Zacofany w lekturze http://zacofany-w-lekturze.pl/ Upór i umiarkowane zwycięstwo, czyli siódme urodziny „Wypadałoby napisać jakiś tekst” – mówił rozsądek. „Eee, nie chce mi się, może jutro” – odpowiadało wrodzone lenistwo. „A może by dać sobie spokój?” – szeptała pokusa świętego spokoju gdzieś w mrocznym kącie. „No weź się ogarnij” – szturchało poczucie obowiązku. I tak z grubsza przez cały 2017 rok, siódmy rok blogowania. Mająca liczne znaczenia siódemka tym razem symbolizowała upór, by najzwyczajniej w świecie sobie nie odpuścić w nawale spraw domowych i służbowych, i zwycięstwo, może niezbyt spektakularne, ale jednak odniesione. Blogowo działo się niewiele. Z nazwy bloga zniknął przysłówek „beznadziejnie”, bo uznałem, że trochę się jednak z zaległości odkopałem i trzeba to jakoś uczcić. Założyłem konto na Instagramie, który jest dla mnie źródłem nieustannych zdziwień i zaskoczeń. W naiwności swojej uważałem, że to miejsce do spontanicznego wrzucania obrazków, tymczasem fotki książek wystylizowane są tam bardziej niż moje zdjęcia ślubne. W życiu nie będę miał tylu świeczek zapachowych, plastrów suszonej pomarańczy, szyszek i fikuśnych filiżanek, żeby choćby zbliżyć się do tamtejszej czołówki. Ale jeśli nie przeszkadzają Wam książki rzucone na pierwsze tło, jakie się nawinęło (albo na kota, jeśli akurat miał ochotę trwać nieruchomo przez minutę), to zapraszam. Czytelniczo było tak sobie. Udało mi się przeczytać całe mnóstwo książek, ale nic mnie nie olśniło, poza powtórkowym i czytanym w ramach Nabokoviady „W stronę Swanna” Prousta. Mimo szczerych chęci wciąż nie zanosi się na skończenie całego cyklu, tkwię w drugim tomie i czekam właściwie nie wiem na co. Trafiło się natomiast kilka tytułów wartych wspomnienia i polecenia. Miło wspominam książki Natalii Rolleczek, czytane (znowu!) pod wpływem Pyzy Pruskiej, która zaproponowała lato z powieściami polskiej autorki. Najlepsza okazała się trylogia o Kubie znad Morza Emskiego, której rzecz jasna jeszcze nie opisałem (mam za to tekst o również bardzo dobrych „Uroczych wakacjach”). Obrodziło kryminałami, z których dwa zdecydowanie się wyróżniły. Pierwszy tym, że zaczyna się jak Kryminał, a zmienia się w Literaturę (prawa do tego stwierdzenia należą do Królowej Matki): „Człowiek bez psa” Hakana Nessera to świetne studium rozpadu rodziny w obliczu tragedii, jaka ją spotkała. Drugi zaś – „Łaska” Anny Kańtoch – wyróżnia udanie oddana atmosfera peerelowskiej beznadziei i interesująca zagadka śmierci nastolatków w niewielkim mieście. Wszystkim rozczarowanym pikującym ostro ku ziemi cyklem Alana Bradleya o Flawii de Luce polecam nową, interesującą bohaterkę: Calpurnię Tate, osóbkę, zdecydowanie niepasującą do ról społecznych, w jakie chce ją wtłoczyć rodzina. Rzutem na taśmę do czołówki dołączyła Agnieszka Hałas i jej „Olga i osty”, nieoczywista, niepokojąca opowieść o zmaganiach z demonami własnej przeszłości. Wśród nielicznych przeczytanych pozycji non fiction wyróżnił się „Tomek Beksiński” Wiesława Weissa, bogato udokumentowane studium człowieka utalentowanego i wrażliwego, który nie umiał iść na kompromis ani ze światem, ani ze sobą. Trochę długo wyszło, więc nie będę nad miarę przedłużał. Gdyby ktoś chciał mi zrobić urodzinowy prezent, to proszę o zagłosowanie na mój blog w rankingu blogów książkowych (bez obaw, wystarczy kliknięcie; można oddawać głos raz dziennie do 14 stycznia. Dziękuję). A teraz już zapraszam do baru na tradycyjne przekąski i napoje. I mam nadzieję, że spotkamy się na kolejnej rocznicowej imprezie za rok. Lek na całe zło? (Jürgen Thorwald, „Triumf chirurgów”) Triumf chirurgówGdy narkoza i antyseptyka opanowały szpitale i gabinety lekarskie, chirurdzy coraz śmielej zaczęli eksplorować niedostępne im dotąd narządy i układy. Próbowano coraz to nowych operacji, wierząc w to, że skalpel stanie się uniwersalnym remedium na wiele schorzeń wcześniej nieuleczalnych, a medycy stworzą ponadnarodowe „imperium chirurgów”, oddane bezinteresownej walce o zdrowie pacjentów. Idealizm a rzeczywistość. Te szczytne plany i idealistyczne marzenia rzeczywistość szybko i brutalnie rozbijała w proch. Ani chirurgia nie stała się lekiem na całe zło, ani lekarze nie wyzbyli się osobistych ambicji czy uprzedzeń i często bezwzględnie rywalizowali o palmę pierwszeństwa i uznanie. Drugi tom fabularyzowanej historii chirurgii Jürgena Thorwalda dostarcza na to wielu przykładów. Szczęśliwie dostarcza też mnóstwa informacji o rozwoju tej dziedziny medycyny i pokonywaniu kolejnych barier, usuwaniu coraz to nowych „«białych plam» z mapy organizmu człowieka”. Dziadunio gawędziarz. Podobnie jak w „Stuleciu chirurgów”, narratorem jest Henry Steven Hartmann, rzekomy dziadek Thorwalda po kądzieli, którego szczegółowe zapiski wnuk jakoby odnalazł i przeredagował, by służyły potomnym. Dziadunio, który w poprzedniej części obserwował wprowadzanie narkozy eterowej i środków odkażających, teraz również jest czynnym uczestnikiem życia naukowego, zainteresowanym nowymi sposobami leczenia. Jeździ po świecie, spotyka tuzów medycyny, uczestniczy w kongresach albo zbiera informacje od świadków, by być na bieżąco. Czytelnicy wraz z nim krążą po mniej lub bardziej sławnych klinikach i szpitalach, wchodzą do sal operacyjnych i pokojów pacjentów, wysłuchują referatów i zakulisowych plotek. Usuwanie „białych plam”. Książka podzielona jest na trzy części, omawiające kolejno postępy w chirurgii stref od wieków pomijanych przez lekarzy, w tym mózgu i jamy brzusznej, w walce z bólem oraz rewolucyjne osiągnięcia w leczeniu chorób płuc, operowaniu otwartej klatki piersiowej i próby przeszczepów rogówki. Poznajemy profesora Kochera, który odważył się operować wole, całkowicie usuwając tarczycę, uznawaną za zbędną w organizmie. Ku swemu przerażeniu po kilku latach skonstatował, że leczeni w ten sposób pacjenci cofnęli się w rozwoju; na tym tle rozgrywa się dramat pięknej córki milionera, która ma przez chwilę do wyboru, czy pozostać oszpeconą przez wole, czy odzyskać pełnię urody, ale stracić władze umysłowe. Lekarską próżność i przekonanie o własnej nieomylności widzimy w przypadku leczenia krtani niemieckiego następcy tronu; niewłaściwie wybrany, niekompetentny i arogancki specjalista, obdarzony zbyt dużym zaufaniem, doprowadził do tragedii. Historia pionierskich przeszczepów rogówki wpleciona jest w historię miłosną w stylu Pięknej i Bestii (plus tatuś tyran), a partie omawiające badania nad znieczuleniem miejscowym przypominają opowieści o narkotykowych doświadczeniach hipisów: poznajemy badaczy beztrosko zażywających kokainę, by sprawdzić jej właściwości znieczulające (i wzmacniające energię oraz usuwające depresję), oraz Zygmunta Freuda, który za wszelką cenę próbował dokonać wielkiego odkrycia, by móc wreszcie poślubić ukochaną. Tak z grubsza wygląda zarys zawartości książki. Thriller i melodramat. Z grubsza, bo „Triumf chirurgów” zawiera dużo więcej informacji historycznych i medycznych, podanych przystępnie i w atrakcyjnej, beletryzowanej formie. Opowieść