„Feminizm jest sexy. Poradnik dla dziewczyn. O miłości, sukcesie i stylu” autorstwa Jennifer Keishin Armstrong i Heather Spring Wood Rudolph (wyd.: Krytyka Polityczna) recenzja by moi. Uważam, że to niepotrzebna histeria: natychmiastowe, uczuleniowe reagowanie w wyniku połączenia słów „feminizm” i „sexy”. I to nie tylko ze strony panów prawicowców, którzy słowo „sexy feministka” uważają za swoisty oksymoron, ale w szczególności ze strony nas, feministek. Aby lepiej zrozumieć, jak sama mogę odbierać tę ksiązkę jako feministka, powinnam chyba na początku (po krótce) wyjaśnić pewne rzeczy: 1. Nie uważam, że należy posługiwać się przeintelektualizowanym językiem tudzież przesadnie poważnym tonem, aby uchodzić za jednostkę wybitnie inteligentną. Wręcz tęsknię za lekkością żartu i dystansem do nas, kobiet, feministek. Odczuwam przesyt nadętego i zaciekłego podejścia do spraw istotnych. 2. Uważam, że potrzebny jest nam feminizm zróżnicowany; różnorodność jest nam potrzebna tak samo jak zróznicowana dieta do prawidłowego funkcjonowania naszego organizmu. A przecież polski feminizm powinien działać harmonijnie, nie zaś w jednym tonie. Oczywiście, powinnyśmy skupiać się na tym samym celu: na równouprawnieniu. Jednak każda z nas ma prawo mówić w swoim języku tak, jak czuje, aby do równouprawnienia dążyć. Potrzebny nam akademicki język, aby nie nastąpił regres kulturowy i intelektualny. Owszem. Ale potrzebna jest również przystępność językowa i tłumaczeniowa: czy kiedy lekarz czy misjonarz leci do Afryki, by tam pomagać i nawoływać, to przemawia do ludzi w swoim języku, czy uczy się ich języka, żeby zrozumieli, co ma on do przekazania?Nie muszę łechtać swego ego siląc się na skomplikowany język. Sama Gloria Steinem powiedziała, że trzeba Sama Gloria Steinem powiedziała, że trzeba „mówić „dyskurs” zamiast „rozmowa”. A wiedza, która nie jest dostępna, nikomu nie służy”. 3. Osobiśćie wolę połykać tęczę, niż pluć żółcią. No chyba że potrzebny jest mój krzyk, żeby panowie nas usłyszeli. Dlatego też uważam, iż w dyskursie literackim ta pozycja powinna w obecnych czasach, jakże nieprzyjaznych wobec feminizmu jak również samego słowu „feminizm”, ta książka powinna wypełnić ten ubytek, jaki powstał na polskiej scenie feministycznej. Szczególnie ta pozycja jest ważna w okresie, w którym kobiety tak usilnie pragną być niezależne, wykształcone, oczytane, a jednocześnie tak bardzo wstydzą się nazywania siebie feministką – aby je oswajać z tym, z czym każda szanująca się kobieta powinna się utożsamiać. A także uważam, że każda kobieta dla samej siebie powinna przeczytać tę książkę-objaśnienie. KKRYTYKA POLITYCZNA (która nam, „lewakom” i „feministkom z nadwagą i lesbom” jest świetnie znana), która jest wydawcą książki „Feminizm jest sexy”, daje jasny przekaz: „Podstawowy wniosek płynący z tej książki jest taki, że jeżeli jesteś dziewczyną/kobietą/mężczyzną w związku z kobietą, w każdym obszarze życia masz możliwość działania na rzecz feminizmu i siebie samej/niej. „Feminizm jest sexy” to przewodnik, który na każdym kroku stara się argumentować tytułową tezę i moim zdaniem robi to w sposób udany. Choć już po sezonie prezentowym, uważam, że każda kobieta powinna go znaleźć pod choinką”. Autorki książki zauważają, że stajemy się kobietami przez wychowanie i czynnniki zewnetrzne, nie zaś od razu się nimi rodzimy. Przypominają takie podstawowe lektury jak „Druga płeć” Simone de Beauvoir, „Mistykę kobiecości” Betty Friedman, piszą o swoich wątpliwościach dotyczących konieczności istnienia ruchu feministycznego w trakcie jak dorastały, przytaczają słowa Naomi Wolf, która pochyla się nad tematem szminki. Bardzo ładnie wyjaśnily, iz „czasami