Bardziej lubię książki niż ludzi http://bardziejlubieksiazki.pl/ Zapowiedzi styczniowe Styczeń zapowiada się rewelacyjnie! Starałam się za bardzo nie rozglądać, bo mam jeszcze świetne książki z grudnia do przeczytania. Wybrałam więc te, które MUSZĘ przeczytać. Oczywiście, jak zwykle, nie znajdziecie tu żadnej powieści. I to wcale nie dlatego, że żadnej nie przeczytam. Przeczytam na pewno, przy okazji, ale po prostu żadna nie przykuła aż tak mojej uwagi, by ją tu umieścić. Co dziwne, nie ma też żadnego reportażu, ale coś czuję, że nadrobię w następnych miesiącach. Nie przedłużając – oto one! Na początek dwie książki górskie. Na Kurtykę czekam już od spotkania z Bernadette McDonald we wrześniu 2016 roku. Zdradziła wtedy, że pracuje nad tą biografią, rozmawiali (razem z Wielickim i Majerem) o wyprawie Polaków na K2. Teraz książka już jest, a ekipa Polaków już na wyprawie. To będzie niesamowite czytać ją właśnie teraz. Nie mogę się jej doczekać i czuję w kościach, że trochę poprzestawia mi w głowie. Bo Kurtyka jest fenomenalną osobowością. Annapurna Herzoga z kolei jest klasyką literatury górskiej. Napisana po pierwszym zdobyciu ośmiotysięcznika w 1950 roku wywołała poruszenie i rozpaliła wyobraźnię wspinaczy. Szalenie się cieszę na to wznowienie i podoba mi się ta górska moda ?? Kolejne moje tematy. O 5 lat kacetu wspominałam Wam już wielokrotnie. To jedna z najważniejszych książek w moim życiu, to ona zaraziła mnie tematyką obozową. Dla mnie jest magiczna, a dlaczego, opowiem Wam dokładniej w tekście. Czekałam na to wznowienie bardzo długo! Dziewczęta z Auschwitz również przykuły moją uwagę. Lubię słuchać głosów ocalonych, choć akurat w tym przypadku okładka jakoś specjalnie nie zachęca do lektury. Dwa kolejne tytuły to opowieści o ptakach. Obydwie przyciągają okładkami, sami przyznacie. Umysł kruka jest wręcz hipnotyzujący. Kruki to fascynujące stworzenia i warto wiedzieć o nich więcej. A Bernd Heinrich to synonim doskonałego pisania o przyrodzie. Zresztą Sy Montgomery również, a jej Ptakologia z pewnością jest tak samo świetna, jak poprzednie książki. Przy pierwszej książce skopiuję Wam tylko jedno zdanie: Zapierająca dech historia pionierskiej ekspedycji w serce najbardziej niebezpiecznej dżungli świata w poszukiwaniu legendarnego przeklętego Białego Miasta. Wystarczy, żeby zachęcić, prawda? ?? Dwie następne mogą być zaskoczeniem. Ale wiecie bardzo dobrze, że wszystko co zawiera słowo dziwny w tytlu bardzo mnie przyciąga. Uwielbiam poznawać ciekawostki, historie rzeczy, których używamy na co dzień, ale tak naprawdę nie mamy pojęcia skąd się wzięły i jakie były ich losy. A Magia gotowania bardzo mnie ciekawi, bo czytałam poprzednie książki Pollana i wyniosłam z ich lektury sporo wiedzy. Więc jeśli będę miała okazję, na pewno do niej zajrzę. I na koniec dwie książki o mózgu. Obydwie będą fascynującą lekturą – nie zastanawiamy się na co dzień nad możliwościami naszego mózgu, dlatego takie książki są obłędną lekturą! Uwielbiam dowiadywać się, do czego zdolny jest nasz mózg (a jest zdolny do wielu rzeczy!), jak wpływa na nasze życie i jak nami rządzi ?? Pająk i mucha Bycie mordercą nie czyni jeszcze kogoś jednocześnie podłą osobą. Chyba nie będzie dla Was zaskoczeniem, że rok 2018 zaczynam tekstem o książce o mordercy. Po przeczytaniu podtytułu Reporterka, seryjny morderca i znaczenie zbrodni wiedziałam, że na pewno ją przeczytam. Nie mogłam tylko znaleźć informacji, czy jest to powieść, czy reportaż. Wszystkie opisy były mocno niejednoznaczne, a i Czarna Owca też raczej nie wydaje reportaży, szybciej już kryminały. A ja tak bardzo liczyłam na to, że będzie to prawdziwa historia! I była! To nie jest powieść, a historia dziennikarki Claudii Rowe, która rozpoczyna korespondencję z zabójcą ośmiu kobiet, Kendallem Francois. Jak zawsze przy takich książkach, ta podstawowa warstwa jest tylko jedną z wielu. Claudia Rowe sięga naprawdę do wielu zagadnień, poszukuje odpowiedzi na wiele pytań, zastanawia się nad różnymi sprawami. Jej narracja hipnotyzuje i wciąga czytelnika. Rowe, być może przez swoją szczerość uzyskuje niesamowity efekt – każdy akapit wywołuje lawinę pytań w czytelniku. Niektóre z nich autorka powtarza za nami głośno, na niektóre znajduje odpowiedzi, ale z niektórymi zostajemy sami. Czy mógł mnie obchodzić mężczyzna, który złamał kark ośmiu kobietom? Chciałam, by tak było. Dla mnie głównym takim pytaniem było to, o co chodzi z moją własną fascynacją. Bo dzielę ją z autorką, jak zresztą bardzo dobrze wiecie. Choć u mnie jest to fascynacja czysto platoniczna, która raczej nigdy nie przybierze żadnej konkretnej formy. Tak jak pochłaniam górskie książki, ale to nie znaczy, że chciałabym zdobyć jakiś ośmiotysięcznik. Fascynacja Rowe przybrała formę bezpośredniego kontaktu. Od razu przed oczami pewnie stanęła Wam Clarise z Milczenia owiec. Albo może najnowszy serial Mindhunter? Coś w tym jest, choć Rowe zrobiła to mniej spektakularnie – po prostu napisała list. Potem drugi. I kolejne. Wszystkie pozostały bez odpowiedzi. Aż w końcu, kiedy chciała już zrezygnować z czekania, przyszła odpowiedź… Najpierw korespondowali, potem rozmawiali przez telefon, aż przyszedł czas na spotkanie na żywo. Claudia Rowe próbuje odpowiedzieć na pytanie, co skłania ludzi do tego, co robią, chce zrozumieć ich motywacje. Jest to pytanie, które pewnie zadaje sobie każdy z nas, tylko nie każdy ma odwagę szukać na nie odpowiedzi. Jej opowieść jest wielowarstwowa. Z jednej strony Rowe opowiada o sobie, swoich motywacjach, o tym, jak dotarła do mordercy, co sprawiło, że napisała akurat do niego. Pisze o swojej fascynacji przemocą i obsesji na punkcie Francois. Cały czas świadoma swoich emocji, obnaża się całkowicie przed nami. Rozważa ten temat, który jest w tej sprawie najbardziej fascynujący i który jest poruszany właściwie przez wszystkie książki, filmy i seriale bazujące na mordercach – związek emocjonalny z mordercą i fascynacja nim. Właściwie w każdym kryminalnym serialu mamy bohatera, który w jakiś sposób odstaje od normalnego społeczeństwa, który potrafi myśleć jak morderca, choć przecież nim nie jest. Wydaje się to trudniejsze do zaakceptowania niż sam fakt morderstwa. Że kogoś może morderca interesować, że ktoś chce z nim rozmawiać, poznać jego motywy, być może zrozumieć. Nie usprawiedliwiać, ale zrozumieć schematy i działanie ludzkiego mózgu, procesy, które stwarzają morderców. To była moja najważniejsza pobudka: pragnęłam sprawdzić się w zderzeniu ze złem absolutnym i wyjść z tego bez szwanku. Claudia Rowe pisze również o innych aspektach, tych bardziej przyziemnych. Jak wyglądała ich korespondencja, jakie były ich relacja i wzajemne oczekiwania. Pisze o swoich emocjach, o tym, jak kontakt z seryjnym mordercą wpłynął na jej życie osobiste, jak na jej zainteresowania zareagowali znajomi, i co ostatecznie dała jej ta podróż. Zarysowuje również bardzo szerokie tło. Mamy Poughkeepsie, idealne i sielankowe miasteczko, gdzie nie ma zbrodni, morderców ani pewnie mandatów za parkowanie. Nie muszę dodawać, że to wszystko fasada i wyparcie jego mieszkańców, którzy wolą udawać, że w ich mieście nie ma żadnego zła, niż rzeczywiście coś z nim zrobić. Szybko mamy pełny obraz sytuacji – biała konserwatywna prowincja i wielki, otyły, czarny chłopak. Rowe szuka odpowiedzi na pytanie, co spowodowało, że Francois został mordercą. Zapoznaje nas z historią miasteczka, pokazuje środowisko, w jakim żył Kednall, jak się wychowywał. Rozmawia z policjantami, z ludźmi, którzy znali Francois, z prokuratorem. Dowiadujemy się wielu zaskakujących rzeczy, które sprawią, że spojrzymy na całą sprawę trochę inaczej. Owszem, Francois jest mordercą, ale okazuje się, że dużą część odpowiedzialności za 8 ofiar można przypisać innym osobom. o zabiciu kogoś nie uderzał w ciebie żaden piorun. Zero wrażenia, że Bóg wszystko widział i ześle na ciebie surową karę, tak jak powinien. Zabijanie wcale takie nie było. Zamiast tego należało zająć się szczegółami – kośćmi, które nie mieściły się do pojemników na śmieci, zwłokami, które musiały zostać pocięte i zapakowane, bałaganem, który trzeba było posprzątać. Konkretny wysiłek, taki sam jak przy odśnieżaniu podjazdu. Do tych wszystkich warstw dochodzi jeszcze perspektywa samego Francois. Rowe oddaje mu czasami głos, publikuje fragmenty jego listów, pisze, co myślał, tłumaczy. Pewnie można by to było uznać za nadużycie, ale pamiętajmy, że autorka korespondowała z nim przez 5 lat. Przez taki okres czasu można kogoś poznać i wgryźć się w jego psychikę. Umowa była prosta – za każde 20 stron maszynopisu o sobie, Rowe mogła zadać 8 pytań. Dlatego ta sytuacja tak wciąga – nie dość, że autorka pisze z mordercą, musi jeszcze dać sporo od siebie. To układ, transakcja wiązana. A Rowe, z uporem maniaka, w ten układ brnie. Szczerze pisze, że nie zastanowiła się nad tym, że morderca ośmiu kobiet tym razem skupił swoją uwagę na niej. I wierzcie mi, potrafi to wzbudzić dreszcze i natłok myśli w głowie! Kendall Francois był tak miły i sympatyczny, że większość współwięźniów nie wierzyła, że to zrobił – że udusił 8 kobiet. Claudia Rowe nie daje nam prostych odpowiedzi, a w zamian serwuje nam spory dyskomfort podczas lektury. Wszystko jest niepokojące – Francois, ale i sama autorka, ich relacja, to, że nie zatrzymano go wcześniej, co burzy naszą wiarę w służby bezpieczeństwa i zwykły, ludzki rozsądek. Rowe pisze na końcu: Wszystkich, których dotknęły zniszczenia poczynione przez Kendalla, najbardziej irytowało to, że sprawca uparcie odmawiał wyjaśnienia swoich działań albo okazania choćby pozorów żalu. Dlaczego nie denerwuje nas tak bardzo sam czyn, a raczej to, że nie możemy go zrozumieć? Pająk i mucha to książka z bardzo gęstą atmosferą, książka, która jest tak samo niejednoznaczna, jak jej opis. Lektura obowiązkowa dla fanów kryminalnych spraw i wszystkich tych, których fascynują mordercy, jakkolwiek by to nie brzmiało. Za możliwość przeczytania serdecznie dziękuję. Krótka historia świata Zupełnie czym innym jest uczyć się historii z książek, a czym innym przeżyć ją samemu. Chciałem ci o tym przypomnieć także na poprzednich stronach, porównując spojrzenie w przeszłość, z widokiem jaki roztacza się pod nami z wysoko lecącego samolotu. Na brzegach rzeki czasu widzimy wtedy tylko nieliczne szczegóły. Ale wiesz też, jak inaczej ta rzeka wygląda z bliska, kiedy płyną nam naprzeciw pojedyncze fale. Niektóre rzeczy widać wtedy lepie, a niektórych nie widać już wcale. Tak samo był ze mną. Krótka historia świata Ernsta H. Gombricha to uaktualnione i przeredagowane wznowienie książki, która powinna znaleźć się w każdym domu i w każdej biblioteczce młodego człowieka. Uwielbiam takie książki dla dzieci. Są przede wszystkim mądre, pokazują i opowiadają o świecie, poszerzają horyzonty, uczą, inspirują, zaciekawiają. Brak ciekawości – to już jest starość napisał kiedyś André Siegfried i ja tego się trzymam. Dopóki jesteśmy ciekawi, dopóty pozostajemy młodzi, nawet jeśli tylko duchem. Nie ma dla mnie nic smutniejszego od spotkania kogoś, kogo nie interesuje świat i kto nie jest w ogóle go ciekawy. A do wzbudzenia w dziecku tego pragnienia poznawania, zasadzenia w nim ziarenka ciekawości, pokazania mu, że świat jest wielki, piękny i bardzo różnorodny – można posłużyć się właśnie tą książką. Krótka historia świata jest rzeczywiście krótka – to raptem trochę ponad 300 stron. Ale kiedy opowiada się ją w odpowiedniej formie dla dzieci okazuje się, że to wystarczy. Gombrich podzielił historię świata na 40 rozdziałów – zaczyna swoją opowieść od czasów prehistorycznych, przechodzi przez wszystkie najważniejsze epoki, kończąc na swojej współczesności. Ostatni rozdział szczególnie zasługuje na uwagę, bo to Kawałek historii, który przeżyłam sam. Spojrzenie wstecz. Całość można czytać po kolei, aż do skończenia książki, ale świetnym pomysłem wydaje się czytać codziennie po jednym rozdziale ( nie są długie) i dokładać do tego jeszcze inne aktywności. Gombrich ma świetny sposób pisania – zwraca się bezpośrednio do dziecka w te ście (Wszystkie historie tak się zaczynają – Dawno, dawno temu. I nasza historia chce opowiadać tylko o tym, co było dawno temu. Dawno temu byłeś mały i nawet stojąc na palcach, ledwo sięgałeś do ręki swojej mamy. Pamiętasz?). Powoduje to niesamowite wrażenie, że ktoś nam snuje piękną gawędę, siedzi obok i opowiada o różnych epokach. Poza formą, Gombrich dobrał również idealnie treść – znajdziemy w książce wszystkie najważniejsze fakty, ale oczywiście bez zbytniego rozdrabniania się. Sprawy zawiłe tłumaczy w prosty sposób, zrozumiały dla dzieci, nie używa wielkich słów, a jeśli mu się zdarzy, to stara się od razu je wyjaśnić. Prostota tego przekazu jest urzekająca – naprawdę zachęcam Was bardzo serdecznie, by czytać tę książkę jako bajki na dobranoc. Bo w końcu historia świata i naszego gatunku jest naprawdę fascynująca i obfitująca w tyle ciekawych, dziwnych, intrygujących wydarzeń. Prawdopodobnie się zgodzisz, że wędrówka ludów była czymś w rodzaju burzy z piorunami, ale żeby średniowiecze miało być czymś w rodzaju jasnej, rozgwieżdżonej nocy – to pewnie wyda Ci się dziwne. A jednak tak było. Zastanawiacie się pewnie, dla dzieci w jakim wieku byłaby odpowiednia. Dla wszystkich! Serio. Dla dorosłych również się nadaje – bo w tej prostej formie zwarte są konkretne, historyczne fakty. To może być doskonała lekcja historii, przypomnienie, a być może nawet dowiecie się czegoś nowego. Mniejszym dzieciom przy lekturze trzeba będzie więcej rzeczy tłumaczyć, ale czy nie wolelibyście opowiadać im o największych wynalazcach, jacy kiedykolwiek istnieli, o bohaterach i ich orężach, o dwóch małych miastach w małym kraju, o rycerskich rycerzach, czy dzieleniu świata niż czytać kolejną bajkę? Przy takich opowieściach może hamować nas nasz własny brak wiedzy – żeby w ciekawy sposób opowiedzieć czyjeś dzieje, trzeba po pierwsze coś na ten temat wiedzieć, a po drugie. jeszcze przerobić to na historię dla dzieci. Mając taką książkę wystarczy tylko przeczytać z niej rozdział i ewentualnie doszkolić się po cichu, żeby umieć odpowiedzieć na dodatkowe pytania dziecka. Cały czas piszę o dzieciach, ale Wy też ją przeczytajcie. Gdyby tak pisano podręczniki do historii! Krótka historia świata Gombricha wpada na listę moich ulubionych historycznych książek. Podziwiam wiedzę autora i jego umiejętność przełożenia czegoś tak wielkiego jak historia świata na teksty zrozumiałe dla każdego. Daje to niepowtarzalną okazję do nauczenia się (i kogoś) całkiem odmiennego spojrzenia na historię. Już nie jest nudna, mało interesująca, bo nieaktualna. Gombrich pokazuje, że poznawanie historii może być najciekawszym zajęciem pod słońcem, a to, co działo się kiedyś, jest czasami dużo ciekawsze niż to, co dzieje się teraz. Bardzo polecam! Seryjne zabójczynie Seryjne zabójczynie. Najsławniejsze morderczynie w dziejach to zbiór składający się z kilkunastu tekstów o wybranych przez autorkę morderczyniach. Schemat w każdym tekście jest podobny – najpierw mamy przedstawioną zbrodnię, potem przebieg procesu, a autorka cały czas dorzuca nam różne smaczki i analizy, zakreślając tło społeczne, czasy, o jakich pisze i psychologię postaci. Nie jest to jednak zwykła encyklopedia, nie jest to też książka o najsławniejszych morderczyniach, ani nawet książka przekrojowa przez wszystkie dzieje, co tytuł mógłby sugerować. Autorka wybrała 14 postaci, a o części z nich usłyszycie pewnie pierwszy raz, więc ciężko mówić o kimś najsławniejszym. Przedział czasowy jest również ograniczony, daremnie będziecie tam szukać nazwisk bardziej współczesnych. To wszystko o czym piszę to jednak nie zarzut – to tylko uwaga, że tytuł czasami może obiecywać coś innego, niż jest w książce, ale może być to równie dobre, a nawet lepsze od tego, czego się spodziewaliśmy. W jakimś sensie nie robi na mnie wrażenia to, że wszyscy mamy obsesję na punkcie seryjnych zabójców. Może tak być powinno. Nie sądzę, aby nasze obsesje brały się z tego, że wszyscy jesteśmy w skrytości ducha ludźmi gwałtownymi i jedynie wykorzystujemy seryjnych zabójców do odgrywania naszych najmroczniejszych fantazji. Myślę, że wypływają z naszego niekończącego się uwielbienia dla opowieści. […] Nie chcę, aby morderstwo stawało się mimochodem czymś banalnym albo zabawnym. Nie chcę, aby seryjne zabójczynie wyrastały na jakiś skrajny przykład feministek. Nie chcę być częścią długiej tradycji uwznioślania seryjnych zabójców.[…] Wierzę jednak w uzdrawiającą i oświecającą moc opowieści i sądzę, że można się czegoś nauczyć, przyglądając się złu, usiłując je zrozumieć, zastanawiając się, czy przypadkiem nie jesteśmy sami odrobinę za nie odpowiedzialni. Czy cokolwiek, co jest ludzkie powinno być nam obce? To pytanie jest przerażające i piękne. Komentarz autorki, który ożywia bohaterów jej opowieści, dodaje jednocześnie całej książce większej wartości i znaczenia. Telfer miała bardzo konkretny pomysł na tę książkę i konsekwentnie go zrealizowała. Nie chodziło o to, żeby opisać przypadki kobiet-morderczyń – a przynajmniej nie tylko. Sam wstęp ukierunkowuje już czytelnika i zdradza, czego możemy się spodziewać. Autorka zrobiła też kilka celnych spostrzeżeń, pierwszym z nich jest to, że większość seryjnych morderców jest mężczyznami. Nawet jeśli pojawia się kobieta, która jest seryjną zabójczynią, jest traktowana zupełnie inaczej – szybko popada w zapomnienie (rzadko zdarza się przy mężczyznach). Prowadzi to do ciekawych rozważań, dlaczego wolimy udawać, że kobiety nie są zdolne do okropnych czynów. A nawet jeśli już zaakceptujemy ten fakt, odbieramy im wolną wolę i świadomość – one same nigdy by tego nie zrobiły, zostały do tego zmuszone, wmanipulowane w jakąś sytuację, zrobiły pod wpływem czegoś/kogoś. W książce znajdziemy mnóstwo niuansów – jak np. to, że w Chicago w latach 20. jeśli było się piękną morderczynią, wychodziło się na wolność, a jeśli się było brzydką – padał wyrok skazujący. Telfer pisze też o tym, że my dzisiaj żyjemy w innej epoce – epoce morderstw masowych i terroryzmu, a epoka seryjnych morderców nawet jeśli jeszcze się nie skończyła, to do tego się zbliża. Ciekawym spostrzeżeniem jest również to, że mamy tendencję do wyolbrzymiania, która wiążę się od razu z amnezją. Każda kolejna kobieta-morderczyni jest tą najgorszą, pierwszą seryjną morderczynią. Nagłówki muszą się sprzedać, wiadomo. Kiedy układamy to sobie wszystko w głowie, wyłania się obraz rzeczywistości, który jest z jednej strony bardzo intrygujący, a z drugiej trochę przerażający. I za to lubię takie książki! Fakt, czytając jej historie możemy oniemieć ze zdziwienia. Wybrała głównie te z XIX i pierwszej połowy XX wieku. Większość morderczyń, jakie poznajemy były trucicielkami, a to jednak jest już dzisiaj dla nas trochę egzotyczne (choć w sumie nie wiem, ale chyba raczej nie można wejść do apteki i kupić trochę arszeniku?). Same przypaki morderstw bardzo trafnie wybrane, a do tego opatrzone przypisami. Widać, że autorka przygotowała się, zrobiła research, napracowała się, by nadać konkretny kształt tym historiom. Szalenie podoba mi się to, że wyciąga z nich coś więcej, niż same suche fakty, że łączy je z różnymi dyscyplinami naukowymi, że wyciąga wnioski, wskazuje powiązania, czasami bardzo zaskakujące. Świetnie się to czyta! Nie dość, że poznałam kilka ciekawych morderczych historii, jest też wzmianka o Nellie Bly (tej od książki Ten days in a Mad-House, którą teraz czytam w ramach naszego wyzwania), i o Genevieve Forbes, dziennikarce, która pisała kryminalne reportaże w czasach, gdy takimi sprawi kobiety po prostu się nie zajmowały (a ja lubię poznawać takie bohaterki). Każda kobieta jest osadzona mocno w swojej epoce, w określonej przestrzeni geograficznej, a wbrew pozorom to naprawdę daje bardzo dużo, jeśli chodzi o jej zrozumienie. Każda z nich jest też przedstawiona wśród ludzi – one nie są tylko morderczyniami – są matkami, córkami, siostrami, pracownicami…Takie całościowe spojrzenie plus komentarz autorki sprawiają, że z lektury wyniesiemy coś więcej, niż tylko znajomość nazwiska jakiejś trucicieli z XIX wieku. To pierwsza książki Telfer i jak na debiut, jest bardzo udana. Czasami wychodzi w tekściei drobna nieporadność. czasami czuć niedosyt, a czasami przesyt, gdy ta sama informacja jest powtórzona kilka razy. Ale to drobnostki. Dla mnie większym minusem jest brak zdjęć, które mogłyby się pojawić – jeśli nie przy wszystkich rozdziałach, to na pewno przy kilku. Zwłaszcza, że są fragmenty, kiedy autorka szczegółowo opisuje wygląd swoich bohaterek, albo sytuacje robienia ich zdjęć, czy nawet konkretne zdjęcia. Lubię mieć wtedy możliwość, by po przeczytaniu opisu obejrzeć od razu zdjęcie. Mam nadzieję, że autorce fascynacja seryjnymi mordercami nie przejdzie i że pojawi się kiedyś jej następna książka. Na pewno przeczytam! A tę polecam wszystkim zainteresowanym – bardzo ciekawa pozycja i zdecydowanie warta przeczytania. Cud chłopak Po ogłoszeniu Literackiej Nagrody Nobla od razu sięgnęłam do jedynego dostępnego egzemplarza w mojej bibliotece – Nawroty nocy Patricka Modiano. Już opis z okładki zniechęcił mnie mocno („…w pełnej halucynacji wizji poza jakimkolwiek realizmem…), ale w końcu Nobel – zaczęłam czytać… Długo to nie potrwało, bo raptem z 15 stron. Wiem, dużo osób uważa, że powinno się przeczytać całą książkę, żeby móc się o niej wypowiadać. Wiele osób zawzięcie czyta od deski do deski, mimo że czasami nie warto. Podziwiam takie osoby, mi jednak szkoda czasu – i jeżeli coś nie zainteresuje mnie od początku, niestety nie dostaje szansy zachwycić końcem. W każdym razie gdy porzuciłam Modiano, przeczytałam jednym tchem Cud chłopaka Palacio (było nie było, stojącą w literaturze dla młodzieży). I zaczęłam się martwić o swój gust czytelniczy, wyrobienie literackie i tak dalej ?? Koniec końców doszłam do wniosku, że to po prostu moja pragmatyczność i uwielbienie dla wiedzy i książek popularnonaukowych. Mój mózg nie radzi sobie po prostu z czyimiś halucynacjami, gdzie nie ma żadnego punktu zaczepienia; uznaje natomiast i to bardzo historie o dobrych ludziach. A taką jest właśnie Cud chłopak… cud chłopak, palacio, autyzm, asperger, deformacja, choroba, dziecko, dzieciństwo, rodzina, dojrzewanie To jedna z najprostszych i najpiękniejszych książek, jakie przeczytałam ostatnio. Najprostszych, bo napisana bez patosu, bez zbędnych uniesień, bez prób grania na emocjach czytelników. A przecież można było poszaleć – temat bardzo wdzięczny. August to dziesięcioletni chłopiec, który ma wadę genetyczną. Jego twarz jest strasznie zniekształcona i jak sam bohater mówi Nie powiem wam jak wyglądam. Cokolwiek sobie wyobrażacie, w rzeczywistości jest pewnie gorzej. Poznajemy go w momencie, gdy pierwszy raz idzie do szkoły. Do tej pory był uczony w domu, ale rodzice doszli do wniosku, że nie mogą go chronić przed światem całe życie. Cała książka to opis zmagań chłopca z nowym środowiskiem, z tolerancją i akceptacją, ze szkołą, z własną rodziną i ze sobą samym. Fantastyczna jest forma książki – każdy rozdział jest pisany z innej perspektywy. Pierwszy oczywiście należy do Augusta. Przeczytanie jak dziecko postrzega siebie w takiej sytuacji, jak postrzega świat i innych ludzi, było bardzo ciekawych doświadczeniem dla mnie. W kolejnych rozdziałach wypowiada się siostra chłopca, jego koleżanka, kolega, chłopak siostry. Na koniec głos ma znowu August. Nie będę pisać o przygodach Augusta, bo mam nadzieję, że sami przeczytacie. Dajcie ją swoim dzieciom, ale sami też przeczytajcie. Nauczycie się być otwartym i pomocnym. Nauczycie się nie oceniać ludzi. Zobaczycie, jak można radzić sobie z problemami. I zobaczycie, że dzieci są fantastyczne. Jeżeli my im nie powiemy, że coś jest straszne/problemem/trudne/nie tak, one tego nie będą wiedzieć. To my obarczamy naszym podejściem do świata nasze dzieci. Im więcej takich książek, tym więcej otwartych umysłów. A im więcej dobrych historii, opowiedzianych w ten sposób, tym lepiej ?? Trzy lata po opublikowaniu powyższego tekstu miałam okazję zobaczyć w kinie film zrobiony na podstawie tej książki. Po pierwsze bardzo lubię, kiedy znam jakąś książkę od dawna, a ktoś przenosi ją na ekran. Po drugie – bardzo się cieszę, że Cudowny chłopak zwrócił na siebie uwagę i że taki film powstał! To wspaniała historia, która zasługuje na to, by mówić o niej jak najwięcej. Jeśli zastanawiacie się, co najpierw, to polecam przeczytać książkę, a potem pójść na film. Książka wymaga od nas wyobrażenia sobie pewnych rzeczy, stworzenia sobie w głowie obrazu głównego bohatera, przedstawia również relacje między postaciami w szerszym kręgu. Film ma pewne ograniczenia, a to, co jest jego zaletą, czyli obraz jest również czasami wadą. W filmie prawie od razu widzimy jak Auggie wygląda (a nawet wiemy to bez oglądania filmu, bo trailer zdradza wszystko. Wyobrażacie sobie, jak świetnym zabiegiem byłoby zrobienie trailera bez pokazywania twarzy Auggiego?). Choć przesłanie jest jedno – nie ważne, jak wyglądasz, liczy się to, jaki jesteś – w filmie wygląd jest elementem, na który zwracamy uwagę najbardziej. W książce środek ciężkości był przeniesiony na faktyczne zachowanie, a o wyglądzie przypominaliśmy sobie dopiero wtedy, kiedy sam Auggie o tym wspominał. Książka zostawiła we mnie wiele emocji i przemyśleń i została ze mną na bardzo długo. Filmu chyba aż tak pamiętać nie będę, ale to nie znaczy, że jest zły. Bo to bardzo dobry film. Ciepły, wzruszający, ale nie do przesady, ze świetnie dobraną obsadą i z odpowiednią dawką fajnego humoru. Porządna robot i naprawdę warto zobaczyć. Ale najpierw książka! PS Motyw dziecka, które ma zniekształconą twarz było już wykorzystywany. Pamiętacie między innymi film Maska z 1985 roku? Historia w zasadzie jest bardzo podobna – Rocky jest inteligentnym i wrażliwym młodym człowiekiem. Jego problemem jest bardzo zdeformowana twarz (skutek rzadkiej choroby), która nadaje jego obliczu wygląd maski. Jego matka – Rusty stara się zrobić wszystko, aby jej dziecko miało udane dzieciństwo oraz podobne szanse na przyszłość jak jego rówieśnicy. Atlas osobliwości Początek naszego szczęścia spoczywa w zrozumieniu, że życie bez zdumienia nie jest warte życia. Abraham Joshua Heschel Uwielbiam podróżować. Lubię myśleć, że do typowego turysty mi daleko, choć równie daleko do bycia podróżnikiem. Tak naprawdę nie wiem, w jakiej kategorii się mieszczę. Z jednej strony nie wyobrażam sobie jechać na urlop do hotelu po to, żeby leżeć tylko nad basenem. Z drugiej – jestem zbyt dużym tchórzem, żeby pojechać gdzieś z plecakiem, bez planu i na żywioł. Ale przecież jest jeszcze coś pośrodku – zwiedzanie świata na własnych zasadach, korzystanie z wszelkich dobroci turystyki, ale z rozwagą, świadomością i uważnością na świat, do którego się jedzie. A piszę o tym dlatego, że Atlas