Hartmanna–Thorwalda jest zawsze interesująca, skonstruowana z dużym wyczuciem dramatyzmu – niekiedy wręcz przypomina thriller, jak przy opisach operacji guza mózgu czy otwierania klatki piersiowej, zdarzają się też partie melodramatyczne. Bohaterowie książki są bezinteresownymi, oddanymi nauce i dobru pacjentów lekarzami, bywają błyskotliwymi, ale nieznośnymi dla otoczenia geniuszami albo zadufanymi w sobie bufonami – a świat medycyny, mimo szczytnych ideałów, bywa tak samo jak inne sfery życia pełen napięć, rywalizacji i intryg. Szczęśliwie w ostatecznym rozrachunku dokonany postęp służy chorym, chociaż trochę smutno robi na myśl o tym, że niemal sto lat po opracowaniu znieczulenie zewnątrzoponowe wciąż nie jest oczywistością w polskich szpitalach. Przebudzenie (Emil Zola, „Kartka miłości”) W swoim buduarze Izabela Łęcka miała „Kartkę miłości” Emila Zoli, którą podczytywała w przerwach między rozmyślaniami o konieczności sprzedaży serwisu i kamienicy a marzeniami o nowej toalecie na wielkanocną kwestę. Pomyślicie: co? Zola, ten skandalista grzebiący się w społecznych brudach, na stoliku panny na wydaniu? Dziwny pomysł miał ten Prus. Samotność w wielkim mieście Trzydziestoletnia Helena po śmierci męża przenosi się do Paryża, gdzie w peryferyjnej dzielnicy prowadzi samotnicze życie z córką, Joasią. Odwiedzają ją jedynie dwaj starzy znajomi: ksiądz Jouve i jego brat, Rambaud. Kiedy pewnej nocy dziewczynka dostaje ataku, zrozpaczona matka przebiega okolicę w poszukiwaniu lekarza, aż wreszcie trafia do doktora Deberle. Lekarz czuwa wraz z matką przez całą noc przy łóżku dziecka, aż wreszcie niebezpieczeństwo mija. Wdzięczna kobieta składa wizytę w domu doktora, poznaje jego żonę i jako sąsiadka zostaje zaproszona do składania wizyt w ogrodzie doktorostwa. W miarę upływu czasu więzi między oboma domami się zacieśniają, a Helena odkrywa, że doktor Deberle coraz bardziej ją pociąga. Pragnienie miłości Prostolinijną, uczciwą Helenę to niespodziewane uczucie jednocześnie odstręcza i kusi. Po latach uśpienia następuje przebudzenie, przemożne pragnienie miłości. Buntuje się przeciwko niemu, bo w życiu nie splamiła się niczym niestosownym, a jednocześnie nie może się oprzeć rodzącemu się uczuciu, które ostatecznie zwycięża. Kobieta przestaje się bronić, odrzuca rozsądek, mierzi ją własna prawość, która nie przyniosła jej nic oprócz chłodu. Ostatecznym przełomem jest odkrycie, że mieszczański świat, którego potępienia się bała, gdyby złamała zasady, przesiąknięty jest obłudą i za fasadą pozorów nikt nie dba o moralność. Jednak oddanie się uczuciu przynosi pani Grandjean rozczarowanie i wielką tragedię. Skromna galeria bohaterów Drugą obok Heleny główną bohaterką książki jest jedenastoletnia Joasia, jej córka. Dziewczynka wątła, nerwowa, wychowywana w domu, z dala od świata i rówieśników, którą każde większe wzruszenie czy przeżycie wprawia w ekstazę, a potem w chorobę. Ma ataki podobne do epileptycznych, zmienne nastroje, kocha matkę do szaleństwa i do szaleństwa jest o nią zazdrosną; wykorzystując swe słabe zdrowie potrafi manipulować i Heleną, i całym otoczeniem. Reszta postaci jest bardziej niż bezbarwna: o Henryku Deberle wiemy, że jest bogaty z domu i oddany pacjentom, jego żona Julietta to „rozgadana sroka”, ksiądz Jouve i Rambaud to dwaj poczciwcy. Na tym tle wyraziściej wypada służąca Heleny, Rozalka, i jej narzeczony, których proste uczucie kontrastuje z miłosnymi rozterkami pani Grandjean, a nawet chytra nędzarka, matka Fétu. Paryż – obojętny, ogromny, nieogarniony Jest jeszcze inny bohater: Paryż, a właściwie jego panorama rozciągająca się z okna mieszkania Heleny. Do samego miasta panie Grandjean nie jeżdżą, nie znają jego budynków i gwaru, oglądają za to metropolię o różnych porach dnia i roku, w słońcu, deszczu, we mgle i śniegu, o poranku i o zmierzchu. Paryż jest pociągający i odpychający, miły i straszny, kuszący i przerażający, a to, jak go postrzegają, zależy od ich własnego nastroju i nastawienia wobec świata. Opisy miasta, wciąż tego samego jego wycinka, punktują, podsumowują kolejne wydarzenia w życiu Heleny i Joasi, chociaż sama stolica pozostaje obojętna na losy ludzkich drobin: „Paryż […], ten towarzysz wszystkich owych chwil, niemy świadek uśmiechów szczęścia i łez, które zdawały się spływać wraz z falami Sekwany, pozostał nieczuły i zachował pogodę swego olbrzymiego oblicza. Czasem [Helena] czuła w nim okrucieństwo potwora, czasem łaskawość dobrotliwego olbrzyma. Teraz wiedziała, że nie znała go nigdy, był obojętny, ogromny, nieogarniony – jak życie”. Niewinny naturalista Trzeba przyznać, że na tle innych powieści Zoli „Kartka miłości” wypada zaskakująco niewinnie, na tyle, by mogła znaleźć miejsce w pokoiku panny Łęckiej. Główny nacisk położony jest na wątek uczuciowy, niezbyt odkrywczy: dwoje ludzi połączonych u wezgłowia chorego dziecka, duszne rozterki kobiety, melodramatyczne sceny, tragiczny finał… Czyta się bez przykrości, nawet z zainteresowaniem, ale brakuje tu ostrych diagnoz, jakie stawiał Zola społeczeństwu, tego wnikliwego spojrzenia odkrywającego rzeczy ukryte za zasłoną pozorów. Pazur autor widać jednak w opisach zmiennego Paryża, kinderbalu u doktorostwa, w studium miłości Rozalki i Zefiryna, scenach z kościoła czy wreszcie w epizodach choroby Joasi (swoją drogą, uwielbiam ten moment w jakże wielu powieściach, gdy doktor, chwytając chorego za przegub, oznajmia tonem grobowym: „Jeżeli w ciągu godziny […] nie oprzytomnieje, to koniec”, a potem ordynuje przystawienie pijawek jako ostatniego środka ratunku. Warto też jednak zwrócić uwagę na to, że po raz kolejny Zola wraca do kwestii dziedziczności: w rodzinie Heleny występowały choroba psychiczna i suchoty, więc matka boi się, że ujawnią się u Joasi). „Kartka miłości” będzie idealna na początek dla tych, którzy chcieliby przeczytać coś Zoli, a niekoniecznie chcą od razu zanurzać się z głową w bajoro ludzkiej małości, z takim upodobaniem zgłębiane przez pisarza. Może być też znakomitą odtrutką na współczesne powieści romansowo-obyczajowe. „Dom dźwięczny, suchy i chrupki jak chleb jeszcze ciepły” (Colette, „Dom Klaudyny”) Dom Klaudyny„Dom Klaudyny” nie jest dalszym ciągiem cyklu o rezolutnej uczennicy, która staje się kobietą pragnącą żyć pełnią życia. Jest dla tego cyklu źródłem, z którego czerpała Colette: zbiorem wspomnień o własnym dzieciństwie autorki. Jego dominantą czy motywem przewodnim jest postać matki, tej, która ukształtowała córkę, a potem wypuściła ją w świat. Zwrot ku przeszłości „Pisarz, jeśli dożyje późnych lat, zwraca się pod koniec ku przeszłości i albo jej złorzeczy, albo się nią rozkoszuje”, napisała Colette we wstępie do „Domu Klaudyny”, na który składają się teksty pisane, gdy autorka miała 50, 60 i 70 lat, mogła już więc patrzeć na swoją przeszłość z odpowiedniej perspektywy. Zdecydowanie jest ona dla pisarki źródłem rozkoszy: wspomina dzieciństwo ubogie, ale pełne szczęścia. Źródłem tego szczęścia była nie tylko swoboda i nieograniczony kontakt z przyrodą, ale „obecność