Książka „Matka feministka” nie będzie przyjemną lekturą dla aktywistek znad Wisły. Agnieszka Graff z pozycji cenionego autorytetu w kobiecym ruchu, a jednocześnie z perspektywy matki wyrzuca feministkom, że przespały macierzyństwo. To rażące zaniedbanie przejawia się choćby w braku feministycznej organizacji, działającej na rzecz matek. Prócz Fundacji MaMa i Fundacji Rodzić po Ludzku, próżno szukać takiego tworu w kręgu polskich aktywistek. Graff wyrzuca również Kongresowi Kobiet, że nigdy w centrum swoich zainteresowań nie postawił polityki prorodzinnej państwa czy praw rodziców. „Miejscem, gdzie czułam się najbardziej sfrustrowana i dyskryminowana był feminizm” – wyznaje gorzko w rozmowie z Moniką Tutak-Goll w „Wysokich Obcasach”. Graff tłumaczy, że feminizm był przestrzenią, w której czuła się jak w domu, tymczasem okazało się, że temat macierzyństwa budzi zniecierpliwienie czy wręcz irytację feministek. Wszystkiemu winien Kościół… Agnieszka Graff stawia więc całkiem trafną diagnozę, jednak przyczyn choroby upatruje tam, gdzie de facto ich nie ma. Zdaniem autorki książki, polski ruch kobiecy rozwijał się po roku ’89, a fundamentem jego tożsamości był sprzeciw wobec potęgi Kościoła. Kościoła, który – o zgrozo! – widział w kobiecie matkę i nauczał o powołaniu do macierzyństwa. Ruch kobiecy dostrzegł więc w macierzyństwie „ideologię i przymus, przed którym kobiety należy bronić”. Dlatego tyle miejsca Kongres Kobiet poświęca na mówienie o „kobietach sukcesu”, walce ze „szklanym sufitem”, staraniom o parytety, a wreszcie walce o aborcję i antykoncepcję, jako środek, pozwalający kobietom chronić się przed śmiertelnym niebezpieczeństwem, jakim jest poczęcie dziecka. „Bardzo trudno jest równolegle walczyć o prawo do bycia matką i o to, by matką nie być, o prawo kobiet do aborcji. To się nie wyklucza, ale politycznie słabo się rymuje” – przyznaje Graff na łamach „Wysokich Obcasów”. I tak, feministki zajęte walką o aborcję i dostęp do antykoncepcji (jakby w istocie był on ograniczony, a zakonnice koczowały pod aptekami i stacjami benzynowymi, wyszarpując przerażonym klientom z rąk paczki prezerwatyw), zapomniały, że kobieta, zwłaszcza matka może być ofiarą dyskryminacji. „Kobiety zarabiają mniej niż mężczyźni, to fakt dla feminizmu zasadniczy. Ale też matki zarabiają znacząco mniej niż kobiety bezdzietne” – próbuje przekonać do tematu Graff na łamach swojej najnowszej książki. I stawia bardzo konkretne pytania, które z pewnością podnosi także niejeden wielodzietny konserwatysta. Co zrobić, żeby praca kobiet w domu, wychowanie dzieci, gotowanie, sprzątanie czy po prostu tworzenie relacji z pociechami nie była postrzegana jako „siedzenie”? Co zrobić, żeby wspomóc kobiety, by nie bały się macierzyństwa? By nie oznaczało ono dla nich końca kariery zawodowej? Pytania ważkie, ale czy odpowiemy na nie tak samo? Czy będziemy mieć podobne rozwiązania? Tu zaczynają się schody, bo zdaniem Graff założenie, że kobietom nic się nie zależy za wysiłek wychowania dzieci wynika z lansowanej przez Kościół patriarchalnej optyki. To przez Kościół, który z celebrą i słodyczą wypowiada słowo „matka” feministki zraziły się do tematu, czego efektem jest… zawładnięcie przez „konserwę” rodziny, macierzyństwa i rodzicielstwa. Publicystka próbuje jakoś wytłumaczyć kobiecy ruch (a być może również samą siebie) z przegapienia macierzyństwa, jednak przyznać trzeba, że mało wiarygodnie. Obwinianie Kościoła za swoje zaniedbania jest mało racjonalne i trąci nieumiejętnością uderzenia się we własną pierś. Poza tym, żadna inna religia czy organizacja nie docenia i nie wynosi na piedestał kobiety tak, jak robi to Kościół katolicki. Nie ma sensu przytaczać tu wszystkich wypowiedzi Magisterium na temat godności kobiety, bo jeśli Graff nie doczytała, to pewnie już tego nie zrobi. Polecam jednak szczególnie dwie pozycje – list Jana Pawła II o godności i powołaniu kobiet „Mulieris dignitatem” oraz "A ciascuna di voi” - list na Światową Konferencję o Kobiecie w Pekinie. To tylko słowa? Proszę policzyć wszystkie kościelne organizacje charytatywne, wszystkie domy samotnej matki, przytułki dla dzieci z rozbitych rodzin, okna życia, dziesiątki akcji Caritas… To przede wszystkim Kościół od wielu lat z taką mocą i konsekwencją przychodzi z pomocą rodzinom, dzieciom i także (a może przede wszystkim?) kobietom. Graff: Jednak zegar biologiczny tyka Agnieszka Graff tego nie widzi, podobnie jak wiele feministek zajęta walczeniem z Kościołem i lansowaną przez niego wizją świata, a więc także rodziny. Ale na szczęście, w odróżnieniu od swoich zaślepionych koleżanek, autorka „Matki feministki” dostrzega, że mówienie o „superwoman na rynku pracy” czy przekonywanie o tym, że „matka to nie zawód” można