osobliwości powoduje jedną myśl – rzucić wszystko i natychmiast jechać zobaczyć te wszystkie rzeczy! Gdybym tylko miała kilka żyć, jedno z nich na pewno spędziłabym w ciągłej podróży… Joshua Foer i Dylan Thuras to twórcy internetowego Atlasu. Na stronie Atlas Obscura znajdziecie setki miejsc z całego świata. Motywacją autorów było zebranie tych wszystkich fascynujących i zaskakujących miejsc, których raczej nie znajdziemy w przewodnikach, ale przede wszystkim chcieli podtrzymać w człowieku potrzebę dziwienia się. To dzięki tej umiejętności zachowujemy wewnętrzną młodość, umiemy być szczęśliwi, a nasze życie jest harmonijne. I odwrotnie – kiedy jej zabraknie, dopada nas starość i zgorzknienie. To duże uproszczenie, ale coś w tym jest. Sami również możemy wziąć udział w tworzeniu Atlasu – projekt Foera i Thurasa rozrósł się, kiedy internauci zaczęli dodawać swoje miejsca. Teraz to prawdziwa skarbnica inspiracji, która cały czas rośnie i się rozwija – został dodany na przykład dział Gastro Obscura, który powinien zadowolić wszystkich fanów kuchni. Ella Morton, trzecia autorka, była odpowiedzialna za redakcję książki. Cała trójka doprowadziła do powstania tej wyjątkowej książki. Jeśli przejrzycie choć raz Atlas osobliwości, to już nigdy nie zaplanujecie żadnego wyjazdu bez zajrzenia do niego i sprawdzenia, czy w okolicach waszego pobytu nie ma czegoś dziwnego do zobaczenia. Całość została podzielona całkiem logicznie na kontynenty, kontynenty na części, części na kraje. A w każdym kraju mamy wymienionych kilka miejsc, które mogą być określone mianem osobliwości. Autorzy nie ograniczali się w żaden sposób – znajdziemy tu niesamowite naturalne miejsca, lasy, skały, wodospady, pojedyncze drzewa i całe regiony. Są miejsca stworzone przez ludzi – muzea, miasteczka lub poszczególne budowle, parki, pomniki czy nawet plany filmowe. Są też idee, metafory, historia całej ludzkości – opowieść o historii nauki i historii wierzeń, o rozwoju ludzi, o dawnych czasach. Mam ochotę napisać, że w tej książce jest wszytko. Opowiadając o jednym miejscu tych kilka zdań, które zmieszczą się w książce, autorzy jednocześnie snują przecież opowieść o człowieku – dlaczego takie miejsce powstało? Jak? Po co? I co to znaczy? Przeglądam ją już od jakiegoś czasu – czasami czytam po kolei, czasami wybieram strony na chybił trafił. Oczywiście pierwszym rozdziałem, jaki przeczytałam była Australia, potem sprawdziłam, jakie rzeczy z Polski zostały w nim umieszczone, a trzecią rzeczą jaką zrobiłam było wybranie miejsc związanych z książkami (nie było ich niestety dużo, ale może bylibyście ich ciekawi w osobnym poście?). Najlepsze w tym wszystkim jest to, że każdy znajdzie coś dla siebie. Czy to będą parki, zwierzęta, budynki, czy chcemy spędzić czas na łonie przyrody, czy raczej w mieście, czy interesuje nas geografia, historia czy nauka – znajdziecie coś dla siebie. Specjalnie nie zdradzam żadnych miejsc, jakie znajdziecie w tej książce – nie mogę przecież zabrać wam możliwości dziwienia się przy książce, która o zdziwieniu opowiada. Jedynym jej minusem jest duże prawdopodobieństwo powodowania frustracji z powodu braku możliwości zobaczenia tych wszystkich rzeczy i miejsc. Nawet przy założeniu, że nie interesuje mnie wszystko, to ciągle za dużo. Z drugiej strony na tym dokładnie polega wspaniałość książek – że pozwalają na zwiedzanie całego świata. Atlas osobliwości to inspirująca książka, która pokazuje nam, że świat to ciągle miejsce, które potrafi zadziwiać. Miejsce pełne niesamowitych historii, fascynujących postaci, miejsce którym warto się zachwycać. Każda strona to porywająca wyprawa. Podczas lektury zostaniecie zaskoczenie wiele razy, tego jestem pewna! Istnieją podobno ludzie, których niewiele cieszy, którzy raczej nie rozglądają się wokół siebie i nie zachwycają się tym, co widzą. Jadąc do innego miejsca wzruszają ramionami i mówią, że to przecież nic takiego, kamień na kamieniu, tak jak wszędzie. Zawsze było mi szkoda takich ludzi, to musi być bardzo smutne przeżyć swoje życie bez minimum jakiejkolwiek ekscytacji. Są też podobno ludzie, którzy w ogóle nie lubią podróżować. Dla nich wszystkich ta książka jest idealna – to idealna rzecz, żeby wywołać podróżnicze emocje bez ruszania się z własnej kanapy. A być może to właśnie będzie początek zmian w postrzeganiu rzeczywistości wokół siebie? To jest napad! Marek Wałkuski jest dziennikarzem na stałe mieszkającym w Waszyngtonie i opisującym amerykańskie życie i codzienność. Jego dwie poprzednie książki Wałkowanie Ameryki i Amerykę po kaWałku połknęłam błyskawicznie, więc gdy tylko pojawiła się następna, od razu znalazła się na mojej półce. O Stanach trzeba umieć opowiadać. Siłą rzeczy nie da się napisać książki, która będzie zawierać całą Amerykę – tam wszystko jest za duże i zbyt obszerne. Sztuką jest pokazać ten kraj przez szczegół – miejsca, ludzi, konkretne sytuacje z historii. Trzeba mieć jakiś pomysł na swoją opowieść, myśl przewodnią, temat, który będzie prowadził i autora i czytelnika. A przy okazji, podążając za tym głównym tematem, można skręcać w boczne ścieżki, opowiadać o tym, co przy okazji, robić dygresje, wskakiwać w historię w różnych momentach. Taka swoboda wymaga sporego wysiłku od autora, ale z pewnością się opłaca. Od takich książek nie można się oderwać, a ich lektura zawsze jest bardzo satysfakcjonująca. Chociaż Stany nie są moją podróżniczą obsesją, to z przyjemnością spędziłabym tam rok czasu, włócząc się po wszystkich stanach i odwiedzając te wszystkie miejsca, które znam z książek, filmów i seriali. Przeczytałam też wiele książek o podróżowaniu po Stanach i książki Wałkuskiego bardzo dobrze wypadają na ich tle. Zwłaszcza, że on nie pisze typowych książek podróżniczych. On tam mieszka i Stany opisuje z perspektywy mieszkańca. Pokazuje nam amerykańską codzienność i zwyczajność, opisuje ich kulturę, ale nie w tym wielkim, historycznym wydaniu, tylko tym zwykłym, ludzkim. Dowiemy się z jego książek mnóstwa szczegółów i znajdziemy odpowiedzi na wiele nurtujących nas pytań. To jest napad! Czyli kawałek nieznanej historii Ameryki to książka jednak trochę inna. Mniej tutaj codzienności – no chyba że ktoś napada na banki. Bo to właśnie jest tym razem motywem przewodnim autora. Jak sam pisze we wstępie napady na banki to praktycznie sport wynaleziony przez Amerykanów i przez nich od lat wykonywany z radością i uśmiechem na ustach. Dlaczego akurat taka forma przestępstwa spodobała się Amerykanom najbardziej? Trudno powiedzieć, ale dzięki temu mamy praktycznie niekończącą się kopalnię pomysłów, motywów i historii. Marek Wałkuski śledzi historię napadów na banki od samego początku, czyli od stworzenia banków, pierwszych napadów, profesjonalizacji bandytów i pierwszych bohaterów narodowych. Historia napadania na banki kończy się w dzisiejszej współczesności – dzięki temu możemy obserwować, jak szaloną i długą drogę to zajęcie przeszło i jak się zmieniło. Dowiemy się, jak powstał dolar, poznamy najsłynniejszych rabusiów i najbardziej znane napady, spojrzymy na rabunki oczami policjantów agentów, których zadaniem jest takie napady udaremniać. Największym plusem jednak tej książki jest poczucie humoru autora i jego podejście do tematu. Bo owszem, dowiemy się wiele mądrych, ważnych i przydatnych rzeczy, ale Wałkuski dodaje od siebie również całe mnóstwo historii, które spowodują niekontrolowany śmiech, otwieranie oczu ze zdumienia i kręcenie głową. Kawałki o najgorszych rabusiach, o tych pechowych, zapominalskich czy zwyczajnie nieogarniętych czyta się jak jeden wielki dowcip. To jest napad! to świetna lektura dla wszystkich, którzy chcą poznać historię Stanów od tej nietypowej strony, i dla tych, których interesuje samo zagadnienie napadów – jak to się robi, jak tego nie powinno się robić, jakie są dzisiaj zabezpieczenia, jak wygląda napad w dzisiejszym internetowym świecie. Może nie znajdziemy tu gotowej instrukcji obsługi jak napaść na bank (a nawet wręcz przeciwnie, raczej dojdziemy do wniosku, że beztroskie napadanie na banki niestety już się skończyło), ale za to poznamy lepiej temat, o którym wiedzę czerpiemy zapewne tylko z filmów czy gier. Warto! Ten days in a mad house Kto nie wolałby być mordercą i mieć szansę na życie niż obłąkanym bez nadziei na ucieczkę? Ten days in a Madhouse to książka, która należy do kategorii książek-ośmiornic (tak naprawdę nie ma takiej kategorii, właśnie ją wymyśliłam). Czytam ją, jestem zachwycona, ale kiedy próbuję ją opisać, jej macki zaczynają ożywać i sięgać tam, gdzie tyko mogą. Zaczepiały mnie już nawet podczas lektury. Książki-ośmiornice to książki, które dotykają wielu aspektów, które inspirują do sięgania po inne książki, inne tematy, w których znajdziemy mnóstwo ciekawych informacji, które odsyłają nas dalej, do kolejnych historii. Z każdą stroną chcemy przerwać czytanie, by coś sprawdzić, zapisać jakiś inny tytuł, fakt, rzecz, o której nie chcemy zapomnieć. Ten days dokładnie takie jest – bo postać Nellie Bly, bo szpitale psychiatryczne, bo historia medycyny, bo Blackwell’s Island, bo film, bo traktowanie kobiet, bo XIX wiek… Ostatecznie ciężko zebrać to wszystko razem i napisać tekst tylko o książce. Na szczęście nigdy tego nie robię, więc nie przedłużając… Zaznaczę jeszcze tylko, że jest to pierwsza lektura w tym roku po angielsku – przeczytana w ramach akcji Przeczytam 12 książek po angielsku w 2018 roku, organizowanej razem z Rude recenzuje. Cały czas szukałam motywacji do czytania książek po angielsku – okazało się, że taka akcja i publiczne zobowiązanie działa całkiem dobrze. nellie bly, asylum, insane, szpital psychiatryczny Pierwszy posiłek w domu dla kobie, a obok ekspert od szaleństwa przy pracy. A więc, najpierw o autorce. Nellie Bly (właśc. Elizabeth Jane Cochrane) to osoba, którą chcecie poznać. Ja nie słyszałam tego nazwiska do momentu, aż ktoś nie polecił mi tej konkretnej książki wiedząc, że interesuję się szpitalami psychiatrycznymi. Okazuje się, że Nellie była prekursorką dziennikarstwa śledczego i reportażu wcieleniowego, czegoś, o czym w XIX wieku jeszcze raczej nie słyszano. Zajmowała się rzeczami do których w ogóle nie dopuszczano kobiet, stała się ważnym głosem swojego pokolenia i wzorem dla wielu kobiet – koniecznie poczytajcie o niej więcej, bo to fascynująca osoba. Jaką tajemniczą rzeczą jest szaleństwo! Obserwowałam pacjentów pogrążonych w wiecznej ciszy. Żyli, oddychali, jedli – ludzka forma tam była, ale czegoś brakowało. Czegoś, co nie może przetrwać bez ciała, a ciało ludzkie może bez tego istnieć. Zastanawiam się czy za tymi zamkniętymi ustami są jakieś marzenia, do których nie mamy dostępu, czy jedynie pustka? Ten days in a madhouse to książka, w której Bly opisuje swoje pierwsze zlecenie dla gazety Josepha Pulitzera New York World – artykuł o zakładzie psychiatrycznym dla kobiet na Blackwell’s Island. Nellie Bly, jak rasowy reporter odrzuciła wszelką pomoc dostania się do zakładu twierdząc, że musi dokonać tego własnymi siłami. Udało się jej na tyle skutecznie udawać obłąkaną, by zmylić kilku lekarzy – choć umówmy się, że w 1887 roku badanie poczytalności kobiet było jednym wielkim żartem. Bly opisuje swoje kolejne kroki – dom dla kobiet, szpital Bellevue i w końcu Blackwell’s Island Insane Asylum. Nie jest to długa lektura, ale jest na pewno wstrząsająca. Osoby zorientowane w temacie nie będą zaskoczone, wiele faktów jest dzisiaj nam już doskonale znanych. Niemniej jednak czytanie relacji z pierwszej ręki, młodej dziewczyny, która z własnej woli dała się zamknąć w takim miejscu, bez możliwości pomocy z zewnątrz i bez gwarancji wyjścia, skazującej się na łaskę i niełaskę pracowników zakładu, musi wzbudzać dreszcze niepokoju i dyskomfort w czytelniku. Podziwiam ją za to, co zrobiła, zwłaszcza że jej tekst miał bardzo wymierne skutki – zakład został po publikacji tekstu dokładnie prześwietlony (nie mówiąc o zmianie społecznego postrzegania), powiększono budżet na jego działalność i wprowadzono poprawki, które zasugerowała Bly. Ostatecznie Bly pośrednio przyczyniła się do zamknięcia zakładu. Nellie „ćwiczy” szaleństwo To bardzo mocna lektura. Nie dlatego, że ma brutalne opisy, dosadne szczegóły, czy rzeczy, które mogą obrzydzać kogoś o słabszych nerwach. Najbardziej uderza bezsilność, absurd i brak możliwości wyjścia z zamkniętego kręgu. W zasadzie nikt tam nie był po to, by kobiety tam trafiające wyleczyć, nie mówiąc o pomocy, zwykłej ludzkiej serdeczności i przyzwoitości, zapewnieniu godności. Sam proces kwalifikowania jako chorą psychicznie był typowy dla XIX wieku – a to mąż chciał się pozbyć żony, a to kobieta mówiła tylko po niemiecku i nikt jej nie rozumiał, a to któraś miała za dużo żądań w stosunku do rodziny, inna była niewygodna, inna była po prostu delikatna i wrażliwa. Owszem, były też kobiety z prawdziwymi zaburzeniami, ale kto by się tym przejmował, jak można było wszystkie kobiety traktować tak samo. Czyli bezlitośnie, brutalnie, bez krztyny empatii, a wręcz z zaciętością, złośliwością i chęcią odegrania się za wszystko, co tylko przyjdzie do głowy. Nellie Bly szczegółowo opisuje zasady funkcjonowania w takim miejscu – przeraźliwe zimno, brak ubrań i przykryć, okropne jedzenie, brutalne zwyczaje, których jedynym celem było umęczenie pacjentek – lodowate kąpiele, zakaz rozmawiania czy czytania, nakaz siedzenia całymi dniami na twardych deskach bez ruchu… Pacjentki pracujące w ogrodzie Nellie Bly była tam tylko przez tydzień, ale czytając odnosimy wrażenie, że było to zdecydowanie dłużej. To naprawdę niesamowita podróż w głąb historii nie tylko zakładów psychiatrycznych, ale tak naprawdę zwykłego człowieczeństwa i ludzkiej psychiki. U Bly pojawiają się w pewnym momencie wątpliwości, co jest fascynujące pod względem psychologicznym. Przecież wie, że jest zdrowa – ale gdy widzi inne zdrowe kobiety wokół siebie, gdy zostaje zdiagnozowana przez czterech lekarzy, kiedy zatrzaskują się za nią drzwi, odgradzające ją od świata – pewne myśli same pojawiają się w głowie. Bly zwraca uwagę na to, że w takim miejscu, nawet jeśli jesteś zdrowy, bardzo szybko zrobią z ciebie szaleńca, co w zasadzie jest całą osobną ciekawą kwestią. Warto jeszcze dodać, że Bly udawała obłąkaną tylko do czasu, aż udało się jej do Blackwell’s dostać. Potem zachowywała się normalnie, tak jak zwykle się zachowuje. Zakład dla obłąkanych Blackwell’s Island jest pułapką na ludzi. Bardzo łatwo dostać się do środka, ale wydostanie się jest niemożliwe. Przede wszystkim warto znać postać Nellie Bly, bo taki reportaż wcieleniowy w wykonaniu kobiety (i to jeszcze w XIX) był czymś unikatowym i do dzisiaj pozostaje interesującym głosem, opowiadającym o przeszłości. Wersja, którą ja kupiłam zawierała jeszcze krótkie artykuły Nellie o tym, jak próbowała być służącą i pracownicą sklepu. Choć czytając jej teksty można odczuć, że pisane były w XIX wieku, to tak naprawdę w niczym to nie przeszkadza. Nellie Bly miała lekką rękę, charakter reportera i uważne spojrzenie na otaczającą ją rzeczywistość. Umiała zgrabnie podsumować swoje spostrzeżenia, celnie spuentować, kiedy trzeba, a w innych miejscach zażartować, żeby zmniejszyć napięcie. Czuć misję i zapał w jej pracach, ciekawość świata i potrzebę zmieniania go na lepsze. A treść 10 days in a madhouse niesie ze sobą dodatkowe wartości – spojrzenie od środka na działanie zamkniętego obiektu, poznanie codzienności przebywających tam pacjentów, utrwalenie tego obrazu dla kolejnych pokoleń. To kawałek bardzo interesującej historii – naprawdę warto przeczytać. Choć opowieść jest bardzo konkretna, pytania postawione albo jedynie zasugerowane przez autorkę sięgają bardzo wielu zagadnień i płaszczyzn. Tak jak mówiłam – macki ośmiornicy, które będą was zaczepiać jeszcze długo po lekturze. Jest film! O takim samym tytule, jak książka. Może nie jest jakimś wybitnym dziełem na miarę Oscara, ale można obejrzeć. Jest też inny – Adventures of Nellie Bly, ale tego nie oglądałam. Na YT jest dostępny audiobook Nellie Bly jest znana również z wyprawy dookoła świata śladami książki Verne’a (ustanawiając przy okazji rekord świata okrążenia Ziemi). Możecie obejrzeć o tym cały film dokumentalny. Zapomniana historia nauki Największe zbiorowe mistyfikacja ludzkości to polityka, religia oraz sztuka. Kolejna – historia – ma dychotomiczny charakter, osobne, własne mistyfikacje tworzą zwycięzcy i pokonani. Ale teza o końcu historii to jeszcze inna mistyfikacja. Niektóre mistyfikacje są statyczne i dostojne, hieratyczne, czasem fraktalne, inne są gwałtowne i histeryczne, cechuje je wyraźna dynamika, wybuchają, po czym gasną jak epidemia. Z wyjątkiem sztuki wszystkie są niszczące i groźne. Ale wydaje się, że ludzkość potrzebuje mistyfikacji. Są jak tlen. Agresywne, ale nie da się bez nich żyć. Nie przepuszczę żadnej popularnonaukowej książce o historii nauki. Uwielbiam ten temat, czytanie o tym, jak kiedyś ludzie postrzegali świat, w co wierzyli, jakie mieli pomysły i jak realizowali najbardziej szalone wizje. Zawsze zastanawiam się wtedy, co będą o nas, naszej nauce i naszej obecnej wiedzy i wierzeniach myślały następne pokolenia. Ta fantastyczna względność rzeczy i idei względem czasu jest nieodmiennie fascynująca! A kiedy jeszcze historia nauki jest ujęta z perspektywy tych dziwnych pomysłów, zapomnianych czy nietrafionych, staje się dla mnie jeszcze bardziej atrakcyjniejsza. Krzysztof Rejmer w swojej książce zebrał właśnie takie idee, choć nie tylko. Część z nich funkcjonuje do tej pory, bez części nie wyobrażamy już sobie dzisiaj życia (kanalizacja czy tramwaje), inne przepadły dawno w czeluściach historii i wspaniale się o nich dowiedzieć. Zapomniana historia nauki to książka bardzo erudycyjna, autor włożył wiele wysiłku w to, by odkryć przed nami te wszystkie szaleństwa i odnaleźć te najciekawsze. Sięga do wielu źródeł, innych książek, artykułów – zrobiło to na mnie wrażenie. Pisałam ostatnio o książkach-ośmiornicach. Ta zdecydowanie do nich należy! W zasadzie przy każdym rozdziale miałam zanotowane kilka albo kilkanaście haseł, do których dopisek brzmiał poczytać więcej o tym! Zastanawiacie się o czym przeczytacie? O wszystkich – o lataniu, o wnętrzu Ziemi, łodziach podwodnych, odkrywaniu tlenu, warzywnych jagniętach, berniklach, kotach roztrzaskujących się na drzewach, jednorożcach na Księżycu, połączeniach czołgów z szybowcami, gangu Czterdziestu Słoni. Poznamy cztery przyczyny nieistnienia żyrafy, dowiemy się, jak Francuzi poznali wychodek i widelec, i że 9 września 1988 roku Orient Express zatrzymał się na stacjach w Łowiczu i w Sochaczewie. Prześledzimy powstawanie kanalizacji w Warszawie i będziemy obserwować modę na latanie balonem. I to tylko przykłady niektórych spraw, jakie Rejmer porusza. Ludzie to naprawdę pomysłowy gatunek! Ta nasza pomysłowość, kiedy się na nią spojrzy z perspektywy czasu może wydawać się zabawna, śmieszna, absurdalna, dziwna. I to właśnie dzięki takim książkom uświadamiamy sobie, że to, gdzie jesteśmy dzisiaj, wynika z tych wszystkich śmiesznych pomysłów. Pomysłów, które nawet jeśli się nie sprawdziły, dały powód, by stworzyć inne, sprawdzać, badań, wymyślać ciągle na nowo. A dziś? To wcale nie jest takie oczywiste, że jesteśmy dużo bardziej cywilizowani i że gdyby przywrócono karę śmierci, a wyroki wykonywano publicznie, to reakcja tłumu byłaby inna niż wtedy. Ta książka to idealne odzwierciedlenie ludzkiej ciekawości, pasji. To udokumentowana historia naszego rozwoju, która pokazuje, że kreatywność ma swoje gorsze i lepsze momenty, a wszystkie wynalazki mają najprawdopodobniej swojego mniej chlubnego poprzednika. To świetny zbiór historii, które z jednej strony są anegdotyczne i rozbawią nas bardzo (no bo jak nie uśmiechnąć się na wieść o tym, że ludzie naprawdę wierzyli w takie cuda jak ptaki rosnące na drzewach). Z drugiej strony to doskonała ilustracja dziejów. To historia nauki, głównie polskiej ale nie tylko, uczonych i wynalazców, niektórych znanych, niektórych mniej. Rejmer pokazuje, że nauka i życie idą ze sobą w parze – pisze o sprawach, które rozpalały wyobraźnię ludzi – nie tylko naukowców i badaczy, ale również artystów, twórców i zwykłego człowieka. Dla mnie to też przede wszystkim świetny obraz historii ludzkiej myśli. Fascynuje mnie to, jak ludzie kiedyś postrzegali świat, jakie mieli pomysły, jak sobie tłumaczyli rzeczywistość. I to, że nawet te najdziwniejsze zyskiwały swoich zwolenników i obrońców. Zdarzały się wprawdzie zgrzyty. Na przykład ten, kiedy autor pisze, że nietaktem byłoby pominięcie Leonarda Da Vinci, przy omawianiu różnych wynalazków, a potem pisze, że właściwie on tyle wynalazł, że pisanie ciągle o tym będzie nudne, więc w ogóle go pominie. Ale to drobnostki. Warto, warto przeczytać i zachwycić się! Według innego klucza O autyzmie książek nigdy za wiele. Im więcej czytam, tym większe mam przeświadczenie, że każdy powinien je czytać. Bo one nie tylko podnoszą wiedzę człowieka na temat tego konkretnego zagadnienia, ale kształtują go i pokazują jak postrzegać wszystkie formy inności. Po przeczytaniu kilku takich książek sami zauważycie, że zupełnie inaczej zareagujecie na krzyczące dziecko w sklepie, na kogoś, kto nie zachowuje się normalnie, na sytuację, która będzie się różnić od tego, co zwykle was spotyka. Książki o autyzmie to książki otwierające oczy, poszerzające horyzonty, poprawiające charakter. Wiem, to całkiem spore umiejętności jak na przedmiot, ale przekonajcie się sami. Mam ochotę w tym momencie napisać, że satysfakcja gwarantowana, inaczej zwrot kosztów, ale chyba jednak się powstrzymam ?? John Donvan i Caren Zucker dzielą się z nami opowieścią o autyzmie. I to jest prawdziwa opowieść – trudno tę książkę włożyć do pojedynczych szufladek z reportażem czy literaturą popularnonaukową (istnieje coś takiego jak popularnonaukowy reportaż?). Słowo opowieść mieści w sobie wszystko to, czym ta książka jest – historią autyzmu owszem, ale wydaje mi się, że przede wszystkim historią ludzi. Historia autyzmu to motyw przewodni – jest przedstawiony od samego początku, tego opisanego i znanego, i tego, którego się tylko domyślamy. Bo wiecie, że autyzm nie pojawił się nagle znikąd? Autorzy piszą o prehistorii autyzmu, o tym, że istniał przed diagnozą i podają przykłady badań, w których naukowcy poszukiwali takich ludzi (ocenianie dawnych świętych czy szaleńców przez pryzmat współczesnych diagnoz medycznych jest dla mnie niesamowicie fascynujące. Czy ktoś napisał o tym książkę a jeśli nie, to czy ktoś mógłby to zrobić?). Dzięki takiemu szerokiemu spojrzeniu jesteśmy w stanie stworzyć sobie całościowy obraz autyzmu – jako czegoś, co było niezrozumiałe, potem krępujące, żenujące i czego należało się wstydzić, aż w końcu czegoś, co w pewien sposób jest modne (choć źle to brzmi, to zjawisko samo w sobie jest bardzo pozytywne). Dodatkowo, dzięki temu, że autorzy analizują w zasadzie wiele stuleci, wyłania się przed nami znakomity obraz historii postrzegania umysłowej niepełnosprawności, historii medycyny (zwłaszcza podczas II wojny światowej), historii zakładów zamkniętych i ostatecznie – historii całych społeczności, rodzin, jednostek i wzajemnych relacji. Co zadziwiające, ważne miejsce zajmują w tej opowieści również polityka i gospodarka, co z kolei prowadzi do uświadomienia sobie, że wiele rzeczy jest ze sobą powiązanych, czasami w bardzo zaskakujący sposób. Historia autyzmu jest skomplikowana i wielowątkowa – definicje autyzmu zmieniały się, zmieniał się zakres tego, co obejmował, długo nie było wiadomo, o co tak naprawdę chodzi i co jest temu winne, a próby jego leczenia są raz śmieszne, raz przerażające. Na bohaterów tej opowieści wyrastają rodzice, czyli ci, którzy nigdy się nie poddali, walczyli, wiedzieli lepiej i rozumieli więcej. Autorzy obrazują historię konkretnymi przypadkami, konkretnymi ludźmi i rodzinami. Dlatego całą książkę czyta się fantastycznie – jej narracja jest tak płynna, że nie można się oderwać. Donvanowi i Zucker udało się przedstawić tę niesamowicie skomplikowaną opowieść w prosty i jasny sposób, mimo, że nie zachowali chronologii. Całość podzielona jest na rozdziały, w których raz czas następuje po sobie, a czasami nachodzi na siebie lub cofa się. W niczym to jednak nie przeszkadza, a mam wrażenie, że może pomagać – w końcu historia autyzmu to zdecydowanie nie jest jedna prosta linia z punktami A i B przy obu końcach. To bardzo wartościowa książka. Ale przede wszystkim to kolejna pozycja, która mówi o tym, że to nie osoby z autyzmem powinny dostosować się do świata, tylko świat do nich. Wtedy zmienia się wszystko – postrzeganie, perspektywa, możliwości. To strony pełne dowodów na to, że jeśli przestanie się z autyzmem walczyć, zaakceptuje się go i zacznie się z nim pracować, można wiele zdziałać. To historie wzruszające, piękne, pokazujące najlepsze cechy człowieka. Już nawet nie mówię o miłości rodzica do dziecka, ale o tej niezwykłej umiejętności odrzucenia wszystkiego, co znane i zrozumiałe, tej wewnętrznej wiedzy o tym, co właściwe i sile, dzięki której jest możliwe pokonywanie największych przeszkód. Czy dowiedziałam się czegoś nowego? Z pewnością, ale po lekturze równie znakomitych Neuroplemion ta książka jakoś mocno mnie nie zaskoczyła. Trudno przecież wymyślić na nowo historię, która została już opowiedziana. Według innego klucza wyróżnia się zdecydowanie stopniem szczegółowości, świetną narracją i całościowym spojrzeniem na zagadnienie. Bardzo zacne opracowanie, które warto przeczytać, niezależnie od tego, czy z autyzmem mamy do czynienia na co dzień, czy nie. Polecam! I przypominam mój wcześniejszy wpis o książkach na temat autyzmu. Chyba trzeba napisać drugą część. Polecam też obejrzeć nowy serial na Netflixie – Atypowy. Bardzo przyjemny. Mózg rządzi Ta książka pokazuje, jak kluczową rolę odgrywa mózg, jeśli chodzi o powodzenie i przyszłość naszego gatunku oraz to, że po prostu jesteśmy swoim mózgiem. Mózg rządzi doskonale wpisuje się w moją ulubioną modę z 2017 roku – literatury popularnonaukowej. Mam nadzieję, że moda ta trwać będzie dalej, a ta publikacja jest piękną obietnicą, że dokładnie tak będzie. Uwielbiam te książki, które oprócz mile spędzonego czasu dają mi coś jeszcze – wiedzę, świadomość, możliwość poznania czegoś, czego w inny sposób poznać nie mogę. Pisałam Wam już o tym wielokrotnie, ale pewnie jeszcze nie raz się powtórzę. Zwłaszcza przy książkach o mózgu – warto czytać wszystkie, które się ukazują. Przede wszystkim dlatego, że mózg to my (co autorka tej pozycji również często podkreśla). Naprawdę dobrze mieć choć minimalną wiedzę na temat własnego organizmu i jego funkcjonowania. Może to pomóc w wielu sytuacjach, ale też pozwala na większe zrozumienie samego siebie. Tak jak autorka pisze między innymi – jeśli nie chcemy być biernymi konsumentami, którzy wcinają to, czego życzą sobie wyrachowani spece od marketingu, musimy lepiej znać się na swoim mózgu. A przecież nie o kupowanie czekolady tylko chodzi. Jeśli wiemy, jak działa mózg, wiemy też, dlaczego się zakochujemy, dlaczego jesteśmy szczęśliwi albo smutni, dlaczego coś nas wkurza, dlaczego mamy ochotę na tę czekoladę, a chipsy bez szeleszczącego opakowania nie smakują tak samo. Jeśli wiemy, dlaczego odczuwamy określone emocje, dlaczego pojawiają się konkretne pragnienia, odruchy itd. możemy je bardziej zrozumieć. Oczywiście, jeśli mamy złamane serce i doskonale wiemy, dlaczego czujemy się jak po końcu świata – to ta wiedza niczego nie zmieni w samym odczuciu. Ale może zmienić w sposobie podejścia do niego, a to już naprawdę bardzo, bardzo dużo. Mózg rządzi to lekka książka popularnonaukowa, która jest świetnie zbalansowana. Z jednej strony daje nam podstawową wiedzę biologiczną, tekst jest przeplatany przekrojami mózgu (ale uproszczonym!), padają naukowe nazwy i terminy. Z drugiej strony pełna jest praktycznych zastosowań badań, konkretnych przykładów, opowieści z życia wziętych. Autorce nie brakuje humoru w podejściu do swojej dziedziny i umie to wykorzystać. Wie też, jak przykuć uwagę i co może zaciekawić najbardziej czytelnika. Porusza same dotyczące nas wszystkich sprawy – dowiemy się, że stres powoduje szybsze starzenie się mózgu, co dokładnie sprawia, że się zakochujemy, pocimy, boimy i śmiejemy, czy wielkość głowy wpływa na inteligencję, co ma większe znaczenie w naszym rozwoju – środowisko czy dziedziczenie. Odkryjemy w jak łatwy sposób nasze zmysły można oszukać i dlaczego, na czym polegają uzależnienia i że najlepiej jest jednak robić jedną rzecz naraz zamiast kilku jednocześnie. Jest też o malowidłach naściennych, o tym, dlaczego ludziom potrzebna jest kultura, o muzyce, religii, szaleństwie, nawykach jedzeniowych – jednym słowem o wszystkim po trochu. Jeśli interesuje Was to jak działacie i dlaczego akurat tak, a nie inaczej, to ta książka Was zachwyci. Ja, patrząc z perspektywy wielu przeczytanych książek o mózgu może zachwycona nie jestem, ale usatysfakcjonowana i owszem. Autorka jest młodą Norweżką, więc bardzo często odwołuje się do norweskiej nauki, norweskich przykładów, odniesień do norweskiej kultury i norweskich naukowców. Z jednej strony to bardzo ciekawe (dowiedziałam się np. że Nansen był w Norwegii pierwszym naukowcem zajmującym się mózgiem), z drugiej trochę wzbudza niedosyt. Na końcu książki znajdziecie kilka praktycznych przykładów i ćwiczeń pokazujących, jak łatwo oszukać nasze zmysły (jest też słynna sukienka niebiesko-czarna… czy może biało-złota ;-)) Podsumowując – to kolejna książka, która zasila grono ciekawych książek popularnonaukowych dla każdego. I oby było ich jak najwięcej. Myślę, że to też świetna książka, żeby w ogóle zacząć swoją przygodę z tego typu lekturami – do czego zawsze i wszędzie namawiam i zachęcam! Literatura obozowa. 