tej, która zamiast oddalać się ode mnie przez swoją śmierć, w miarę jak się starzeję, staje się dla mnie coraz bardziej zrozumiała”. Matce poświęcone jest najlepsze opowiadanie ze zbioru („Sido”), przewija się też ona przez inne teksty. Jej wygląd, charakter, przyzwyczajenia, powiedzonka, stosunek do zwierząt i ludzi, talent obserwacyjny, zdolność celnego formułowania myśli, bezpośredniość – to wszystko po latach córka uwiecznia jako główny element swej krainy dzieciństwa. Nieco obok są i ojciec, i bracia (którym zresztą też poświęciła po opowiadaniu), gdyż to matka spajała rodzinę i w obliczu finansowej nieudolności męża troszczyła się o wszystko. Piękna swoboda dzieciństwa Klaudyna i jej bracia rośli na wsi, w skromnym domu, gdyż rozrzutność ojca mocno uszczupliła majątek matki, a mimo to nie czuli, że im czegoś brak. Włóczyli się po okolicy, wyczyniali najdziksze harce, wracając jedynie na posiłki. Matka, mimo iż drżała o dzieci, pozostawiała im swobodę, nie przelewała na nie swoich lęków. W domu zatroskana, odzyskiwała radość i spokój w kontakcie z przyrodą: ogrodem i zwierzętami. „Dopełniała swych obowiązków lojalnie. I dopiero po ich wypełnieniu schodziła, po dwóch stopniach, do ogrodu. I natychmiast opadało z niej wszystko chmurne wzburzenie, całą uraza. Obecność roślin działała na nią jak odtrutka i nie widziałam, żeby ktoś tak jak Sido potrafił ująć różę pod brodę, aby zajrzeć jej w oczy”. To po niej Colette odziedziczyła miłość do zwierząt, gdyż i dla matki stanowiły niezbędny element życia, były dobrymi duchami domowymi. W „Domu Colette” znajdziemy zresztą kilka kolejnych wspaniałych portretów kotów, psów, a nawet pantery Ba-Tu i tłustej gąsienicy. Nostalgia Opowiadania najwcześniejsze, z tomu „Dom Klaudyny” (1922), są krótkimi migawkami, scenkami rodzajowymi z życia rodziny. Matka jest w nich czasem główną bohaterką, czasem pozostaje w tle, aby podsumować poczynania innych lub przyjść im z pomocą. Jest nieodłącznym elementem życia, krzepiąca jest świadomość, że czeka, że pospieszy na ratunek, że nakarmi i utuli. Młodsze o siedem lat są trzy obszerne portrety: matki („Sido”), ojca („Kapitan”) i braci („Dzikusy”). Barw nabierają ojciec i bracia, przewijający się we wcześniejszych miniaturach, a postać matki staje się konkretniejsza, bardziej wielowymiarowa. Końcowe „Wesele” (1943), wspomnienie dnia własnego ślubu, symbolicznie zamyka dzieciństwo Colette, która pozostawia za sobą matkę i rusza z mężem w nowy świat, choć nigdy chyba nie przestanie tęsknić za najwcześniejszym etapem życia. Ta nostalgia przepaja całą książkę. Drobiazgowość i plastyczność opisów, przywoływanie słów, barw, smaków, zapachów i faktur pokazują, jak mocno dzieciństwo tkwiło w pamięci pisarki, jak często musiała sięgać do tych wspomnień później, by się pocieszyć czy pokrzepić, zanurzyć ponownie w miłości, jakiej jej wówczas nie brakowało. Matczyna „dłoń i ten płomień lampy, i ta zatroskana twarz, pochylona obok, to jest sam rdzeń, sam środek tajemnicy, która kręgami coraz słabiej uchwytnymi dla serca, coraz mniej przesyconymi światłem w miarę, jak się od niego oddalają, otacza ciepły salon ze swoją florą ściętych gałązek i fauną niepłochliwych zwierząt; dom dźwięczny, suchy i chrupki jak chleb jeszcze ciepły; ogród, miasteczko… Dalej wszystko jest już niebezpieczeństwem, wszystko jest samotnością…”. Samotny wędrowiec (Igor Newerly, „Żywe wiązanie”) Żywe wiązanie Żywe wiązanie to zabieg sadowniczy. Gałązkę jednego konara drzewa wszczepia się w drugi, by się zrosły, a tym samym nabrały mocy i mogły opierać się żywiołom. Operację taką przeprowadzono na ulubionej gruszy Newerlego, a on sam postanowił takiemu zabiegowi poddać biografię Janusza Korczaka, skrzyżować to, co pewne, z tym, czego można się jedynie domyślać, co trzeba rekonstruować. Rezultatem ma być książka żywa, przybliżająca Starego Doktora, jego życie, poglądy, czasy, w których przyszło mu działać. Scena po scenie Punktem wyjścia jest zamówienie na scenariusz filmu o Januszu Korczaku, którego Newerly był sekretarzem, współpracownikiem i przyjacielem. Pisarz próbuje przełożyć biografię Korczaka na język kina. Rozmyślając o tym, jak w filmowych scenach pokazać najważniejsze wydarzenia z życia Korczaka, wraca pamięcią do swoich wspomnień i wertuje źródła, odtwarza tło historyczne i atmosferę dzieciństwa i młodości swego bohatera, wskazuje wydarzenia i postacie, które mogły mieć na niego szczególny wpływ. Przeplata to scenami współczesnymi: epizodami z własnego życia, rozmowami, rozmyślaniami, włączając czytelnika w proces przetwarzania pamięci o Korczaku, pokazując, czemu wybiera konkretne wydarzenia, czemu pisze o nikt tak, a nie inaczej. Splecione konary Wybór takiej niejednolitej, nietypowej formy to wynik osobistego stosunku autora do bohatera. „[…] jesteś częścią mego życia, najpiękniejszym drążącym doznaniem. Był czas, gdy kochając Cię buntowałem się, wynajdywałem dziwactwa Twe i błędy, i rzeczy nieporadne, żeby się tylko wyzwolić spod Twego wpływu, wyżyć w czymś własnym”. Te wszystkie „refleksje, wspomnienia osobiste, to znów odgłosy dzisiejszych aktualiów wdzierają się natrętnie, gmatwając tok narracji, mącąc styl i klimat jakiejś jednej formy”. Newerly zastrzega więc sobie: „Nie będę się oglądał na żadne konwencje, na żadne prawidła i obawy, czy to się mieści w danym gatunku literackim. Swobodnie, raz tym, raz tamtym narzędziem zależnie od potrzeby i tak, by poręczniej dla mnie, lepiej dla rzeczy”. I trzeba przyznać, że narracja, szczególnie początkowo, mocno meandruje, porzuca wątek główny, by zająć się obszernie jakąś sprawą czy postacią poboczną: klimatem historycznym, więzami społecznymi, źródłami tej czy innej myśli Korczaka, czynnikami, które ukształtowały go jako pisarza, pedagoga, człowieka. Tran i nuda Z tego splatania wychodzi książka niezwykle interesująca, bardzo autentyczna i miejscami wręcz porywająca, ale niekiedy grzęznąca w zbyt drobiazgowym opisie kwestii drugorzędnych. Widać to szczególnie w pierwszej jej połowie, poświęconej dzieciństwu i młodości Korczaka, czasom do końca I wojny światowej. To okres, dla którego Newerly dysponował niewieloma źródłami, głównie wspomnieniami i pismami samego Korczaka. Pyta: „Jakie warunki i bodźce złożyły się na to, że właśnie dziecko i tylko dziecko, jego świat, jego sprawy, krzywdy i potrzeby? Gdzie szukać momentów przełomu, owych punktów zwrotnych, po których nie oglądając się na nic podąży w raz obranym kierunku?” Oglądamy „chłodne, spowite w konwenanse i samotność” dzieciństwo, „nuda i higiena, tran i nuda”, niełatwe z powodu choroby i śmierci ojca, gdy Korczak przedwcześnie musiał wziąć na siebie obowiązki finansowe. Towarzyszymy mu w studiach, dyskusjach światopoglądowych, gdy chłonie nowe prący socjologiczne, pedagogiczne, ideologiczne, gdy poznaje Wacława Nałkowskiego, Edwarda Abramowskiego, Ludwika Krzywickiego, Stefanię Sempołowską, w okresie fermentu wśród młodzieży na początku XX wieku. I tu, z braku źródeł, Newerlego ponosi. Próbuje na siłę wprowadzić akcenty