God Save the Book http://godsavethebook.pl/ Poetka praktyczna. „Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie” Joanna Kuciel-Frydryszak Wszystko u niej niepewne. Nawet data urodzenia. Kazimiera Iłłakowiczówna, bękarcia wnuczka Tomasza Zana, wychowana przez Zofię Buyno z Zyberk-Platerów, od dziecka chłonęła niejednoznaczność każdym fragmentem swojego jestestwa. Bo cóż to jest za pochodzenie, do którego przyznać się nie wolno i nie wypada? Jakież to wychowanie, które nakazuje żyć w ciągłej ascezie i modlitwie? Dla dorastającej dziewczyny – kajdany i niewola. Tak też uważała młoda Kazimiera, która od przybranej matki kilkakrotnie uciekała, by później tego srogo żałować. Wyrzuty sumienia zresztą już nigdy jej nie opuściły, bo gdy myśli Kazimiery lewitowały gdzieś między Rosją (przystojny młodzieniec) a Londynem (czynny udział w ruchu sufrażystek), matka Zofia umierała na raka. Życie, przynajmniej to rodzinne, daje jej się we znaki. Tak po prawdzie żadnych jednak erotycznych znaków, bo wiedzie nieprzeciętne życie jak na ówczesną kobietę – żyje samotnie. Żadnych rendez-vous i lata miłości. Ma za to siostrę Barbarę, dwie siostrzenice oraz oddane grono przyjaciół i znajomych, z którymi do końca życia prowadzi intensywną korespondencję. Ma też Boga. Takiego przez duże „B”. Po kilkuletnim romansie z socjalistami i sufrażystkami, na froncie pierwszej wojny dostaje duchowego olśnienia. Wraca więc do przykazań Zofii i modlitwy. Nie przeszkadza jej to jednak pracować u Piłsudskiego. Iłłakowiczówna, która znał kila języków i każdy niuans etykiety, była dla rządu pracownikiem wysoce pożądanym (ponoć za służbę u Marszałka miała dostać od Becka taką pensję, jak sobie tylko zażyczy). W tak zwanym międzyczasie wzrasta i wrasta poetycko. Tomiki – debiut „Ikarowe loty”, potem „Trzy struny” zbierają doskonałe recenzje. Skamandryci osobiście tarabanią się do jej lokum z prośbą, żeby tylko zechciała przyłączyć się do ich grupy. Ale Iłła przede wszystkim uważała siebie za urzędniczkę, a potem dopiero – za poetkę. Na pierwszym miejscu stawiała stabilizację finansową. Za nic miała poetyckie uniesienia i gardził życiem kawiarnianym. Praca była jej głównym punktem odniesienia. Tego koledzy po piórze nigdy jej nie wybaczyli. Ba! I nie zrozumieli. Podczas drugiej wojny wegetowała w Rumuni. Długo ociągała się z powrotem, bo dopiero 1947 roku zobaczyła na chwilę Warszawę, by potem na stałe osiąść w Poznaniu. Dwa lata szykowała sobie grunt. Musiała mieć pewność, że w Polsce czeka na nią jakaś praca. Poznań urzekł ją swoim uporządkowaniem. Czuła się Wielkopolsce jak ryba w wodzie. Zdana tylko na siebie, dawała lekcje francuskiego i angielskiego, tłumaczyła, pisała – wszystko na 30 metrach swojego pokoiku na poznańskich Jeżycach (obecnie muzeum). Tam też dożyła swoich dni. Zdaje się, że często stawała po dobrej stronie mocy. Gdy na przykład, jeszcze w latach 30., broniła Tuwima przed antysemitami, później gdy wzięła stronę Wojciecha Bąka w głośnej sprawie o odebranie mu mieszkania przez ZLP. Robiła co mogła, żeby jej wiersz „Rozstrzelano moje serce w Poznaniu” o wypadkach Czerwca’56 ukazał się w druku. Kobieta z zasadami, kapryśna i wymagająca. Nikogo nie oszczędzała. Także siebie. Albo przede wszystkim siebie. Przywołać chociażby obraz jej tytanicznej pracy nad przekładem „Anny Kareniny” Tołstoja.O postaci samej Kazimiery mogłabym pisać godzinami, ale przecież nie o wykład na temat „życia i twórczości” tutaj chodzi, ale o recenzję. A Joannie Kuciel-Frydryszak doskonale udało się uchwycić tą dwuznaczną i fascynującą postać. Bez patosu