walka o równość wymagała obalenie standardów piękna, by uwidocznić ich absurdalność – stąd wizerunek stereotypowej feministki z nieogolonymi pachami i bez makijażu”. I o tym jak stawały się feministkami, zanim to zrozumiały. Czy z każdym oderwanym plastrem wosku (w trakcie depilacji brazylijskiej) tracimy trochę naszego feminizmu? TO TAKI PODRĘCZNIK FEMINISTYCZNY DLA OPORNYCH. Nie s fanatyczne-agresywne. Przedstawiaja dwie strony tej samej kwestii, co jest niezwykle potrzebne do prowadzenia jakiegokolwiek dialogu oraz uđwiadamiania innych. Analizują pod wzgledem feministycznym i kulturowym takie kwestie jak depilacja, czy też samą nazwę „feministka”. „Dystansowanie sie od nazwy sugeruje, że z feminizmem lub feministkami jest coś nie tak, co z kolei prowadzi do umniejszania wagi sprawy”. Zwracaja uwagę, dlaczego oprócz poczucia równouprawnienia i samego działania, warto jest nie wstydzić się nazywania siebie po imieniu, niż zatrzymywać sie w sferze bezpiecznej: ”Jestem feministka, ale…”. Takie podejście jest szkodzące dla samych kobiet, albowiem dyskredytują te, które działają na rzecz wszystkich kobiet na świecie. Autorki książki uświadamiają nas, jak nazywanie siebie feministką, uczy jednocześnie wyrozumiałości wobec samych siebie, ponieważ jednocześnie uświadamiają nas, jak bardzo jesteśmy poddane konsumpcji: „Wyglądaj pięknie, aby poczuc się lepiej”, „Spełnienie poprzez lepszy wygląd” – a kiedy nie wyglądamy jak modelki z reklam czy też gdy nie jesteśmy idealnymi paniami domu, mamy poczucie winy. NIE DYSKREDYTUJĄ TYCH FEMINISTEK, KTÓRE DZIAŁAJĄ W MAINSTREAMIE CZY POP KULTURZE! Bynajmniej. Zwracają uwagę na te cechy, które wpływają znacząco na pozytywną zmianę w mentalności współczesnych dziewcząt. Cieszę się, że polskie wydawnictwo wzięło się za książke, która promuje m.in. takie postacie jak Tina Fey, ale to chyba dlatego, że takich osobowosci – w MOIM poczuciu – brakuje na polskiej scenie feministycznej: feministka zabawna, wyluzowana, a jednocześnie inteligentna. Takiej lekkości i błyskotliwości mi brakuje w moim kraju. Oprócz takich, które przysłużyły się ruchowi feministycznemu, jak bell hooks, Judith Butler, Gloria Steinem, Kopernik (który jak wiadomo był kobietą) rodzima prof. Środa, warto jest pisać też o tych, które swoim życiem i innymi działalnościami w mainstreamie docierają do większości ludzi tworząc pozytywny wizerunek feministek, jak np. Ronda Rousey. W kwestii popkultury poruszają również takie zjawisko jak np. „Seks w wielkim mieście”, o czym również pisałam i się z nimi zgadzam: ten serial odegrał dużą rolę w pop kulturze – mówił, że kobiety również mogą cieszyć się z orgazmu i doświadczeń erotycznych, nie tylko mężczyźni. Był to pierwszy serial, który pokazywał, że kobiety też pragną seksu w takim samym stopniu jak faceci, obalając tym samym mit, jakoby kobiety miały mniejsze potrzeby niż „płeć silna”. Pokazywał także, że kobiety nie potrzebują mężczyzn, by czuły się spełnione i szczęśliwe. Cztery bohaterki były niezależne (emocjonalnie i finansowo), pewne siebie i wiedziały, czego chcą od życia. Ok., fajnie. Jednak w którymś momencie młode fanki sitcomu zaczęły rozumieć ten przekaz na opak – dość spora część dziewcząt zaczęła pojmować, iż głównie chodzenie w szpilkach, sypianie z przypadkowymi mężczyznami da im niezależności i siłę. A to przecież nie o to w tym chodziło… TYTUŁ. Wood Rudolph oraz Armstrong umyślnie nadały taki tytuł, aby odczarować pejoratywnie kojarzące się hasło: feminizm. Nie mówiąc już o samej feministce, która przecież się straszy dziewczynki na dobranoc: - Jak nie pójdziesz wcześnie spać, to wejdzie ci to w nawyk i zaczniesz robić to, co chcesz, nie daj Boże, np. samodzielnie myśleć czy tym samym się stawiać! A wtedy żaden mężczyzna cię nie zechce, bo staniesz się powoli feministką! CYCKI. Nie chcę zdradzać całej książki, ale parę rzeczy wyrwę z niej: powiększanie biustu. Tak, feministyczne autorki książki piszą o cyckach. Ale nie z nienawiścią o powiekszonych, tylko: 1. Piszą jasno, że jeśli kobieta chce je powiększyć dla siebie, nie zaś ku uciesze mężczyzny, to nie ma w tym niczego antyfeministycznego. 