5 książek, które zrobiły na mnie największe wrażenie Dzisiaj jest 73. rocznica wyzwolenia Auschwitz. Dlatego chciałam zwrócić Wam dzisiaj uwagę na kilka książek. Jeśli chodzi o literaturę obozową, niemożliwe jest wskazanie ani kanonu, ani książek najlepszych, najbardziej wartościowych. Literaturę tę można podzielić na trzy główne części. Po pierwsze mamy wspomnienia tych, którzy obozy przeżyli. Każda jedna książka jest cenna, każde wspomnienie na wagę złota i ze wszystkimi warto się zapoznać. Owszem, niektórzy mieli może lżejsze pióro od innych, niektóre wspomnienia może bardziej trafią do nas niż pozostałe, ale wszystkie są ważne. Po drugie są opracowania – historyczne, psychologiczne, socjologiczne, medyczne. To literatura, która wykorzystuje wspomnienia, ale stara się pokazać obozy w szerszym kontekście. Czasami potrafi być bardziej przerażająca, niż same wspomnienia. I po trzecie istnieje literatura piękna, wykorzystująca motyw obozów. W każdej z tych części jest naprawdę wiele, wiele tytułów i nie sposób wymienić wszystkich. Wiecie, że ja literaturę obozową bardzo lubię (jakkolwiek by to nie zabrzmiało). Nie wiem, co mnie do niej ciągnie, ale mogę się domyślać. Zresztą już kiedyś Wam o tym pisałam – fascynuje mnie człowiek w sytuacjach ekstremalnych. Siła w bezsilności. Nadzieja w sytuacjach beznadziejnych. Dlatego korzystając z dzisiejszego dnia, chciałam Wam pokazać kilka tytułów, które dla mnie osobiście są ważne, które zrobiły na mnie największe wrażenie. To bardzo subiektywna lista, na której nie umieściłam powieści ani opracowań historycznych. Bo wtedy taka lista musiałaby mieć 100 pozycji, a nie 5. Ale jeśli bylibyście zainteresowani listą powieści z tym motywem bądź najciekawszymi opracowaniami historycznymi, dajcie znać w komentarzach. Dla mnie numerem pierwszym zawsze i wszędzie książka Stanisława Grzesiuka 5 lat kacetu. Być może dlatego, że była to pierwsza książka z tej tematyki jaką przeczytałam, ale wątpię. Nie chciałabym teraz za dużo o niej pisać, bo już niedługo pojawi się pełna recenzja nowego wydania.Wspomnienia z obozów koncentracyjnych Dachau, Mauthausen i Gusen. Stanisław Grzesiuk z właściwym sobie humorem, szczerością i bezpośredniością portretuje nazistowską machinę pracy i śmierci. I próbuje opowiedzieć o cenie człowieczeństwa w miejscu, które z niego odzierało. Medaliony Zofii Nałkowskiej to chyba najkrótsza książka, jaką przeczytałam z tej tematyki, ale chyba też najmocniejsza. Prostota przekazu uderza w czytelnika pełną mocą, tak że ten nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Rzadko kiedy słowa mają taką moc oddziaływania. To książka, którą trzeba znać i do której wraca się wciąż i wciąż. Medaliony to miniatury prozatorskie, przekazujące wstrząsające fakty z czasów II wojny światowej. W oszczędny sposób ale nie przebierając w słowach Nałkowska opowiada ustami ofiar, świadków, pokrzywdzonych, ocalonych o historii, która niestety się wydarzyła. To światowej wagi świadectwo ludzkiej krzywdy nikogo nie pozostawi obojętnym. W przypadku Muasa oddam miejsce w całości opisowi – Pierwsza część Mausa wprowadza czytelnika w świat trudnych relacji rodzinnych łączących Władka Szpigelmana i jego syna Arta. Komiks opowiada historię Władka z okresu jego życia w Polsce w Bielsku Białej, na krótko przed wybuchem wojny i po wkroczeniu Niemców do Polski. W drugiej części Władek kontynuuje swoją opowieść od momentu, gdy trafił do obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Maus to jedna z najważniejszych powieści graficznych w historii tego medium. Dzieło mistrzowskie, odważne pod względem formy i treści, jest próbą zrozumienia historii XX wieku z perspektywy indywidualnych ludzkich losów. Maus, jako pierwszy komiks w historii, został uhonorowany nagrodą Pulitzera w 1992 roku. Warto przeczytać! Lektura nie jest łatwa, ale to jedna z tych książek, które nagradzają za włożony w nie wysiłek. Oto jest człowiek to jedna z tych książek, po których spodziewałam się naprawdę wielkich rzeczy. Opis przeżyć obozowych autora – żyda włoskiego pochodzenia, który w młodości znalazł się w obozie koncentracyjnym Auschwitz. Bohater,z zawodu chemik, próbuje odnaleźć się w nowo zastanej rzeczywistości. Jego dnie wypełnia walka z głodem oraz wypełnianie myśli czymś innym, niż własne, piękne wspomnienia z domu rodzinnego. Powieść zaliczana do klasyki literatury obozowej. Ta niezwykła książka, wielokrotnie wznawiana i tłumaczona na wiele języków zaliczana jest do klasyki literatury o Holocauście. Powstała w 1947 r. z potrzeby wewnętrznego wyzwolenia, stanowi studium niektórych aspektów życia w społeczności więźniarskiej. Autor, były więzień KL Auschwitz III – Monowitz w przejmujący sposób i w niezwykłej literacko formie – pozbawionej ocen i oskarżeń – opisuje przybycie do obozu, doświadczenie selekcji, głód, pracę w różnych komandach oraz ludzkie postawy i zachowania w obozie. Nie wiem dlaczego, nie zrobiła na mnie AŻ tak wielkiego wrażenia, ale jednak muszę ją tu umieścić. Trzeba przeczytać. To książka, która zapada na długo w pamięć. Kiedyś też o niej napiszę. Człowiek w poszukiwaniu sensu Viktora E. Frankla to jedna z najbardziej wpływowych książek w literaturze psychiatrycznej od czasu Freuda. Zaczyna się od długiego, suchego i głęboko poruszającego osobistego eseju o pięcioletnim pobycie Frankla w Auschwitz i innych obozach koncentracyjnych i jego wysiłkach w tym czasie, by znaleźć powody do życia. Druga część książki opisuje metody psychoterapeutyczne, które Frankl opracował jako pierwszy na bazie swoich doświadczeń z obozów. Jeśli miałabym wskazać książki z tematyki obozowej, to właśnie te książki wymieniłabym jako pierwsze. Ale to nie znaczy, że inne nie są warte waszej uwagi. Jakiś czas temu pisałam o książce Przetrwałam, do której Was jeszcze raz odsyłam, bo to naprawdę świetne rzecz jest! Wydawnictwo Czarne w marcu szykuje wznowienia w nowej szacie graficznej Ocalonych z XX wieku i Oskarżam Auschwitz Mikołaja Grynberga, a Wydawnictwo Muzeum Auschwitz wydało zebrane najlepsze książki na temat Auschwitz. Na mojej półce stoją jeszcze Kukiełki doktora Mengele, Dobranoc, Auschwitz. Reportaż o byłych więźniach, Królestwo za mgłą, rozmowa z Zofią Posmysz i najnowsza, Dziewczęta z Auschwitz Sylwii Winnik. Przypominają mi się książki Czesałam ciepłe króliki.Rozmowa z Alicją Gawlikowską-Świerczyńską czy Mężczyźni z różowym trójkątem. A ile jest tytułów, których nie przeczytałam! Dzisiejszy wpis to w zasadzie krótkie przypomnienie, że taka literatura istnieje i że trzeba ją czytać, nawet jeśli się boicie. Pod względem literackim są książki lepsze i słabsze, ale każdy jeden tytuł warto poznać. Dajcie znać w komentarzach, czy czytacie taką literaturę – a jeśli tak, to jakie tytuły dorzucilibyście do listy? Obecność blogera książkowego w blogosferze Nazwa mojego bloga nie jest żartem. Ja naprawdę lubię książki bardziej niż ludzi. Zakładając bloga (pierwszym pomysłem było prowadzenie go zupełnie anonimowo) raczej nie miałam w planach wychodzenia do ludzi, poznawania kogoś a tym bardziej jeżdżenia czy chodzenia na jakieś dziwne blogerskie spotkania. A jednak! Plany planami, a okazało się że i poznałam mnóstwo świetnych osób, i zaczęłam brać udział w tych dziwnych blogerskich spotkaniach ?? Może ciągle skromnie i bez rozmachu, ciągle incognito gdzieś tam pod ścianą, ale przynajmniej nauczyłam się, żeby nigdy nie mówić nigdy. Ostatnio byłam na wydarzeniu w Warszawie Środa Dzień Bloga. Na spotkanie składały się 4 prezentacje (relację możecie obejrzeć w internecie, do czego bardzo zachęcam!) – konkretne, pełne wiedzy, bez zbędnego rozmamłania. Już dawno nie byłam na takich ciekawych wykładach. W każdym razie to, co nie dawało mi spokoju podczas tego spotkania i po nim to to, że prawdopodobnie byłyśmy jedynymi blogerami ze strefy kultury, a konkretniej książkowej (byłam z Olą z Parapetu Literackiego i Eweliną z Blair Czyta). Jeśli się mylę, poprawcie mnie. Kiedy w tamtym roku wzięłam udział w konkursie Blog Roku nie znalazłam tam kategorii do jakiej mogłabym przypisać swój blog. Zapisując się na See Bloggers również nie znalazłam kategorii dla siebie (a wystarczyłaby przecież bardzo szeroko pojęta kultura). Środa Dzień Bloga w formularzach też pominął tę kategorię. Tak naprawdę rzadko kiedy na większych imprezach blogowych kultura jest brana pod uwagę. Zaczęłam się zastanawiać dlaczego tak jest? Zwłaszcza, że często widzę głosy, że to takie niesprawiedliwe, że jesteśmy ignorowani, że nie poświęca się nam uwagi, że nie jesteśmy traktowani poważnie itd. (piszę tu o blogowaniu książkowym, bo o innym trudno mi się wypowiadać). A ja mam wrażenie, że zamiast narzekać, powinniśmy sobie uświadomić, że to nasza wina i że sami strzelamy sobie w stopy. Jedynymi spotkaniami czy wydarzeniami, na których można spotkać blogerów książkowych są wydarzenia…literackie. To trochę jak wożenie drzewa do lasu i kiszenie się wciąż w tym samym sosie. Wydarzenia literackie są świetne, ale jeśli chcemy być postrzegani tak samo jak reszta blogerów, może powinniśmy przemyśleć branie udziału w wydarzeniach ogólno-blogowych? Czy nauka robienia lepszych zdjęć nas nie obowiązuje? Marketing? Podstawy prawa? Te wszystkie techniczne rzeczy, związane z blogiem, których sama nie ogarniam? Wiedza o sposobach zarabiania na blogu czy o tym, jak współpracować z markami (w naszym przypadku z wydawnictwami)? Skąd to wynika? Czy czujemy się lepsi? Wyśmiewamy przecież blogi kosmetyczne czy modowe, sami zajmujemy się przecież czymś o wiele poważniejszym i … lepszym właśnie. Kulturą przez duże K. Nie dla nas zwykłe zjazdy blogerów, my jesteśmy ponad to. Czy tak rzeczywiście jest? Bo potem narzekamy, że nigdzie nas nie ma i koło się zamyka. I tak sobie myślę, że może czas zmienić nastawienie? Może zamiast narzekać, gdzieś pójdziemy albo pojedziemy? Coś zmienimy (a wiem, że się da, bo organizatorzy See Bloggers obiecali w tym roku miejsce dla kultury pod wpływem naszych nagabywań!)? Pokażemy się, a tym samym pokażemy, że blogi o książkach to takie same blogi jak inne? A co więcej – tym samym będziemy promować czytelnictwo, książki i kulturę na żywo. Na See Bloggers jedynym wydawnictwem, które się pojawiło, była Wielka Litera. Co i tak nas mocno zaskoczyło! Mam nadzieję, że i blogerzy, i wydawnictwa dostrzegą to, że nie możemy zamykać się jedynie na Targach Książki i patrzeć na resztę świata przez szybkę i z daleka. A my, jako żywe blogowe jednostki reprezentujące jednocześnie książkowy i blogowy świat mamy realny wpływ i na wydarzenia blogowe, i na wydawnictwa. Czy promowanie czytelnictwa nie ma więcej sensu na imprezie ogólnej niż na typowo literackiej, na której są ludzie już czytający? I piszę to ja, osoba, którą trzeba wyciągać gdzieś zawsze na siłę i która woli wieczór z książką niż wśród ludzi. Ale nie cierpię też narzekania, zwłaszcza na rzeczy, które są bez sensu i które tworzymy sami. Tak jak książka nie jest dla wybrańców, tak i blogowanie o niej nie różni się od blogowania o czymś innym. Bo chodzi o pasję, a tego przecież nie da się oceniać i szeregować, która jest ważniejsza. Więc podsumowując – pokazujmy się, chodźmy na spotkania, bierzmy udział w zjazdach, konferencjach i kongresach. Zapytacie, a co, kiedy nie ma dla nas kategorii? Zwłaszcza wtedy bierzcie udział! Bo jeśli zaczniemy to robić, kategorie też się pojawią. I im dłużej o tym myślę, tym większy potencjał widzę w organizowaniu ciekawych akcji związanych z książkami na takich blogerskich spotkaniach. Dajcie znać, co myślicie. Może to ja się mylę i jeździcie na takie spotkania? Zapowiedzi lutowe Kolejny miesiąc już jutro, a ja jak zawsze mam dla Was kilka tytułów, na które warto zwrócić uwagę. Pewnie też coś pominę, więc dorzucajcie w komentarzach tytuły, na które Wy czekacie. Reportaż Karoliny Sulej zdobył moje serce już tytułem. I opisem miejsca, które uwodzi i fascynuje. Bardzo, bardzo jestem ciekawa tej książki. Coney Island – dzielnica Nowego Jorku, gdzie miasto łączy się z oceanem, niegdyś stolica światowej rozrywki, cyrków, wesołych miasteczek – to wciąż rezerwuar estetyki, idei, marzeń i lęków, z których jest zbudowana popkultura i nasze człowieczeństwo. Jeśli Manhattan to marzenie o doskonale funkcjonującym społeczeństwie, eleganckim w swoich potrzebach, Coney Island to wszystko to, co wulgarne, kiczowate i podniecające. „Thrills!” (Dreszcze!) – obiecuje neon. To wyspa, która przypomina nam, że życie – płeć, seksualność, konsumpcja – to tylko i aż widowisko. Opowieść o Coney – tym realnym i tym wyobrażonym – snują jej mieszkańcy i bywalcy w tym burleskowa tancerka i zawodowa syrena – Bambi the Mermaid, Eduardo Arrocha – poeta z twarzą wytatuowaną w gwiazdy i planety, Oleg Roitman czyli Człowiek-Komputer, Pat Muko – nigeryjska księżniczka, która zaklina węże i inni. Po Zaginionym Mieście Boga Małp nie mogłam przejść obojętnie obok wznowienia książki Davida Granna Zaginione miasto Z. Nie czytałam do tej pory, a to wydaje się idealną okazją. Fascynująca historia pułkownika Percy’ego Fawcetta, angielskiego podróżnika, który latami niestrudzenie poszukiwał amazońskiego Eldorado. To pasjonująca historia o determinacji graniczącej z szaleństwem i okrutnej przyrodzie, która daje odpór pragnieniom człowieka. To także opowieść dziennikarza z XXI wieku o pasji podróżnika sprzed 100 lat. Druga jego książka jest równie świetna – Czas krwawego księżyca. Zabójstwa Indian Osagów i narodziny FBI. Oklahoma w latach 20.: w dziwnych okolicznościach zaczynają ginąć kolejni Indianie ze szczepu Osagów, zwani są najbogatszymi Indianami Ameryki, albowiem na terenach ich rezerwatu znajdują się niezwykle bogate złoża ropy naftowej… Zagadkę serii morderstw próbuje rozwikłać nowo utworzone FBI, trafiając na ślad kolejnych ponurych tajemnic. Doskonale udokumentowana, fascynująca i przerażająca historia chciwości, rasizmu i zbrodni. Na koniec, w podobnych klimatach reportaż Powrócę jak piorun. Krótka historia Dzikiego Zachodu. Wiecie, że Dziki Zachód to zdecydowanie jeden z moich ulubionych tematów. A opis bardzo zachęca: Russell Means jest najsłynniejszym, najbarwniejszym i najwścieklejszym aktywistą indiańskim ostatniego półwiecza. Barowy zabijaka. Buntownik żyjący poza systemem. Aktor, muzyk, celebryta. Reportaż z najbardziej awanturniczych czasów jego życia jest też opowieścią o losie amerykańskich Indian i amerykańskiej przemocy. Bohater książki staje się przewodnikiem po ciemnych zakamarkach amerykańskiego mitu i zmusza czytelnika do innego spojrzenia na historię USA. Pierwsza polska książka reporterska o Dzikim Zachodzie. Alex po drugiej stronie lustra. Jak liczby odzwierciedlają życie, a życie odzwierciedla liczby to książka, której jestem bardzo ciekawa. Lubię czytać o matematyce i lubię książki, które pokazują, że nie jest ona taka straszna, jak myślimy. Nie każdemu udaje się pisanie o niej, ale zawsze sprawdzam kolejne tytuły. Zafascynowany od dzieciństwa matematyką Alex Bellos w swojej książce również stara się nas zaskakiwać. Pokazuje, że najbardziej zdumiewająca cecha matematyki polega na tym, że była i nadal jest niesamowicie skuteczna jako narzędzie umożliwiające nam poznanie tego, co nas otacza. Nasza cywilizacja zawdzięcza swój rozwój odkryciu prostych figur, jak okręgi i trójkąty, które początkowo wyrażano graficznie, a później w języku równań. Jest najbardziej imponującym i mającym najdłuższą tradycję przedsięwzięciem w ludzkich dziejach. No i dwa reportaże z Czarnego. Granice marzeń. O państwach nieuznawanych to może być bardzo dobry reportaż. Ta książka to osobiste historie tych, którzy ćwierć wieku po upadku sowieckiego imperium marzą o normalności, o posiadaniu paszportów, które pozwolą im swobodnie podróżować, o walucie, która ma jakąś wartość, i o reprezentacjach startujących w mistrzostwach i igrzyskach na takich samych prawach jak inni – pod własnymi barwami. A przede wszystkim marzą o pokoju. Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę natomiast to kolejny element serii Amerykańskiej, który po prostu trzeba przeczytać. Jestem też bardzo ciekawa, do jakich wniosków dojdzie autor. Dan Baum od dziecka interesował się bronią. Z wiekiem do zachwytu dołączyła refleksja: czy w dobie masakr można jeszcze mówić o „zdrowej fascynacji bronią”? Czy kolejne strzelaniny nie powinny wpłynąć na zaostrzenie prawa? A może przeciwnie – jedynie powszechny dostęp do broni poprawiłby bezpieczeństwo mieszkańców USA? Zapowiedzi bez książki przyrodniczej to zapowiedzi stracone, więc mam dla Was Roślinny kabaret. Botanika i wyobraźnia. Najpierw opis: W swojej urzekającej, ciekawej i pełnej wiedzy historycznej i przyrodniczej książce Richard Mabey przedstawia różne gatunki roślin, które przez wieki rozbudzały wyobraźnię człowieka i wprawiały go w autentyczny zachwyt. Wiele stron poświęca roślinom, jakie w różnych momentach ludzkiej historii przyczyniły się do przemian w dziedzinie idei, nauki i estetyki. I choć znajduje się w nim niepokojąca ilość przymiotników, które już na wstępie zmuszają nas do zachwytu tą książką, to coś czuję, że będzie ona po prostu bardzo ciekawa! Chętnie sprawdzę. Moja kuzynka Rachela to rodzynek, ale jakże istotny! Bo też chciałam poczynić wyznanie – wiecie, że ja do tej pory nie znałam Daphne du Maurier? Nie dość, że nie czytałam książek, to nawet nazwiska nie słyszałam! Ale nadrabiam, nadrabiam! No i jeszcze klasyka, czyli Thoreau i jego Walden, czyli życie w lesie. Taka klasyka, o której wiem, znam, ale nigdy nie czytałam. I właśnie dlatego lubię wznowienia! I trochę literatury popularnonaukowej, bo przecież musi być, zwłaszcza, że teraz wychodzi jej naprawdę dużo, a będzie jeszcze więcej! Słodziutki. Biografia cukru to będzie fantastyczna książka! To opowieść o substancji, która przebojem wdarła się na nasze stoły i rozpycha się na nich coraz bardziej. Wiele tu historii o wojnach, niewolnikach, wielkich odkryciach geograficznych, powstaniach, piratach, ogromnych fortunach i kryzysach, w których cukier odgrywał pierwszoplanową rolę. Autorzy przytaczają wiele zaskakujących, często mrożących krew w żyłach faktów medycznych, przykładów kryminalnych wręcz praktyk koncernów spożywczych oraz dowodów manipulowania badaniami naukowymi przez lobbystów wielkiego biznesu. Oszustwa pamięci też mnie skusiły od razu. Ostatnio czytam sporo o mózgu i jego umiejętnościach, a ta książka idealnie się w to wpisuje. W Oszustwach pamięci dr Julia Shaw, psycholog sądowy i światowy autorytet w dziedzinie badań nad pamięcią, prezentuje zdumiewającą różnorodność sposobów, w jakie nasz mózg może być oszukany. Autorka należy do grona niewielu na świecie ekspertów prowadzących badania nad skomplikowanym zjawiskiem fałszywych wspomnień – błędów pamięciowych związanych ze zdarzeniami osobistymi o silnym ładunku emocjonalnym. No i Eksperyment. Zdanie wstrząsająca opowieść o cienkiej granicy między medycznym eksperymentem a zbrodnią wystarczyło, bym wiedziała, że na pewno przeczytam tę książkę. Henry każdego dnia zaczynał życie od nowa. Miał tylko dwadzieścia siedem lat, kiedy odebrano mu pamięć. Poddano go eksperymentalnej terapii, mającej wyleczyć epilepsję. Lekarze wycięli mu część mózgu, w wyniku czego utracił możliwość zapamiętywania i tym samym tożsamość. Przez następne kilkadziesiąt lat był tylko bezwolnym przedmiotem badań. Nawet po śmierci nie zaznał spokoju: sekcja jego mózgu była w 2006 roku transmitowana w sieci, gdzie obejrzało ją ponad 3 miliony widzów. Henry przeszedł do historii jedynie jako „Pacjent H.M.”, nie jako człowiek, a to jemu zawdzięczamy podstawy współczesnej wiedzy o mózgu. Książka Luke’a Dittricha opowiada jego historię i przywraca mu człowieczeństwo. Lektura obowiązkowa! I na koniec same pyszne rzeczy. Miałam kiedyś fazę na Rasputina i Nostradamusa (jakkolwiek to brzmi). Więc kiedy zobaczyłam biografię Rasputina, cóż, przeczytam na pewno! To było gromnie fascynujący człowiek. Następna książka jest moją ulubioną. Niedyskretnik wzbudził najpierw u mnie rozbawienie, bo pomyślałam sobie, no nie, znowu jakaś dziwna propozycja. Ale! Przeczytałam opis i zakochałam się na amen. Bo to XIX wiek i od tej strony, która mnie zawsze interesowała! Przewodnik po czasach wiktoriańskich, odsłaniający tajemnice naszych prababek. Porusza dziewiętnastowieczne sprawy wstydliwe, tematy nieskromne, nieprzyzwoite i wprowadzające kobiety dwudziestego pierwszego wieku w zdumienie: jak kobiety radziły sobie z podpaskami nie nosząc majtek, dlaczego smarowały sobie twarze arszenikiem, w imię czego nosiły obowiązkowo gorsety, czyli garderobę miażdżąca kości. Autorka z ogromnym poczuciem humoru pokazuje najprawdziwszą prawdę o czasach urzekających nas w książkach i filmach, ale które po zajrzeniu za kurtynę odsłaniają potworne warunki sanitarne, opiekę medyczną podpierającą się myśleniem magicznym oraz obowiązujące obyczaje społeczne. Czy to nie brzmi cudownie? Tu jesteśmy. Kosmiczne wyprawy, wizje i eksperymenty Mizielińskich to również wznowienie, ale nie mogłam go pominąć – jeszcze nie miałam tej książki w rękach, ale na pewno ją kupię/wypożyczę. Nie ma lepszych książek dla dzieci niż takie. Dowiecie się z niej, jak wielkim wyzwaniem jest badanie kosmosu, i jak niesamowite są pomysły naukowców, którzy próbują wydrzeć mu jego tajemnice. Przeczytacie o gwiazdach, planetach i czarnych dziurach, międzynarodowej stacji kosmicznej i wyprawie na Marsa, teleskopach, sondach i rakietach. O niezwykłych misjach, eksperymentach i wizjach, które wszystkie mają jeden cel: odkrywanie tego ogromnego, tajemniczego świata, w którym nasza planeta jest tylko maleńką kropką. Zaginione Miasto Boga Małp Zdumiewało mnie to, że tak pierwotna, nienaruszona dolina wciąż istnieje w XXI wieku. To był naprawdę zaginiony świat, który nas nie chciał i do którego nie należeliśmy. Douglas Preston to pisarz zaskakująco wszechstronny. Pisze technothrillery, horrory, kryminały, książki przygodowe, jest również autorem kilku świetnych książek non-fiction. I powiem szczerze, że o ile horrory też brzmią obiecująco i być może kiedyś z ciekawości coś przeczytam, to jego reportaże zaciekawiły mnie dużo bardziej. Mam nadzieję, że pojawią się u nas na rynku (a najbardziej to jego pierwsza książka, Dinosaurs In the Attic: An Excursion into the American Museum of Natural History). Dzisiaj opowiem Wam trochę o jego najnowszej książce, o Zaginionym Mieście Boga Małp. Na pewno wpadła Wam już w oko, bo jest o niej głośno. I całkiem słusznie! Może nawet nie tyle ze względu na samą książkę, ile na to, o czym jest. Odnalezienie całego starożytnego miasta w XXI wieku jest pewnym zjawiskiem. To zachwycający triumf nauki, która powoduje, że niemożliwe staje się możliwe. To fenomenalna informacja dla wszelkich archeologów, badaczy, historyków, historyków sztuki, socjologów, antropologów itd. To dowód na to, że białe plamy na mapach ciągle jeszcze są, odkrywcy mogą mieć jeszcze nadzieję, a my nie wiemy wcale wszystkiego. To wreszcie świetny spektakl dla zwykłego człowieka, który jedyne co dostrzega z tego wszystkiego to przygody Indiany Jonesa. A morał z tej historii płynie jeden – można jeszcze badać, odkrywać, szukać. W XXI wieku można być poszukiwaczem skarbów i odkrywcą zaginionych miast. Czy to nie jest wspaniałe? Preston opowiada również historię marzeń – bo tak naprawdę to miasto nie zostało odkryte przecież z dnia na dzień. To dwadzieścia lat (a jeśli wziąć pod uwagę wcześniejsze próby, to dużo, dużo więcej!) myślenia o tym, próbowania, nie odpuszczania, walczenia… i wierzenia, że ma to wszystko sens. La Ciudad Blanca, czyli legendarne Białe Miasto było obiektem poszukiwań od momentu, kiedy opowieści o nim rozpaliły wyobraźnię Europejczyków. W tych opowieściach jest tyle niejasności i zmyśleń, ile oczekiwań i pragnień. To konsekwencje izolacji i egzotyczności. Człowiek ma bujną wyobraźnię i jak czegoś nie wie, to sobie dopowie. Jeśli coś jest zakazane i ukryte, na pewno