i lukru – bo Iłła, o czym przekonało się kilkanaście studentek, które w okresie jej późnej starości pomagało poetce w codziennych czynnościach, potrafiła być okrutna i złośliwa. Nieodgadniona do końca. Na szczęście więc dla czytelnika, że biografka Kazimiery bez szwanku przeszła przez niebezpieczną dżunglę ocen i pochopnych wniosków. Iłła, pióra Kuciel-Frydryszek, to biografia pełna szczegółów, ale pozbawiona plotek i domysłów. Rzetelna i dobrze wykonana robota. Wszyscy jesteśmy z prowincji. „Wzgórze psów” Jakub Żulczyk. [Notatki z lektury] Wszystko u Żulczyka jest przerysowane i lepkie. Zybork, scena całej opowieści, tonie w ciepłym i tanim piwie, brudzie oraz pretensjach wszystkich do wszystkiego. Mikołaj, główny bohater, meandruje pomiędzy heroiną, literaturą a Marvelowskim Punisherem. Nie on jeden zresztą. Jakby czytelnik nagle znalazł się w cyrku i brał udział w kilku przedstawieniach jednocześnie, nie wiedząc na czym zawiesić oko. Prawdziwe bestiarium ludzkich nieszczęść i opowieści. Tu zbrodnia, tam zbrodnia. Pościgi z bronią, dobro i zło, miłość i zdrada. I można się nabrać, że prowincja taka właśnie jest: skażona zapomnieniem i frazami Paulo Coelho, ale potem przychodzi zrozumienie, że: Największe przeoczenie to wziąć coś za oczywistość. „Wzgórze psów” to brutalna, dobrze skrojona, kryminalna baśń dla dorosłych. Nieprzypadkowo Żulczyk korzysta z konwencji literatury popularnej. Thriller bowiem żongluje uwagą czytelnika i daje złudną nadzieję, że wszystko jakoś szczęśliwie się skończy, a przynajmniej wyjaśni. To pozwala odbiorcy brnąć nieprzerwanie przez odmęty fabuły. Jest zbrodnia, winna też być kara. Tak jest w biblii, ale nie na polskiej prowincji. Tutaj rządzi burmistrzowa, gangsterzy i forsa (kolejność dowolna). Gdy więc po wielu latach wraca z Warszawy do Zyborka Mikołaj, autor bestsellerowego paszkwilu o rodzinnym mieście, zostaje wciągnięty w sam środek bagna wzajemnych pretensji i złości. Musi stawić czoła wszystkim i wszystkiemu: ojcu, przeszłości, zbrodni i nowej książce (to ostatnie jest chyba dla niego najgorsze). Towarzyszy mu Justyna – młoda dziennikarka – zredukowana z etatu na umowę o dzieło. Ona jest z poza układu i dlatego ma być dla czytelnika racjonalną odskocznią, ale szybko staje się częścią tej fantazmatycznej historii. Kurzy się i zapada w odmęty narracji. Godną uwagi postacią jest też ojciec głównego bohatera – Tomasz. Patriarcha rodu, ostatni sprawiedliwy, który kilka lat wcześniej wolny czas spędzał głównie na piciu wódki. Teraz wytrzeźwiał i próbuje nakreślić wyraźną granicę pomiędzy dobrem i złem. „Wzgórze psów” to opowieść, która fascynuje i odrzuca jednocześnie. Jak serial Black Mirror. Chce się więcej i więcej, mimo obezwładniającego poczucia grozy i obrzydzenia. Bo Żulczyk jest całkiem dobry w kreowaniu nietuzinkowych światów, postaci i scen. Jego sensualna i giętka proza udanie oddaje uroki i mroki polskiej prowincji, Polski. A może wszyscy musimy być w opozycji? Wszyscy w Polsce? Może wszędzie, w każdym Zyborku, w każdym Radomiu, w każdej Warszawie ludzie muszą się z czymś bić, bo inaczej już nie potrafią? Bo to bicie się jest jak krew? Bo świadomość tego, że jest się wolnym, wyparował już z puli genów? Akcja i reakcja. ] Atak i obrona. Mądrość i głupota. Dwa psy. Styczniowy remanent Zaczyna się niepozornie. Najpierw nie kończysz książki, którą wszyscy chwalą. Nie zachwycasz się nowymi numerami głośnych periodyków, choć robi to cały Facebook. Ba! Nawet nie doczytujesz artykułów do połowy. Też nie piszesz, bo nie masz siły. I gówno prawda, że najokrutniejszy miesiąc