ideologiczne, jakby nie dowierzając, że człowiek wrażliwy na krzywdę społeczną, na los dzieci i biedoty, nie opowiada się zdecydowanie po stronie lewicowców, czyniąc mu z tego wręcz zarzut: „Czemu, pytam, taki człowiek nie znajduje treści życia w walce o wyzwolenie społeczne, o nowy, lepszy ustrój?” Dowiązuje więc Korczakowi znajomości w kręgach rewolucyjnych, o których rozpisuje się nazbyt obszernie. W latach sześćdziesiątych, gdy „Żywe wiązanie” się ukazało, było to mile widziane przez odpowiednie czynniki, a i zapewne odpowiadało poglądom Newerlego, teraz jednak razi brakiem subtelności, by nie rzec dobitniej – nachalnością. Samotny wędrowiec Ta próba wpisania Korczaka w jakiś ruch masowy, upolityczniony tym bardziej wydaje się sztuczna, że sam Newerly nazywa Starego Doktora „wyjątkowo samotnym wędrowcem”: dla prawicy był Żydem, dla ortodoksyjnych Żydów – Polakiem, dla lewicy – sceptykiem, który nie łączył spraw dzieci z walką o zmianę ustroju, dla sanacji – lewicowcem, wręcz bolszewikiem, dla literatów – bytem osobnym, trzymającym się z daleka od aktualnych prądów, dla pedagogów – radykałem w sprawach wychowawczych. Mały PrzeglądDruga połowa książki – ta porywająca – to opis działalności Korczaka, pracy literackiej i wychowawczej, codziennej krzątaniny wśród sierot, redagowania „Małego Przeglądu”. Tu Newerly jest początkowo towarzyszem w tych działaniach, wreszcie przyjacielem. Do narracji wchodzi ton bardzo osobisty, czyniąc ją jeszcze bardziej przejmującą. Szczególnie przy omawianiu „Małego Dziennika” w opowieść wkrada się nuta goryczy. Unikatowy na skalę światową eksperyment z gazetą tworzoną przez dzieci i młodzież dla rówieśników, eksplozja talentów pisarskich i organizacyjnych, kończy się w atmosferze narastającego antysemityzmu, a wspaniałe pokolenie wychowane przez Korczaka „przepadło do imienia, na zawsze i ze wszystkim w anonimowej bratniej mogile”. Czy był sens budzić uczucia patriotyczne i społeczne, uczyć pisania po polsku? „Może lżej by im przyszło umierać na niekochanej ziemi nie umiejąc po polsku?”. Mimo tej wątpliwości kreśli Newerly znakomite portrety młodych redaktorów „Przeglądu”, aby choć w ten sposób ocalić pamięć o nich i niezwykłym doświadczeniu, które stało się i jego udziałem. Wychowawca i cesarz W ostatnich miesiącach życia, już w warszawskim getcie, schorowany Korczak szukał ucieczki i pocieszenia w pisaniu pamiętnika i lekturze Marka Aureliusza. „Żywe wiązanie” zamyka dialog tych dwóch mędrców, skromnych zmęczonych i rozczarowanych światem, a mimo to do końca wiernych obowiązkom, które wzięli na siebie. Jeden zmarł w obozie wojskowym, broniąc swego państwa, drugi zginął, bo sam sobie przysiągł troszczyć się „o świat, o człowieka”. Książka Newerlego tę drogę obowiązku, trudną i wyboistą, pokazuje nader wyraźnie. Dzięki swej niejednoznacznej formie literackiej jest nie tylko dokumentem, ale wciąż interesującą i żywą (pomijając fragmenty nacechowane ideologicznie) opowieścią, której co prawda daleko do szczegółowości i wyważenia biografii pióra Joanny Olczak-Ronikier, ale która daje nam obraz bardziej osobisty i emocjonalny. Mały zaułek – cały świat (Nadżib Mahfuz, „Hamida z Zaułka Midakk) Kairski Zaułek Midakk nie ma w sobie nic ze wspaniałości i przepychu Orientu. Jest brudną, boczną uliczną, gdzie swe znojne życie prowadzi garstka ludzi związanych podobnym losem, sąsiedzkimi swarami i plotkami, sympatiami i antypatiami. Dwa domy, kawiarnia, piekarnia, fryzjer, sklep z ciastem. Gdzieś trwa wojna, ale tu jej się nie odczuwa. Ciasny, ale własny Zaułek Midakk dla jednych jest domem i niemal całym światem, dla innych stęchłą dziurą, która dławi i nie pozwala na realizację marzeń. Egzystuje się tu spokojnie. Czasem wybuchnie awantura, jakiś skandal na chwilę przerwie marazm, ale poruszenie nie trwa długo. Świat zewnętrzny rzadko tu zagląda, chociaż puls wielkiego miasta bije u wylotu uliczki. Pojawienie się kogoś obcego zwiastuje kłopoty, jak w przypadku Hamidy, przybranej córki swatki. Piękna, ale biedna dziewczyna marzyła o lepszym życiu, strojach, klejnotach. Czy można jej się dziwić, że poszła za przystojnym młodzieńcem, który omamił ją wizją lepszego życia i to mimo tego, że była zaręczona z miłym, lecz ubogim fryzjerem? Mikroświat Polski tytuł, niezgodny z oryginalnym, krzywdzi książkę, skupiając naszą uwagę na jednej postaci, zamiast na całym mikroświatku Midakk. Losy Hamidy wcale nie są ważniejsze od spraw i dramatów rozgrywających się w zaułku, przynajmniej nie z perspektywy jej sąsiadów. Być może gdybyśmy weszli w zaułek wcześniej, poznalibyśmy dokładniej życie właściciela kawiarni Hirszy, który wielokrotnie dawał powody do zgorszenia swym pociągiem do młodych chłopców, a jeśli później – to może sąsiedzi zajmowaliby się życiem właścicielki domu Sanijji Afifi, która wyszła za młodszego mężczyznę. I czy skandal wywołany przez dziewczynę był inny od tego, który wybuchł, gdy przyłapano producenta kalek Zajta i „doktora” Busziego na pewnym wstrętnym procederze? Każde wydarzenie w tej małej społeczności wywoływało poruszenie, ale zawsze tylko chwilowe: „Były to plamy, które szybko rozpływały się i znikały na spokojnych, śpiących jego wodach i wieczorem nie pamiętano już przeważnie o tym, co zdarzyło się rankiem”. Po wszystkim mieszkańcy zaułka wracali do swej życiowej rutyny. Tradycja i przełom Nadżib Mahfuz skupia w małej uliczce całą galerię typów ludzkich, mężczyzn i kobiet, młodych i starych, pogodzonych z losem lub próbujących wyszarpać od niego lepszą egzystencję, pobożnych i mniej religijnych, ubogich i zamożnych. Każdy z mieszkańców przesuwa się przed naszymi oczami, każdy ma mniejszy lub większy epizod, w którym gra główną rolę, w którym może się nam lepiej zaprezentować. Opowieść toczy się niespiesznie, w rytmie codziennego życia. Poznajemy ten świat w chwili przełomu. Zaułek Midakk jest jeszcze głęboko tradycyjny, z podziałem na czcigodnych i mniej czcigodnych, i patriarchalny (bo chociaż widzimy piekarkę, która regularnie bija męża, to jednak bogata właścicielka kamienicy dochodzi do wniosku, że jednak przydałby się jej małżonek), ale już świtają zmiany. Wojna pozwala młodym zakosztować innego życia: chłopcy dzięki pracy dla armii brytyjskiej uniezależniają się finansowo od ojców, dziewczęta również pracują, porzucają zwyczajowe stroje na rzecz zwiewnych sukienek i zyskują większą swobodę. Atrakcyjna emerytka „Hamida z Zaułka Midakk” powstała w 1947 roku, ale dostojnego wieku po niej nie widać. Znakomity język, nutki humoru, posmak egzotyki i barwne postacie sprawiają, że czyta się ją z niesłabnącym zainteresowaniem (chociaż okładkowy opis z wydania Książki i Wiedzy zdradza nazbyt wiele, będąc równocześnie niezbyt precyzyjnym). Rzadko trafia się tak dobra powieść obyczajowa. To jeszcze nie jest dzieło na miarę Nobla, którego Mahfuz dostał 40 lat później, ale już wiele obiecuje i zachęca do pogłębienia znajomości z autorem. Pranie literackie, cz. 3: „Troska o bieliznę i odzież” Dawnośmy razem nie prali, czas więc naprawić to