jest cenne, najlepsze i z pewnością w grę wchodzi złoto. Ale Zaginione Miasto Boga Małp nie byłoby tak świetną książką, gdyby nie postać autora. On nam tę historię opowiada, więc siłą rzeczy patrzymy na wydarzenia jego oczami. Preston to pisarz, który bierze udział w ekspedycji w 2015 roku – pisze o wężach i pumach i innych niebezpieczeństwach, o spaniu w dżungli, o jej odgłosach. Podkreśla niesamowitość przebywania w miejscu, w którym wcześniej przed nimi nie był żaden badacz. Elegancko połączył przygodę z nauką. Ale zdjęcia mogą rozczarować waszą wyobraźnię. Jeśli oczekujecie wielkich budowli jak z przygodowego filmu, jedynie trochę porośniętych roślinami – cóż, tak naprawdę wygląda to zupełnie inaczej. A w zasadzie w ogóle nie wygląda, bo zdjęcie głównego placu miasta to zdjęcie krzaków. Nie widać nic, oprócz roślin. Kiedy byłam w Prypeci, szokiem dla mnie było to, jak szybko natura pochłania ludzkie budowle. A przecież Prypeć została opuszczona raptem 30 lat temu. Co się wydarzy w przeciągu kilkuset lat? Preston jest jednym z elementów całej wyprawy. Pisarz przebywa w towarzystwie grupy naukowców, przyrodników, filmowców i wojskowych. Doskonale opisuje działanie takiej wyprawy i całą jej logistykę. Jaka to jest skomplikowana sprawa! W życiu nie wpadłabym na niektóre z rzeczy, wymienianych przez Prestona jako kluczowe dla powodzenia. Ciekawie też jest skonfrontować własne wyobrażenia o takiej ekspedycji z rzeczywistością. Ja na przykład odkryłam, że mimo jakiegoś bliżej nieokreślonego wewnętrznego pragnienia przygody, uczestnictwo w takiej ekspedycji raczej nie jest dla mnie. Zdecydowanie wolę o tym poczytać. Nie mogłam też wyrzucić z głowy myśli, że ta historia to idealny scenariusz na świetną przygodową grę! Podsumowując – rzadko zdarzają się takie książki, bo mimo wszystko odnajdowanie zaginionych miast nie jest częstym zjawiskiem. Warto przeczytać, bo oprócz porządnej dawki przygody Preston daje nam również rzetelne zaplecze naukowe. Możemy się poczuć jak odkrywcy – żal nie skorzystać! Górnicy PL W tej pracy musisz mieć silny charakter i własne zdanie, umieć zachować zdrowy rozsądek, i podejmować błyskawiczne decyzje, bo od nich zależy twoje życie. Tutaj człowiek nieustannie zmaga się ze swoimi słabościami, bo każdy, nawet najbardziej przekonany o tym, że jest cholernie twardy i nic go nie złamie, czasem wymięka na tysiąc trzystu metrach. Mówi się teraz dużo o górach, wspinaniu i himalaistach, a ja trochę przewrotnie chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć o zupełnym przeciwieństwie – czyli górnikach. Jedni wchodzą setki i tysiące metrów w górę, inni schodzą setki metrów w dół. Dla mnie to bardzo podobny typ bohaterstwa. Tak, bohaterstwa. Z mojej perspektywy pracy w bibliotece wiele zawodów, działań człowieka i pasji wygląda na bohaterstwo, choć często sami zainteresowani w życiu by się tak nie określili. O górnikach nie wiem nic, nigdy nie byłam w kopalni (no dobra, byłam w Wieliczce, ale jako dzieciak na wycieczce szkolnej, więc się nie liczy), nie mam żadnych górników w rodzinie, żadnych nie znam. Ale kiedy tylko wpadła mi w oczy ta książka, wiedziałam, że ją przeczytam. Książka powstała tak naprawdę dzięki telewizji (a to paradoks!). Kanał Discovery zrealizował odcinkowy dokument o górnikach, a Karolina Macios uzupełniła obraz słowem. Zjechała na dół, rozmawiała z górnikami, poznała ich rodziny. Jedynym minusem tej książki jest to, że jest taka krótka. Wzbudziła we mnie pragnienia takiego porządnego reportażu o górnictwie – ale nie jego aspekcie gospodarczym, tylko takim ludzkim, społecznym. Mamy w Polsce przecież bardzo bogatą górniczą tradycję, a temat jest absolutnie fascynujący. To paradoksalnie jest jednocześnie wielkim plusem tej książki, bo do tej pory górnictwo obchodziło mnie tyle, ile zeszłoroczny śnieg. Książka Karoliny Macios jest wielką niespodzianką dla takich laików jak ja. Za to właśnie najbardziej cenię takie książki – za konkretną wiedzę i opowieść o świecie, którego kompletnie nie znam i do którego nie mam dostępu. Autorka rozmawia z siedmioma górnikami. Co szczególnie istotne, nie ograniczyła się tylko do górników pracujących w kopalniach węgla, są też górnicy z kopalni miedzi i soli. Dlaczego jest to tak ważne? Bo pozwala spojrzeć na tę pracę z tak bardzo różnych perspektyw. Powszechne i najczęstsze skojarzenie z kopalnią to węgiel. A praca w kopalni miedzi czy soli, choć również bardzo specyficzna, jest odmienna od tej w kopalni węgla. Dzięki takiemu zestawieniu podkreślona jest charakterystyka każdego z tych miejsc, widzimy podobieństwa i różnice, poznajemy trzy różne światy i zaczynamy rozumieć, jak różnorodne potrafi być górnictwo i same kopalnie. Jest coś takiego w pracy w kopalni, co trudno nazwać – nie każdy może tu wejść i poczuć tę atmosferę, a nie da się jej tak po prostu opisać, chociaż jedyne, co przychodzi mi do głowy, to: wyjątkowa. Najważniejsi są w tej książce jednak ludzie. Możliwość ich poznania, zobaczenia jak żyją i jak pracują, co o swojej pracy myślą i dlaczego tak naprawdę ją wykonują jest fantastyczna i naprawdę warto z niej skorzystać. Jeden z bohaterów książki mówi, że ciągle spotykają się ze stereotypem górnika jako raczej bezmyślnego robotnika machającego kilofem, za głupiego by znaleźć sobie lepszą pracę. Nie muszę chyba pisać, że takie myślenie jest absurdalne – to powinno być wiadome nawet przed przeczytaniem tej książki. Ale szczerze powiem, że nie spodziewałam się aż takiej miłości do tej pracy, pewnego rodzaju przeznaczenia i porozumienia między górnikiem a kopalnią. Aż chciałoby się napisać, że dla nich to nie tylko praca – to styl życia. I chyba rzeczywiście tak jest. Podziwiam ich bardzo mocno. Warto poznać tę książkę – robi dużo dobrego wprowadzając górników do domów, które nigdy nic z górnictwem nie miały wspólnego. Wspaniali ludzie zasługują na to, by o nich mówić i czytać, a górnicy zdecydowanie do takiej grupy należą. Karolina Macios też wykonała kawał porządnej pracy – komentując tam, gdzie było to potrzebne, oraz usuwając się w cień i oddając miejsce swoim bohaterom. Więc czytajcie i oglądajcie! Jeśli zainteresuje Was ten temat (a nawet jeśli nie, to warto poznać) przeczytajcie świetny reportaż Héctora Tobara Ciemność. Nieopowiedziane historie o trzydziestu trzech mężczyznach uwięzionych pod ziemią i o cudzie, który ich uratował. Obejrzyjcie też film 33. Pięć lat kacetu Przecież porządny więzień nie powinien żyć w obozie dłużej jak pięć miesięcy Gdybym miała wybrać jedną, jedyną najważniejszą dla mnie książkę, pewnie nie umiałabym tego zrobić. Ale 5 lat kacetu byłoby tym tytułem, nad którym poważnie bym myślała. To dla mnie bardzo ważna książka, o czym zresztą już wspominałam wielokrotnie. Nawet nie wiem dlaczego – wspomnień i relacji z pobytów w obozach jest przecież bardzo dużo. Przeczytałam ich też naprawdę sporo, ale dla mnie nikt nigdy nie napisał o tym tak, jak zrobił to Grzesiuk. Może są książki lepsze, może są bardziej szczegółowe, bardziej dramatyczne czy przejmujące. Na pewno. Ale w relacji Grzesiuka jest coś, co mi najbardziej zapadło w głowę i serce. Podstawą życie w obozie było, w moim pojęciu, maksymalne miganie się od pracy oraz organizowanie jedzenia, a w zasadzie można to ująć w jedno zdanie – postępować przeciw wszystkim zarządzeniom władz obozowych, bo wszystkie zarządzenia miały na celu jak najszybsze wykończenie więźniów. Ostatnie spotkanie mojego klubu książki było na temat literatury obozowej. Jedna z osób powiedziała, że spotkała się z ciekawą reakcją po przeczytaniu Grzesiuka. Osoba, która go przeczytała, stwierdziła, że w sumie to w tych obozach nie było chyba tak strasznie. Ktoś może się oburzyć – czy to na takiego czytelnika, czy to na autora, że zbyt pozytywnie i radośnie opisał swoje przeżycia. Choć faktycznie Grzesiuk był dosyć specyficznym więźniem, któremu charakteru nie brakowało, to zastanawiam się jednak nad osobą, która w jego relacji dostrzega tylko zabawne historyjki. Od początku pobytu w obozie tak jakoś ciekawie się to u mnie w głowie ustawiło, że nic mnie nie obchodziły okropności obozu, lecz cała moja natura, energia, bystrość i psychika ustawiły się do walki z każdą przeciwnością, w każdej sytuacji. Niczemu się nie dziwiłem i nic mnie nie potrafiło zmartwić. Jak brałem po twarzy – to też na wesoło. Ta charakterność, zawziętość i poczucie humoru autora powodują, że to relacja jedyna w swoim rodzaju. Do tego dochodzi bezpretensjonalność, zwyczajność tego, co opowiada, choć przecież w tej opowieści nie ma nic zwyczajnego. Nie ma gdybania, nie ma rozczulania się, nie ma użalania się nad sobą, żadnych metafor, filozofowania, nic. Jest konkret. To, jak trafił do pierwszego obozu, jak był przenoszony do innych, jak sobie radził (i nie radził), za co był bity, z kim się przyjaźnił, a kto go nienawidził. Pisze o godności ludzkiej i jej przykładach, wzajemnej pomocy i o tym, że człowiek może wciąż pozostać człowiekiem, nawet w takim miejscu. Ale otwarcie przyznaje również, że nie wszyscy radzili sobie z tym, by swoje człowieczeństwo zachować, nie brakuje mocnych słów, przekleństw czy dramatycznych sytuacji. To, co najważniejsze w tym tekście to brutalna prawda – do śmierci można się przyzwyczaić, a przeżyć można tylko wtedy, kiedy nie będzie się robić z tego wielkiej sprawy. Grzesiuk tak jak szczerze pisze o innych, tak samo szczerze pisze o sobie. O swoich załamaniach, o tym, co spowodowało, że płakał, o bójkach, kradzieżach i awanturach. Nie wybiela się, przyznaje, że czasami był draniem – ale draniem warszawskim, honorowym. Kiedy ktoś był dobry lub uczciwy, pomagał mu w miarę możliwości. Kiedy spotykał na swojej drodze bandytę albo cwaniaka, który ustawia się kosztem innych – nie było przeproś. Nienawidził księży, ale jeśli spotykał takich, którzy nie brali chleba za spowiedź, zawsze im pomagał. Przytacza sytuacje, po których musimy książkę na chwilę odłożyć. Są też takie, że będziemy się dziwić, że mogły w ogóle wydarzyć się w obozie. Są takie, po których będziemy się uśmiechać, a nawet śmiać. Nie jest to oczywiście śmiech radosny i beztroski – to raczej śmiech doceniający głównego bohatera, jego siłę i sposób na przetrwanie. Muszę powiedzieć, że w bloku i w robocie mieliśmy sporo przyjaźnie do nas nastawionych ludzi. Wpływał na to nasz ryzykancki charakter, humor, który nas nigdy nie opuszczał, życzliwość w stosunku do słabszych i bojowość w stosunku do tych, którzy wchodzili nam w drogę. Jeśli mnie ktoś silniejszy zrobił przykrość, a wiedziałem, że pobić go nie dam rady albo że nie wolno mi go uderzyć, to przynajmniej posyłałem takiemu piękną wiązankę warszawską, że odechciało mi się następny raz włazić mi w drogę, bo wiedział, że mu nie ustąpię. Pięć lat kacetu jest książką niezwykłą. Dla mnie to doskonałe świadectwo człowieczeństwa i dowód na siłę człowieka. Może dlatego tak lubię tę książkę? Bo daje nadzieję? To opowieść o człowieku, który dostosowuje swoje zachowanie do okoliczności, ale nigdy nie traci z oczu tego, co jest dobre, a co złe. O tym, że moralność wewnętrzna istnieje, ale że nie ma reguły na to, kto ją ma, a kto nie. Opowieść, która oswaja to, co wydawałoby się jest nie do oswojenia. Pokazuje, że człowiek potrafi poradzić sobie z ogromnym koszmarem, musi znaleźć tylko na to sposób. Dla Grzesiuka to był humor i złość. Humor, który nie pozwolił mu się złamać, i ta zawziętość, że na złość Niemcom nie da się zabić. Robi to na mnie największe wrażenie. Akceptacja swojej sytuacji na tyle, by móc rozsądnie ją ocenić i na zimno kalkulować, jak przeżyć, wymaga nadludzkich sił od człowieka, spojrzenia prosto w oczy swojemu najgorszemu koszmarowi i uśmiechnięcie się do niego. Podziwiam tych, którzy to zrobili. I gdyby mnie od tych ludzi spotkała największa krzywda, ważniejsza będzie dla mnie pamięć o pomocy, którą od nich w tej czy innej formie otrzymałem. A pamiętam każdą miskę zupy i każdy kawałek chleba. Jeśli ktoś interesuje się tym tematem, to myślę, że Grzesiuka ma przeczytanego. Ale jeśli myślisz, że taka literatura nie jest dla ciebie, to chociaż spróbuj przeczytać Pięć lat kacetu. Mam takie poczucie, że trzeba czytać takie książki – one mają boleć i poniewierać. Musimy wiedzieć i pamiętać. Relacja Stanisława Grzesiuka boli i poniewiera, a jednocześnie pozwala nam się zbliżyć do tych niewyobrażalnie trudnych wydarzeń. To taka książka, którą według mnie powinien przeczytać każdy. Ocaleni z Mauthausen Tym, którzy stamtąd nie wrócili Jakiś czas temu pisałam Wam o ważnej książce Przetrwałam. Doświadczenia kobiet więzionych w czasach nazizmu i stalinizmu. Ta publikacja, wydana na podstawie relacji zebranych w Archiwum Historii Mówionej Domu Spotkań z Historią jest jedną z wielu. Warto mieć świadomość istnienia takiego miejsca, gdzie można posłuchać świadków historii. Relacje pisane robią olbrzymie wrażenie, ale kiedy posłucha się żywej opowieści – jest to niezapomniane przeżycie. Ocaleni z Mauthausen. Relacje polskich więźniów obozów nazistowskich systemu Mauthausen-Gusen to kolejna książka, która utrwala dla nas relacje byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Jest to publikacja wyjątkowa z kilku powodów, o których za chwilę napiszę. Warto jednak najpierw wspomnieć, że relacje, które możemy w niej przeczytać, były utrwalone w ramach międzynarodowego projektu dokumentacyjnego Mauthausen Survivors Project. Miało to miejsce w latach 2002-2003 – dla niektórych osób była to podróż do odległych i często niechcianych wspomnień, dla wielu była pierwsza. Zebrany materiał opracowała Katarzyna Madoń-Mitzner. To, że trzeba czytać książki o obozach koncentracyjnych napisałam Wam już pod poprzednim tekstem. Kiedy przeczyta się ich już kilka, kilkanaście, dociera do czytelnika niesamowita rzecz. Wszystkie te relacje są do siebie podobne, czasami są nawet takie same – a jednak, w jakiś zadziwiający sposób, każda jest inna. To tak jakbyśmy czytali cały czas tę samą historię, ale w inny sposób. Każda zostawia w nas coś nowego. W Ocalonych z Mauthausen widać to szczególnie wyraźnie, bo nie jest to opowieść jednej osoby. Nie jest to nawet relacja kilka osób – w publikacji zebrano opowieści ponad stu byłych więźniów! Ogrom tak ważnego materiału trzeba było przedstawić i uporządkować według bardzo konkretnego pomysłu. Dzięki temu, że książka ma bardzo jasną i sztywną strukturę, jej przesłanie jest czytelne i bardzo widoczne. Całość książki podzielona jest na czternaście tematycznych rozdziałów, które można by zamknąć w czterech głównych zagadnieniach. Opowieści więźniów rozpoczynają się od wspomnień przedwojennych, z dzieciństwa i młodości, następnie przechodzą we wspomnienia wojenne i opowieści o aresztowaniach. Najbardziej obszerne i najmocniej podzielone są wspomnienia z samego pobytu w obozie – w kolejnych rozdziałach świadkowie opowiadają o głodzie, rewirze, systemie terroru, relacjach między więźniami i o przetrwaniu. Zakończenie ich historii to oczywiście wyzwolenie obozu oraz powroty do domów. Każdy ze świadków, po kolei, wypowiada się na dany temat. To przemyślana forma, która pozwala zrealizować cel tej publikacji – nie tworzymy kroniki tych obozów, nie przedstawiamy faktografii, ale to, jak obozowej rzeczywistości doświadczały i jak opowiedziały ją konkretne osoby. Bo kiedy sto osób mówi o tym samym, nie jest możliwe, by opisać to w ten sam sposób. Zwłaszcza jeśli mówimy o tak traumatycznych przeżyciach jak pobyt w obozie koncentracyjnym. Pod tym względem lektura tej książki jest naprawdę mocnym przeżyciem. Przenikanie się tych relacji umożliwia tworzenie się pełnego obrazu obozu koncentracyjnego, ze wszystkimi pytaniami, sprzecznościami, z całym bezsensem i nierozumieniem. Każdy przecież zapamiętuje inaczej, reaguje inaczej, inne rzeczy są ważne dla różnych ludzi, choć zdawałoby się, że wartością nadrzędną dla wszystkich powinno być życie. Te sprzeczności między poszczególnymi osobami pokazują, jak wielkim, absolutnie niewyobrażalnie trudnym miejscem był obóz. Pokazują również to, jak bardzo skomplikowany jest człowiek. Ta sama, jednakowa dla wszystkich tragiczna sytuacja wyzwala w różnych ludziach bardzo różne reakcje. Coś, co dla jednego było wielkim problemem, dla innego było w ogóle niezauważalne. Dla jednego coś było największym szczęściem, dla innego to samo mogło być największym dramatem. Ta względność i subiektywność przeżyć więźniów budzi w nas wewnętrzny niepokój – bo skoro oni sami tak inaczej postrzegali czasami pewne sytuacje, to czy my dzisiaj jesteśmy w stanie w ogóle choć zbliżyć się do zrozumienia tego, co musieli przeżyć w obozie. Myślę, że nie – ale mimo wszystko powinniśmy ciągle próbować. Te pojawiające się różnice są uzupełniane podobieństwami. Ale o ile różnice są jasne, choć może nie do końca zrozumiałe, o tyle z podobieństwami jest trochę inaczej. To samo w sobie jest ciekawym, psychologicznym zagadnieniem – bo nawet jeśli jedna rzecz była odbierana przez kilka osób w ten sam sposób (jako pozytywna lub negatywna) tak naprawdę dla każdego z nich mogła znaczyć coś zupełnie innego. Publikacja ta wprowadza nas więc nie tylko w historyczny kontekst obozu i jego życie codziennie – to studium człowieka i jego psychiki w tak trudnej i ekstremalnej sytuacji. Na podstawie tych relacji można by wysnuć wiele wniosków i odbyć niejedną dyskusję. Zaletą takiej formy narracji jest też wielka szczegółowość. Każda osoba wspomina konkretne sytuacje, miejsca i ludzi. To relacje pełne emocji, dynamiczne, takie, które przenoszą nas w dane miejsce i moment. To zdecydowanie nie jest sucha relacja ani opowieść o obozie. To historie ludzi, momenty i chwile, które się zapamiętuje – kiedy ktoś coś powiedział, kiedy ktoś pomógł, kiedy coś zapadło szczególnie w pamięć, rzeczy wyjątkowe i ważne dla każdej osoby. Na takie detale nie ma miejsca w opowieści czysto historycznej – tutaj to z nich właśnie składa się cała książka. Ocaleni z Mauthausen to książka, którą warto przeczytać – można to zrobić za jednym razem, ale można też do niej wracać i poznawać po kawałku. Jej konstrukcja pozwala na pewną dowolność. Można czytać po kolei, ale można też na wyrywki. Trzeba do niej wracać, bo zyskuje po drugim, trzecim i każdym kolejnym czytaniu. To świadectwo ludzi, którzy ocaleli, a naszą powinnością jest je poznać. Nie będzie łatwo – ale będzie warto. Dziewczęta z Auschwitz O Auschwitz trzeba mówić, trzeba pisać. Jesteśmy świadkami historii, kiedy my odejdziemy, książki zostaną. Wiesława Gołąbek Czas na zakończenie tygodnia z literaturą obozową. Dziewczęta z Auschwitz to niedawna premiera, debiut młodej pisarki. Bardzo cieszy mnie to, że wciąż są pisane takie książki, że można znaleźć kolejne osoby, które chcą wrócić wspomnieniami do tych strasznych przeżyć i przede wszystkim to, że ciągle jest ktoś, kto chce ich słuchać. Mam wrażenie, że takie książki trochę odczarowują dla nas temat obozów koncentracyjnych. Bo, umówmy się, temat jest dosyć wąski i kategoryczny. Takich książek nie czyta się dla przyjemności, dla rozrywki czy do poduszki. A jednak Dziewczęta zrobiły pewnego rodzaju furorę – może to przez tytuł, może przez okładkę, a może właśnie przez to, że trudny temat opakowany jest w bardzo przystępną formę? Ktoś, kto nie miał do tej pory odwagi zmierzyć się z tym zagadnieniem, nagle dostaje szansę – książkę, która jest o traumatycznych przeżyciach, ale nie wygląda na groźną i miażdżącą czytelnika. Jest to trochę zmyłka, bo poznane historie zapadają głęboko i w pamięć, i w serce czytelnika – ale to tylko dla ich dobra. Sylwia Winnik rozmawia z dwunastoma kobietami, które przeżyły pobyt w obozie Auschwitz-Birkenau. Autorkę usłyszymy jedynie we wstępie i w kilku krótkich zdaniach wprowadzających do każdego z rozdziałów. Reszta książki to przestrzeń dla bohaterek. To w końcu ich opowieść i powinna być opowiedziana ich własnymi słowami. I choć mogłoby się wydawać, że przedstawienie tematu będzie dość ograniczone (w końcu same kobiety i to tylko 12), to bardzo złudne wrażenie. Sylwii Winnik udało się dotrzeć do kobiet, których historia jest bardzo podobna do siebie, a jednocześnie za każdym razem to zupełnie inna i nowa opowieść (tak jak w Ocalonych z Mauthausen). To największy plus takich publikacji – poznajemy konkretne osoby, a poprzez ich przeżycia tworzymy sobie obraz rzeczywistości. Jest w tej książce rozmowa z kobietą, która trafiła do obozu będąc w ciąży, jest relacja innej, która jest dzieckiem urodzonym w obozie, i jest też opowieść o obozie widzianym oczami małej dziewczynki. To oczywiście nie wszystko – znajdziemy tu historie o stracie całej rodziny, o wielkim okrucieństwie, o zwykłym pechu, ale również o szczęściu, odnalezieniu się po latach, przyjaźniach zawartych na całe życie czy drobnych ludzkich gestach, które czasami ratowały życie. I choć zdecydowanie więcej jest negatywnych zdarzeń i emocji, to mimo wszystko czuć w tych opowieściach siłę. Siłę, którą musiały mieć by przeżyć, by żyć dalej i by opowiadać swoją historię. Z jednej strony podziwiam autorkę, że podjęła się takiego tematu. Rozmowa z kobietami o przeszłości na pewno nie była łatwa. Z drugiej – zdaję sobie sprawę jak ważne to musiało być dla tych kobiet – że jeśli chciały, mogły opowiedzieć swoją historię, zostawić ją dla potomnych, nie być bezimienną ofiarą, numerem, o którym nikt za jakiś czas nie będzie pamiętał. Czuć w tekście ich poczucie misji – opowiadać, by nigdy nie zapomnieć. I dlatego wciąż pisze się takie książki, a my, czytelnicy, wciąż powinniśmy do nich wracać. Irena, Urszula, Seweryna, Łucja, Barbara, Leokadia, Janina, Sabina, Zofia, Wiesława, Alina i Walentyna – to zwykłe kobiety, które los zmusił do tego, by stały się bohaterkami, choć pewne same o sobie nigdy tak nie powiedzą. Dziewczęta z Auschwitz to książka bardzo wzruszająca. Wiele tu emocji, które spotęgowane są jeszcze zdjęciami. To też muszę podkreślić, bo w takich relacjach dokumentacja fotograficzna jest bardzo ważna i doskonale dopełniająca narrację słowną. Na długo zatrzymywałam się przy portretach naszych bohaterek, próbując zajrzeć im w oczy i wyobrazić sobie, co czuły, co myślały i jak wyglądały w obozie. Mówi się, że jedno zdjęcie przekaże więcej niż tysiąc słów. I chyba rzeczywiście coś w tym jest. Podsumowując – mogę tylko polecić. Bardzo wartościowa i rzetelna pozycja. Historyczna, a jednocześnie bardzo osobista – przez to wyjątkowa i niepowtarzalna. Napisałam na początku, że Sylwia Winnik trochę odczarowuje obozy. Kiedy zastanawiacie się nad obozami koncentracyjnymi, nie myślicie o dziewczętach tam zamkniętych, prawda? Dziewczęta kojarzą nam się raczej z beztroską, wolnością, czymś tak oczywistym jak tańce czy randki. Autorka nazywając nasze bohaterki dziewczętami robi wielką rzecz, ukłon w stronę ich człowieczeństwa i straconej młodości. Naprawdę warto przeczytać. Broad Peak. Niebo i piekło Książka Broad Peak. Niebo i piekło Bartka Dobrocha i Przemysława Wilczyńskiego, wydana w maju 2014 roku opowiada o wyprawie, która odbyła się niecały rok wcześniej. O wyprawie słyszeli chyba wszyscy, bo to, co działo się po niej, było medialnym przedstawieniem, w którym każdy chciał wziąć udział. I tak jak uwielbiam literaturę górską, tak tę książkę obchodziłam bokiem. Zerkałam w jej stronę, ale nie czytałam jej z premedytacją. Wiedziałam, że kiedyś ją przeczytam, choć po książce Jak wysoko sięga miłość nie byłam już taka pewna. Nie chciałam brać w tym udziału, choćby tylko jako odbiorca. Śmierć w górach, bolesna, trudna i często niesprawiedliwa, była jednak zawsze obecna. Zawsze też wywoływała pytania o sens wspinaczki, budziła sprzeciw i niezgodę. Jednak te zwykłe pytania po Broad Peaku zamieniły się w szukanie winnego, a to zawsze jest paskudne. A może po prostu się bałam. Książki o górach wywołują we mnie zawsze wiele emocji, a czytanie o czymś, co zdarzyło się przed rokiem, jest inne niż czytanie o historii sprzed 50 lat. Zapytacie, dlaczego? To, co wydarzyło się kiedyś, jest historią. To, co przed rokiem – jest moją teraźniejszością, nawet jeśli nie biorę w niej czynnie udziału, a tylko obserwuje. Ale sami doskonale wiecie, że dzisiaj w bardzo łatwy sposób można poczuć się uczestnikiem czegoś, przywiązać się emocjonalnie – oglądamy relacje, zdjęcia, nagrania w czasie rzeczywistym, komentujemy, wiemy doskonale, co dzieje się w bazie na drugim końcu świata, śledzimy doniesienia. Trudniej jest też reagować na to, co dzieje się teraz, trudniej obiektywnie do tego podejść i zdroworozsądkowo ocenić. Dlatego Broad Peak. Niebo i piekło przeczytałam dopiero teraz, cztery lata po pierwszym wydaniu, przy okazji wznowienia. Ucichła wrzawa, emocje opadły, wiele rzeczy się wyjaśniło, zmieniło po drodze. A ja po lekturze trochę żałuję, że jednak nie zrobiłam tego wcześniej, bo to jest świetna książka! Niepotrzebnie się bałam, że została napisana po to, by jeszcze bardziej podgrzać atmosferę. Bartek Dobroch i Przemysław Wilczyński to autorzy idealni do opowiedzenia tej historii. Znający się na temacie, będący blisko niego, rzetelni, nie szukający sensacji. Relacjonują, nie oceniają, stawiają wiele pytań, a co najważniejsze, pokazują różne punkty widzenia. Bardzo podoba mi się pomysł na książkę. Bo Broad Peak. Niebo i piekło to nie jest opowieść tylko o tej jednej wyprawie. Owszem, to ona jest najważniejsza, ale jest też punktem wyjścia do kilku innych historii. Na przykład tej o polskim himalaizmie w ogóle i o programie Polskiego Himalaizmu Zimowego. O postaciach, które na polskie wspinanie miały wielki wpływ, które są legendami. O czterech bohaterach wyprawy na Broad Peak – poznanie każdego z nich z osobna, jego krótkiego życiorysu, dotychczasowych osiągnięć, celów, marzeń jest mocnym akcentem tej narracji. To również opowieść o ich rodzinach, o czekaniu i bezwarunkowej miłości. Autorzy nie uciekają również od tematów trudnych i kontrowersyjnych, ale zostały one potraktowane z pełnym profesjonalizmem. W ani jednym miejscu nie ma w tej książce sensacji czy podgrzewania atmosfery. Są fakty. Jest też wiele pytań, ale nie ma niepotrzebnego gdybania. Nad tym wszystkim, gdzieś w tle cały czas jest obecna sama góra i jej historia. Dzięki tak szerokiemu ujęciu tematu, otwartości autorów i ich umiejętności połączenia wszystkich elementów w jedną całość, Broad Peak jest umiejscowiony w czasie i przestrzeni, w pełnym kontekście, który pozwala zrozumieć czytelnikowi dużo więcej, niż gdyby tylko przeczytał relację z wyprawy. Przypuszczam, że jeśli kogoś interesuje tematyka górska, już dawno tę książkę przeczytał. Ale jeśli ktoś z Was bał się tak samo jak ja, to śpieszę donieść, że nie ma czego i żeby czytać jak najszybciej. Wznowienie różni się ostatnim dodatkowym rozdziałem, będącym podsumowaniem tego, co działo się do 2018 roku w świecie wspinaczkowym. Nie przeglądałam wprawdzie wszystkich zdjęć uważnie, ale wiem na pewno, że jedno jest błędnie podpisane, więc przy lekturze zwracajcie na to uwagę. Na okładce znajdziecie zdanie, że jest to książka, która weszła do kanonu literatury o polskim himalaizmie. Co do kanonu to nie wiem, ale wiem, że to jedna z tych książek, od których nie można się oderwać i które czyta się z prawdziwą przyjemnością. Jestem pełna podziwu dla podejścia autorów i umiejętności opanowania tak trudnego materiału, dla ich taktu i wyczucia, a z drugiej strony dla bezustannego stawiania sobie pytań i dążenia do znalezienia odpowiedzi. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o himalaizmie, nie tylko polskim, to ta lektura będzie dla Was idealna. Autorzy łączą tu wiele wątków, a dzięki temu chyba najbardziej zbliżają się do odpowiedzi na pytanie po co to wszystko? Ale co bardziej istotne – sprawiają, że samo zadanie takiego pytania staje pod znakiem zapytania. Pozycja absolutnie obowiązkowa na każdej górskiej półce. Potęga sugestii Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, i nie ma znaczenia, jak bardzo koliduje to z naszymi wyobrażeniami o nas samych. Podatność na manipulacje – wszystko jedno, pozytywne czy negatywne – jest fundamentalna dla bycia człowiekiem. A to, co wygląda na czary, jest często tylko wytworem naszego przerażonego, elastycznego mózgu, poszukującego wyjaśnienia tego, co się dzieje wokół. Wszyscy jesteśmy bajarzami, a najbardziej sugestywna historyjka to ta, którą opowiadamy sami sobie. Jakiś czas temu pisałam Wam o książce Wszystko jest w twojej głowie. To była doskonała książka, w której mogliśmy zobaczyć, jak działa nasz mózg i co potrafi. Większość przykładów była negatywna, w końcu książka jest o chorobach psychosomatycznych, ale nie to jest istotne. Istotne są umiejętności mózgu do stwarzania czegoś, czego nie ma i wiary w to, że jest to prawdziwe. Potęga sugestii to książka, która pozostaje w tym temacie, ale przedstawia go trochę z innej strony. Najciekawszą dla mnie informacją było to, że autor wychował się w Stowarzyszeniu Chrześcijańskiej Nauki. To wyznanie religijne, w którym nie uznaje się żadnych lekarstw, bo wszelkie choroby mają charakter duchowy, a ludzie zdrowieją dzięki modlitwie. Przez to, że autor z bliska mógł obserwować tego rodzaju postrzeganie rzeczywistości (i samemu brać w nim udział przez długi czas) pozwoliło mu na bardzo unikatowy punkt widzenia. Erik Vance w którymś momencie odszedł ze Stowarzyszenia, ale nie odciął się od niego zupełnie. Był świadkiem wielu ozdrowień, a swoje zainteresowanie tym tematem przeniósł na pole naukowe. W Potędze sugestii podsumowuje dla nas swoją podróż w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o możliwości ludzkiego mózgu. Vance skupia się głównie na trzech tematach – placebo, hipnozie i fałszywych wspomnieniach. I powiem Wam, że od samego początku czytelnik jest wciągnięty w zadziwiającą treść! Nie chcę przytaczać tutaj tych wszystkich rzeczy, które mnie zaskoczyły i zdziwiły czy o których się dopiero dowiedziałam. Musiałabym przepisać pół książki. Fantastyczne jest to, że autor pisze naukowo o sprawach, które wydają się z nauką nie mieć nic wspólnego. Jeszcze lepsze jest to, że testuje na własnej skórze to, o czym pisze – bierze udział w eksperymentach, daje się zahipnotyzować, pozwala rzucić na siebie klątwę. Naukowe fragmenty, gdzie wchodzi w szczegóły na przykład tego, jaka jest chemia mózgu czy jak wygląda wprowadzenie nowego leku na rynek momentami potrafią być nużące, ale autor rekompensuje to świetnym poczuciem humoru. Do tego bardzo obrazowo tłumaczy (chyba właśnie w tej książce przeczytałam najłatwiejszy do przyswojenia opis tego, jak działa mózg) – na przykład jeden mechanizm w naszej głowie stał się Pac-Manem, pewien enzym jest kapitanem drużyny siatkarskiej, która chodzi do szkoły wieczorowe i pracuje na trzech etatach, a działanie pewnej molekuły porównuje do przesiadywania w piwnicy u matki, nieustannego palenia gandzi w fajne wodnej i grania w Grand Theft Auto. Naprawdę rzadko spotyka się książkę w której jest i o wielkich firmach farmaceutycznych, i o najnowszych badaniach, i jednocześnie o wróżkach chowających uraz do ludzi. Szalenie mi się to podoba! Oto jak wykształcony człowiek szybko potrafi stać się zabobonny. Wszystko jedno, klątwa czy błogosławieństwo, moc wiary zawiera się w krótkim: a jeśli…? Autor nie chce nikogo do niczego przekonywać, a wręcz przeciwnie – namawia do zachowania otwartości i czerpania z tego, co jest dla nas dobre, niezależnie od tego, po której stronie się znajduje. Naukowe badanie placebo czy hipnozy jest bardzo trudne (zawiera zbyt dużo zmiennych i niewiadomych), ale nie można ich tak całkiem lekceważyć, jak robi to niejednokrotnie współczesna medycyna. Samouzdrawianie jest określeniem, które bardzo źle brzmi, nikt z nas raczej nie wierzy (i dobrze!) że raka można pokonać sokiem z brzozy albo modlitwą. Ale! Erik Vance pokazuje (i popiera badaniami!), że oczekiwanie potrafi zdziałać niesamowite rzeczy. Upijanie się bezalkoholowym piwem, kiedy myślimy, że pijemy zwykłe, wyzdrowienie po zażyciu tabletek, które nie mają żadnego działania czy odczucie silnego bólu, bo ktoś nam powiedział, że będzie bolało – to tylko czubek góry lodowej sytuacji i tematów, które Vance porusza w swojej książce. Potęga sugestii to fenomenalna książka, która pozwoli nam poznać lepiej samych siebie, własne zachowanie i emocje, innych ludzi, procesy, które rządzą ludźmi. Pokazuje, że połączenie współczesnej medycyny z umiejętnym spełnianiem oczekiwań naszego mózgu mogłoby przynieść niewiarygodne efekty. To jedna z najbardziej fascynujących książek jakie przeczytałam do tej pory, a o mózgu przeczytałam już trochę. Za każdym razem jestem zadziwiona tym, co potrafi – to niepokojąca lektura, gdyby się nad tym tak porządnie zastanowić. Wiedza zawarta w tej książce w żaden sposób nie wpłynie na nasze odbieranie rzeczywistości – wiedza o tym, że coś jest placebo nie powoduje, że placebo mniej działa. Ale świadomość tego, jak to wszystko działa, jest naprawdę niesamowita. Kiedy następnym razem poczujecie się od razu lepiej od samego przebywania w gabinecie lekarskim – będziecie wiedzieli dlaczego. Sensu nabiorą hasła samospełniająca się przepowiednia i to, że wiara czyni cuda – ale nie będzie to miało nic wspólnego z religią ani z tanimi hasłami życiowych coachów. Bardzo, bardzo polecam! Krew Dzisiaj tekst inny niż zwykle, bo o powieści. Polskiej. Polskim kryminale… Nie mam nic do polskich powieści, tylko okropnie rzadko je czytam. Trochę mogę się wytłumaczyć tym, że ja powieści generalnie rzadko czytam, a jeśli już, to szukam w nich tego, co daje mi literatura popularnonaukowa i podróżnicza – dostępu do świata, którego nie znam i w żaden inny sposób nie poznam. Polskie powieści też to robią (bo w końcu ani z policją, ani z mafią, ani z mordercami nie mam zazwyczaj do czynienia), ale to ciągle moje własne podwórko. Dlatego jeśli już, sięgam po te obce, bo oprócz rozrywki, pokazują mi inną rzeczywistość. Pewnie gdybym miała jeszcze kilka żyć, nadrobiłabym wszystko… Ale zdarzają się wyjątki. O wielu powieściach, które czytam nie piszę na blogu, bo rzadko czuję taką potrzebę. Ale ze Szczygielskim już zaczęłam, więc skończę. To zupełnie niepodobne do mnie (kończenie rzeczy, które pozaczynałam), ale o Krwi mam wielką ochotę Wam opowiedzieć. Mam wrażenie, że nie czytając polskich kryminałów mam trochę przewagę, bo nie wiem zupełnie, do kogo Bartosza porównać. A więc będzie nieporównywalny, zostanie Bartoszem Szczygielskim, swoją własną marką i znakiem rozpoznawczym. Aorta, pierwsza część trylogii z Gabrielem Bysiem spowodowała poruszenie u nas na rynku – debiut został bardzo ciepło (wręcz gorąco!) przyjęty – ja również skusiłam się napisać o Aorcie kilka słów. Z kontynuacjami jest trudniej. Rosną oczekiwania wszystkich wokół, a przede wszystkim własne. Moim zdaniem oczekiwania zostały spełnione z nawiązką. Przede wszystkim bardzo się cieszę, że autor kategorycznie twierdzi, że Gabriel Byś będzie żył tylko trzy tomy. Lubię skończone historie, i nawet kiedy jestem bardzo przywiązana do jakiegoś bohatera, 17 tom danej serii zaczyna mnie męczyć. Mam nadzieję, że to się nie zmieni, nawet jeśli żądni dalszych przygód Bysia fani będą mocno naciskać. O fabule jak zawsze nic Wam nie napiszę, to co najważniejsze znajdziecie w opisie wydawcy. Mogę jedynie zdradzić, że oprócz wydarzeń z życia Gabriela, równolegle poznajemy dalsze życie Kaśki. Mam również słabość do szpitali psychiatrycznych, więc Krew czytało mi się znakomicie. A Szczygielskiego najbardziej lubię za mroczny, brudny styl, który wywołuje w czytelniku kolejne fale niepokoju. Potrafi utrzymać tempo akcji i stworzyć historię, której ciąg dalszy trudno przewidzieć. Autor nie ma litości – i nad swoimi bohaterami (poniewiera ich okrutnie), i nad czytelnikiem. A taka bezwzględność u pisarza jest bardzo pociągająca. Dobre książki powstają wtedy, kiedy ich autor tworzy cały świat w swojej głowie. Nawet te elementy, których w powieści nie widać, o których nie pisze i o których nie wspomina. Ale żeby całość zadziałała, to muszą być wymyślone. Szczygielski taki świat stworzył. Widać to w tekście, bo nawet kiedy czegoś brakuje, czytelnik ma nieodparte poczucie, że w trzecim, ostatnim tomie dostanie swoje wszystkie odpowiedzi. Największym komplementem, jakim mogę obdarzyć autora jest to, że boję się kolejnej części i wielkiego finału. Bo Byś to postać, która wywołuje emocje, do której łatwo się przywiązać i ją polubić. A sądząc po tym, jak Szczygielski traktuje swoich bohaterów, zakończenie będzie bolało. Dodatkowo autor przyzwyczaił nas do zakończeń-bomb, mocnych i zaskakujących. Jednym słowem – jest na co czekać! Bardzo cenię również poczucie humoru autora, które umiejętnie wplata w fabułę i obdarza nim swoich bohaterów. Celne riposty, inteligentne porównania i odniesienia do współczesnej rzeczywistości powodują, że lektura Krwi jest przyjemnością mimo wszechogarniającego mroku, chwiejności rzeczywistości, sponiewierania człowieka i upadku wszelkich wartości. Napraw się! Słuchaj, czas spojrzeć prawdzie w oczy: los nie rzuca ci kłód pod nogi – aż tak się tobą nie przejmuje tłumaczenie Olga Siara Do książek wszelkich coachów podchodzę naprawdę bardzo krytycznie i ostrożnie. W takich pozycjach słowa są dużo ważniejsze niż w powieści, a często autorzy piszą tak, jakby nie zdawali sobie z tego sprawy. Poza tym mam chyba uczulenie na wszelkie dasz radę czy możesz wszystko. Nie chodzi nawet o samo przesłanie, tylko najczęściej o formę. To dobrze, że są ludzie, którzy potrafią (i chcą) motywować innych do bycia lepszymi czy do osiągania celów. Inni ludzie przecież cały czas na nas wpływają i dobrze jest się otaczać tymi inspirującymi i wyzwalającymi w nas to, co najlepsze (nawet jeżeli czasami trzeba za to zapłacić). Niestety, od kiedy coaching stał się popularny i modny, znaleźć wartościowego coacha pewnie jest trudno – a znaleźć wartościową książkę w zalewie tych wszystkich powiedz mi jak mam żyć bzdur jest jeszcze trudniej. Ale zdarzają się wyjątki i Bishop jest jednym z nich. Nie mogę się wypowiadać o nim czy o jego pracy, bo nie znałam go zupełnie przed tą książką. Swoją ocenę opieram tylko i wyłącznie na tej jednej publikacji. Na pierwszy rzut oka nie wygląda imponująco – dosyć niewielka książka, z dużą czcionką i dodatkowo wyróżnionymi cytatami, którą można przeczytać w godzinę. Ale to tak naprawdę jej zaleta – to ma być szybka i łatwa lektura, bo energię mamy kierować na coś innego. Zabrakło mi jednej małej rzeczy. Gary John Bishop podpadł mi już na samym początku. Kiedy pisze się książki, ważne są źródła. Zwłaszcza, kiedy pisze się o badaniach naukowych, chce się wykazać jakąś wiedzą i podeprzeć swoje własne przekonania obiektywną prawdą potwierdzoną przez badania. Wykazano, że dziennie przychodzi nam do głowy 50 tysięcy myśli czy najnowsze odkrycia z dziedziny neurobiologii potwierdzają, że to jak do siebie mówimy rzutuje w dużym stopniu na jakość naszego życia – takie zdania doprowadzają mnie do szału, bo kto wykazał? Jakie badania? Kiedy? Dlaczego? Po co? Gdzie to można sprawdzić? Rozumiem, że takie informacje nie są potrzebne każdemu i że w głównym tekście mogłyby być utrudnieniem, ale nie widzę powodu, dlaczego nie można ich umieścić w przypisach czy jakimś aneksie. Dla zainteresowanych. Zwłaszcza, jeśli powołujemy się badania naukowe i chcemy być traktowani poważnie. Ale jeśli nie jesteś gotowy siedzieć w pracy dodatkowych dziesięć albo dwadzieścia godzin tygodniowo tylko po to, żeby jeździć do biura bmw zamiast hondą, to nie zużywaj cennych szarych komórek na takie wizje. Przestań udawać przed samym sobą. Pogódź się z tym, że nie chcesz wziąć na siebie obowiązków, z którymi wiązałoby się realizowanie tych pragnień, i przyznaj, że sobie ściemniałeś. Dzięki temu dużo mocniej pokochasz to życie, które już masz – i stworzysz przestrzeń na dążenia do rzeczy, których naprawdę pragniesz. To chyba jedyny minus. Jest w tej książce pełno zwrotów, które są typowo coachowe (pochodne dasz radę!), ale przez szorstkość i konkretność autora nie brzmią tak ckliwie i beznadziejnie jak zawsze. Zresztą, po początkowej stracie kilku punktów, autor szybko je odrobił informując mnie, że nie zamierza pisać o sile pozytywnego myślenia ani o afirmacji i nie będzie mi kazał wyzwalać wewnętrznego zwierzęcia, za co naprawdę jestem dozgonnie wdzięczna. Potem mnie zaintrygował, pisząc, że jeśli łatwo mnie urazić, to lepiej żebym nie czytała dalej. A potem było już tylko lepiej. Okazało się, że tak naprawdę to, o czym on pisze, ja stosuję (a przynajmniej się staram). Zgadzam się z nim w 100%. To ładne podsumowanie tego, co podświadomie zawsze wiedziałam, co podziwiam u innych i co mi imponuje, a jednocześnie to wytknięcie tego wszystkiego, co mnie u innych denerwuje i czego nie lubię. W skrócie – to jak o sobie myślisz, taki się staniesz. To, jak reagujesz na rzeczy, które cię spotykają, zależy tylko od ciebie. Narzekanie i oskarżanie Wszechświata za swoje niepowodzenia naprawdę nie ma sensu. A już na pewno sensu nie ma zazdroszczenie komuś i mówienie też bym tak chciał, leżąc jednocześnie na kanapie przed telewizorem. Wielkie znaczenie ma też język. Takie, o które go nawet nie podejrzewamy w codziennym życiu. Pomyślcie – kiedy się z kimś żegnacie mówicie spadam (w dół) czy lecę (w górę). Mówicie, że coś wam się strasznie podoba? Przecież to bez sensu, bo jak coś jest straszne, to jest negatywne – coś może nam się bardzo podobać! Spróbujcie zamienić słowo muszę na słowo chcę. Zastanówcie się nad słowami, jakich używacie – to trudne, ale jeśli przyjrzycie się im, zaczniecie ich używać bardziej świadomie. Niby mała zmiana, a jednak jej konsekwencje są czasami bardzo duże! Książka perfekcyjnie łączy się też z Potęgą sugestii, bo Bishop też bardzo fajnie pisze o oczekiwaniach. Ostatecznie z czystym sumieniem mogę ją polecić – jest konkretna, wartościowa i naprawdę można z niej wynieść coś dla siebie. Zwłaszcza jeśli jesteś tą narzekającą i oskarżającą świat o spisek w celu utrudnienia ci życia osobą. Hasła typowo coachowe irytowały mnie (to moja osobista skaza), ale na poziome zdroworozsądkowym zdaję sobie sprawę, że są one niezbędne w takiej publikacji. I widzę w tej książce wielki potencjał i możliwość wsparcia wielu osób. La femme Nikita Niedawno, całkiem przypadkiem wróciłam do serialu La femme Nikita. Obejrzałam pierwszy odcinek. Potem drugi. I przypomniałam sobie, jak bardzo go kochałam. W 1997 roku miałam 12 lat. Wtedy nakręcili pierwszy sezon serialu. Ja go obejrzałam pewnie trochę później, nie pamiętam kiedy pojawił się w polskiej telewizji. Ale kiedy go tylko zobaczyłam, zakochałam się. Głównie w niej, ale i on nie pozostawał bez znaczenia. Jedna z moich największych guilty pleasure. Moja serialowa miłość i uzależnienie. Tyle wspomnień z tym serialem związanych! W szkole na informatyce zgrywałam z internetu zdjęcia z serialu i kolekcjonowałam je na dyskietkach (!!!). Drukowałam scenariusze odcinków, a potem tłumaczyłam je na polski i przepisywałam na maszynie (to chyba najbardziej przyczyniło się do mojej znajomości angielskiego). Kiedy raz w tygodniu nadchodził ten dzień, kiedy odcinek był puszczany w telewizji, wyganiałam wszystkich z pokoju, zamykałam drzwi i nikt nie miał prawa wejść przez 45 minut (potem chyba już nigdy w niczym nie byłam tak kategoryczna!). Chciałam kolekcjonować okulary przeciwsłoneczne, chciałam mieć długie blond włosy i chciałam ubierać się tak jak ona. Znalazłam pokrewną duszę w tej miłości i korespondowałyśmy ze sobą przez długi czas – ja ze Świdnika, ona z Gdańska, ja zakochana w Nikicie, ona w Madeline. Te listy to było szaleństwo – pisane na kartkach a4, zapisane kratka w kratkę, drobnym maczkiem, zawsze liczyły kilkanaście stron, a czasami zdarzało się dwadzieścia kilka. Każda scena, każde zdanie, ba, każde słowo było poddawane przez nas analizie! Co to były za teksty! Chętnie bym do nich wróciła, ale chyba niestety na którymś etapie się ich pozbyłam. Cieszę się jednak też z tego, że nie było wtedy tak powszechnego dostępu do Internetu, bo jednak mam wrażenie, że miłość pewnej młodej damy do Justina Biebera to nic w porównaniu do naszych emocji! Każdy przechodził kiedyś w swoim życiu obsesję na jakimś punkcie. Zazwyczaj to mija. Pojawił się ogólnodostępny internet, nie było sensu już zgrywać zdjęć i kolekcjonować ich na dyskietkach. Nie musiałam czekać tydzień na kolejny odcinek, a i listy gdzieś po drodze przestałam pisać. Dorosłam i nie czułam już potrzeby takiego analizowania. Ale chyba nie mogę powiedzieć, że moja obsesja minęła. Stała się może bardziej spokojna, stonowana, nie tak łapczywa. Ale ciągle jest, choć może to już tylko sentyment? To Nikita była pierwszą tak intensywną postacią kobiecą, z którą miałam do czynienia w przyswajanej kulturze. To ona kształtowała moją chęć stania się silną, samowystarczalną, niezależną kobietą. Ją mogę wskazać jako osobę odpowiedzialną za moje uwielbienie motywu zemsty i efektu wow, o którym Wam już kiedyś pisałam. To w nią byłam zapatrzona i ona była moją bohaterką i wzorem do naśladowania (na poziomie charakterologicznym, nie dosłownym ;-)). Szalenie podobała mi się i podoba pod względem postawy i charakteru. Jest identyczna z Lisbeth, drugą postacią, którą uwielbiam. Nikita może jedynie jest bardziej ludzka i typowa, zwłaszcza na początku. Ten serial ma już 21 lat. Kiedy dzisiaj się go ogląda, zestarzał się tylko pod względem technicznym. Śmiesznie wygląda ta nowoczesna technologia sprzed 20 lat. Nie jest to też serial bez wad, a nawet więcej – na dzisiejsze standardy nie jest pewnie nawet specjalnie poprawnie nakręcony. Brak spójności i logiczności, wnikania w szczegóły, bohater pojawiający się akurat wtedy, kiedy ma się pojawić (najczęściej z rozmachem, wpadając np. przez okno, które pięknie się roztrzaskuje, a bohater epicko ratuje damę w opałach). Do scenariusza też można się przyczepić – bo czego tam nie było! Tajemne organizacje, spiski, kłamstwa i zdrady to nic! Co powiecie na złych braci bliźniaków, pojawiających się znikąd ojców, operacje plastyczne zmieniające wygląd, ukryte rodziny, hodowanie dzieci z nadprzyrodzonymi zdolnościami czy pranie mózgu? Serial jest czasami naiwny, czasami tak bardzo amerykański, czasami kalki i schematy miażdżą mózg widza. Ale tak naprawdę to nie ma znaczenia. Kiedyś oglądało się go z zapartym tchem, dzisiaj można oglądać z przymrużeniem oka. Najważniejsze, że wśród tego wszystkiego są oni. Nikita i Michael. I cała reszta fantastycznie stworzonych bohaterów. Ale ta dwójka to absolutne mistrzostwo emocji i chemii między bohaterami. I kiedy tak teraz o tym myślę, to przypominam sobie ile emocji i nerwów mnie ta historia kosztowała. Bo przecież ja nie cierpię takich historii i zwłaszcza takich zakończeń. Wyznają sobie miłość i każdy idzie w swoją stronę… Choć gdzieś tam wiem, że nie mogło się skończyć inaczej. I o ile można serialowi zarzucić naprawdę bardzo wiele, to klimat zbudowany przez aktorów i twórców jest niepowtarzalny. Taki, który powoduje, że serial wciąż po 20 latach można oglądać i wciąż łamie serce. Po za tym usłyszycie tam najlepszą muzykę. Zapomniałam wcześniej dodać, że drukowałam też listy wszystkich piosenek z każdego odcinka, a potem je odsłuchiwałam w kółko i w kółko. Do tej pory czasami to robię, bo to naprawdę doskonałe piosenki. Kocham! I jednym z moich marzeń jest to, żeby jakieś studio produkujące gry dostrzegło w końcu potencjał w tej historii i zrobiło taką grę. Murowany hit – bo co lepszego może być od historii, która ma w sobie wszystko i na dodatek główną postacią jest kobieta? Bohaterowie są gotowi, historia jest gotowa, nawet misji wymyślać nie trzeba, tylko wybrać te najciekawsze z bogactwa odcinków. Kiedy myślę o grach, w których główną rolę odgrywa kobieta przychodzi mi na myśl Lara Croft. I długo długo nic. Mam nadzieję, że kiedyś doczekam się na Nikitę w postaci gry. Chciałabym bardzo! A Wy, macie jakieś wstydliwe obsesje z młodości? Kurtyka Ten, kto jedynie dąży do celu, poczuje pustkę, dotarłszy do kresu. Lecz ten, kto znalazł własną drogę, zawsze będzie nosił cel w sobie. Nejc Zaplotnik, Pot (Ścieżka) tłumaczenie Janusz Ochab We wrześniu 2016 roku byłam na spotkaniu promującym książkę Kukuczka, a zaproszonymi gośćmi byli Bernadette McDonald, Krzysztof Wielicki i Janusz Majer. Na tym spotkaniu Bernadette powiedziała, że pracuje nad biografią Kurtyki, a ja od tamtego momentu nie mogłam się jej doczekać. Znając wcześniejsze książki McDonald i dokonania Kurtyki – doskonałość tej książki została już określona na samym początku. Najpierw pozytywy. Po pierwsze to kolejna rzetelna i świetna książka, która opowiada o polskim wspinaniu i przedstawia jeszcze jednego wybitnego himalaistę. Bo to, że Wojtek Kurtyka jest wybitny w ogóle nie podlega dyskusji. Jest też wyjątkowy – to wspinacz, dla którego góry nigdy nie były celem, a jedynie drogą. Rzadko spotykane podejście, zwłaszcza w środowisku tych najwybitniejszych wspinaczy. Podziwiam ludzi, którzy robią to, co chcą. Kurtyka dokładnie taki jest – wierny swojej wizji, nigdy nie naginał się do nikogo i niczego. Bernadette pięknie pokazała jego ewolucję od młodego chłopaka zafascynowanego światem gór po dojrzałego, w pełni świadomego himalaistę. Poznamy jego wzloty i upadki, największe sukcesy, najlepiej wspominane wyprawy, najbliższych przyjaciół. Ale McDonald nie omija też tematów smutnych, bolesnych czy kontrowersyjnych. Do tego spojrzenia w przeszłość Kurtykę trzeba było trochę namówić – tym bardziej jestem wdzięczna autorce, że jej się to udało. Odfajkowywanie szczytów, nawet ośmiotysięcznych, jest po prostu jeszcze jednym rodzajem obłąkanej konsumpcji. Alpinizm rządzony przemożnym pragnieniem posiadania jakiejś kolekcji, nieuchronnie przestaje odkrywać niezwykłość gór i powiela się w rutynowym działaniu i w doznaniach. Biografia Kurtyki jest okazją do spojrzenia na wiele spraw z innej perspektywy. Bardzo ciekawe jest to, jak wspomina Kukuczkę. Fascynujące są jego poglądy o wspinaniu się tylko po to, żeby zaliczyć szczyt. Wiele sytuacji z przeszłości, o których Kurtyka wspomina świetnie nawiązuje do tego, co dzieje się dzisiaj w himalaizmie i mediach – daje nam to większą świadomość i pełniejsze postrzeganie pewnych zjawisk. Wspaniale też pokazane zostało jak zmienia się pamięć o wydarzeniach z przeszłości, co również powinno dać nam do myślenia. Kurtyka czasami zupełnie co innego mówił, a co innego było zapisane w jego dziennika z danego okresu. W przypadku żyjącego bohatera książki jest możliwość weryfikacji pewnych zdarzeń czy słów. W innym przypadku jest to niemożliwe – a my powinniśmy się nauczyć, że zamiast oceniać i przyjmować coś za pewnik, trzeba dopuścić czasami do głosu wątpliwość albo możliwość odmienności, zwłaszcza jeśli chodzi o wspomnienia ludzi. W każdym razie po lekturze tej książki z pewnością inaczej spojrzycie na wspinaczkę. Kurtyka zdecydowanie też wyróżnia się na tle innych wspinaczy. Jest bardziej artystą i filozofem, który poszukuje ciągle czegoś więcej, ale kolekcjonowanie szczytów nigdy nie było jego priorytetem. Jest buntownikiem, który lubi robić wszystko po swojemu, a wszelkie próby uwiązania go albo wtłoczenia w jasno wytyczone ramy kończyły się niepowodzeniem. Himalaizm w jego wykonaniu jest zupełnie odmienny od tego, który znacie z innych książek. To wielka przyjemność poznać go bliżej, posłuchać co ma do powiedzenia, poznać jego filozofię, zwłaszcza, że w bardzo łatwy sposób przekłada się ona na życie poza górami. Tyle plusów. Jedynym moim zarzutem jest to, że nie przeczytałam jej tak szybko, jakbym chciała. I nie wiem do końca dlaczego. Pierwszą moją myślą było tłumaczenie i redakcja, bo przecież Bernadette nie zapomniała nagle jak się pisze. Zwłaszcza, że znalazłam kilka zdań, które były dość niefortunnie skonstruowane, jakieś powtórzenia czy braki spacji. Ale może inaczej pisze się o przyjacielu, który na dodatek ma dość silny charakter? Dodatkowo zdjęcia zostały zebrane w kolorowych wkładkach, a nie tak jak poprzednio rozmieszczone w tekście. Niby szczegół, ale czyta się jednak inaczej. Długo się nad tym zastanawiałam. Bo od samego początku coś mi nie pasowało. Nie mogłam się wciągnąć, coś nie grało, czułam jakiś dystans. Dopiero pod koniec książki zrozumiałam.co to było. To nie Bernadette nagle przestała umieć pisać. To nie tłumacz zepsuł tekst. To Wojtek Kurtyka. Ten człowiek, który zawsze zachowywał dystans, nigdy nie odsłaniał się całkowicie, wołał pozostawać w cieniu i nigdy nie pchał się do pierwszych rzędów. Zawsze robił wszystko po swojemu, według swojej filozofii, im starszy tym bardziej starając się powściągać własne ego. Mogę sobie tylko wyobrazić jak zareagował na pomysł napisania takiej biografii i jak McDonald musiała go przekonywać. I to czuć w tej książce, a przynajmniej ja widzę różnicę w czytaniu. Kurtyka ma tak silną osobowość, że odcisnął na tym tekście swoje własne piętno. A książkę, żeby ją docenić w 100 procentach powinno się czytać inaczej, niż ja to zrobiłam. Nie tak łapczywie i z niecierpliwością – a właśnie powoli i spokojnie, być może nawet odkładając ją na chwilę, wracać do niej. Jest to też w pewien sposób lekcja, która idealnie pasuje i do Kurtyki, i do całej jego filozofii. Wojtek Kurtyka dużo miejsca poświęca wspinaniu się z Aleksem MacIntyre. Bardzo polecam książkę Johna Portera Przeżyć dzień jak tygrys, właśnie o Aleksie, ale nie tylko. Byli ze sobą bardzo podobni, mieli takie samo podejście do gór – warto poznać tę opowieść. Mity skandynawskie Mitologie zawsze mnie fascynowały. Najbardziej znana jest mi oczywiście mitologia Greków i Rzymian, w której zaczytywałam się namiętnie w szkole. Potem poznawałam mitologię aborygeńską, bo to szczególnie mnie interesowało, ale od kiedy