan idzie do Portugałowa. No, ja osobiście znam 6 gatunków dziko żyjących kur… hm… Portugałow zna ich więcej… w Indiach i na Malajskim archipelagu. Na przykład, kogut Bankiwski, albo Kaziutu, przebywa na przedgórzach Himalai, w całych Indiach, w Assamie, w Birmie… Kogut z ogonem w ksztacie wideł lub Gallus Varius na Lomboku, Sumbawie i Flores. A na wyspie Jawie przebywa godzien uwagi kogut Gallus Eneus, na południo-wschodzie Indii mogę panu polecić bardzo pięknego koguta Sonneratha… Pokażę panu potem rysunek. Co się zaś dotyczy Cejlonu, to na nim spotykamy koguta Stanley, więcej nigdzie on nie przebywa. Brońskij siedział z wytrzeszczonymi oczyma i smarował. — Powiedzieć panu cośkolwiek jeszcze? — Chciałbym cośkolwiek dowiedzieć się co do chorób kurzych — cichutko szepnął Alfred. — Hm, nie jestem specjalistą… pan by się Portugałowa spytał… No, soliter, ssące robaki, świerzbiący kleszcz, żelaźnica, ptasi klesz, wesz kurza albo puchojad, pchły, cholera kurza, grypowo-dyfterytowe zapalenie błon śluzowych. Pneumonomikoz, tuberkuloza, kurze parchy… czy mało, co może być… (iskry biegły w oczach Piersikowa)… zatrucie, na przykład wścieklizną, opuchlizny, choroba angielska, żółtaczka, reumatyzm, grzybek Achorion Scherlajni… bardzo ciekawa choroba. Przy zachorowaniu na niego na grzebieniu tworzą się malutkie plamy, podobne do pleśni… Brońskij wytarł pot z czoła kolorową chustką do nosa. — A jaka jest, zdaniem pana, profesorze, przyczyna obecnej katastrofy?… — Jakiej katastrofy? — Jak to, czyżbyż pan nie czytał, profesorze? — zdumiał się Brońskij i wyciągnął z portfelu zmięty arkusz gazety „Izwiestii”. — Nie czytam gazet — odpowiedział Piersikow i nachmurzył się. — Lecz dlaczego, profesorze? — delikatnie spytał Alfred, — Dlatego, że głupstwa jakieś tam piszą — bez namysłu odpowiedział Piersikow. — Lecz jakżeż, profesorze? — miękko szepnął Brońskij i rozwinął arkusz. — Co takiego? — spytał Piersikow i nawet wstał z miejsca. Teraz iskry zaskakały w oczach Brońskiego. Podkreślił ostrym, lakierowanym palcem nieprawdopodobnej wielkości tytuł przez całą stronę gazety: „Dżuma kurza w Republice”. — Co? — spytał Piersikow, zsuwając na czoło okulary.