niedopatrzenie. Dziś z dziewiętnastowiecznego szlacheckiego dworku przenosimy się do zagrody wiejskiej z lat pięćdziesiątych XX wieku, gdzie kobiety uważnie wczytywały się w rozdział „Troska o bieliznę i odzież” w niezawodnym „Poradniku gospodyni wiejskiej”. Odzież i bielizna niszczą się w znacznie krótszym czasie, jeśli w porę nie są uprane, oczyszczone z plam i kurzu, pocerowane czy załatane. Nawet bardzo znoszona, ale starannie zacerowana, czysta i wyprasowana suknia lub koszula jest przyjemniejsza w wyglądzie od nowej, a zmiętej czy też poplamionej. Wygląd odzieży całej rodziny świadczy o staranności gospodyni i jej umiejętności przyzwyczajenia domowników do dbałości o noszone ubrania. Przechowywanie brudnej bielizny Brudne suknie, bielizna lub inne odzienie powinny być przez każdego z domowników chowane w osobnym, specjalnie do tego celu przeznaczonym miejscu. Rzeczy brudnych nie można chować lub wieszać razem z czystymi. Brudnej bielizny nie należy upychać i trzymać w miejscu pozbawionym przewiewu. Nie można też chować brudnej bielizny wilgotnej i przepoconej, ponieważ może zbutwieć. Najpraktyczniejszy do przechowywania brudnej bielizny jest kosz lub worek, który zawiesza sią na strychu. Worek taki powinien mieć duży otwór u góry i u dołu. Przez górny otwór wkłada się bieliznę; dolny jest związany. Przed praniem rozwiązujemy worek u dołu, a rzeczy znajdujące się w nim wypadają. Brudnej bielizny nie należy długo przechowywać. Duża ilość bielizny powoduje kilkudniowe pranie, które w pewnym stopniu zakłóca porządek w domu, a przede wszystkim jest wyczerpujące dla gospodyni. Pranie bielizny Od dobrego prania zależy trwałość i wygląd naszej bielizny osobistej, pościelowej, firanek, obrusów i innych rzeczy. Aby dobrze wyprać bieliznę, należy przygotować odpowiednią ilość suchego mydła (l kg na 100 sztuk) oraz proszku do prania lub sody (pół kg na 100 sztuk), tarę, balię, wyżymaczkę, krochmal i farbkę oraz kocioł do gotowania i garnki do grzania dostatecznej ilości wody. Najbardziej rozpowszechniony sposób prania polega na tym, że całą przeznaczoną do prania bieliznę, oprócz bielizny kolorowej, układamy w balii, zalewamy zimną wodą zmiękczoną proszkiem do zmiękczania lub sodą, i pozostawiamy na 12 godzin (najwygodniej na noc). Rozpoczynając właściwe pranie. wyciskamy bieliznę z wody, w której się moczyła, namydlamy każdą sztukę i pierzemy na tarze w ciepłej wodzie z dodatkiem proszku do prania, uważając, aby mocniej i dłużej trzeć bieliznę bardziej zabrudzoną. Po zmienieniu wody pierzemy bieliznę po raz drugi i wkładamy do kotła lub garnka do wygotowania. Do gotowania zalewamy bieliznę zimną wodą, dodajemy nieco proszku i drobno pokrajanych kawałeczków mydła. Bieliznę gotujemy pół godziny od chwili zagotowania. Po wygotowaniu wyrzucamy bieliznę do balii, przepieramy jeszcze raz i płuczemy parokrotnie zmieniając wodę. Aby przeprowadzić pranie w sposób mniej męczący, musimy mieć kocioł z cynkowej blachy z podwójnym dnem (górne jest dziur­kowane) i szczelną pokrywą. Do kotła nalewamy tyle wody, aby po włożeniu, bielizny nie przelewała sią przez brzegi. Wodę wlewaną do kotła należy przemierzyć, gdyż od ilości wody zależy dodatek mydła i proszku, a także ilość bielizny, którą możemy w niej wygotować. Przestrzeganie podanych proporcji jest warunkiem dobrego wyprania bielizny. Na każde 8 litrów wody wlanej do kotła należy dodać 3 łyżki proszku i 5 dkg pokrajanego mydła. W tej ilości wody z mydłem i proszkiem można wygotować l kg bielizny. Należy więc raz zadać sobie trud i obliczyć wodę, mydło i proszek oraz zorientować się, jakie sztuki bielizny można w tej wodzie wygotować. Po dodaniu proszku i mydła czekamy, aż woda zagotuje się i do wrzątku wkładamy suchą brudną bieliznę. Gotowanie powinno trwać półtorej do dwóch godzin, przy czym bielizna powinna się stale gotować, a nie tylko stać na kuchni. Po wygotowaniu wylewamy zawartość kotła do balii i po przestudzeniu pierzemy bieliznę na tarze, a następnie kilkakrotnie płuczemy. W mydlinach pozostałych po wygotowaniu bielizny pierzemy bieliznę kolorową, której gotować nie wolno. Ciąg dalszy nastąpi… Budapeszt w samo południe (John Lukacs, „Budapeszt 1900”) Gdzieś w Budapeszcie przełomu XIX i XX wieku uczniowie gimnazjum z roztargnieniem obserwowali doświadczenie chemiczne wykonywane przez nauczyciela, gdyż ich myśli błądziły daleko poza szkolnymi murami. Tu działał Związek Zbieraczy Kitu i tu rozegrała się bitwa o Plac Broni. Boka, Nemeczek, Gereb, Kolnay, Czonakosz, Feri Acz i bracia Pastorowie dorastali w mieście opisywanym przez Johna Lukacsa, szybko rozwijającej się metropolii, która wówczas przeżywała szczyt swej świetności. Uczyli się, bawili, przeżywali pierwsze sukcesy i porażki, nieświadomi, co niesie im przyszłość. W samo południe „Dla Budapesztu – twierdzi Lukacs – rok 1900 to było samo południe. Apogeum prosperity zbiegło się z rozkwitem życia kulturalnego”. Nigdy wcześniej i nigdy potem Budapeszt nie był miejscem tak inspirującym, tak pewnym siebie i pełnym energii. Zabiły to późniejsze dramatyczne wydarzenia historyczne: po I wojnie światowej miasto stało się nieproporcjonalnie wielką stolicą okaleczonego państwa („pustą salą balową”, jak to ujął jeden z zagranicznych przybyszów), a pod koniec II wojny światowej legło w gruzach, z których z trudem się podnosiło, gdyż nowe komunistyczne władze nie spieszyły się z restaurowaniem tego matecznika wrogiej sobie burżuazji. Portret miasta Swą „intelektualną biografię Budapesztu” (określenie prof. Jacka Purchli, redaktora serii „Biblioteka Europy Środka”) Lukacs kreśli z rozmachem, ale też z widocznym upodobaniem i osobistym zaangażowaniem. Węgry opuścił w 1946 roku, mając 22 lata, doświadczywszy Holokaustu i radzieckiego „wyzwolenia”, mógł więc poza licznymi źródłami i opracowaniami sięgać do własnych przeżyć. Dostajemy więc nie historię miasta, lecz „historyczny portret pewnego okresu, portret jego atmosfery, żyjących wtedy ludzi, ich sukcesów i porażek”. Portret, co trzeba od razu powiedzieć, niezwykle udany, miejscami wręcz porywający; składają się nań nie tylko fakty, daty i nazwiska, lecz także (a może przede wszystkim) smakowite cytaty, barwne porównania, gawędziarski ton (plus, co ważne, piękna szata graficzna oraz liczne archiwalne zdjęcia). Lukacs, skupiając się na Budapeszcie, lokuje go w ówczesnym kontekście politycznym, społecznym, gospodarczym i kulturalnym; ukazuje na tle nie tylko Węgier czy Austro-Węgier, ale i Europy, wskazując elementy wspólne, ale w głównej mierze wszystkie odrębności decydujące o charakterze węgierskiej stolicy: „współistnienie żywiołowego i niekiedy prymitywnego prowincjonalizmu z wielkomiejską wrażliwością, autentycznym wyrafinowaniem, które wyróżniało się połączeniem węgierskości z kosmopolityzmem”. Fiołki, kasztany i gulasz Czytelnika, który w Budapeszcie nigdy nie był i być może w ogóle niewiele wie o mieście i samych Węgrzech, wprowadzi w lokalny klimat rozdział „Barwy, słowa, dźwięki”. Jak wyglądał dzień, a jak noc na miejskich