pamiętam zawsze zaczepiałam o jakieś wierzenia. Najbardziej żałuję braku dobrej znajomości mitologii słowiańskiej, a przecież ją właśnie powinnam najbardziej znać. Ale wszystko jest do nadrobienia! Dzisiaj z kolei chciałam Wam napisać kilka słów o Mitach skandynawskich, które opracował Roger Lancelyn Green. Znacie tych panów? To oczywiście Loki i Thor, postacie pożyczone z mitologii skandynawskiej przez Marvela i do dzisiaj eksploatowane, czasem lepiej, czasem gorzej. Zresztą mitologie bardzo często były i są traktowane jako inspiracja. Myślę, że to dobrze i że jest w tym coś niesamowitego, że w XXI wieku oglądamy na ekranach kin bohaterów, których stworzono setki lat wcześniej. Warto jednak zadać sobie trud i sięgnąć do źródeł – okaże się, że pierwotne mity są tak samo dynamiczne i ciekawe jak dzisiejsze filmy akcji, a niejednokrotnie lepsze. Bohaterów i bogów stworzonych w mitach nie sposób podrobić, krew czasami leje się strumieniami, ludźmi i bogami rządzą gorące emocje, często negatywne takie jak zazdrość czy żądza zemsty. Mity to zawsze fascynująca podróż w przeszłość. Z jednej strony poznajemy mit, który sam w sobie jest opowieścią doskonałą. Z drugiej strony – przez mit poznajemy kulturę ówczesnego człowieka, jego wierzenia, jego świat. Mitologie odbijają swoją rzeczywistość i warto przyjrzeć im się z różnych stron. A kiedy poznamy mitologie z różnych miejsc na Ziemi, nawet najbardziej odległych od siebie, zauważymy, że mity potrafią być bardzo podobne do siebie. To moment powstania dalszych pytań – jak ludzie tworzyli mity? I po co? Dlaczego są one do siebie podobne? Co mówi to o człowieku? Roger Lancelyn Green napisał swoje opracowanie mitów skandynawskich w 1960 roku. Jak sam pisze we wstępie, ta książka jest próbą scalenia zachowanych mitów staroskandynawskich w jedną opowieść, od stworzenia świata po wizję ragnaroku. Przedstawienie staroskandynawskich mitów tak, by czytelnik pochłaniał je z przyjemnością nie jest tak do końca łatwym zadaniem. Na pewno jest to wyzwanie, a kolejnym jest praca tłumacza. Polską wersję stworzył Zbigniew A. Królicki i moim zdaniem zrobił to doskonale. Mity skandynawskie czyta się jednym tchem i nawet jeśli nie jesteśmy w stanie przeczytać większość nazw z marszu, w niczym to nie przeszkadza. Postacie, które żyją na kartach tej książki są tak prawdziwe, tak żywe, tak pełne emocji, że wszystko przeżywamy razem z nimi, od powstania świata aż po jego kres. Najstarszy zabytek piśmiennictwa islandzkiego Mitologia skandynawska jest niesamowicie obszerna i bogata. Trzeba podkreślić, że Green nie przedstawia dosłownej treści mitów. Zbiera je z różnych źródeł (Edda starsza, opowiadania Snorriego, sagi, ballady i opowieści ludowe) i proponuje swoją wersję. Włożył w ułożenie tych wszystkich elementów nordyckiej układanki dużo pracy i to widać. Czytelnik dostaje spójny świat, a nawet jeśli czegoś brakuje to nie sposób się zorientować. Na początek przygody z mitologią skandynawską to lektura idealna. I nie tylko, bo pojęcia takie jak Odyn, Loki, Thor, Walhalla czy ragnarok są dzisiaj tak już zakorzenione w popkulturze, że zna je chyba każdy. Warto sięgnąć czasami do źródeł i dowiedzieć się, skąd się coś wzięło i czym tak naprawdę jest. Jeśli będziemy mieć taki punkt odniesienia, wszystkie inne historie, oparte o mitologiczne źródło nabiorą dla nas nowego smaku i będziemy mogli zupełnie inaczej je postrzegać. Po prostu warto! Pasieka Dredziarza Jednym z moich najfajniejszych marzeń, oprócz otworzenia studia robiącego gry na podstawie książek, jest założenie wydawnictwa po to, żeby wydawać i wznawiać te wszystkie książki, które kocham, i które chciałabym, żeby były po polsku, i co mi tylko przyjdzie do głowy i się spodoba. Raczej tego nie zrobię, ale pewną namiastką jest możliwość patronowania jakiejś książce. Na blogu piszę najczęściej o tych książkach, które warto przeczytać, a kiedy lubię jakąś książkę i mam możliwość dołożyć cegiełkę do jej promocji, robię to. Tak też było z Pasieką Dredziarza. Trochę żałuję, że została wydana w lutym, bo po prostu cudownie byłoby ją czytać w maju, na wsi, gdzieś na łące, wśród tych wszystkich dźwięków, które opisują Paweł i Ewa. Ale poza tym – cóż ja po prostu lubię ludzi, którzy robią coś inaczej niż wszyscy, którzy mają swój własny pomysł na życie, konsekwentnie go realizują, przy okazji robiąc coś fajnego. I o tym jest ta książka. Nie jest to leksykon, z którego dowiemy się wszystkiego o pszczołach. Ale nie jest to również zapis jedynie prywatnego życia autorów, rodzaj pewnego pamiętnika. To idealne połączenie dwóch tych rzeczy. Rozdziały pisane przez Pawła opowiadają nam o pszczołach, o życiu pszczelarza, jego codzienności, obowiązkach, które zmieniają się w zależności od pory roku. To fascynująca lektura, zwłaszcza jeśli ktoś pszczelarzem nie jest i nie ma pojęcia, na czym ten zawód tak dokładnie polega. Paweł opisuje dokładnie swój dzień, opowiada o różnych sytuacjach, tych pozytywnych i negatywnych. Technicznych szczegółów nie jest za dużo, wystarczająco, żeby się we wszystkich zorientować, ale nie poczuć się przytłoczonym. A jak on pisze o pszczołach! W każdym zdaniu czuć jego pasję i miłość do tych owadów – to jego zwierzęta, kumple, przyjaciele, może rodzina? My mamy koty i psy, on ma pszczoły. Trudno nam być może zrozumieć, że ktoś może tak bardzo kochać pszczoły, ale przecież wiecie, że miłość nie wybiera. Z pełną fascynacją czytałam i poznawałam to pszczelarskie życie – Paweł pisze lekko, konkretnie, bez zadęcia, i mimo, że pisze też o sobie, to pszczoły pozostają zawsze na pierwszym planie. Rozdziały pisane przez Ewę natomiast przedstawiają pasiekę z kobiecego punktu widzenia. Pszczoły stają się tłem, a my możemy poczytać o życiu wsi, o stosunkach między sąsiadami, o tym jak to jest rzucić wszystko i przeprowadzić się z miasta na wieś. To Ewa opowiada o początkach marki Pasieki Dredziarza, o blogu, pomyśle na książkę. To ona w końcu pisze o macierzyństwie na wsi i jego różnych aspektach, kiedy ich rodzina się powiększa. Jeśli ciekawią was nie tylko pszczoły, ale również życie pszczelarza, jak wygląda posiadanie pasieki i produkcja miodu, to lektura zdecydowanie dla was. A ja mam cichą nadzieję na kolejną książkę autorów. Bo w pewnym momencie w książce piszą o pracy nad nią: planowaliśmy do współpracy zaprosić kilka zaprzyjaźnionych osób. Porozmawiać ze starszymi i młodymi pszczelarzami o tym, jak postrzegają swój fach. (…) Czytaliśmy o przesądach związanych z pszczołami i ich znaczeniu w innych kulturach. Zapisywaliśmy najdziwniejsze nawet pytania znajomych z miasta o to, co dzieje się w ulach i co robi przy nich Paweł. Przeglądaliśmy poradniki pszczelarskie, które powodowały, że nasze myśli błądziły gdzieś wokół definicji, porad, dobrych praktyk i podręcznikowych mądrości. Odnaleźliśmy wiersze dziadka Pawła poświęcone miłości do pszczół. Nie wiem jak wam, ale mi to brzmi jak przepis na kolejną świetną pszczelą książkę! Książkę, która nie tylko opowiada o pszczołach w ulu, ale pokazuje je w szerszym kontekście. To mógłby być doskonały reportaż o pszczołach i im więcej o tym myślę, tym bardziej mam ochotę go przeczytać. Ale wracając do Pasieki – to bardzo przyjemna książka z tym, co ja lubię najbardziej czyli z dawką wiedzy, której nie zdobędę w inny sposób. To znaczy oczywiście mogłabym – ale pasieki przecież nie założę, a dzięki Pawłowi i Ewie już nie muszę. Autorzy dzielą się z nami swoim światem – warto z tego skorzystać, bo jest on bardzo ciekawy. Wiele jest książek, w których pisze się o pszczołach z podziwem, ale z taką sympatią to chyba nikt o nich jeszcze nie pisał (albo ja jeszcze nie czytałam). Zapowiedzi marcowe Czas na marcowe zapowiedzi! Jak zawsze powieści są w mniejszości. Choć tych ciekawych i tych, które chciałabym przeczytać jest oczywiście więcej, to zdecydowałam się umieścić tylko jedną na liście. I tak książek jest aż 18, a z tymi powieściami byłoby ze 30! Na pierwszy miejscu jest oczywiście nowa Kopińska. Polska odwraca oczy to książka, która niszczy totalnie. Czytałam ją dwa lata temu, a do tej pory pamiętam i ciągle jest książką, która wywołała największe emocje podczas lektury. Z nienawiści do kobiet trochę się boję, ale też nie mogę się doczekać! Justyna Kopińska ma moc sprawczą – po publikacji jej tekstów przestępcy trafiali do więzień, a w prawie wprowadzano zmiany dotyczące bezpieczeństwa w instytucjach zamkniętych. Trzeba ją czytać, bo nawet jeśli czasami sami nie mamy odwagi mówić głośno, musimy mieć świadomość i powinniśmy wspierać tych, którzy taką odwagę mają. Krew cywilizacji. Biografia ropy naftowej może być bardzo fascynującą lekturą. Może też być okropnie nudna, ale mam ochotę zaryzykować. Przemytnicy książek z Timbuktu to mój patronat, z którego bardzo, bardzo się cieszę! Pamiętacie Hardkorowych bibliotekarzy z Timbuktu? To jest dokładnie ta historia, ale napisana przez kogoś innego. I Charlie English zrobił to dużo lepiej! Jedyną powieścią w marcowym zestawieniu jest Przemytnik słów. Opowieść o kobiecie, która spędza każdą noc z innym mężczyzną, jeśli zdoła poruszyć ją do głębi za sprawą własnego wiersza bądź opowieści. W marcu jest też trochę kosmicznie. Tim Peake i Mike Massimino to astronauci, którzy opowiedzą trochę o kosmosie – Tim Peake odpowie na najbardziej dziwne pytania, a Mike dokładnie opisze, co to tak naprawdę znaczy być astronautą. Wiecie, że uwielbiam książki które wpuszczają nas w świat dla nas niedostępny – te o kosmosie stoją absolutnie na pierwszym miejscu! Potem z kolei mocno uderzamy o Ziemię – z autorem Nowych londyńczyków przemierzamy przeobrażony Londyn, wielokulturowy tygiel naznaczony biedą, rozczarowaniem i frustracją. Sennik ciem i motyli z kolei uwiódł mnie okładką i tytułem, a poza tym ja przepadam za erudycyjnymi opowieściami. Biologiczne książki i pozycje o mózgu pewnie Was już nie dziwią w moich zestawieniach. Więc dorzucam kolejne dwa tytuły, na które warto zwrócić uwagę. Mikrobiom też będzie świetny! Dawno temu czytałam książkę Człowiek i mikroby, czas wrócić do tego tematu! Nie wiem jak Wy, ale dla mnie to fascynujące, a zazwyczaj na co dzień o tym nie myślimy. Bardzo podoba mi się jednolita szata graficzna, jestem pod olbrzymim wrażeniem. Wznowienie dwóch poprzednich książek przy okazji Księgi wyjścia to świetny pomysł! A same książki doskonałe – mądre, ważne, takie, które trzeba czytać i do nich wracać. Jeśli ich jeszcze nie macie na swoich półkach – czas to zmienić! No i na koniec trochę o przyrodzie. Dzikie życie. Przygody biologa ewolucyjnego to książka Roberta Triversa. Nie znacie go? Cóż, ja też nie, ale trzeba to nadrobić, bo Robert Trivers to żywa legenda w świecie biologii i nauk społecznych, człowiek, którego magazyn „Time” uznał za jednego z największych naukowców i myślicieli dwudziestego wieku. Pierwsze znaki, Rzecz o sowach i Misterium życia zwierząt to już chyba jedne z ostatnich książek, które w najbliższym czasie będę czytać o przyrodzie. Trochę już czuję się zmęczona tym tematem, na tyle, że nawet Łąki Dave’a Goulsona nie umieściłam w tych zapowiedziach. Wpadło Wam coś w oko? Czekacie na coś bardzo mocno? Z nienawiści do kobiet Nową książkę Justyny Kopińskiej dostałam tydzień przed premierą i powiem Wam, że to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy w tym całym blogowaniu. Na pierwszym miejscu zawsze będzie możliwość mówienia o ciekawych książkach i przekonywania Was do nich. Na drugim – możliwość wcześniejszego przeczytania czegoś, na co się bardzo czekało, choćby to było jedynie kilka dni. Najpierw przeczytałam Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie? Już po tej lekturze wiedziałam, że będę czytać wszystko, co Justyna Kopińska napisze. Potem był zbiór Polska odwraca oczy. Od jej lektury minęły już dwa lata, a ja w dalszym ciągu nie mogę myśleć o tej książce spokojnie. Kiedy tylko pojawiły się pierwsze informacje, że będzie kolejny zbiór reportaży, wiedziałam, że rzucę wszystko i polecę czytać. Ta recenzja mogłaby zawierać się tak naprawdę w jednym słowie – Czytajcie!, ale jednak zdradzę się z kilkoma emocjami, które towarzyszyły mi przy czytaniu. Najpierw drobne rozczarowanie – choć słowo rozczarowanie nie jest do końca odpowiednie. Nie jestem pewna, czy nazywanie całego zbioru reportaży tytułem jednego z nich jest dobrym rozwiązaniem (nie jest to pierwszy zbiór, przy którym mogłabym się tego czepić). Tytuł sugeruje o czym jest książka, a ma to szczególnie istotne znaczenie przy reportażach. Z nienawiści do kobiet dla mnie jest jednoznacznym sygnałem, że tematem przewodnim tego zbioru są kobiety i ich krzywdy. Dodatkowo, data premiery została wyznaczona na 8 marca, Dzień Kobiet, co jeszcze tylko bardziej mnie utwierdziło w moich przypuszczeniach. A wcale tak nie jest. Z nienawiści do kobiet to po prostu tytuł jednego z reportażu, który został wybrany również na tytuł całości. Owszem, są w tym zbiorze reportaże o kobietach, ale nie tylko. Stąd malutki rozdźwięk między moimi oczekiwaniami a tym, co dostałam. Rozumiem, że marketingowo to były bardzo dobre ruchy, ale czasami budowanie konkretnych oczekiwań czytelników może się obrócić przeciwko twórcom – gdy tych oczekiwań ostatecznie się nie spełni. Justynie Kopińskiej jednak nic nie zaszkodzi, mogłaby mieć cokolwiek napisane na okładce, a i tak wyszłaby z tego obronną ręką. Jej teksty są po prostu doskonałe. Z nienawiści do kobiet to osiem różnych reportaży, które znowu wrzucają nas w taką rzeczywistość, której wolelibyśmy nie znać, nie widzieć, udawać, że jej nie ma. Ilość niesprawiedliwości, cierpienia, absurdów w tej małej książce (200 stron!) jest przytłaczająca i obezwładniająca. Czyta się ją przez większą czasu kręcąc głową z niedowierzaniem, choć mam wrażenie, że Kopinśka zostawiła tu więcej miejsca na oddech. Poprzedni zbiór niszczył czytelnika całkowicie, tu znajdziemy trzy, cztery teksty, które choć poruszają trudne tematy, nie są tak bardzo miażdżące. Poszczególne reportaże są tekstami krótkimi, tym bardziej jestem pod wrażeniem autorki i jej umiejętności. By pisać o tak trudnych sprawach trzeba mieć perfekcyjny warsztat i być 100% przekonanym do tego, co się robi. Nie wiem jak można zamknąć w tak niewielkiej ilości słów tak dramatyczne historie, i zrobić to w tak mocny i poruszający sposób. W jej przypadku działa zasada, że im mniej tym więcej. Kopińska nie odtwarza nam dokładnie całych historii, nie prowadzi nas za rękę przez wszystkie szczegóły, nie ma poczucia, że musi nam opowiedzieć wszystko. Wierzy w inteligencję czytelnika (co zawsze jest miłe!) i skupia się na tych najważniejszych punktach. Na tych momentach, w których coś mogło się zmienić, a jednak kolejny człowiek zawiódł. Na poszukiwaniu odpowiedzi i pokazywaniu nam, jak działają mechanizmy, które doprowadzają do patologicznych sytuacji. Cały zbiór kończy się rozmową Szymona Jadczaka z autorką. Bardzo ciekawą, bo Kopińska raczej za wiele nie zdradza o sobie, a tu możemy ją trochę bliżej poznać. Podziwiam ją. Że pisze o tak trudnych sprawach, że swoimi reportażami zmienia rzeczywistość, że chodzi, puka do zamkniętych drzwi i zadaje pytania. Że nie zgadza się na niesprawiedliwość i głośno mówi o jej przypadkach. Ma w sobie taką energię, którą zaraża czytelników – nawet jeśli nie mamy odwagi być tak bezkompromisowi jak ona, to inaczej spojrzymy na otaczającą nas rzeczywistość. Kopińska zmusza nas do zobaczenia prawdy w tym, co nas otacza, przejrzenia się w lustrze, które obnaża wszystkie nasze wady i słabości. I do stawienia temu czoła. Potrzebujemy takich dziennikarzy i reporterów, potrzebujemy takich książek. Czytajcie! Ponieważ dzięki wydawnictwu Świat Książki mogłam już ją przeczytać, podaję dalej i chciałabym ją podarować komuś z Was. Z prośbą, że kiedy ją przeczytacie, również puścicie dalej. Niech krąży i jest czytana – to taka książka, która zdecydowanie nie powinna stać na półce! Zgłaszajcie się w komentarzach, jeśli chcecie ją dostać. Napiszcie coś ciekawego – dlaczego chcecie ją przeczytać, czy czytaliście wcześniejsze teksty Kopińskiej, dlaczego lubicie czytać reportaże… Tak, żeby to nie było samo zgłaszam się. 8 marca w dzień premiery podam osobę, do której poleci książka. Niedyskretnik Dzisiaj chciałam Wam opowiedzieć o książce, której pełny tytuł brzmi Niedyskretnik, czyli co dama powinna wiedzieć o seksie, małżeństwie i dobrych manierach, a o czym mówić nie wypada. Na początku nie byłam do niej przekonana, ale tylko do momentu, w którym dowiedziałam się, że to przewodnik po czasach wiktoriańskich! Wiecie, że darzę te czasy wielkim sentymentem, choć zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że podobają mi się raczej moje wyobrażenia, wyniesione z romansów historycznych, niż prawdziwa epoka (choć nie we wszystkim). Therese Oneill postanawia się z takimi wyobrażeniami rozprawić. Przenosi nas z XXI wieku prosto w czasy wiktoriańskie i uświadamia, jak wyglądały kolejne sfery życia. Co najlepsze absolutnie nie skupia się na tak zwanej wielkiej historii, sprawach gospodarczych czy politycznych. Nie, ona pisze o tych wszystkich zagadnieniach, które zawsze mnie nurtowały, a żadne książki czy filmy nigdy nie ich nie poruszały. Dlaczego kobiety nie nosiły majtek, jak sikały nosząc 20 kilogramową suknię, co z depilacją, zabiegami kosmetycznymi, zwykłym myciem? Autorka nie poprzestaje na zabiegach higienicznych – pisze o tym, jak wiktoriańska kobieta powinna się odżywiać, jak zachowywać się w miejscach publicznych, jak wyglądały zaloty, małżeństwo i noc poślubna. Dużo miejsca poświęca ówczesnej wiedzy medycznej (czy jej braku), społecznym konwenansom czy sztuce prowadzenia domu. Wszystkiego doświadczamy na własnej skórze, a autorka nieustannie podkreśla różnie między dzisiaj a kiedyś. Jedne z wielu zasad flirtowania. To tylko oczy, a były przecież jeszcze kwiaty, rękawiczki, parasolki, bilety wizytowe, kapelusze, chusteczki, wachlarze.. To wszystko jest absolutnie dla mnie fascynujące. Opowieść o tym jak wyleczyć swoją córkę z fazy na księżniczki zostanie ze mną na bardzo długo. W ogóle ta książka może Wam zepsuć oglądanie filmów historycznych i czytanie romansów – bo jednak trudno zapomnieć, że nasza główna wiktoriańska bohaterka prawdopodobnie nie myła się od tygodnia, nie nosi majtek, a na sobie ma suknię, której raczej nigdy nie można uprać, bo ulegnie zniszczeniu. Ale ja kocham takie ciekawostki! To, że szczotki nie służyły do czesania, dlaczego białe ubrania stały się symbolem statusu społecznego czy jak flirtować po wiktoriańsku. Przeczytałam tę książkę jednym tchem. Poczucie humoru autorki (podpisy pod zdjęciami to mistrzostwo świata) sprawiło, że śmiałam się i chichotałam co drugą stronę, jednocześnie zdając sobie sprawę, że dowiaduję się bardzo ciekawych rzeczy. Cenię i lubię takie książki i taką formę opowiadania o historii. Jedynym zarzutem, jaki mogę mieć jest forma narracji. Autorka zwraca się do swoich czytelniczek bezpośrednio (z góry chyba zakładając, że żaden facet nie będzie zainteresowany taką lekturą), na ty. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie radosny szczebiot autorki. Bo poczucie humoru poczuciem humoru, ale jednak są jakieś granice. Bardzo chciałabym zobaczyć ten tekst w oryginale, żeby sprawdzić, czy to faktycznie Therese, czy tłumaczka Jolanta Sawicka za bardzo się wczuła. Pewne zwroty po angielsku trudno przetłumaczyć tak, żeby po polsku nie brzmiały infantylnie i chociaż trochę znośnie. Można to jednak zignorować, jeśli komuś bardzo przeszkadza, bo warto skorzystać z tej wycieczki w czasie. Zwłaszcza jeśli ktoś kocha XIX wiek! Pojawia się też oczywiście temat histerii. Dalej jest śmiesznie, ale przez ten kontrast dostrzegamy, że tak naprawdę całe to wiktoriańskie życie dla kobiet nie było łaskawe. Ciekawa jestem, co by powiedziała wiktoriańska kobieta, gdyby została przeniesiona w XXI wiek! Cała reszta na plus! Lektura tej książki to świetna zabawa. Nie czytajcie jej w środkach komunikacji miejskiej. Ja to zrobiłam i zaliczyłam dziwne spojrzenie od pani siedzącej obok mnie, gdy chichotałam akurat nad grafiką przedstawiającą kobiecy układ rozrodczy. Wielkim plusem tej książki jest bogaty materiał zdjęciowy i graficzny (choć oprócz zabawnych podpisów powinny być również te o autorstwie). Jednym słowem – bardzo polecam! Proszę uodpornić się na rozlewającą słodycz autorki (tłumaczki) i zwiedzać wiek XIX! Napiszcie potem, co najbardziej Was zaskoczyło ?? Wszyscy jesteśmy dziwni Coney Island to światowy rezerwuar marzeń i lęków. To z nich utkane są popkultura i nasze człowieczeństwo. Jak ja uwielbiam takie malutkie książeczki! Są niepozorne, a mieszczą w sobie taki ogrom informacji, do tego jeszcze są książkami ośmiornicami – ilość materiałów pobocznych, do sprawdzenia, dalszych książek do przeczytania jest ogromna! Wiedziałam, że mi się spodoba, ale nie spodziewałam się, że aż tak. Dopiero w cyrku poczułem, że nie muszę nikomu udowadniać swojej wartości. Nie ma miejsca, które byłoby bardziej otwarte na każdego wyrzutka. Karolina Sulej przemierzając Coney Island, przedstawiła nam z bliska kolejny kawałek Ameryki. Nie wiem jak to zrobiła, ale zmieściła w swoim reportażu porządny kawał historii tego miejsca – skąd się wzięła nazwa, jak przebiegały losy wyspy, jak wyglądało życie na niej w okresie świetności, a jak wygląda teraz. Jednym z ważniejszych aspektów, które warto podkreślić jest pokazanie Coney Island jako miejsca, w którym żyją ludzie. To nie tylko parki rozrywki, rozświetlone migającymi szyldami i oferujące spełnienie wszystkich naszych marzeń (zwłaszcza tych, o których jeszcze sami nie wiemy). To również stali mieszkańcy, którym żyje się bardzo trudno w miejscu nastawionym jedynie na rozrywkę. Są gangi, narkotyki, bieda, problemy mieszkaniowe i inne, takie, których nie ma w miejscach przeznaczonych jedynie do zamieszkania. Opowieści tych ludzi są bardzo wartościowe i cenne, wyrabiają w czytelniku zupełnie nowe spojrzenie na samą Coney Island, ale nie tylko. Ojciec nazywał ich cudami, ale świat uznawał ich za dziwadła. Alice Hoffman Muzeum Osobliwości Ale przede wszystkim ta książka jest porywająca ze względu na opowieść o ludziach. Tych należących do dziwaków i tych normalnych, choć powtarzając za tytułem, przecież wszyscy jesteśmy dziwni. W kilku zdaniach autorka zwraca nam uwagę na jeszcze jedną rzecz. Potrzeba takiego miejsca z jednej strony wynikała z chęci zabawienia się i czystej rozrywki. Ale z drugiej strony, patrząc z punktu widzenia osób występujących, tych wszystkich dziwaków, olbrzymów, karłów czy ludzi zdeformowanych – taka przestrzeń też była potrzebna. Bo mieli miejsce, w którym byli normalni, nie wyróżniali się swoją dziwnością, bo wszyscy wokół byli dziwni. Odgrywali rolę, przez co mogli być sobą. Stawali się panami swojego życia, decydowali o sobie – i choć często były to tylko pozory, przynosiły wielką ulgę w codziennych zmaganiach z normalną rzeczywistością. Mogłabym Wam o tym pisać jeszcze długo. Historia takich miejsc jest fascynująca. Historia fascynacji człowieka wszelkimi osobliwościami jest jeszcze bardziej zajmująca. Tak naprawdę przecież od zarania dziejów człowiek bał się inności, a jednocześnie coś go do niej ciągnęło. Zostało nam to do dzisiaj i chyba można śmiało uznać, że ta sprzeczność jest na stałe wpisana w nasze człowieczeństwo. Park rozrywki potrzebuje nie skomplikowanych maszyn, tylko natury ludzkiej – bez hamulców. Edward F. Tilyou Wszyscy jesteśmy dziwni to wspaniała podróż. Czytając tę książkę miałam gonitwę myśli. Pierwszą myślą było to, że muszę sobie kupić jakieś książki o Coney Island. Autorka nie pomagała, wymieniając co raz to kolejne, ciekawe tytuły (np. Coney Island Lost nad found Densona, Very Special People: The Struggles, Loves and Triumphs of Human Oddities Drimmera). Potem były myśli o książkach dotyczących osobliwości. Gdyby ktoś z Was miał Monstruarium Anny Wieczorkiewicz i chciał się go pozbyć, to ja poproszę! Potem przypomniałam sobie o pięknej powieści Alice Hoffman Muzeum osobliwości. Historia rozgrywa się właśnie na Coney Island, a głównymi bohaterami są osoby, dla których cyrk jest całym życiem. Pisałam w tym tekście również o inności, więc nie będę się powtarzać – wpadnijcie przeczytać, a jeśli temat Was zaciekawi, sięgnijcie po książkę. To będzie wspaniałe uzupełnienie reportaży Karoliny Sulej. No i jeszcze jest Diane Arbus, fotografka, którą brzydota i dziwność fascynowała i to ją najczęściej fotografowała. Polecam przeczytać jej biografię, albo chociaż pooglądać zdjęcia. Niech to będzie takie zadanie dodatkowe przy lekturze reportażu Wszyscy jesteśmy dziwni. Fot. Diane Arbus Podsumowując – jestem zachwycona. Podoba mi się pomysł, podoba mi się forma książki. Autorka wprowadza nas najpierw w nastrój, informuje, czym Coney Island jest, a książka staje się naszym biletem 10 in one sideshow. 