2. Piszą o bólu i całej drodze, jaką kobiety muszą przejść w okresie rekonwalescencji, aby uświadomić młode dziewczęta, w przeciwieństwie do tych mediów, które zachwalaąa sobie poziom szcęścia ExtraDD Lub o tym, jak wygląda sama operacja np. nosa: ”Pacjenta usypia się, a następnie wycina się chrząstkę nosową, którą lekarze docinają do nowego kształtu. Po zabiegu podobno dochodzi się do siebie kilka tygodni, ale w rzeczywistości potrafi to trwać od półroku do roku, a częstymi konsekwencjami są komplikacje w postaci infekcji, blokas i trudności z oddychaniem”. Poprzez opis samego zabiegu, pokazują jasno, jak kobiety w dobie konsumpcjonizmu stały się kawałkiem mięsa do ocenania oraz przycinania według obecnym upodobaniom męskim. I jak? Media już o tym nie piszą, jak poza tym, że się wygląda pięknie, jest „pięknie”? Do tej pory niektóre agresywne ugrupowania feministyczne, krytykowały i atakowały te, które zdecydowały się poddać operacji powiększenia biustu, podczas gdy „Feminizm jest sexy” łagodnie (normalnie), zatem – w mojej ocenie – lepiej i trafniej potrafi trafić do kobiet, pisząc: „Małe miseczki: Dziewczyny, nie wiecie nawet, jaki to skarb. Otoczenie mombarduje was wizerunkami piersi trzykrotnie większych niż wasze, ale dajmy sobei spokój: nigdy nie będziecie tak wyglądać (…). Rooney Mara, Gwyneth Paltrow i Zoe Saldana są waszymi bohaterkami. A należą przecież do najseksowniejszych kobiet na świecie (…). Średnie miseczki: Miseczka B występuje najczęściej (…). Odrobinę większy obwód naprawdę nie uczyniłby was perfekcyjnymi, bo już takie jesteście. Jessica Biel, Beyonce i Satah Jessica Prker (ze swoim nosem i biustem) to naturalne boginie”. Pamiętajmy: to jest lekkostrawny przewodnik-podręcznik wprowadzający do feminizmu, tu będą autorki pisały o takich kobietach, nie zaś o bell hooks. Większość dziewcząt i kobeit utożsamia się właśnie z tymi postaciami, które „atakują” nas zewsząd w mediach, dlatego też dobrym sposobem jest podać im kontrargument w postaci realnych kobiet, które również według tych samych mediów, które lansują pewne standardy piękna, są uznawane za równie atrakcyjne. Nie każda kobieta chce zrezygnować ze SWOJEGO (nie zaś narzuconego przez innych) poczucia kobiecości – i nie ma w tym niczego złego. To, że ja czy Wy takie nie jesteśmy, to nie znaczy, że nie powinnyśmy dać żyć innym. Pozwalają kobietom być seksowne, jeśli ONE TEGO CHCĄ, a jednocześnie namawiają je do rozwijania siebie – i to jest cudowne! Rudolph oraz Armstrong podają plan działania feministki: „Inwestuj w siebie, nie w nowe piersi”. APPENDIX. Podoba mi sie notka od polskiego wydawcy, Krytyki Politycznej, w której dorzucono od siebie parę groszy – mianowicie lektury obowiązkowe na początek oswajania sie ze słowem na „f” (nieskromnie mogę powiedzież, że przeczytałam 90% tego, co zaproponowały – „ja się nie chwalę, ja po prostu mam talent”) jedyna rzecz, o jakiej zapomniały, wymieniając blogi feministyczne, to oczywiście blog zadna-kolejna-milostka.pl. Ale cóż! (phi!) „Jesteśmy feministkami. Nie urodziłyśmy się nimi, nie musiałyśmy też robić z feminizmu doktoratu, by się nimi stać (chociaż odrobina nauki nam nie zaszkodziła)”, piszą autorki książki. I może tak powiedzieć każda z nas.