Pierwszy był znajomy o konserwatywnych poglądach. Przekonywał mnie, że kiedyś feministki walczyły o słuszne sprawy, a teraz robią wszystko źle. Najbardziej złe było według niego popieranie walki o prawa gejów. On wie jak być powinno, bo kiedyś obracał się w sfeminizowanym środowisku. Potem byli kolejni. I kolejni. Mężczyźni, którzy tłumaczyli mi feminizm. Głównie w internecie, ale czasami też w realu. Bo jak się podejmiesz mówienia w swojej sprawie, wiedz że zaraz przyjdą ci, którzy wiedzą lepiej, jak ta sprawa się ma. To jak z tym stołem i nożycami. Z feminizmem zawsze działa. Wiedzą, że kiedyś to były prawdziwe feministki, nie to, co teraz. Wiedzą, o co powinny walczyć kobiety, a o co nie. Wiedzą, że parytety to bzdura. Wiedzą, że język wrażliwy płciowo to bzdura. Wiedzą, że nastolatki łykają pigułki “po” jak dropsy (swoją drogą, spróbuj łyknąć dropsa, kolego). Wiedzą, że wywalczyłyśmy już wszystko. Wiedzą, że nie powinnyśmy walczyć w niczyjej innej sprawie. Generalnie wiedzą o feminizmie i feministkach wszystko. No i że kończy się wtedy, gdy trzeba wnieść lodówkę na czwarte piętro. Czasem jest śmiesznie, ale zwykle jednak nie. Mężczyźni, którzy od lat tłumaczą mi feminizm dzielą się na dwie podstawowe kategorie. Jedna to ta konserwatywna, zasadniczo wrogo nastawiona do feminizmu grupa, której nie wypada co prawda szkalować dziedzictwa naszych prababek sufrażystek, więc nie podważą np. prawa do głosowania w wyborach (chyba że na imię im JKM), ale wszystkie współczesne zagadnienia związane z prawami kobiet traktują w sposób co najmniej lekceważący, a zwykle jednak wrogi. Działają i mówią według dobrze rozpoznawalnego wzoru. Druga kategoria to pozorni przyjaciele o liberalnych, czasami nawet lewicowych, zdawałoby się, poglądach. Oni są jeszcze gorsi. Jednego dnia idą z wami w proteście w obronie praw kobiet, drugiego piszą, że jesteście zbyt radykalne. Na przykład dlatego, że… chcecie edukacji seksualnej z prawdziwego zdarzenia w publicznych szkołach. To bardzo radykalny postulat, właśnie tak. I wychodzi szydło z worka. Wychodzą teksty o prawdziwych feministkach, które były kiedyś, a teraz już nie, itd. według znanego już wzoru. Jest jeszcze jedna grupa, z którą teoretycznie nie powinnam mieć problemu, a jednak mam. To ci, którzy podpowiadają nam, że za mało feminizmu w feminizmie, że powinnyśmy być bardziej radykalne, że powinnyśmy bardziej. Co w tym złego? Niby nic, a jednak jest pewna granica, za którą coś jest nie halo. Feminizm to jest wspólna sprawa. Walka z patriarchatem leży w interesie i kobiet i mężczyzn i w ogóle wszystkich płci. I to nie jest tak, że być kobietą to znaczy wiedzieć o feminizmie wszystko, to nawet nie znaczy być feministką, chociaż fajnie by było. Są kobiety, które nie chcą być tak nazywane, takie, które po prostu jeszcze nie wiedzą, że są feministkami, takie, które utknęły w pułapce patriarchatu do tego stopnia, że stały się jego strażniczkami. Ba, są feministki, którym zdarza się palnąć coś w starym dobrym, patriarchalnym stylu. To nie jest tak, że kobiety wiedzą lepiej. Teraz na chwilę zapomnijmy o dwóch pierwszych kategoriach, bo dla nich nie ma żadnego usprawiedliwienia ani ratunku. Zostaje ta trzecia grupa, bo muszę przecież wyjaśnić co jest nie tak. Głosy wsparcia są ważne, nie chodzi o to, by mężczyźni milczeli w sprawach feminizmu i praw kobiet. Problem zaczyna się wtedy, gdy męski głos poucza, gdy próbuje zagłuszyć głosy kobiet, albo próbuje je uwiarygodnić. Być może wcale nie robi tego intencjonalnie, ale efekt jest jaki jest i wtedy wracamy do punktu wyjścia. Punktu, w którym kobiety nie mają głosu, albo mają go wtedy, gdy uwiarygadnia je głos mężczyzny. Czyli tak, jak w klasycznym patriarchalnym układzie sił. To trochę tak, jakby jakiś biały człowiek wychylał się zza Martina Luthera Kinga i po cichu próbował grać pierwsze skrzypce. Coś tu jest nie halo.