10 występów w jednym bilecie, dziesięć rozdziałów w jednej książce. Oprócz wyżej wymienionych wartości znajdziemy w tych tekstach również mnóstwo ciekawostek (np. to że inkubatory zamiast do szpitali trafiły najpierw na Coney Island). To trudna i gorzka książka mimo pozornego śmiechu. Jest tak jak Coney Island – oferuje przedstawienie, które zachwyca, ale po zgaszeniu świateł ukazuje się ten drugi, prawdziwy świat, już nie kolorowy i świecący. Tekst ilustrują piękne, bardzo kolorowe (choć niektóre smutne i przytłaczające swoją prawdziwością) zdjęcia autorstwa Mateusza Kubika. Zawsze podkreślam rolę fotografii w takim tekście i uwielbiam, kiedy mogę skonfrontować rzeczywistość z własnymi wyobrażeniami. Autorka na końcu przyznaje się, że ma mnóstwo materiałów, które nie zostały wykorzystane. Trzymam kciuki, żeby powstał ciąg dalszy! Zapytaj astronautę W najbliższym czasie opowiem Wam o kilku kosmicznych książkach. Uwielbiam taką tematykę, zwłaszcza w popularnonaukowym wydaniu. Nigdy nie zamierzałam udawać, że jestem mądrzejsza niż rzeczywiście jestem – zaawansowana fizyka, kosmologia, sprawy techniczne lotów kosmicznych to rzeczy, które absolutnie mnie przerastają. W normalnym wydaniu niewiele z nich rozumiem, ale nie przeszkadza mi to patrzeć z wielkim podziwem na tych, którzy to ogarniają. I dlatego uwielbiam literaturę popularnonaukową – bo pozwala zrozumieć coś, co w innej formie jest niedostępne. Lot w kosmos to dla mnie coś niewyobrażalnego. Sama nigdy bym nie poleciała, nawet mając taką możliwość. Wydaje mi się, że jestem zbyt dużym tchórzem. Tym bardziej podziwiam osoby, które to robią, zwłaszcza, że bycie astronautą wygląda zupełnie inaczej niż sobie wyobrażamy. Pierwszy otworzył mi oczy Chris Hadfield w świetnym Kosmicznym poradniku życia na Ziemi. Teraz Tim Peake dorzuca swój punkt widzenia i to będzie jedna z moich ulubionych kosmicznych książek. Tim Peake podczas swojego pierwszego kosmicznego spaceru. Zapytaj astronautę ma przede wszystkim bardzo oryginalną formę. Każdy z nas chciałby zapytać o coś astronautę, prawda? Tim Peake odpowiada na zadawane mu pytania grupując je tematycznie. Narracja przez to jest uporządkowana, ma konkretną kolejność, a jednocześnie czujemy jakbyśmy z nim rozmawiali, albo czytali wywiad, a nie książkę popularnonaukową. To bardzo trafiony pomysł i podejście, bo nawet najbardziej oporna osoba na naukę nie będzie się mogła oprzeć poznaniu odpowiedzi na niektóre pytania! Peake opowiada o tym, jak zostaje się astronautą, co trzeba umieć i gdzie można się tego nauczyć. Poznajemy ścieżkę jego kariery, kolejne zajęcia, aż po pobyt na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Pisze również o zagadnieniach naukowych, technicznych, szczegółach lotów kosmicznych. Do tego są fantastyczne ilustracje i ramki Czy wiesz, że… które dodają jeszcze więcej wiedzy w sposób niezauważalny. Są też zdjęcia, co jak wiecie, zawsze mnie zachwyca! Bo mogę sobie wyobrażać widok z okna stacji kosmicznej, ale jednak fajnie jest go zobaczyć, choćby tylko na zdjęciu. Kiedy codziennie krąży się po szesnastu obrotach, nigdy nie brakuje miejsc do fotografowania. Najciekawszym aspektem takich książek jest zawsze spojrzenie na sprawy ludzkie. Wszystkie codzienne czynności są dużo bardziej fascynujące w kosmosie. Rzeczy, na które nie zwraca się uwagi, nagle mają ogromne znaczenie. Tim Peake nie szczędzi na szczegółów przez co mamy momentami wrażenie, że jesteśmy tam razem z nim. To taka wiedza, której nie zdobędziemy w żaden inny sposób. To szczegóły (na przykład jak wydmuchać nos w chusteczkę, ogolić się albo obciąć paznokcie, żeby nie zdenerwować innych, dlaczego kruche ciasteczka są zakazane) ale też inne fakty, które dają nam niezapomniany obraz bycia astronautą i kosmicznych podroży – ile pracy trzeba włożyć w to, by zostać astronautą, co czuje człowiek startując na swoją pierwszą kosmiczną misję, kiedy kończy się niebo a zaczyna przestrzeń kosmiczna. Zdradza jak wygląda dzień przed startem i ostatnie chwile przed nim, opowiada o dziwnych rosyjskich zwyczajach i kosmicznych przesądach. Nam się wydaje, że bycie astronautą to taka fajna rzecz. Widzimy to, że przebywają poza Ziemią, nagrywają fajne filmiki i opowiadają o kosmosie. Każdy by tak chciał. Ale nie każdy jest w stanie poświęcić 40 lat kariery po to, by na przykład 100 dni przebywać w kosmosie. Bo takie są proporcje. A przecież to też nie są lata bezczynnego czekania – ilość wiedzy teoretycznej i praktycznych umiejętności, które przyswajają jest olbrzymia. To żmudna, codzienna praca w oczekiwaniu na swój moment. Niektórzy się doczekają, inni nie. Astronauta to nie zawód – to po prostu styl życia. To też jedna z tych rzeczy, którą naprawdę ciężko kupić (jeszcze) – w kosmos lecą najlepsi z najlepszych i mogę sobie wyobrazić, jakie to szczęście dla astronauty. Mam też wrażenie, że oni wszyscy są fajni – z dystansem i poczuciem humoru, elastyczni, dopasowujący się do każdej sytuacji, konkretni, znający swoją wartość i przede wszystkim wiedzący, co tak naprawdę jest ważne. O kosmosie zawsze warto czytać – a jeśli mamy relację z pierwszej ręki, trzeba z tego skorzystać. Zwłaszcza jeśli kosmos jest podany w tak przystępnej formie i w tak dobrym stylu! Jeśli macie w tym roku przeczytać jakąś kosmiczną książkę – niech będzie to właśnie ta! Moja własna biblioteka nieprzeczytanych książek Kiedy powiedziałam, że chcę mieć w domu ścianę książek, pierwszą reakcją najbliższych było po co przenosić pracę do domu? Ale jak się pracuje z książkami to można, prawda? Wymarzoną ścianę mam, ale z upływem czasu zauważam, że moje podejście do niej zmienia się. Przede wszystkim moja biblioteczka składa się w 50% z książek nieprzeczytanych przeze mnie. Czytanie książek, jak wszystkie zajęcia człowieka, rozwija się i zmienia. Ponieważ czytam od maleńkości przeszłam wszystkie etapy – od nałogowego korzystania z biblioteki, przez nałogowe kupowanie i gromadzenie do obecnego stanu. Pierwszy raz bezsensowność gromadzenia wszystkich książek dotarła do mnie, kiedy trzeba było wyprowadzić się z domu. Nie zabrałam ze sobą wiele książek, część zostawiłam, część sprzedałam. I zaczęłam gromadzić na nowo. Trochę spokojniej, bo nie miałam tyle miejsca, co wcześniej. Przy kolejnej przeprowadzce, już na swoje, wiedziałam, co chcę – ścianę pełną książek. Ale postanowiłam też ograniczyć sobie to szczęście – zasadą jest, że książki mają prawo znajdować się tylko na tej jednej ścianie. Tak naprawdę już to trochę obeszłam (polecam niewidzialne półki, a podłoga zawsze tak kusi, że nie sposób jej się oprzeć!), ale kiedy podłogowe stosy zaczęły rosnąć w niekontrolowany sposób, stwierdziłam, że trzeba coś z tym zrobić. Nie jestem wyznawczynią minimalizmu, ale zgadzam się z jednym – posiadanie przedmiotów dla samego posiadania jest bez sensu i dotyczy to również książek. I teraz przechodzimy do najlepszego – procesu świadomego kształtowania prywatnej biblioteki. Bo kiedy mamy ograniczone miejsce, zawsze będziemy musieli wybierać. I kiedy pojawia się nowy tytuł, który koniecznie chcemy mieć, coś z półki musi zrobić mu miejsce. Nie jest to łatwe, ale wszystko sprowadza się do jednego pytania: Czy przeczytam tę książkę jeszcze raz? Fascynujące jest obserwowanie jak zmieniają się razem ze mną moje gusta i upodobania czytelnicze. Znajduję książki, które postawiłam na półkę kilka lat temu z myślą, że na pewno je przeczytam, albo po protu chciałam je mieć. Dzisiaj już wiem, że pewnie ich nie przeczytam, a nawet jeśli znowu będę chciała, to mogę wypożyczyć z biblioteki. Nawet reportaże z Czarnego zostały tylko te, których jeszcze nie przeczytałam. I kilka takich, do których jeszcze nie dojrzałam, żeby oddać ?? Jedynym wyjątkiem są dla mnie półki tematyczne, na których są książki o zainteresowaniach i pasjach. Oraz książki tak pięknie wydane, że po prostu nie można się z nimi rozstać. I klasyka, którą zawsze warto czytać. Tutaj można wiele, choć z czasem też zmniejsza mi się potrzeba posiadania wszystkiego na dany temat. Zostawiam te książki, do których będę wracać. Tym sposobem cała biblioteczka będzie się składała tylko z tych książek, które są ważne dla mnie. Z różnych powodów. Oczywiście mam też książki, których nigdy nie oddam. Kolekcję Barnes&Noble, Thorwalda, kilka tytułów z klasyki literatury, Przeminęło z wiatrem, które przeczytam chyba dopiero na emeryturze, mnóstwo popularnonaukowych książek i takich, do których mam olbrzymi sentyment (na przykład rozpadający się trzytomowy Winnetou, jeszcze bardziej rozpadający się Blues Kojota czy okropne, żółte i paskudne wydanie Wilka Stepowego). Ale to ja muszę nad nimi panować, a nie one nade mną. I powiem Wam, że jest coś fajnego w puszczaniu książek dalej. Jakkolwiek by dziwnie to nie zabrzmiało, jest w tym jakaś taka wolność – świadomość, że nie jesteśmy zależni od przedmiotów. A całość tekstu spowodowana jest tym, że idzie wiosna, a mi skończyło się miejsce na półkach. I robię naprawdę generalne porządki, co mogliście już zauważyć na instagramowych stories. I walczę z tym moim księgozbiorem i zastanawiam się, jak Wy do tego podchodzicie? Zbieracie książki? Oddajecie? A jeśli zostawiacie, to jakie? Według jakiego klucza podejmujecie taką decyzję? Z jakiego powodu zatrzymujecie jakąś książkę, której potem już nigdy nie przeczytacie? Po co? Moja biblioteczka żyje, zmienia się razem ze mną. Ciekawa jestem jak będzie wyglądała za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat i co będzie można powiedzieć o mnie na jej podstawie. Z jednej strony nie wyobrażam sobie domu bez książek, z drugiej nie wyobrażam sobie trzymania wszystkich książek, tylko dlatego, że to książki. Dlatego moja biblioteczka to głównie książki, które jeszcze czekają na swoją kolej – bo w większości kiedy zostaną już przeczytane, pójdą dalej w świat. Na zawsze zostają tylko te najważniejsze. Spaceman To nie lot w kosmos czyni człowieka astronautą. Być astronautą znaczy być gotowym do lotu w kosmos. Spaceman jest kolejną książką, która utwierdziła mnie w tym, że po pierwsze bardzo lubię kosmiczne książki, a po drugie – że wszyscy astronauci są fajni. Wiem, że ryzyko używania takich zwrotów jak wszyscy jest spore, bo zawsze znajdzie się jakiś wyjątek, ale umówmy się, że piszę to mając na myśli raczej pewną ideę. Lot w kosmos nie jest rzeczą łatwą. Proces, który to umożliwia, jest skomplikowany, wymagający i długi – na tyle, by po drodze odpadli ci, którzy się do tego nie nadają. Siłą rzeczy ci, którzy przetrwali, to najlepsi z najlepszych i to ich relacje potem czytamy i oglądamy. Nic dziwnego, że wszyscy wydają się fajni. Wspominałam już o mojej fascynacji Chrisem Hadfieldem. Ostatnio do drużyny dołączył Tim Peake za sprawą książki Zapytaj astronautę, a dzisiaj opowiem wam o jeszcze jednym astronaucie wartym uwagi. Mike Massimino napisał książkę, która jest opowieścią mocno autobiograficzną. To jego życie zamknięte na kartach tej książki – od dzieciństwa, momentu, kiedy sobie uświadomił, że chce zostać astronautą, przez późniejsze wybory, kolejne zajęcia, studia, porażki i sukcesy. Aż do wymarzonego lotu w kosmos i kolejnych misji, które wyróżniły go spośród innych astronautów. Jak przeczytamy w opisie książki, Mike Massimino był pierwszym astronautą, który tweetował z kosmosu i ostatnim, który pracował we wnętrzu teleskopu Hubble’a. Spaceman jest więc kolejną książką, w której astronauta opisuje własne doświadczenia. Jest to cały czas ta sama historia, ale przez to, że za każdym razem opowiada ją ktoś inny, brzmi inaczej i jest przedstawiana z trochę innego punktu widzenia. Tak jak książka Tima Peake’a skupia się głównie na odpowiedziach na najbardziej nurtujące ludzi pytania i szeroko pojętym życiu w kosmosie, tak książka Mike’a jest bardziej osobistą opowieścią o życiu i o tym, jak astronautą w ogóle zostać. Bardzo ciekawym doświadczeniem jest przeczytanie tych dwóch książek po sobie – dostrzegamy wtedy różnie, które w innym przypadku mogą nam umknąć. Jak Mike’owi poszło opowiadanie o swoim życiu? Doskonale! Mike zdecydowanie nie jest tym wyjątkiem, który złamie regułę, że wszyscy astronauci są fajni. Mocno ją potwierdza swoją osobą i poglądami – on jest wręcz zakochany w astronautach, w braterstwie między nimi, w całej kosmicznej rodzinie, jaką tworzy NASA. Nie ukrywa tego, podkreśla to na każdym kroku tak mocno, że w efekcie czytelnik kończy lekturę z mieszanką podziwu i zazdrości w głowie. Massimino postrzega astronautów jako połączenie Galileuszy i Shackletonów – tych którzy chcą być naukowcami i tych którzy chcą być łowcami przygód. Na ziemi astronauci żyją w trybie Galileusza, a w kosmosie w trybie Shackletona. Szalenie podoba mi się takie porównanie i już chyba nigdy nie pomyślę o astronautach inaczej! To, co uważasz za swoje błędy wcale nimi nie są. Zdałem sobie sprawę, że gdziekolwiek się jest, można znaleźć sposób na stałe osiąganie postępów, jeżeli maksymalnie wykorzystuje się to, co się ma. Oprócz wiedzy o tym, jak zostaje się astronautą i co to tak naprawdę znaczy, książka Massimino ma jeszcze dodatkową wartość. Motywacyjną i inspirującą. Bo Mike Massimino nie był stworzony na astronautę – wysoki, duży, z wadą wzroku, raczej przeciętny w nauce i nie wykazujący żadnych nadzwyczajnych zdolności. Jak więc znalazł się w tym miejscu, w którym jest teraz? Wiedział czego chciał i ciężko na to pracował. Mimo wszystko. Ot cała tajemnica sukcesu. Często o niej zapominamy (albo nie chcemy pamiętać). Szczerze chciałabym pragnąć w życiu czegoś tak mocno jak on bycia astronautą. Mieć pomysł na siebie i cel, do którego się dąży to naprawdę bardzo wiele w życiu. A kiedy przechodzimy z nim kolejne stopnie nauki, szkoleń, kiedy obserwujemy ile wysiłku i pracy wkładał we wszystko, co robił, sami czujemy się zainspirowani. Po takiej książce nie przyjdzie nam do głowy, że coś się nam należy, tylko dlatego, że jesteśmy. Bardzo lubię to zdroworozsądkowe i poukładane myślenie astronautów. Jest jeszcze coś – zachwyt Mike’a nad Ziemią, nad ludźmi, nad całym Wszechświatem. Przyznaje, że kiedy wrócił na Ziemię po swoim pierwszym pobycie w kosmosie (a jeszcze bardziej po swoim pierwszym spacerze kosmicznym) był zupełnie innym człowiekiem. Zmieniła mu się perspektywa patrzenia na ziemskie sprawy. Większość z nas nie ma szans, by znaleźć się na miejscu Mike’a, tym bardziej warto go posłuchać. Każdy ma świadomość, że Ziemia jest planetą, jedną z wielu, że jesteśmy małą częścią Wszechświata. Ale umiem sobie wyobrazić, jak obezwładniające może być to uczucie w momencie patrzenia na naszą planetę z orbity. Po takim przeżyciu wręcz fizycznie niemożliwe musi być przejmowanie się głupotami, tworzenie problemów tam, gdzie ich nie czy przeżywanie drobnostek i traktowanie ich jak sprawy życia lub śmierci. W astronautach tkwi cały czas dziecięcy zachwyt nad Wszechświatem – a my powinniśmy się od nich tego uczyć. Mike’a możemy oglądać w serialu Big Bang Theory znanym w Polsce jako Teoria wielkiego podrywu. Jeśli chodzi o minusy tej książki, to mam dwie uwagi. Nie ma zdjęć! A powinny być – kosmos oczami astronauty to widok, którego nie zobaczę w żaden inny sposób. Kiedy czytam taką książkę, chcę obejrzeć zdjęcia, choćby miała to być jedynie mała wkładka. Po drugie – tłumaczenie. Książkę czyta się świetnie, lekko i przyjemnie, ale raz na jakiś czas pojawiały się zwroty, które wybijały mnie z rytmu. Coś pouczepiano na ścianach, autor chodził na czworo zajęć, dokonał napraw wartych milionów dolarów, jego koledzy byli jeszcze po razie w kosmosie… Nie wiem, czy technicznie to błędy czy nie, wiem, że czytając musiałam się zatrzymać i pomyśleć, co ja właściwie przed chwilą przeczytałam. Dość niefortunne zwroty, które z łatwością można zastąpić bardziej przyjemnymi. Podsumowując – warto! Bardzo! Tak jak od wspinaczy wysokogórskich mogą się uczyć wszyscy, nie tylko fani gór, tak samo kosmiczne książki mogą czytać nie tylko wielbiciele kosmosu. Nawet jeśli myślicie, że Was to w ogóle nie interesuje – spróbujcie. Bo spojrzenie na naszą planetę od tej drugiej strony naprawdę jest tego warte. Share week 2018 plus moje TOP 10 W tym roku, zamiast przyglądania się z boku, biorę udział. Moją pierwszą myślą było to, że w końcu polecę jakieś blogi książkowe! Tak mało jest ich zawsze w polecanych blogach gdziekolwiek. Ale potem przyszły mi do głowy te wszystkie inne blogi, które lubię odwiedzać. Okazało się też, że nie do końca umiem wybrać spośród blogów książkowych. W efekcie poniżej znajdziecie kilka z moich ulubionych miejsc, a blogów książkowych jak na lekarstwo… Kolejność przypadkowa. Bez ogródek to blog ogrodniczy. Niech za polecenie świadczy to, że wspomina go osoba zabijająca kwiatki samym spojrzeniem. Ale Łukasz Skop pisze i opowiada o roślinach z taką pasją, że spacyfikuje największego wroga zieleni. Nawet ja zasadziłam pod jego wpływem nasionka pomarańczy i cytryny. O czymś to świadczy. Busem przez świat – śledzę ich od bardzo dawna. Uwielbiam to robić, bo za każdym razem przypominają mi, że wszystko można i że nic nie trzeba. Ja osobiście nie chcę rzucić wszystkiego i zacząć podróżować, ale śledząc przygody Oli i Karola i podglądając ich przepiękne zdjęcia na Instagramie mogę sobie cicho powzdychać. Pokazali mi kawał świata i za to ich bardzo lubię! Zwierz popkulturalny – bardzo lubię czytać Zwierza, bo jest zaprzeczeniem wszystkiego, co powinno się dzisiaj w blogosferze – na przykład nie stawia przecinków i pisze teksty długie na kilka/kilkanaście stron. Podziwiam wiedzę Zwierza, podoba mi się styl pisania, a najszczęśliwsza jestem, kiedy wyciągam takie same wnioski albo mam podobne odczucia jak Zwierz (trochę się wtedy tym dowartościowuję). Miasto książek – to jeden z pierwszych książkowych blogów, jakie poznałam. Do tej pory pozostaje jednym z moich ulubionych. Paulina pisze pięknie o książkach, robi świetne zdjęcia, a do tego podróżuje i obiecała, że mnie adoptuje, żebym mogła podróżować z nią. No i ma olbrzymią wiedzę o książkach, którą podziwiam i poziom oczytania, do którego sama dążę. Może kiedyś się uda. Crazy Nauka – nie mogło ich zabraknąć. Ja, jako wielka fanka literatury popularnonaukowej zaglądam tam bardzo często. Aleksandra i Piotr oraz zespół stałych współpracowników pisze o wszystkim, co z nauką związane i to w taki sposób, że potrafią zaciekawić nawet najbardziej oporne osoby. Nauka w najlepszym popularnym wydaniu (i o książkach też piszą!) Nerds’ Kitchen – to kolejne miejsce, które może Was trochę zaskoczyć. Z gotowaniem mam mniej więcej tyle wspólnego ile z tenrekiem pręgowanym. Ale za to z grami komputerowymi już trochę więcej. Dodatkowo uwielbiam i czczę pasję u innych, a takie pomysły, żeby gotować potrawy z gier zasługują co najmniej na jakiś medal. Uwielbiam tam zaglądać – cały czas zbieram się, żeby ugotować coś z jakiegoś przepisu! Pig Out – ten głodny, zły i brzydki. Jak mi było potrzeba takiego szyderczego komentarza wśród tych pięknych i pastelowych blogów lifestyle’owych. Wprawdzie sama lubię książki bardziej niż ludzi, to jednak moje umiejętności wyrażania tego pozostają daleko w tyle za Pig Outem. Jak on potrafi kpić! Kolejny medal i puchar nawet! Wspaniałe miejsce, żeby się zresetować i spojrzeć trzeźwiejszym okiem na otaczającą nas rzeczywistość. Mavelo – Weronika to bardzo sympatyczna osoba, tworząca przepiękne rzeczy i udostępniająca je za darmo w internecie. Znajdziecie tam wszystko – plakaty, zakładki (i to jakie!), pudełka, listy ciekawych wordpressowych motywów, linki do innych miejsc w sieci z inspirującymi rzeczami. Podziwiam, bo sama nie umiem narysować prostej kreski, a dzielenie się swoją pracą dla samego dzielenia się jest wspaniałe. Bite of Iceland – Adam i Marta czarują. Nawet jeśli nienawidzisz zimna i podróży, po obejrzeniu zdjęć Adama na Instagramie zapragniesz pojechać na Islandię. Teraz już natychmiast. Za każdym razem jestem oszołomiona pięknem Islandii i tego, jak ją pokazują i jak o niej piszą. To musi być miłość. Kobiety i historia – na sam koniec jedno z moich ulubionych miejsc w sieci. Niestety, od jakiegoś czasu zamknięte, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby czytać wcześniejsze wpisy. A są fenomenalne – Anna Moczulska pisze tak, że trudno się oderwać. Polecam też jej książkę Bajki, które zdarzyły się naprawdę. Mam cichą nadzieję, że milczenie na blogu jest zapowiedzią kolejnej publikacji… Nie wiem jeszcze, jak spośród nich wybiorę tylko trzy do zgłoszenia w formularzu, ale jakoś może mi się uda. A jeśli Ty chcesz wziąć udział i zagłosować na swoje ulubione blogi, musisz zrobić trzy rzeczy: – napisać tekst u siebie na blogu (możesz wymienić dowolną ilość blogów) – wkleić link do niego pod tym postem na blogu Andrzeja Tucholskiego – uzupełnić formularz pod postem Andrzeja (możesz podać tylko 3 blogi!) A do książkowych blogerów mam prośbę – bierzcie udział na potęgę i może zróbcie to lepiej niż ja, polecając więcej blogów o książkach i skupionych wokół literatury. Przejrzałam wyniki Share Week z wcześniejszych lat i bardzo mało jest tam takich blogów. Fajnie byłoby dorzucić swoją cegiełkę, by to zmienić. A to się wszyscy zdziwią, jak w zestawieniu najpopularniejszych blogów pojawi się kilka książkowych! Słodziutki. Biografia cukru Tym razem wyjątkowo zacznę od wyglądu książki. Wszyscy wiemy, że powiedzenie nie oceniaj książki po okładce nie do końca sprawdza się w życiu. O ile kiepskiej książki nawet ładna okładka nie uratuje (choć może spowodować, że postawimy ją sobie na półce), to ta sama ładna okładka może podkreślić i dopełnić walory książki dobrej. A piszę o tym, bo przecież nie da się zaprzeczyć, że w przypadku tej konkretnej książki najpierw w oczy rzuca się okładka. Prosta, minimalistyczna, ale w punkt. Tak jak wszystkie okładki Uli Pągowskiej, bo to ona jest autorką. Ale mój zachwyt nie kończy się na okładce – cała książka jest wydana dokładnie w taki sposób, jaki uwielbiam i jestem w niej totalnie zakochana. Duża ilość graficznych elementów i wprowadzenie koloru ciemno żółtego rozbijają monotonię tekstu i sprawiają, że całość staje się bardzo dynamiczna i żywa. Do tego dochodzą jeszcze wyodrębnione cytaty, bardzo duża ilość zdjęć i grafik. Tym samym to książka jednocześnie do oglądania i czytania, a takie popularnonaukowe pozycje są najlepsze! Zanim o samej książce, jeszcze słowo o autorach. Duet Judyty Watoły i Dariusza Kortko ma za sobą już kilka bardzo udanych książek – opowieść o Relidze, o Ariadnie Gierek-Łapińskiej i o transplantacjach. Dariusza Kortko znamy jeszcze ze świetnej biografii Jerzego Kukuczki, która była chyba wyjątkowym wyłamaniem się z tematyki medycznej. Kiedy zna się te książki, nie ma wątpliwości, że i Słodziutki będzie doskonale napisany. Wciąga od pierwszego zdania i nie traci tempa do końca. Autorzy mają dar opowiadania, czuć, że piszą o tym, co ich interesuje i że chcą się z nami podzielić swoją wiedzą i historiami, do których dotarli. A kiedy czuję radość i podekscytowanie autora, od razu i mi się lepiej czyta taką książkę. Biografia cukru – czy to w ogóle może być coś ciekawego? Mamy teraz szaloną modę na wszelkie książki o zdrowym odżywianiu i dietach, więc łatwo można się zasugerować, że to kolejny poradnik mówiący nam jak mamy żyć i jeść. Ale Słodziutki to coś zupełnie innego. Autorzy zabierają nas w podróż przez stulecia – od starożytności po współczesność. To opowieść o cukrze w kontekście kulturowym, społecznym, gospodarczym i historycznym. Zdrowotnym oczywiście też, nie da się tego rozdzielić, ale jednak głównym celem tej książki nie jest pogrożenie nam palcem i próba namówienia nas do porzucenia cukru. To raczej historia produktu, którego losy są nierozerwalnie związane z człowiekiem, a jego wpływ na ludzi jest olbrzymi, a przy tym często przez nas nieuświadomiony bądź bagatelizowany. Autorzy nie pomijają żadnego ważnego wydarzenia, a historia cukru jest opowiedziana w sposób kompleksowy. Jest odkrycie cukru, zachłyśnięcie się nim w Europie, plantacje trzciny cukrowej i niewolnictwo, rozwój stomatologii, życie na Kubie, cukrzyca, odkrycie insuliny, co słodki ma wspólnego ze słonym, dlaczego jesteśmy coraz grubsi, ile łyżeczek cukru jemy dziennie i jak wielkie firmy zarabiają na cukrze (i na nas). To jedynie kilka zagadnień czy pytań, które znajdziemy w książce. Żadna dietetyczna książka nie skłoniłaby mnie raczej do rezygnacji z cukru, jeśli bym go używała w dużych ilościach. Żadne hasła w stylu zmień swoje życie nie zrobiłyby na mnie wrażenia. Ale świadomość tego, że mój organizm jest najzwyczajniej w świecie uzależniony od cukru zmienia wszystko. Istotna również jest wiedza, że na moim uzależnieniu zarabiają inni, a ja jestem jedynie małym głupiutkim konsumentem, który ma wierzyć w reklamy. Na słodkim się zarabia, dlatego nawet produkty sygnowane jako zdrowe czy fit są pełne cukru. Swojego czasu głośno było o eksperymencie Damona Gameau, który postanowił jeść same zdrowe rzeczy. Jest też książka, ale w tym przypadku polecam obejrzenie filmu. Robi miażdżące wrażenie! Koniecznie zobaczcie! Nie wiem, jak u was, ale we mnie budzi to wewnętrzną złość i mocne pragnienie robienia na przekór. Słodziutki idealnie pokazuje wszystkie procesy i działania, które doprowadziły do miejsca, w którym znajdujemy się dzisiaj. Niektóre z wniosków są oczywiste, do innych być może sami byśmy nigdy nie doszli. Dlatego warto przeczytać – bo oprócz rzetelnej wiedzy historycznej (cukier przecież trzeba osadzić w jakimś konkretnym kontekście), mnóstwa ciekawostek i nawet anegdotek, znajdziemy w niej obraz dzisiejszego świata, a na jego tle nas. Nie jest to obraz optymistyczny, dlatego tym bardziej trzeba zadbać o własną świadomość. I to właśnie robi ta książka. (Oczywiście, nie jestem święta. Przecież nie wyrzucę pączków które kupuję, bo ładnie wyglądają na zdjęciach. Na dzisiaj na przykład mam zaplanowaną szarlotkę na ciepło z lodami waniliowymi. Nie chodzi o to, żeby sobie czegokolwiek odmawiać. Chodzi o to, żeby dokonywać świadomych wyborów. Jesteśmy uzależnieni od cukru i niesłodkie jedzenie nam nie smakuje (możemy sobie nawet nie zdawać z tego sprawy). Ale kiedy przyzwyczaimy na nowo organizm do innego jedzenia, nagle będziemy w szoku, jak mogliśmy jeść to wcześniejsze. Sprawdzałam). Przemytnicy książek z Timbuktu Jak się zdawało, w oczach każdego podróżnika, który dotarł do Timbuktu, miasto odzwierciedlało coś, co sam pragnął w nim odkryć. Przemytnicy książek z Timbuktu to mój kolejny tegoroczny patronat. Ze wszystkich swoich patronatów jestem dumna, ale ten wyjątkowo mnie cieszy – uwielbiam książki o książkach, a znalezienie się na jednej z nich jest bardzo satysfakcjonującym doświadczeniem. Czytałam tę książkę z wielką ciekawością – tym większą, że historię przecież już znałam. Pamiętacie mój entuzjazm, kiedy wyszła książka Hardkorowi bibliotekarze z Timbuktu? Odsyłam Was do tamtego tekstu, bo on zawiera wszystko – mój zachwyt historią, zdumienie, że nic o niej wcześniej nie wiedziałam, jej szczegóły, mnóstwo linków, które odsyłają do innych miejsc w internecie związanych z rękopisami. Nie chcę tego wszystkiego powtarzać, zwłaszcza, że czytanie Przemytników książek było zupełnie inne. Obie te książki pozwoliły mi uświadomić sobie, jak wiele zależy od autora i jego postrzegania tematu. I jak wiele zależy od czytelnika i jego stanu wiedzy przed lekturą. Charliego Englisha czyta się doskonale – narracja jest dynamiczna, autor potrafi zaciekawić już od pierwszych zdań. Ale nic dziwnego – historia przeszmuglowania manuskryptów z miasta przez bibliotekarzy stała się obsesją autora – a z takich obsesji powstają zawsze najlepsze książki i opowieści. Rozdziały o współczesnym Timbuktu i opis akcji przenoszenia manuskryptów są przeplatane historią odkryć geograficznych, skupienia uwagi na Afryce, próbach dotarcia do Timbuktu oraz historią samego miasta. I o ile teraźniejszość jest fascynująca, to rozdziały o przeszłości wzbudziły moje większe zainteresowanie. Czytałam je z zapartym tchem, znajdując tam historię rozwoju nauki, opisy pierwszych ekspedycji, nazwiska śmiałków, którzy wyruszali na wyprawy wiedząc, że prawdopodobnie nigdy nie wrócą, wybitne postaci takie jak Ibn Battuta nazwany przez autora jednym z największych obieżyświatów w historii. Charlie English odmalowuje przed nami obraz Timbuktu, miasta niemal magicznego, które rozpalało wyobraźnię ludzi przez lata. To historia ludzkich marzeń, a jednocześnie historia nikczemności, jakich dopuścili się w Afryce Europejczycy. Najważniejsze w tej książce są dwie kwestie. Po pierwsze English doskonale łączy wszystkie elementy w tej wielowątkowej opowieści. Podkreśla znaczenie odkrycia manuskryptów. To one są powodem nowego spojrzenia na historię Afryki. Przed nimi panował przecież pogląd, że Afryka nie posiadała ani historii ani żadnej kultury przed przybyciem Europejczyków. Pisze