to kwiecień. Prawdziwy skurwiel to styczeń (zdaje się, że już rok rocznie tak zostanie). Bo wtedy właśnie dopada cię totalne zmęczenie. Ale takie, że placem lewej stopy nie masz siły ruszyć, a największym wyzwaniem intelektualnym jest kolejny poziom Candy Crusha. Ojczyzna też nie pomaga (tak, mam na myśli rządy PiS). Polska tonie najpierw w ciemnościach, potem w szarościach, smogu i ledwo łapiesz oddech. Więc, żeby jakoś przetrwać, jak mantrę, powtarzasz, ni to do siebie, ni to w kosmos: dziecko zdrowe, mąż wspiera, masz dach nad głową i jakieś zaskórniaki, wojna (na wielkie szczęście) też omija ten padół Jezusa ze Świebodzina, kot i pies też hulają. Na pociechę ducha próbujesz poćwiczyć ciało, ale i to odmawia współpracy po trzydziestym roku życia i trzydziestu latach egzystencji z książkami. Za to w inicjacji diet masz czarny pas, a w ich zakończeniach ewentualnie półpaśca. Z tego wszystkiego idziesz do ortodonty, ale jak się okazuje, nie leczy on spadków nastrojów i styczniowej beznadziei. Ponownie próbujesz czytać mądre książki, ale te mądre okazują się jednak niemądre. Próbujesz wszystkiego, ale wszystko zawodzi. W sumie dobrze, że już luty. Prawda?! Puentując. Lista książek, o których chciałam napisać w styczniu, ale sił nie starczyło. Rekomendacja krótka, więc niesprawiedliwa i pozbawiona merytorycznych argumentów: 1. „Beduinki na Instagramie. moje życie w Emiratach” Aleksandra Chrobak Co mnie podkusiło, żeby to przeczytać! Omijajcie szerokim łukiem! Tendencyjna do bólu trzewi. 2. „Na wschód od zachodu” Wojciech Jagielski 1/3 tej książki stworzyła żona Jagielskiego. Ponoć on sam napisał to ze skrawków, notatek do innych książek. Nieważne. Czyta się wyśmienicie. Jak zawsze w przypadku Jagielskiego. 3. „Emigranci” Vilhelm Moberg Jeśli poszukujecie nudnej klasyki, którą należy mieć na półce i adorować nieustannie, to polecam. 4. „Zaginione Miasto Boga Małp” Douglas Preston Egzaltowany amerykański populizm z zaginioną cywilizacją w tle. W zastępstwie rekomenduję lekturę „Zaginionego miasta Z” Granna. Gliny nigdy nie mówią do widzenia.* „Cienie” Wojciech Chmielarz Mortka powrócił. Jest jakby bardziej stateczny i opanowany, ale nadal to ten sam doświadczony i skuteczny glina, którego czytelniczy dobrze znają z wcześniejszych powieści Chmielarza. Bohater nie bez skazy, z drobnymi wadami, które obliczone zostały na sympatię odbiorców. Dla przeciwwagi jest i Sucha. Młoda, zdecydowana, bezwzględna. Trochę przerysowana. Po Marvelowsku szukająca sprawiedliwości i zemsty. W „Cieniach” oboje zaczynają ze zgoła innych miejsc. On próbuje ratować tyłek dawnego partnera, który oskarżony został o zabójstwo córki i konkubiny słynnego gangstera. Ona zaś poluje na zwyrodnialców, którzy dopuścili się gwałtu na młodym chłopaku. Jednak ich drogi szybko się przecinają, bo jak się okazuje, Warszawa to mały staw i nie ma w nim miejsca dla wielu grubych ryb. Sucha i Mortka stają więc ramię w ramię, żeby porządek snów zapanował w stolicy, a winni zostali ukarani. Chmielarz sam siebie nazywa rzemieślnikiem. Twórcą literatury rozrywkowej**. W Polsce, gdzie do literatury podchodzi się ostatecznie i dzieli się ją tylko na dwie kategorie: dobra lub zła/gatunkowa i piękna (semantykę przeciwieństw można tutaj mnożyć) ta szczerość i bezpośredniość budzi sympatię i szacunek. Mniemać można, że nie jest to tylko krygowanie się i poza, gdyż deklarowana samoświadomość autora sprawia, że w uprawianym gatunku zdobył czarny pas. A zatem w „Cieniach” mamy: gangsterki półświatek rodem z Raymonda Chandlera, charaktery godne samego Kurta