ulicach? Jak wyglądały pory roku? Wiosną pachniały fiołki, jesienią kasztany stukały o bruk, latem Budapeszt przypominał letnisko, zimą na ulicach leżała gruba warstwa śniegu, a w mieszczańskich domach podczas długich kolacji spożywano wtedy ciężkostrawne dania: gulasz, pieczenie, kiełbasy, dziczyznę… Kolejne części omawiają rozwój miasta i strukturę jego mieszkańców: poszczególne dzielnice i charakterystyczne budowle, ścierające się i łączące architektoniczne wpływy, ulubione miejsca budapeszteńczyków: kawiarnie, restauracje, promenady, ale też warunki mieszkaniowe, komunikację, usługi publiczne (w tym również domy publiczne), rolę poszczególnych warstw społecznych – arystokracji feudalnej i finansowej, szlachty, mieszczaństwa, robotników. Nie brzmi to może fascynująco, ale Lukacsowi udaje się tchnąć w te rozważania życie; nic nie jest dla niego mało istotne – nawet przemiany kulinarnych obyczajów budapeszteńczyków czy ich ulubione napoje. Zmierzch Ponieważ to właśnie w 1900 roku swoje korzenie mają prądy ideologiczne i zjawiska, które odcisną swoje piętno na kolejnych dziesięcioleciach węgierskiej historii, kolejny rozdział analizuje życie polityczne: nie tylko jego główny nurt skupiony w parlamencie, ale też krystalizowanie się węgierskiego nacjonalizmu, antysemityzmu i ruchu robotniczego. W przyszłości swoją rolę odegrają też przedstawiciele „pokolenia 1900”, jak nazywa je Lukacs, czyli ludzie uformowani w atmosferze kulturalnej tego okresu, w tym niemal wszyscy węgierscy nobliści. Autor kreśli sylwetki wybranych postaci i wskazuje też czynniki, które ich kształtowały – znakomite szkoły i… stołeczne kawiarnie, pełniące funkcje ośrodków dyskusyjno-towarzyskich. Budapeszt pozostawiamy w przededniu I wojny światowej, która położyła kres dawnemu życiu, przyniosła nieodwracalne zmiany, pogłębiła podziały: Budapeszt–prowincja, lewica–prawica, Żydzi–nie-Żydzi. Kolejne dziesięciolecia oglądamy już w przyspieszonym tempie aż do ostatniego ciosu, jaki spadł na miasto: pacyfikacji powstania 1956 roku. Lukacs swoją książkę napisał jeszcze przed upadkiem komunizmu (wydano ją w 1988 roku), w zakończeniu mógł więc sytuację stolicy ocenić z umiarkowanym optymizmem: zniknęły co prawda gruzy, ale bolesne podziały i wspomnienia pozostały. Niespodziewany epilog Zacząłem od wspomnienia „Chłopców z Placu Broni” i na bohaterach Molnara chciałbym skończyć. Jako chłopiec często się zastanawiałem, jakie były ich dalsze losy po śmierci Nemeczka i stracie ukochanego placu. „Budapeszt 1900” dopisuje ciąg dalszy do powieści Molnara. Ich samych i ich synów czekały krwawe bitwy Wielkiej Wojny, a jeśli przeżyli – dojmujący ból po odebraniu Węgrom większości ziem. Którzy z nich wsparli komunistyczny reżim Beli Kuna, a którzy wiernie służyli regentowi Horthyemu? Czy znaleźli się wśród nich zwolennicy strzałokrzyżowców? Czy wraz ze swoimi dziećmi padli ofiarą deportacji do Auschwitz albo zginęli podczas radzieckiego oblężenia? Czy patrzyli, jak upada niepodległościowy zryw jesienią 1956 roku? Wyemigrowali czy dożyli gulaszowego komunizmu? Jakkolwiek potoczyło się ich życie, zapewne znajdowali pociechę we wspomnieniach z dzieciństwa, zanim jeszcze tamten bezpieczny świat legł w gruzach. Raj dzieciństwa (Natalia Rolleczek, „Kuba znad Morza Emskiego”) Kuba znad Morza Emskiego„Kubę znad Morza Emskiego” docenią wszyscy, dla których podwórkowy trzepak stawał się, w zależności od potrzeb, statkiem piratów albo kosmiczną rakietą, a pobliskie krzaki – jaskinią zbójców, partyzancką bazą, pałacem księżniczki, sklepem warzywnym czy co tam jeszcze wyobraźnia podpowiadała. Bo wyobraźnia w życiu głównego bohatera książek Natalii Rolleczek odgrywa rolę pierwszoplanową. Raj dzieciństwa Kuba ma siedem lat. Jego mama zmarła, a ojciec pracuje na kontrakcie w Afryce. Chłopiec mieszka z dziadkami i gromadką krewnych w willi z ogrodem, który jest dla niego niemal całym światem: Życie Kuby upływało na hasaniu po ogrodzie. Krzaki berberysu, kilka śliw, klomby piwonii nie były w stanie przesłonić faktu oczywistego dla chłopca: istniały tu z równą wyrazistością prerie Dzikiego Zachodu, jak i sawanny Afryki. Stary wodociąg, najwierniejszy przyjaciel Kuby, mógł być zarówno szarżującym nosorożcem, do którego strzelało się leżąc na brzuchu, jak i szlabanem zamykającym drogę autu. Ukryta za trzema śliwami stara budka ze spadzistym dachem i loszkiem w ziemi służącym do przechowywania narzędzi ogrodniczych stanowiła – zależnie od okoliczności – olbrzymią górą lodową dryfującą prosto na brygantynę z Morza Emskiego albo też labirynt dla ukrycia skarbów pirackich. I na ten cudowny zakątek magistrat podnosi świętokradczą dłoń. Na wywłaszczonym terenie stanąć ma banalny blok. Kuba czuje, że jego świat się kończy, chyba że sam powstrzyma budowę. Genialny plan ratunkowy okaże się jednak katastrofą. Rodzina, ach rodzina W starej willi mieszka sporo osób. Głównymi opiekunami Kuby są dziadkowe – szlachetny lekarz-społecznik z niezłomnymi zasadami i zajmująca się domem babcia, bezwzględnie demaskująca wszystkie sprawki Kuby, a równocześnie szafarka przysmaków, której nie opłacało się podpadać. Pięterko zajmował nadęty własną urzędniczą godnością wuj Henryk i surowa ciotka Wacława wraz z bliźniaczkami, które wielokrotnie przyprawiały Kubę o ból głowy. Jest jeszcze cicha ciocia Ala i wuj Boromeusz, choć ten rzadko bywa w domu. Do tego dwa psy, pacjenci dziadka, goście i sublokatorzy; aż trudno za wszystkim nadążyć. Chłopiec jednak ze wszystkich sił stara się być na bieżąco, zawsze chce jak najlepiej, ale często wszystko sprzysięga się przeciwko niemu. Chłopiec katastrofa Specjalnością Kuby są katastrofy. Energiczny i pomysłowy chłopiec ściąga je sobie na głowę zupełnie mimowolnie, kiedy wspaniale obmyślane zabawy – jak pogrzeb azteckiej królowej – albo szlachetne w intencji porywy (jak zbiórka na ocalenie domu) pociągają za sobą opłakane skutki i nieuchronną karę (w tym, niestety, lanie). Wybryki Kuby wywołują mniejsze lub większe poruszenie, niekiedy wręcz konieczność zwołania sądu rodzinnego (znakomita scena!). Chłopiec nie jest jednak dla najbliższych tylko niesfornym urwipołciem. Co prawda jego bujna wyobraźnia, pomysłowość i gadulstwo przysparzają mu chwilowych kłopotów, to jednak Kuba chłonie mądre nauki dziadka i babci, a oni raz dyskretnie, raz bardziej zdecydowanie prostują ścieżki jego postępowania. Że takie wychowanie przynosi dobre skutki, okazuje się, gdy ojciec chce zabrać chłopca do Maroka, a roztaczana przez niego wizja nowego życia wcale się Kubie nie podoba. Ostatecznym zaś potwierdzeniem, że jego miejsce jest właśnie w krakowskiej willi, staje się heroiczny czyn na pozór oschłej i surowej ciotki Wacławy, która na zawsze zyskuje kącik w chłopięcym sercu. Na wakacjach i pod choinką Natalia Rolleczek nie poprzestała na jednej książce o Kubie; powstały jeszcze dwie: „Wyspa San Flamingo” i „Choinka z Monte Bello”. Mimo egzotycznych tytułów ich akcja rozgrywa się w Polsce. Pierwsza jest opowieścią o wakacyjnych przygodach Kuby, którego