również o Timbuktu, które zawsze musiało stawiać czoła własnej legendzie – najpierw miastu ze złotymi dachami, potem miastu uniwersyteckiemu, gdzie nauka królowała, jakby nigdy nie było dość dobre w takiej postaci, w jakiej jest. A przecież, jak pisze English, w Timbuktu mieszkało społeczeństwo cierpiące na poważną bibliofilię, ludzie, którzy mogli nie mieć wielu rzeczy, ale książki mieć musieli. Ta timbuktańska bibliofilia to jeden z piękniejszych rozdziałów kultury ludzkiej. Ale druga kwestia jest jeszcze bardziej istotna, bo stawia w nowym świetle całą historię i wiele jej dodaje. Charlie English jest dziennikarzem, któremu entuzjazm i obsesja na dany temat nie przeszkadzają patrzeć obiektywnym wzrokiem na wydarzenia. Szuka, zadaje pytania, często niewygodne. Owszem, historia uratowania manuskryptów przez dzielnych bibliotekarzy jest wspaniała, ale czy na pewno wszystko odbyło się tak, jak powszechnie się sądzi? Bo po pierwsze najprawdopodobniej same manuskrypty wyobrażacie sobie inaczej niż wyglądają w rzeczywistości. W wielu przypadkach nazwanie ich książkami to duże naciąganie. Po drugie ich wartość merytoryczna również nie jest tak wielka, jak media przedstawiają. Ich ilość równie trudno oszacować. W końcu sens i potrzeba samej akcji jest też kwestionowana, a to, że autor nie otrzymał jasnych odpowiedzi na swoje pytania zmusza do myślenia, że jakieś ziarnko prawdy musi w tym być. Największą wartością tej książki jest właśnie to, że Charlie English sprowadza nas na ziemię. Jakkolwiek fantastycznie nie brzmi historia o dzielnych bibliotekarzach ratujących dziedzictwo kulturowe, musimy wziąć pod uwagę, że w rzeczywistości to wyglądało być może trochę inaczej. English wspaniale pokazuje cały proces przekształcenia wydarzenia przez media, wpływu wyobraźni ludzkiej na fakty, zależności między instytucjami, mediami i pieniędzmi. Pojawiają się niespójności, kłamstwa, zarzuty, walka o pieniądze – czyli te wszystkie bardzo ludzkie rzeczy, bez których nie może się obejść prawie żadna historia. W dalszym ciągu historia przewiezienia manuskryptów budzi we mnie podziw i wielką fascynację, ale dzięki tej książce mogę wyjść poza własny entuzjazm i trzeźwiejszym okiem spojrzeć na fakty. Bardzo polecam, bo to fantastyczna lektura – opowiada niesamowitą historię, jednocześnie pokazując wszystkie odcienie człowieczeństwa. Eksperyment Człowiek nie jest z pewnością gorszy jako zwierzę doświadczalne, tylko dlatego że umie mówić. Paul Bucy, amerykański neurochirurg Na okładce książki przeczytamy, że Oliver Sacks spotyka Stephena Kinga w przeszywającej opowieści o jednej z najmroczniejszych godzin medycyny oraz dalej najsłynniejszy eksperyment medyczny, który pokazuje, jak zbrodnia służyła rozwojowi nauki. I o ile polska okładka bardzo mi się podoba, to spójrzcie na zagraniczne wydania: Nie ma tam ani słowa o niczym przeszywającym ani najmroczniejszym, nie ma wzmianek o znanych osobach, które mogłyby przyciągnąć uwagę. Książka Luke’a Dittricha jest znakomita i ten Sacks i King na okładce w żaden sposób mi nie pasują. O ile jeszcze Sacksa można obronić (bo był neurologiem), to naprawdę nie wiem, co robi tam King. Kogoś w Kirkus Reviews mocno poniosło, a wrzucanie tego na polską okładkę odbieram jako obawę, że bez znanych nazwisk na niej, nikt po książkę nie sięgnie. Nawet jeśli to prawda, to i tak smutno mi z tym brakiem wiary w czytelników. Historia współczesnej nauki o mózgu w szczególny sposób zależy od upośledzonych mózgów. Chciałam napisać to na samym początku, żeby potem nie burzyć ciągłości zachwytów. Nie sugerujcie się tym, co jest napisane na okładce, zapomnijcie o Sacksie i Kingu, nie liczcie na przeszywające i najmroczniejsze historie. Takie zdania budują oczekiwania wobec książki, a te z kolei bardzo łatwo zawieść. A Luke Dittrich stworzył wspaniałą opowieść, która zasługuje na to, by być samodzielną jednostką, nieporównywaną do nikogo. Chociaż nie – przed jednym porównaniem nie umiem uciec. Narracja jest tak bardzo thorwaldowa, że muszę o tym wspomnieć. Jurgen Thorwald był mistrzem w pisaniu książek o historii medycyny, które czyta się jak najlepsze powieści. Jego książki opierały się na faktach, konkretnych wydarzeniach z historii, ale pomiędzy tymi faktami były wplecione historie zwykłych ludzi, szczegóły i detale, pozornie nie związane z tematem, ale nadające całej książce tempo i głębię. Luke Dittirch zrobił to samo, a w jego wykonaniu jest to jeszcze ciekawsze, bo historia jest osobista. Eksperyment to cztery równoległe opowieści, które są ściśle ze sobą związane i przenikają się wzajemnie cały czas. To przede wszystkim historie o trzech mężczyznach – Henrym Molaisonie, który przeszedł do historii jako pacjent H.M., jego lekarzu, który przeprowadził lobotomię, a który jednocześnie jest dziadkiem autora i o samym autorze, który próbuje odnaleźć prawdę o swojej rodzinie. Do opowieściach o ludziach dochodzi czwarta – o historii medycyny, zwłaszcza neurochirurgii. Wszystkie te warstwy są doskonale skonstruowane, jest między nimi harmonia – czytelnik nie odczuwa ich jako osobnych relacji, tylko jak jedną opowieść z wieloma głównymi bohaterami. I tym rzeczywiście jest – myślę, że Luke Dittrich przez osobiste powiązania mógł spojrzeć na te wydarzenia z wyjątkowego i bardzo unikalnego punktu widzenia. Historia nauki, zwłaszcza medycyny to prawdziwe pole minowe. Kiedy czytamy o rozwoju medycyny, jakiejkolwiek jej dziedziny, mamy wrażenie, że ciągle są tam ofiary i lekarze, którzy wykorzystywali okoliczności. Kiedy będziemy czytać Eksperyment po Thorwaldzie albo po innych książkach z takiej tematyki, nie będziemy aż tak zaskoczeni faktami. Nie jest to przecież żadną tajemnicą, że medycynę rozwijali albo szaleńcy albo geniusze – niezależnie od tego, kim byli i czy mieli rację, musieli sięgać tam, gdzie nikt inny nie miał odwagi. Historia medycyny jest brutalna, tragiczna, dramatyczna, często szokująca, niesprawiedliwa, okrutna. Ale czy rozwijałaby się, gdyby taka nie była? Gdzie przebiega granica tego, co wolno w imię nauki i wiedzy? Autor nie zadaje tego pytania bezpośrednio, ale jest ono obecne w całym tekście. Każdy z nas musi sobie odpowiedzieć na to pytanie sam. Henry Gustav Molaison, pacjent H.M. – badania na jego mózgu, jak podaje Wikipedia, zrewolucjonizowały zrozumienie procesów funkcjonowania mózgu. Luke Dittrich wykorzystał historię własnej rodziny, która spleciona jest z rozwojem medycyny w dosyć istotny sposób. Zawarł w swojej książce wszystko – własne wątpliwości i rozterki, historię medycyny, jej wzloty i upadki, przypomniał ludziom o Henrym i oddał mu sprawiedliwość, poruszył zagadnienia moralne i etyczne, wskazał na konkretnych przykładach skąd i jak zdobyliśmy tę wiedzę, którą posiadamy dzisiaj. Eksperyment to książka poruszająca, uświadamiająca, wiele osób będzie ją uważało za przerażającą. To wyzwanie rzucone każdemu z osobna – z jednej strony wymusza odpowiedź na niewygodne pytania, choćby tylko wewnętrzną i przed samym sobą; a z drugiej – stawia nas przed niezbyt chlubną historią rozwoju naszej nauki. Prawdziwą, ale niezbyt chlubną. Trzeba jednak się z tym zmierzyć. I może zanim zaczniemy osądzać i oskarżać, warto chwilę pomyśleć nad naszymi dzisiejszymi możliwościami leczenia. Skądś się wzięły. (Swoją drogą jestem szalenie ciekawa alternatywnej historii ludzkości, w której nie ma ludzi, którzy podejmowaliby kontrowersyjne, złe i brutalne decyzje, a zawsze wygrywałaby moralność i dobro drugiej osoby. A może ktoś już coś takiego napisał?) Zapowiedzi kwietniowe Wydawało mi się, że kwiecień będzie spokojny i pozwoli na zebranie sił czytelniczych na maj. Z jednej strony tak jest, bo niewiele książek MUSZĘ przeczytać, ale z drugiej – cóż, wybór jak zawsze jest bardzo szeroki. Sami zobaczcie! Na pierwszym miejscu najbardziej przeze mnie oczekiwane książki. Trupia farma. Nowe śledztwa absolutnie mnie zaskoczyła, bo w życiu nie spodziewałam się kontynuacji! Pamiętam do dzisiaj, jak czytałam pierwszy raz Trupią farmę i jak Bill Bass mnie zachwycił. Nie mogę się już doczekać lektury! Vivian z kolei również wzbudziła mój dziki entuzjazm. Od kiedy poznałam Vivian Maier jestem jej absolutną fanką – zarówno jej jako osoby i stylu życia, całej historii z nią związanej ( przypadkowe odnalezienie negatywów po jej śmierci) jak i jej twórczości. Dla mnie była jednym z najlepszych fotografów. Książka Hesselholdt, choć powieść, cieszy mnie ogromnie, bo pozwoli większej ilości ludzi poznać Vivian. A warto! No i ostatni tytuł zapewne Was nie zaskoczy – Tatuażysta z Auschwitz to prawdziwa historia Lalego Sokołowa, który tatuował numery w Auschwitz. Trzy kolejne książki chętnie przeczytam, jeśli wpadną mi w ręce. Andrzeja Stasiuka przyjmuję w każdej ilości i zawsze chętnie przeczytam. Kroniki beskidzkie i światowe to zbiór tekstów z Tygodnika Powszechnego. Nie jest to więc coś zupełnie nowego, ale tak jak mówię – Stasiuk zawsze. Reportaż Karoliny Bednarz o Japonii też zapowiada się bardzo ciekawie. Japonia oczami kobiet z pewnością jest fascynująca. Czytałam kiedyś książkę Dobre kobiety z Chin. Głosy z ukrycia Xue Xinran i po niej wiem, że kraj, zwłaszcza egzotyczny dla nas, widziany przez kobiety nabiera całkiem nowej głębi. A Japonia i kobiety to bardzo szeroki temat. No i na koniec akcent naukowy – w To, czego się nie dowiemy autor szuka odpowiedzi na pytanie, czy to możliwe, że kiedyś będziemy wiedzieli wszystko? To fascynujące i chcę poznać odpowiedź na to pytanie. Choć tej biografii pewnie nie przeczytam w najbliższym czasie, nie mogłam jej pominąć. To monumentalna książka, a skoro Franaszka, to już właściwie można ją określić jako doskonałą. Ważna rzecz! No i wznowienie książki Denisa Urubko – na czasie, tak żeby się sprzedała, ale ja nie mam nic przeciwko, bo i ładniejsza okładka, a może też jakiś uaktualnienie się pojawiło. Z przyjemnością poznam życie i górskie drogi tego niepokornego wspinacza. Nurt przyrodniczy jeszcze się nie kończy. Mocno się już ograniczam z takimi książkami, ale tych nie mogłam sobie odmówić. Człowiek, który wspina się na drzewa zachwyca tytułem, okładką i osobą autora. James Aldred jest dokumentalistą i reportażystą BBC, a jego pasją i zawodem, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, jest wspinanie się na drzewa. Chcę poznać jego historię! Książka Architekci natury przyciąga tematem, choć budzi też moje wątpliwości – została napisana przez przyrodnika celebrytę (użycie tego słowa jednak nie wróży dobrze) a w zapowiedziach powtarzany jest mit o tym, że Wielki Mur Chiński jest widoczny z kosmosu (to też nie wróży dobrze). Mimo wszystko chcę ją przeczytać, bo ciekawi mnie bardzo sam temat. Shinrin-yoku. Sztuka i teoria kąpieli leśnych na początku z kolei może brzmieć śmiesznie, ale przecież wszyscy wiemy, że przytulanie drzew jest fajne i dobre. Warto wiedzieć o tym więcej! No i Życie mrówek Maeterlincka. Absolutnie przepiękne wydania jego książek będą ozdobą każdej biblioteki, a i treść jest fascynująca. I język przepiękny! Na koniec trzy książki o których też nie mogłabym nie wspomnieć. Błoto Hillary Jordan to powieść, która przyciąga okładką, ale jeszcze bardziej treścią. Obowiązkowa lektura dla fanów prozy amerykańskiej i tematu segregacji rasowej. Małpa J.D Bakera zasłużyła na wyróżnienie z jednego powodu – mało który kryminał tak mnie potrafi zaintrygować. Choć obietnica złożona na okładce, że to połączenie Milczenia owiec z Siedem jest dosyć potężna i nie wiem, czy w ogóle możliwa do spełnienia – chętnie się przekonam! Na koniec przepięknie wydany drugi tom trylogii Stanisława Grzesiuka – tym razem Grzesiuk wspomina swoje dzieciństwo i młodość na Warszawskim Czerniakowie. Znaleźliście coś dla siebie? Dajcie znać, czy nie pominęłam czegoś fajnego. Na co Wy czekacie? Autyzm i zespół Aspergera w książkach. Część 2 Rok temu przygotowałam dla Was zestawienie książek na temat autyzmu i zespołu Aspergera. Kwiecień jest Światowym Miesiącem Wiedzy na Temat Autyzmu, a dzisiaj, czyli 2 kwietnia obchodzony jest Światowy Dzień Wiedzy na Temat Autyzmu. Przez ten rok pojawiło się kilka ciekawych książek, które warto by było dopisać do tamtej listy, ale zamiast aktualizować, po prostu zrobię drugą część. Poniżej macie książki, które dotyczą tych tematów, niektóre z tego roku, a niektóre pominęłam w części pierwszej, więc teraz nadrabiam. Powyższe książki są chyba najlepszymi książkami o autyzmie jakie przeczytałam. Doskonałe reportaże, pokazujące całą historię, od najdrobniejszych szczegółów do szerokiego spojrzenia. Zajrzyjcie do tekstów na blogu – Neuroplemiona i Według innego klucza wzbudziły mój wielki czytelniczy zachwyt. Dalej mamy opowieści z punktu widzenia ojców. Chłopiec z klocków to kwietniowa nowość. Poznajcie Alexa, trzydziestoparoletniego tatę. Kocha swoją żonę Jody, lecz zapomniał, jak jej to okazywać. Kocha swojego syna, Sama, ale go nie rozumie. Coś musi się zmienić. A Alex powinien zacząć od siebie.Poznajcie ośmioletniego Sama. Pięknego, zaskakującego, autystycznego chłopca. Dla niego świat to zagadka, której nie potrafi samodzielnie rozwiązać. Gdy jednak Sam zaczyna grać w Minecrafta, pojawia się miejsce, w którym on i tata zaczynają na nowo odkrywać nie tylko samych siebie, lecz także siebie nawzajem… Wychowujemy Misiaka to książka, która zapowiadała się świetnie, ale pamiętam, że czytało mi się ją średnio. Niemniej jednak sama historia i bohaterowie zdecydowanie są warci poznania! Zabawna, a zarazem wzruszająca opowieść o wyjątkowej relacji ojca i syna. John Elder Robison nie był zwykłym dzieckiem. Nie był też zwykłym ojcem. Dopiero w wieku czterdziestu lat, kiedy rozpoznano u niego jedną z form autyzmu, zwaną zespołem Aspergera, zrozumiał dlaczego. Opowieść ojca to książka, którą naprawdę warto przeczytać. Piękna. Gdy u kilkuletniego Rowana wykryto autyzm, jego ojciec Rupert – dziennikarz i autor książek podróżniczych – postanowił, że nie podda się bez walki. Długo próbował różnych form terapii, jednak bez skutku. Pewnego dnia przypadkiem odkrył, że jego syn nawiązuje wyjątkową więź ze zwierzętami. Wtedy postanowił zrealizować szalony plan – zabrać dziecko do krainy szamanów, nieskażonej przyrody i stad dzikich koni – Mongolii. A po powrocie opisał tę niezwykłą podróż. W tym temacie ostatnio wyróżnia się mocno Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nie będę wklejała opisów tych książek, myślę, że tytuły są czytelne. Nie miałam ich jeszcze w rękach, więc trudno mi powiedzieć, czy są to książki typowo naukowe czy raczej popularnonaukowe. Stawiałabym na to drugie – książki z tego wydawnictwa zawsze doskonale się czyta, a sprawy naukowe przedstawione są w fantastycznie przyjazny sposób. Książki, których nie można pominąć. No i na koniec trzy powieści. Zdecydowanie nietypowy to nowość, której też jeszcze nie przeczytałam. Jason Blake jest dwunastoletnim autystycznym chłopcem. Chodzi do zwykłej szkoły. Rzadko zdarza mu się dzień bez większych lub mniejszych nieprzyjemności. Jason próbuje zrozumieć swoich kolegów, ale oni nie zawsze chcą zrozumieć Jasona. Jest więc sam. Wszystko się zmienia, gdy zaczyna korespondować w internecie z Feniksem z Popiołów – osobą poznaną na stronie, na której młodzi nastolatkowie publikują swoje próby literackie. Feniks z Popiołów to dziewczyna. Ma na na imię Rebeka. Podobają się jej opowiadania Jasona. Jason czyje, że pierwszy raz zdarza mu się szansa na przyjaźń. Wie jednak, że to też nie będzie proste. Jak wszystko w jego życiu. Kochając syna też nie czytałam, ale wiem, że nadrobię szybko. Sami zobaczcie: Jak to jest kiedy synek nigdy nie patrzy Ci w oczy? Jeśli nie przytula się tak jak inne dzieci, i nieprzytomnie krzyczy, kiedy chcesz aby już wracał do domu i zszedł z huśtawki? Jak to jest kiedy tracisz dziecko? Jak to jest kiedy kochany mąż odchodzi do innej kobiety? Jak to jest, kiedy gubisz gdzieś po drodze, między śniadaniem a odbieraniem dzieci ze szkoły, swoje marzenia? Jak to się dzieje? Dlaczego? Po co? Dwie kobiety, różne problemy, wielka samotność. Wyspa Nantucket smagana wiatrem, zapomniana. W tym surowym krajobrazie obie stawiają czoło swoim demonom. Los sprawia, że się spotkają, ich przyjaźń zdarza się jak bezcenny dar. Dzięki sobie nawzajem, trochę przypadkiem, poznają odpowiedzi na stawiane nieprzerwanie pytania. Niesamowita, wzruszająca i mądra powieść. O tym, czym jest autyzm, o samotności i odnajdywaniu sensu w życiu. Na końcu świata, na skraju wytrzymałości, mimo wszystko. I na końcu książka, przy której najdłużej wahałam się, czy w ogóle ją tu umieścić. Bo Dziewczyna, która pływała z delfinami ma koszmarny tytuł, który w ogóle nie pasuje do książki, nie jest też mocno wyjątkowa, a porównania do Forresta Gumpa robią więcej szkody niż pożytku. Ale jednak to opowieść, która może zaciekawić, rzucić światło na zagadnienia autystyczne, zwłaszcza dla kogoś, kto na przykład nic wcześniej nie czytał o tym i nie miał z autyzmem styczności. Karen zawsze była inna. Kiedy ciotka odnalazła ją w pustym domu, dziewczynka nie potrafiła mówić, czytać, pisać ani przebywać wśród ludzi. Nie wiedziała, co znaczy smutek, radość czy miłość. Miała za to niemal fotograficzną pamięć i niezwykle oryginalne spojrzenie na świat. Dobrze czuła się tylko, nurkując w głębiach oceanu, wśród ryb i delfinów. Żeby żyć wśród ludzi, musiała się nauczyć najtrudniejszego – wyrażania najprostszych emocji. Niezwykle uzdolniona, o ponadprzeciętnej inteligencji Karen nie jest według innych zdolna do miłości. Ale czym innym kieruje się dziewczyna, która zrobi wszystko, by skrócić cierpienia zabijanych zwierząt? Jej nowatorskie metody zmieniły świat i nie wszyscy potrafią to zaakceptować. Lecz Karen nie interesuje to, co myślą o niej inni. Karen wie, co jest ważne. Rzeka świadomości Jest kilka (może kilkanaście) takich osób na świecie, które kocham miłością wielką. Jedną z nich jest Oliver Sacks, neurolog, którego znamy przede wszystkim dlatego, że napisał kilka książek popularnonaukowych. Jego Człowiek, który pomylił żonę z kapeluszem jest absolutną klasyką w literaturze popularnonaukowej, a film Przebudzenia z Robinem Williamsem, nakręcony na podstawie książki Sacksa o takim samym tytule każdy powinien zobaczyć chociaż raz. Na blogu znajdziecie tekst o 5 książkach Sacksa, które warto przeczytać, choć jeśli już o tym mówimy, to oczywiście, że polecam przeczytać wszystkie. Znajdziecie też tekst o biografii Sacksa Stale w ruchu. Było o tej książce cicho, ale jak napisałam w tekście o niej – to inspiracyjna bomba i fantastyczna lektura! Dla mnie też edukacyjna, bo nie wiem dlaczego, ale nie wyobrażałam sobie Sacksa jako młodego, umięśnionego chłopaka, który śmigał motorem po mieście w skórze w poszukiwaniu wrażeń. Zawsze był dla mnie siwym panem ?? Warto zmieniać swoje wyobrażenia, a ta książka jest do tego naprawdę świetna. Zdjęcie wykorzystane na okładkę biografii Olivera za każdym razem uświadamia mi, że naprawdę nie spodziewałam się, że był kiedyś młody ?? Ten przydługi wstęp prowadzi nas do właściwego tematu dzisiejszego tekstu. Musicie mi wybaczyć entuzjazm, ale jeśli chodzi o Sacksa to włącza mi się sam i nie mam nad nim kontroli. Oliver Sacks zmarł w 2015 roku i myśl, że nic więcej już nie napisze, była smutna. Okazało się jednak, że pracował nad książką, którą teraz właśnie wydało Wydawnictwo Zysk i S-ka. Rzeka świadomości różni się trochę od jego poprzednich książek. Przede wszystkim jest mniejsza, co może początkowo zaskoczyć. Chciałoby się, żeby była dłuższa, zwłaszcza jeśli zna się książki Sacksa. Nie dotyczy też tylko i wyłącznie medycznych tematów. Oliver Sacks był erudytą, człowiekiem zainteresowanym wieloma dziedzinami nauki, umiejącym robić połączenia między nimi i przeskakiwać z jednego tematu na drugi. Ta książka jest tego idealnym odzwierciedleniem. Sacks opowiada w niej o swoich pasjach, o tym, co go fascynuje i interesuje, ale robi to w tak szeroki i kompletny sposób, że sami możemy się poczuć jak erudyci. Zachwyca mnie każda strona w tej książce. To książka-ośmiornica, która łapie nas w swoje macki już od pierwszych stron, chociażby informacją o serii dokumentalnej A Glorious Accident. Warto ją obejrzeć w całości, a zwłaszcza ostatni odcinek, w którym sześciu naukowców dyskutuje o nauce i życiu. Więc jeszcze nawet nie zacząłeś czytać książki, a już ją odkładasz, bo przecież musisz to zobaczyć! I tak właśnie Sacks dla mnie wyglądał. Zawsze ?? (Adam Scourfield/Penguin Random House) Sacksa interesowało wszystko. To chyba wspólna cecha naukowców, odkrywców, wybitnych i najlepszych w swoim fachu ludzi, tych najlepszych z najlepszych. Rzeka świadomości to dziesięć tekstów, każdy z innej dziedziny, każdy o czymś innym, a jednak wszystkie mają wspólny mianownik. Sacks pisze o Darwinie, ale nie poświęca wiele uwagi teorii ewolucji, skupia się bardziej na botanice. Kto z Was wiedział, że Darwin był zapalonym botanikiem? Pisze o zależnościach i współistnieniu świata zwierząt i roślin, o życiu umysłowym roślin (!), o Freudzie jako neurologu, o zawodności pamięci u ludzi, ale też w nauce. Poznamy geniuszy w świecie bezkręgowców i głowonogów i dowiemy się, czy ośmiornica ma świadomość. Sacks opowie nam o przesłyszeniach, kreatywności i postrzeganiu czasu. Zwłaszcza to ostatnie działa na wyobraźnię. Bo co jak co, ale przecież czas jest jeden i wszyscy postrzegają go tak samo. Nic bardziej mylnego!! Ten rozdział czytamy jak wyjęty z jakiejś powieści science-fiction. Pamiętacie scenę z Matrixa, gdzie Neo uchyla się od kul, zwalniając czas? To teraz wyobraźcie sobie, że są ludzie, którzy tak właśnie postrzegają czas wokół siebie. Są w stanie łapać muchy w locie, bo dla nich nie lecą zbyt szybko… Albo odwrotnie – podnoszą rękę, żeby podrapać się po nosie i myślą, że robią to w normalnym tempie, gdy w rzeczywistości robią to tak powoli, że my widzimy ich w nieruchomej pozycji z podniesioną ręką. I dopiero na nagraniach widać, że rzeczywiście się ruszają… Książka Sacksa budzi wielkie wow. Człowiek jest absolutnie niezwykły, a to, że działa normalnie zależy od tak wielu czynników! Bardzo drobne rzeczy wpływają na to, jak się poruszamy, z jaką szybkością, jak postrzegamy ludzi, czas i przestrzeń. Świadomość istnienia tych wszystkich rzeczy, które pozwalają żyć i istnieć bez większych problemów, powoduje, że nagle drobne skazy czy niepowodzenia przestają mieć ważne. Bo jakie znaczenie może mieć np. krzywy nos w porównaniu z tym, że jesteś w stanie kontrolować wszystkie swoje ruchy? Takie książki pozwalają uświadomić sobie wiele rzeczy, docenić to, co mamy i przede wszystkim otwierają głowę. Wszyscy powinniśmy je czytać. Sacks pokazuje również swój własny proces uczenia się i dowiadywania się nowych rzeczy, sięgania po książki, podążania za kolejnymi przypisami. Rzeka świadomości to książka wszechstronna, mam wrażenie, że to dokładnie taki typ, o którym się mówi, że jest odbiciem czytającego. Każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Mimo niepozornej objętości to książka zawierająca w sobie mnóstwo informacji, inspiracji, to teksty, do których można wracać i wciąż je odkrywać na nowo. Warto! Szczęśliwy jak łosoś Zawsze myślałam, że z charakteru jestem Australijczykiem. Ich no worries bardzo do mnie przemawia, zawsze mi się podobało i z chęcią to stosuję w swoim polskim życiu, oczywiście w miarę możliwości. Ale okazuje się, że chyba jednak jestem Norwegiem. Anna Kurek swoją książką Szczęśliwy jak łosoś zachwyciła mnie bardzo i tak jak do tej pory nie myślałam intensywnie o Skandynawii, tak teraz zaczęłam się zastanawiać nad tym, kiedy tam pojechać. Pomiędzy mój tekst wklejam Wam fragmenty książki, które mnie szczególnie zadziwiły i spowodowały, że coraz bardziej przekonywałam się, że mój charakter jest bardzo norweski! Anna Kurek jest lektorką i tłumaczką języka norweskiego, wielbicielką Norwegii oraz autorką bloga Norwegolożka. Jeśli interesuje Was ten kawałek świata, to jej blog jest miejscem, do którego chcecie zajrzeć. A książkę Szczęśliwy jak łosoś niech przeczyta każdy. Mnie Norwegia do tej pory interesowała przelotnie, bardziej od ludzi ciekawiła mnie przyroda, polarne powiązania kraju i skandynawski fenomen kryminałów. Nad charakterem Norwegów nie zastanawiałam się, nie myślałam o współczesnej kulturze czy życiu, choć kilka książek już na ten temat przeczytałam. Książka Anny Kurek zachwyciła mnie tym, że idealnie mieści się pomiędzy literaturą naukową i popularnonaukową na temat danego kraju a literaturą subiektywną i podróżniczą. Dla czytelników najciekawsze jest to, że Anna Kurek pisze z perspektywy obcokrajowca, który jednak rozumie więcej niż zwykły turysta. Poznajemy norweską rzeczywistość w całej okazałości, autorka doskonale nam tłumaczy jej zawiłości, pokazuje co z czego wynika i dlaczego jest tak, a nie inaczej. Ale będąc Polką widzi też wiele absurdów, dziwnych rzeczy, niezrozumiałych, innych, o których pisze. Rozprawia się z mitami, ze stereotypami, porównuje norweskie podejście z polskim. Zna w końcu te dwa światy doskonale, a to ułatwia poruszanie się pomiędzy nimi. Na więcej nie ma co liczyć. Jeśli Ola Nordmann nie widzi konieczności kontaktu z nowo poznaną osobą, to ograniczy go do absolutnego minimum, jakie nakazuje dobre wychowanie. Szczęśliwi jak łosoś to Norwegia w obrazkach. Jest trochę historii, jest współczesność, trochę polityki i trochę gospodarki. Jest o przyrodzie, o codziennym życiu, o norweskiej kuchni i charakterze Norwegów. Jest też o kulturze, szkole, piciu i zabawie. O wszystkim po trochu, co ja uznaję za bardzo duży atut tej książki. Świetnie się to czyta, bo autorka doskonale zna temat w którym się porusza i niezauważalnie przechodzi od jednego zagadnienia do drugiego. Robi to tak płynnie, że w zasadzie trudno przestać czytać. Mam wrażenie, że ta książka przygotowuje do podróży do Norwegii bardziej niż jakikolwiek przewodnik. Bo uczy nas obcowania z ludźmi, których spotkamy na swojej drodze. A zrozumienie zachowania mieszkańców kraju, po którym podróżujemy wydaje się być kluczowym elementem udanego pobytu. Anna Kurek wiele razy w tekście podkreśla, że jej celem nie było napisanie poważnego kompendium wiedzy na temat Norwegów. Ani kompletnego, bo na to nie wystarczy przecież jedna książka. I bardzo dobrze, bo dzięki temu książka jest bardzo uniwersalna – jeśli nie wiesz nic o Norwegii, dowiesz się wielu rzeczy. Jeśli coś wiesz, ale nigdy tam nie byłeś – dowiesz się kolejnych. A jeśli byłeś tam albo może nawet tam mieszkasz – skonfrontujesz własną wiedzę i doświadczenia, i być może też dowiesz się czegoś nowego. Szczęśliwy jak łosoś porusza właściwie wszystkie tematy, które mogłyby przyjść nam do głowy w związku z Norwegią – i wiele innych, na które nigdy sami byśmy nie wpadli. Książkę, która mi uświadomiła, że duchowo jestem Norwegiem a nie Australijczykiem muszę nazwać doskonałą!