Kiedy myślę o swoim związku, odczuwam przede wszystkim wdzięczność. Po wyjściu z kina rozmawiam z Nim o pozornej różnorodności etnicznej w nowym Spidermanie. Mając więcej gotówki, od razu biegnę do Krytyki Politycznej, a później chwalę Mu się nowymi książkami o populizmie, ekologii, etyce i eksperymentach społecznych, na które już od dawna nie mam miejsca na półkach. Czytając, co chwila przerywam Mu granie, żeby opowiadać o nowych, ekscytujących myślach, które nachodzą mnie w trakcie lektury. A później razem idziemy na protest, żeby bronić praworządności w naszym kraju. Są jednak takie dni, kiedy musimy opuścić swoje bezpieczne gniazdko. Spotkać się z innymi ludźmi, do których docierają zupełnie inne newsy. Których bańka informacyjna i lista rzeczy „ważnych” zupełnie różni się od naszej. To wtedy słyszę, że mój chłopak jest strasznie poszkodowany. Trafiła mu się feministka, co nie je mięsa, każe segregować śmieci, nie toleruje, kiedy ktoś używa przy niej słowa „pedał” i jeszcze nie ma do siebie dystansu. Wdaje się w dyskusje o kwestiach, które zupełnie jej nie dotyczą. Bo co ją obchodzą Żydzi, uchodźcy, osoby LGBT? A tak w ogóle, to gdyby była taką silną i niezależną kobietą, to ten cały feminizm w ogóle nie byłby jej potrzebny. Nigdy nie miałam postawy walczącej. Nie starałam się przeciągnąć ludzi na siłę na swoją stronę. Jest dla mnie zupełnie ok, że ktoś je przy mnie mięso, opowiada o swojej wierze, mówi o swoich lękach wobec przyjmowania uchodźców czy nie chce utożsamiać się ze słowem „feminizm”. O wiele ważniejsze od udowodnienia swojej racji jest dla mnie porozumienie z tą drugą osobą. Często w takich dyskusjach pada magiczne zdanie „Paulina, ale nie uważasz, że trochę przesadzasz? Że nie jest tak źle? Że brakuje Ci do tego wszystkiego dystansu?„. Też się nad tym zastanawiam. Ilekroć przeczytam albo usłyszę wypowiedź, w której z pełnym przekonaniem ktoś twierdzi, że rasizm, seksizm, homofobia czy islamofobia nie istnieją, muszę się bardzo pilnować. Czasem daję się na chwilę uwieść „kobiecym blogerkom”, które nazywają feminizm głupotą i widzą w nim dyskryminację na własne życzenie. Na moment przyznaję rację tym wszystkim osobom, które nazywają postulowanie o więcej „kolorowych” postaci w „Wiedźminie” robieniem gównoburzy. Łapię się na myśli, że obcokrajowcy nie powinni tu przyjeżdżać dla własnego dobra. A osoby LGBT nie powinny okazywać sobie publicznie uczuć, z uwagi na panujące nastroje społeczne. Po tych krótkich momentach zawahania wraca mi rozsądek. Myślę wtedy o swoich znajomych, którzy nie mogą czuć się we własnym kraju bezpiecznie. O nacjonalistach, którzy zagarnęli sobie słowo „patriotyzm” i używają go do usprawiedliwiania własnej agresji, głupoty, zamknięcia. O tym, jak kolejne organizacje pozarządowe są atakowane, ponieważ pomagają osobom, których problemy państwo chce zamieść pod dywan. Myślę o osobach LGBT, o których mówi się jak o „zboczeńcach” i którym odmawia się podstawowych praw w imię korzyści politycznych. O polskim Kościele, który tak bardzo odsunął się od wartości, którymi powinien się kierować. O tym, że za każdym razem, kiedy w hollywoodzkiej produkcji nie zostaje obsadzony biały mężczyzna, muszę czytać te bzdurne hasła o „poprawności politycznej”. O ciężkiej pracy Seksizmu naszego powszedniego, wykonywanej każdego dnia. O dyskusji wokół praw reprodukcyjnych kobiet, w których „moje sumienie” jest ważniejsze od „czyjegoś sumienia”. O zmianach dokonywanych przez Sejm, które tak bardzo przywołują mi na myśl to, co zaczęło się w latach 20. XX wieku. Nie chcę mieć do tego wszystkiego dystansu.