I nie chodzi tylko o polityczne ambicje poszczególnych feministek, dla których Kongres Kobiet ma się stać trampoliną do wielkiej polityki. Chodzi o całkowitą niewrażliwość koleżanek Kazimiery Szczuki czy Magdaleny Środy na realne problemy kobiet. Feministki jak mantrę powtarzają na przykład, że walczą o prawa reprodukcyjne dla polskich kobiet. A czym one są? To enigmatyczne hasło w rzeczywistości zawiera takie postulaty, jak prawo do aborcji na życzenie czy refundację antykoncepcji, bo przecież tak ma być realizowana wolna wola kobiety. Co to tak naprawdę ma wspólnego z prawdziwymi problemami polskich kobiet? Śmiem twierdzić, że niewiele. Bo czy przeciętna Polka naprawdę musi walczyć o prawo do decydowania o swoim brzuchu? Przecież nikt do zachodzenia w ciążę nie zmusza. Refundacja i dostęp do antykoncepcji? Gumki przecież nie są nielegalne, a dlaczego niby refundować coś, co jeszcze bardziej pogłębi kryzys demograficzny, w jakim tkwimy? Poza tym, nie bądźmy śmieszni – nie orientuję się dokładnie, jaka jest cena prezerwatyw, ale chyba to wydatek rzędu kilku złotych, więc chyba panie feministki na nie stać... Prawdziwym problemem polskich kobiet nie jest nierefundowana antykoncepcja, ale raczej brak żłóbków i przedszkoli, co przekłada się na odkładanie decyzji o dziecku. Podobnie jak niepewna sytuacja kobiet na rynku pracy, obawa przed tym, że po urlopie macierzyńskim nie będą miały gdzie wracać. Normalnym kobietom koło nosa wiszą parytety – one wolałyby podyskutować o tym, co jest ich codziennością. To właśnie dlatego coraz częściej feministkom zarzuca się latte feminizm czyli feminizm – jak definiuje redaktorka „Wysokich Obcasów” - bogatych mieszczanek wielkich miast, niewystawiających nosa poza własną firmę albo uniwersytet. Co ciekawe, z zarzutem tym zgadza się nawet jedna ze sztandarowych feministek – amerykańska dziennikarka Susan Faludi. Pomijając stek bajek, jakie Faludi opowiada w ostatnim numerze„Wysokich obcasach” (m.in. o tym, że amerykańskie media i popkultura odwróciły się od feminizmu i promują... tradycyjną wizję kobiety), to trudno nie zgodzić się z jej opinią na temat latte feminizmu. „Podstawowe kwestie - jak radzą sobie zwykłe kobiety, z czego płacą rachunki, jak wygląda opieka nad dziećmi i czy mają dostęp do służby zdrowia - rzeczywiście wypadły z feministycznej agendy. Nie mówię, że zupełnie przestałyśmy się nimi zajmować, ale to, co przebija się do mediów, to przede wszystkim ''latte feminizm'' – przyznaje Faludi. Dlaczego tak się dzieje? „Media coraz bardziej zmieniają się w wehikuł promocji celebrytów, luksusowego stylu życia i komercyjnej kultury, więc nic dziwnego, że skupiają się głównie na bardzo wąskim kręgu najbogatszych i najsławniejszych reprezentantek - czy raczej pseudoreprezentantek – feminizmu (...). Podobnie w przypadku tekstów o feminizmie - media zajmują się opisywaniem bogatych kobiet, a nie problemami zwykłych zjadaczek chleba” - wyjaśnia. A problemami zwykłych zjadaczek chleba, prócz wspomnianego braku żłobków czy przedszkoli, wysokiego VAT na artykuły dziecięce jest m.in. obawa o to, czy próbując godzić pracę z wychowaniem dziecka dadzą sobie radę. A co jeśli dziecko urodzi się chore? Czy panie z Kongresu Kobiet choć przez chwilę zastanowiły się, jak pomóc kobietom, które stają w obliczu takiego życiowego dramatu? Czy próbowały się zorientować, jaki jest stan opieki medycznej nad dziećmi, które rodzą się z poważnymi schorzeniami czy wadami genetycznymi? Patrząc, na agendę feministek, szczerze wątpię. Poza tym swoją postawą wobec kobiet, broniących życia poczętego, wyraźnie dały do zrozumienia, jakie są ich poglądy w tej kwestii. Na Kongresie Kobiet pojawiły się bowiem działaczki Sekcji Kobiet Ruchu Narodowego. Miały na sobie koszulki Fundacji Pro – Prawo do Życia. Rozdawały ulotki, próbowały zbierać podpisy pod projektem ustawy chroniącej życie poczęte. Zostały wyproszone z Pałacu Kultury i Nauki. Nie chcę bezpośrednio odnosić się do tego faktu – być może racja była po stronie organizatorów, którzy uznali, że skoro panie z Ruchu Narodowego zarejestrowały się jako zwykłe uczestniczki i nie zgłaszały chęci rozdawania ulotek, to nie mogą tego robić. Dziwię się natomiast temu, że jednej z nich ochroniarz zabrał kartę z aparatu – przecież robienia zdjęć nikt nie zakazywał. Ponadto, ofiarą przemocy ze strony ochroniarzy kongresu padł Mateusz Dzieduszycki z Razem.tv, który posiadał akredytację dziennikarską, czyli miał pełne prawo do nagrywania kamerą spotkania. Tak czy siak, dziewczynom z Sekcji Kobiet Ruchu Narodowego należy się uznanie za to, że one w ogóle na ten kongres poszły, a pod Pałacem Kultury i Nauki rozstawiły transparenty antyaborcyjne (całe szczęście, bez błędów ortograficznych – mam nadzieję, że wybaczą mi ten ironiczny prztyczek w nos panów narodowców, którzy na trasie przemarszu Parady Równości domagali się „męszczyzn”). O tym, że feministki z Kongresu Kobiet nie są wcale zainteresowane choćby dyskusją na ten temat świadczy ich reakcja na słowa premiera Donalda Tuska, który stwierdził, że nie jest za zabijaniem dzieci na życzenie. „Jestem zwolennikiem utrzymania status quo, jeśli chodzi o ustawę aborcyjną, bo uważam, że to dowód realnego podejścia do tego, co dziś w Polsce jest możliwe” - powiedział premier, za co został – w imię prostej zasady, kto nie jest z nami, ten jest przeciw – wybuczany. Ale feministki nie po raz pierwszy dają wyraźnie do zrozumienia, że troszczą się o los kobiet bardzo wybiórczo... Właściwie obchodzą je kobiety, które myślą dokładnie tak, jak one, a już te, które głośno opowiadają się przeciw aborcji, antykoncepcji czy in vitro na ich troskę nie zasługują. Zupełnie tak, jakby były mniej kobietami? Można się było o tym przekonać podczas ostatniej Manify, z której wypchnięte – bardzo dosłownie – zostały Kobiety dla Narodu. A to wszystko pod hasłem walki z przemocą wobec kobiet, jakie przyświecało uczestniczkom manifestacji... Kogą więc reprezentują feministki, jeśli z normalnymi kobietami i ich problemami jest im nie po drodze? Marta Brzezińska-Waleszczyk