odłożyć do lamusa. „Ruch kobiecy musi odzwierciedlać realne pragnienia, potrzeby i bolączki matek” – apeluje publicystka. Jakie to pragnienia? „W pewnym momencie wchodzisz w dorosłość, której najczęściej towarzyszy pragnienie macierzyństwa. Wiem, jak to brzmi, nie musisz nic mówić. Nie twierdzę, że wszystkie kobiety chcą być matkami. Ale to jest uczucie, przeżycie, które towarzyszy dojrzałości ogromnej większości kobiet. Jednak zegar biologiczny tyka. To nie jest konserwatywne gadanie, to realność – i fizjologiczna, i psychologiczna” – wyznaje Graff na łamach „Wysokich Obcasów”. I wskazuje sobie i swoim koleżankom cele, czyli stworzenie społeczeństwa przyjaznego matce i dziecku, w którym macierzyństwo nie będzie oznaczało społecznej śmierci. „Feminizm nie może być tylko ruchem, który nam opowiada o kobiecej autonomii” – podsumowuje w „WO” Graff. A w swojej książce przywołuje opinię amerykańskiej politolog Nancy Fraser, która uważa, że feminizm nieświadomie wziął udział w demontażu państwa opiekuńczego, co okazało się swoistym „chichotem historii”. Sama Graff przyznaje, że w Polsce słychać go szczególnie głośno i trudno w tym miejscu się z nią nie zgodzić. Podobnym „skutkiem ubocznym” działania polskich feministek jest – tworzenie taniej siły roboczej dla kapitalizmu. To właśnie aktywistki Kongresu Kobiet wmawiają paniom, że ich główną misją życiową jest bycie dyspozycyjnymi, kreatywnymi pracownicami, które wcale nie potrzebują czasu dla siebie (no chyba, że jest to jakiś kurs językowy albo finansowy), już nie mówiąc o czasie dla dzieci i męża. Graff ma żal do Kongresu, że jedną z akcji nazwał „Superwoman na rynku pracy”, niejako próbując dostosować kobietę do rynku pracy. A powinno być dokładnie odwrotnie! Jak feministki zaszkodziły kobietom… To państwo, tworząc odpowiedni system opiekuńczy, powinno umożliwić kobiecie dokonanie wyboru: praca czy dom, a może jedno i drugie? I ułatwić jego realizację. Bo dziecko, jak trafnie zauważa Graff, potrzebuje bliskości matki. Jasne, większość feministek powie, że to „patriarchalne ideolo” (co zresztą zauważa także autorka książki), ale… „dziecko naprawdę chce być blisko i ja chcę być blisko niego” – ucina dyskusje publicystka. Obawiam się jednak, że ta prosta prawda nie dotrze do feministek zajętych wydumanymi problemami, jakie rzekomo trapią polskie kobiety, a zwłaszcza tych, które już dawno zapomniały (albo jeszcze nigdy nie zaznały), czym jest macierzyństwo. Graff patrzy na rzeczywistość matek w Polsce znacznie szerzej, bo sama jest matką – być może właśnie stąd i tylko stąd jej zrozumienie dla mam. Zrozumienia brak jednak dla samej publicystki i jej przemyśleń. Spotkali się Państwo z jakąkolwiek reakcją ruchu kobiecego na jej postulaty? A może chociaż małą odpowiedzią na, bądź co bądź, mocne zarzuty, jakie formułuje? Cisza… Ewentualnie drwina, że publicystce „macierzyństwo poprzestawiało w głowie”. Sama na własne uszy, dyskutując w jednej z radiowych audycji na temat książki, usłyszałam z ust feministki (!), że Graff jest rozgoryczona, bo przez dziecko wypadła z obiegu… Autorka „Matki Feministki”, prócz zdiagnozowania problemu polskiego ruchu kobiecego proponuje także kilka rozwiązań. Sęk w tym, że nie wydają się one być właściwym remedium na chorobę. Zdaniem Graff, im więcej równości, tym więcej dzieci (choć oczywiście „równość jest celem samym w sobie”). Publicystka podaje przykład Szwecji, gdzie wskaźnik dzietności wynosi 1,98 (w Polsce – 1,30). I to ma być tak wielka różnica, by uznać za poważny postulat o zwiększanie „równości”? Graff chce także odebrania Kościołowi i konserwatystom monopolu na mówienie o rodzinie i macierzyństwie. Kolejna nietrafiona propozycja, bo – czego zresztą dowodzi nawet jej książka – księża nie zabraniają innym środowiskom mówić o macierzyństwie, mogą to robić nawet feministki. A że przespały sprawę? Najnowsza książka Agnieszki Graff miała szansę być mostem przerzuconym pomiędzy feministkami i matkami (nie tylko matkami-katoliczkami). Mogła stworzyć płaszczyznę do dyskusji także z Kościołem, który – jak zauważa sama autorka – wiele miejsca poświęca rodzinie. Mogła, ale chyba nie jest, bo Graff (mimo zbawiennego wpływu macierzyństwa) jednak mocno przesiąknięta ideologią swojego środowiska, wali w Kościół jak w bęben albo pisze trzy po trzy o rodzinach gejowskich, w których dzieci wspaniale się wychowują. W końcu drwi też z 400 tys. Polaków, którzy domagali się od Sejmu uchwalenia prawa, chroniącego życie ludzkie od momentu poczęcia. Aż chciałoby się z panią porozmawiać pani Agnieszko, tylko czemu znowu uderza pani w te same, co zwykle tony, których naprawdę nie da się już słuchać? Marta Brzezińska-Waleszczyk Agnieszka Graff, "Matka Feministka" Krytyka Polityczna 2014