wuj Boromeusz zabiera nad jezioro; druga zaś to na poły baśniowa historia bożonarodzeniowa. W „Wyspie” Kuba schodzi na nieco dalszy plan, staje się raczej widzem niż bohaterem; obserwujemy przemiany dwunastoletniej Mili, która wraz z Kubą znalazła się pod opieką wuja, poznajemy też Janka, obdarzonego równie bujną wyobraźnią jak Kuba, niepoprawnego marzyciela. Jest tu dużo melancholii i spokoju, chociaż nie brakuje też epizodów dramatycznych. Rolleczek zwraca uwagę na tkwiącą w każdym z nas – a szczególnie w dzieciach – potrzebę akceptacji. „Choinka” też utrzymana jest w spokojniejszym tonie, nieco baśniowym, onirycznym, bo często tak samo jak Kuba nie wiemy, czy wydarzenia, które oglądamy, są prawdziwe, czy może jedynie się przyśniły, są sennym majakiem. W „Wyspie” poznajemy lepiej wuja Boromeusza, niefrasobliwego geologa, w „Choince” dużo miejsca zajmują ciotki: Ala i Wacława, poznajemy też ukrywaną stronę charakteru wuja Henryka, a przede wszystkim zanurzamy się w świątecznej atmosferze czasów, gdy karpia i choinkę się zdobywało, ale za to padał śnieg. Dużo śniegu. „Morze zielone i słodkie” „Tylko raz w życiu, w dzieciństwie, pojawia się morze zielone i słodkie. Poza nim wszystkie inne morza świata są słone, gorzkie i grożą rozbiciem, odwodząc daleko od rodzinnego domu” – napisała Natalia Rolleczek w przedmowie adresowanej do swego starszego syna, który jak najszybciej zerwać chciał z dzieciństwem. Nie gardź tym okresem, nie lekceważ go, mówi mu matka. Jeszcze zatęsknisz za tą swobodą i beztroską. I trzeba przyznać, że przygody Kuby budzą tęsknotę za Morzami Emskimi, za tą nieograniczoną niczym wyobraźnią, która stary hydrant zmieniała w szarżującego bizona i rozpędzony pociąg. Ich autorka umiejętnie miesza lekko ironiczny humor i szalone perypetie z poważniejszymi refleksjami. Pokazuje, jak ważna jest rodzina, wsparcie, jakie dają sobie najbliżsi, często niesprawiedliwie oceniani czy niedoceniani; jaki punkt odniesienia na całe życie stanowi dom i zasady, jakie nam wpoił. To wszystko Rolleczek przekazuje z wdziękiem i jakby mimochodem, unikając natrętnego dydaktyzmu. PS 1. Oddzielny poemat należy się przecudownym ilustracjom Teresy Wilbik, ale nie umiem w poematy. PS 2. Książkę przeczytałem (powtórnie, po dziesięcioleciach) w ramach akcji „Urocze wakacje z powieściami Natalii Rolleczek”, zainicjowanego przez Pyzę, której wpis gorąco polecam. Warto też zajrzęć do To przeczytałam. Trup na plaży, trupy w szafie (Aneta Jadowska, „Trup na plaży”) Trup na plażyTo miała być lekka, bezpretensjonalna lektura na dwa wieczory. I była – do czasu, gdy do trupa znalezionego na plaży zaczęły dołączać trupy wypadające znienacka z rodzinnej szafy wprost pod nogi energicznej bohaterce. Denat w kąpielówkach Magda Garstka, po studiach w Łodzi, gdzie od śmierci ojca mieszkała z ciotką, wraca do rodzinnej Ustki. Chwilowo, żeby zastanowić się, co dalej. Pomaga więc babci w prowadzeniu pensjonatu, pracuje też jako kelnerka w kawiarni. Pewnego dnia podczas porannego spaceru po plaży znajduje trupa. Co prawda denatem zajmują się policjanci, ale dziewczyna nie zamierza zostawiać śledztwa w ich rękach, szczególnie że mężczyzna wynajmował pokój u jej babci. Tajemniczy przybysz intensywnie czegoś szukał w okolicy, Magda rusza więc po jego śladach. Przy okazji odkrywa, że w małym mieście niewiele da się ukryć przed ludzkimi oczami, a ona – jako wnuczka swojej babci – łatwo zdobywa zaufanie swoich rozmówców. W pewnym momencie jednak sprawa topielca schodzi nieco na dalszy plan, bo w pensjonacie dochodzi do dziwnych wydarzeń. Powrót do domu Aneta Jadowska zgrabnie wykorzystuje motyw powrotu w rodzinne strony w poszukiwaniu siebie i dla zmierzenia się z niejasnymi wydarzeniami z przeszłości. Od śmierci ojca minęło sporo lat, ale Magda wciąż zastanawia się, dlaczego opieki nad nią w tamtym czasie nie przejęli dziadkowie. Ta niewiedza rzuca cień na stosunki z babcią, która jest dynamiczną starszą panią realizującą swoje marzenia: jej lista rzeczy, których chciałaby spróbować, jest naprawdę długa. Poza tym w Ustce mieszka stryj dziewczyny, policjant, który nie dość, że zawsze spieszy bratanicy z pomocą, to jeszcze chyba dyskretnie sprzyja prowadzonemu przez nią śledztwu, ujawniając więcej, niż powinien. Poza czynnościami dochodzeniowymi Garstkę pochłania praca i w pensjonacie, i w kawiarni – bardzo lubi to miejsce, gdzie poza pysznymi wypiekami i kawą można dostać wytwarzane na miejscu krówki. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby faktycznemu producentowi skoczyła sprzedaż, bo wizja tych słodyczy szalenie pobudza kubki smakowe. Podobnie obrazy morza, plaży i miasteczka wzbudzają chęć natychmiastowego wyjazdu do Ustki, gdzie z torebką krówek można spacerować po brzegu obmywanym falami. Zakłócona sielanka „Trup na plaży” to jednak nie tylko sympatycznie napisany kryminał z elementami obyczajowymi i sporą dawką humoru (bardzo udany opis wieczoru panieńskiego kuzynki Magdy) oraz zarysowującym się wątkiem uczuciowym. Mamy tu też opowieść o silnych rodzinnych więzach: Garstkowie zawsze są gotowi sobie pomagać i się chronić; wracająca po latach do Ustki Magda czuje się, jakby nigdy nie wyjeżdżała. Tę sielankowość przełamuje Jadowska, poruszając kwestię przemocy domowej, wstydliwie ukrywanej przez długie lata. Wskazuje, że to nie tylko problem rodzin patologicznych, wykształcenie i stan majątkowy nie mają znaczenia. Podkreśla, jak trudno jest się ofiarom wyrwać i rozpocząć nowe życie; kluczowe znaczenie ma tu wsparcie nie tylko prawne i materialne, ale również psychologiczne; znalezienie bezpiecznego miejsca, w którym można odzyskać kontrolę nad własnym życiem. Nie tylko dla kobiet Sposób prowadzenia wątków (i bardzo obiecujący napis na okładce, że jest to pierwszy tom cyklu „Garstka z Ustki”) każe się spodziewać ciągu dalszego. Będę go wypatrywał, bo zapowiada się bardzo obiecująco. Wbrew dawanym Magdzie przez wszystkich mieszkańców zapewnieniom, że Ustka to miejscowość spokojna, zapewne miasto stanie się miejscem, gdzie skupiać się będzie różnoraka przestępcza aktywność. Ku utrapieniu policji, dla urozmaicenia życia energicznej Garstce i ku uciesze czytelników. Gdybyż tylko wydawca zrezygnował z reklamowania powieści Jadowskiej sloganem „rozrywkowy kryminał w stylu Joanny Chmielewskiej dla trzech pokoleń kobiet”. Podobieństwa z Chmielewską kończą się na tym, że autorka i bohaterka są kobietami, no i że mamy trupa. Ograniczanie zaś odbiorców książki wyłącznie do kobiet, nawet ich trzech pokoleń, to strata dla czytelników płci męskiej, którzy „Trupa” na pewno nie odrzucą ze wstrętem. Pomijając ten marketingowy zgrzyt, cykl o Garstce zapowiada się bardzo smakowicie. Jeśli się porządnie rozkręci, to Aneta Jadowska ma duże szanse na otrzymanie honorowego obywatelstwa Ustki za promowanie uroków tego nadmorskiego miasta. O ile w następnym tomie nie uśmierci burmistrza… „Największy karawanseraj na świecie” (Małgorzata Szejnert, „Wyspa klucz”) Wyspa kluczNiepozorna wyspa u wybrzeży Nowego Jorku stała