Wallandera, szczęśliwe zakończenie i twist fabularny nie gorszy niż u Nesbo czy Larssona. Wszystko zgodnie z wyznacznikami sztuki kryminalnej. I wszystko okraszone własnym, indywidualnym stylem i polską przaśnością (dużo przekleństw, sporo wódki pitej w oparach papierosowego dymu a to wszystko w kontekście biedy ojczyźnianej oraz wszędobylskiej beznadziei) . „Cienie” to dobrze zszyty kryminał, w który nawet uważny czytelnik nie dostrzeże szwów. Chmielarz sprawnie prowadzi czytelnika przez meandry skomplikowanej sprawy (dla lepszego rozeznania przyda się jednak znajomość wcześniejszych części) aż do szczęśliwego finału. Finał zaś, to konsekwencja logicznych zdarzeń, żadne tam deus ex machina. Chmielarz wie co robi i robi to dobrze. Konsekwentnie i bardzo umiejętnie. *Cytat z: „Długie pożegnanie” Raymond Chandler Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej” Cezary Łazarewicz Jej sprawą żył cały przedwojenny Lwów. Dla niektórych była żądną zemsty pospolitą zbrodniarką, dla innych zaś polską odpowiedniczką Alfreda Dreyfusa. W procesie poszlakowym skazana za zabójstwo siedemnastoletniej Lusi Zaremby, córki lwowskiego architekta Henryka Zaremby, któremu prowadziła dom i z którym także prowadziła się pod rękę. W 1939 roku na mocy amnestii z powodu wybuchu wojny opuściła więziennie i ślad po niej zaginął. Mówiono, że wyjechała do Ameryki Południowej, że prowadziła kiosk w Opolu… . Spekulacjom i plotkom nie było końca. Gorgonowa, bo o nią chodzi, budziła sporo sensacji i kontrowersji. Zresztą – nadal budzi. Pamięć o niej jest na tyle żywa, że Łazarewicz postanowił ponownie przyjrzeć się sprawie i spróbować odpowiedzieć na pytanie: Co naprawdę wydarzyło się w noc z 30 na 31 grudnia 1931 roku? I to zagadka numer jeden. Brutalna zbrodnia, niewinna dziewczyna zdeflorowana podczas napadu – to ofiara. Piękna i pewna siebie kobieta, która podczas procesu jest w ciąży z ojcem zamordowanej – to potencjalna zbrodniarka. Namiętność, niespełniona miłość i tajemnica – brzmi jak doskonały temat na literaturę romansową. A co jeśli na warsztat weźmie go rasowy reporter? Jak się okazuje, może powstać dobry i interesujący tekst, którego autor nie tylko rewiduje zbrodnię sprzed lat, ale także podejmuje próbę rozwiązania powojennego zniknięcia Gorgonowej. To zagadka druga. Reportaż historyczny nie jest łatwym kawałkiem chleba. Grzebanie się w archiwach nie należy do czynności prostych (i zdrowych). Wymaga sporego uporu, którego, zdaje się, Łazarewiczowi nie brakuje. I to zarówno w przypadku przeczesywania dawnych akt, jak i poszukiwania żyjących [sic!] świadków tamtych wydarzeń (autor rozmawia m.in. z Romaną – córką Rity i Henryka, która w momencie zbrodni miała 4 latka). Bo o ile pierwsza, zdecydowanie obszerniejsza część książki, to hołd oddany archiwistyce i bibliotekom, to druga jest pełnokrwistym współczesnym śledztwem, które (o dziwo!) przynosi rezultaty i częściowo wyjaśnia obie zagadki. Można tylko żałować, że ich proporcje rozkładają się tak nieproporcjonalnie. Trudno kwestionować rolę porządkującą pierwszej części, ale szkoda, że na samym porządkowaniu się nie skończyło. Część pierwsza to zatem szczegółowy opis zdarzenia i procesu. Czytelnik przebiera nogami, żeby tylko dotrzeć do fragmentów z poza rozprawy, bardziej współczesnych i mniej znanych. Ale umówmy się – te ostatnie rozdziały wynagradzają wszystko. „Koronkowa robota” to rzecz dla której zarywa się noc. Temat, który fascynuje. Napisany ze znawstwem sztuki reporterskiej i kryminalnej. Reportaż zrodzony z ciekawości i wykaligrafowany uporem. W końcu tekst, którego kołem zamachowym jest tajemnica i próba jej rozwiązania. Czytelnik może czuć się usatysfakcjonowany. „Czas krwawego księżyca. Zabójstwa Indian Osagów i narodziny FBI” David Grann Spróbujmy to sobie wyobrazić (albo chociaż uporządkować). Na początku lat siedemdziesiątych XIX wieku Osagowie zostali przesiedleni ze swoich ziem w Kansas do rezerwatu w północno-wschodniej Oklahomie. Ziemia na której z nakazu władz się osiedli, była pośledniego gatunku (czytaj: skały aż horyzont i jałowizna taka, że niewiadomo co z tym począć). Jakże zatem wielkie musiało być zdziwienie przesiedlonych i przesiedlających, gdy to zapomniane przez boga miejsce, kilka dekad później, okazało się bogate w złoża ropy naftowej. Ba! To tutaj właśnie znajdowały się największe złóża w całych Stanach. Indianie zaczęli otrzymywać regularne dywidendy, których wartość wkrótce uczyniła ich najbogatszymi ludźmi na świecie. Wprost proporcjonalnie do zasobności kont rosła także liczba tajemniczych morderstw wśród członków plemienia. W roku 1925, gdy liczba ofiar przekroczyła dwadzieścia, młody i chudziutki jak przeciąg J. Edgar Hoover dostrzegł szansę dla swojego niedawno utworzonego Biura Śledczego. Ten niepozorny człowiek, który wkrótce miał trząść całymi Stanami, wiedział, że co jak co, ale dobra reklama to podstawa. Wysłał więc do Osage jednego ze swoich najlepszych ludzi – Toma White, który jak się wkrótce okazało, rozwiązał sprawę, ale także dał upust ambicjom swojego wszechwładnego szefa. Szczęśliwe zakończenie? Nie dla głównych bohaterów tej tragedii. Bogactwo Osagów kłuło w oczy. Nagłówki prasowe grzmiały o indiańskiej plutokracji. Krążyły legendy o tym jak lekką ręką trwonią swoje bogactwo. Rząd postanawiał zatem ograniczyć rzekomą rozrzutność i przydzielić każdemu członkowi plemienia białego opiekuna, który miał trzymać pieczę nad majątkiem. Jeśli współmałżonek był biały, to wtedy on mógł zarządzać finansami. I tutaj zaczynają się schody a raczej clou całej historii. Opiekunowie kupowali, a potem sprzedawali towary swoim podopiecznym naliczając zbójecką marżę. Ba! Zabijali ich, żeby przejąć ubezpieczenie i prawo do ziemi. Nadużyciom nie było końca. A że do tego, na początku XX wieku, Indianie byli traktowali jak podludzie, nawet ci wyjątkowo bogaci, to do wskazania winnych nikt się nie palił. Do uczciwego procesu także (gdy koniec końcu do niego doszło). Grann rozpisuje tę tragedię na trzy akty. Najpierw mamy zabójstwo Annie Brown w 1921, które stanowi punkt wyjścia do przedstawienia całego procederu. Następnie jest część poświęconą White’ow i powstaniu FBI. I trzecia, ostatnia mówiąca o pracy nad książką i o olbrzymiej skali całego „przedsięwzięcia”. Wtłaczając reportaż historyczny w kryminalne ramy, Grann zręcznie lawiruje emocjami i uwagą odbiorcy, jednak zdaje się zbyt łatwo sytuuje osoby dramatu po jasnej/ ciemnej stronie mocy. Jak w przypadku White’a, który okazuje się nieskazitelnym mężem stanu po kres swych dni. Bez uszczerbku na honorze. Takich przykładów jest znacznie więcej. Tytuł „Czas krwawego księżyca. Zabójstwa Indian Osagów i narodziny FBI” jest na wyrost. Kilka wzmianek o Hooverze i jego koncepcji zarządzania nie czyni z książki almanachu Biura Śledczego. Co innego część historyczna, poświęcona zabójstwom. Tutaj Grann wykonał solidną (choć nie wyczerpującą tematu) pracę reporterską. Książkę, mimo niedociągnięć, czyta się sprawnie i z rosnącym napięciem, ale też oczekiwaniem wymierzenia sprawiedliwości – formalna pułapka Granna zatem działa. A czytelnik może czuć się, przynajmniej w warstwie narracyjnej, usatysfakcjonowany.