się u schyłku XIX wieku „największym karawanserajem na świecie”. Odtąd przez pół wieku przewalać się tędy będzie „nieprawdopodobna zbieranina ludzka, gesty, rysy, spojrzenia, postawy, fryzury, pejsy, brody, czapki, mycki, turbany, chustki, fartuchy, kaftany, buty, walonki i łapcie”. Milionowe rzesze ludzi z całego świata, zwabionych do Nowego Świata nadzieją na lepsze życie. Stacja imigracyjna Wyspa Ellisa jako stacja imigracyjna portu Nowy Jork, zaczęła działać 1 stycznia 1892 roku. Pierwszym przybyszem, który oficjalnie do niej wkroczył, była piętnastoletnia Irlandka Annie Moore; starannie ją wybrano, by budziła „ciepłe, przyjazne uczucia”. „Ma być bohaterką z bajki – schludnym Kopciuszkiem, który w Ameryce zostanie królową”. Potem już nie było tak baśniowo: ani napływające tłumy nie były schludne, ani nie czekał ich w Ameryce królewski los. O ile w ogóle udało im się przejść surowe kontrole. Stany Zjednoczone, ten kraj ludzi wolnych, nie życzyły sobie bowiem, by jego granice przekraczali „idioci, chorzy umysłowo, nędzarze, poligamiści, osoby, które mogą się stać ciężarem publicznym, cierpią na odrażające lub niebezpieczne choroby zakaźne, były skazane za zbrodnie lub inne haniebne przestępstwa, dopuściły się wykroczeń przeciwko moralności”. Pracownicy Dla kontrolowania szerokiego strumienia pasażerów stworzono rozbudowany i sprawny aparat urzędniczy. Na jego czele stał mianowany przez samego prezydenta komisarz; co ciekawe, stanowisko to zajmowało kilku ludzi, którzy jako imigranci sami przeszli przez Ellis Island, a dzięki temu mieli szczególnie życzliwy stosunek do przybyszów. Wszyscy funkcjonariusze mieli masę pracy; lekarze na przykład w szczytowym okresie mieli około sześciu sekund na wyłuskanie chorych z tłumu. Dopiero tak wybranych badano dokładniej. Oprócz lekarzy potrzebni byli tłumacze (wśród nich był przyszły burmistrz Nowego Jorku Fiorello La Guardia), opiekunowie społeczni (i opiekunki), archiwiści, urzędnicy od spraw deportacji, obsługa techniczna… Łącznie siedemnaście kategorii pracowników, którzy dbali, by ten wielki mechanizm sprawnie działał. Imigranci A pasażerowie trzeciej klasy, przywiezieni przez statki w urągających ludzkiej godności warunkach, szli i szli: Kiedy stałam i patrzyłam na przechodzących imigrantów, myślałam, że to się nigdy nie skończy, każda minuta była godziną (…). Lekarze sprawdzali oczy i głowy (…). Dwie matrony bardzo poważne i dostojne stały, obserwowały i od czasu do czasu wyciągały z szeregów jakąś kobietę lub parę. Urzędnicy rozstawieni w różnych miejscach wydawali dziwne polecenia w obcych językach. Dzieci płakały, szarpały matki za spódnice, a łzy ściekały smugami po ich zmęczonych i brudnych twarzach (…). Było tak wielu słabych i zagłodzonych, tak wielu odrażających i brudnych (…) upokorzonych i tak biednych, tak strasznie biednych! (ze wspomnień urzędniczki Maud Mosher o pierwszym dniu pracy na wyspie). Wśród nich Włosi, Niemcy, Anglicy, Skandynawowie, Irlandczycy, Żydzi, Meksykanie i oczywiście Polacy. Ponad półtora miliona tych, którzy ruszyli przez Hamburg do Ameryki w nadziei na lepszy los. Gdy się nieco urządzili, próbowali ściągnąć rodziny. Inni przepadali bez śladu w obcym świecie, tak różnym od mazowieckich czy podlaskich wsi, jak bohaterowie „Za chlebem” Sienkiewicza. Ciekawe, czy znalazł się tu i Antek Boryna uciekający przed karą? Mozaika z drobnych kamyczków Małgorzata Szejnert układa swoją opowieść niczym mozaikę: drobne kamyczki – portrety urzędników i imigrantów, wydarzenia historyczne, statystyki, wspomnienia i relacje, fotografie – tworzą wielki fresk. Zaczyna od chwili gdy niewielka wysepka stanowiła własność Indian, którzy poławiali tam ostrygi, by prześledzić jej rozwój, upadek i ponowną świetność. Bo fala przybyszów opadła wraz z wybuchem I wojny światowej, a w latach trzydziestych została dodatkowo ograniczona, gdy ogarnięte wielkim kryzysem Stany Zjednoczone przeżywały gospodarcze załamanie. Zresztą „cokolwiek się dzieje na świecie, w polityce, biznesie uczciwym lub czarnym, w rozrywce, w odkryciach, a nawet w przyrodzie (Etna), trafia na wysepkę; Ellis i reszta świata to naczynia połączone” – wzmianka o Etnie wiąże się z napływem Sycylijczyków, którzy stracili wszystko wskutek jej wybuchu w 1908 roku. Kres działalności stacji nastąpił w 1954 roku. Od tej pory zabudowania niszczały, aż wreszcie podjęto decyzję o przekształceniu ich w Muzeum Imigracji: ściąga ono obecnie rocznie na wyspę więcej ludzi niż w szczytowym momencie funkcjonowania jako ośrodka imigracyjnego. „Klucz może otworzyć świat i może go zamknąć” Małgorzata Szejnert idealnie dobiera materiał, bardzo zróżnicowany, barwny, fascynujący. Oglądamy funkcjonowanie Wyspy Ellisa w różnych okresach i z różnych perspektyw (choć perspektywa imigrantów jest najsłabiej reprezentowana). Wątki się pojawiają i znikają, skaczą w czasie i przestrzeni, by za każdym razem wrócić do tego małego skrawka amerykańskiej ziemi, poszerzając i pogłębiając obraz miejsca, które niczym „klucz może otworzyć świat i może go zamknąć”. Ileż ludzkich dramatów i radości widziało to miejsce? Pewnie tyle, ilu ludzi tu dotarło. Czasem udaje się prześledzić ich dalsze losy w nowej ojczyźnie, czasem stanowią jedynie nazwisko w statkowym manifeście, spisie pasażerów, albo anonimową twarz na fotografii. Potężny niedosyt Od dawna żadna książka nie wywołała u mnie tego smutnego poczucia, że jest za krótka. Celebrowałem każdą stronę, oglądałem wnikliwie kolejne zdjęcia, przeczytałem nawet uważnie przypisy (to akurat moje hobby, ale w „Wyspie kluczu” w przypisach kryje się mnóstwo interesujących detali, które nie zmieściły się w tekście głównym), niemalże planowałem czytanie indeksu nazwisko po nazwisku. Ale i tak się skończyło za szybko, zostałem z potężnym niedosytem i przekonaniem, że „Wyspa klucz” na pewno znajdzie się wśród najlepszych książek tego roku. „Aż mi się chce wyjść z kina” (Tove Jansson, „Słoneczne miasto”) Słoneczne miastoOkładka „Słonecznego miasta” jest wręcz nieprzyzwoicie jasna i radosna, chociaż sama książka, na którą składają się dwie minipowieści, taka nie jest. Bohaterowie tytułowego utworu co prawda mieszkają na słonecznej Florydzie, ale ich życie toczy się raczej monotonnie i niewiele w nim jaśniejszych chwil, a akcja „Kamiennego pola” toczy się co prawda w wakacje, ale nad szarym Bałtykiem. Raj dla emerytów Saint Petersburg na Florydzie to miasto wyspecjalizowane: zapewnia ciepły klimat i opiekę starszym ludziom zjeżdżającym tu z całego kraju. Również pensjonat Butlar Arms zamieszkują emeryci, gromadka kobiet i jedyny mężczyzna, pan Thompson, złośliwiec, który doprowadza do szału i łez zarządzającą tym miejscem pannę Frey i drażni konserwatora, Johansona. Pomijając wybryki Thompsona, lokatorki pensjonatu mają spokój, prowadzą ustalony tryb życia, a najdrobniejsza zmiana wprowadza niepokój. Spacery, czytanie, robótki ręczne, wysiadywanie na werandzie, opowieści i ploteczki to treść ich życia. Mieszkają obok siebie, ale niewiele o sobie wiedzą. Każdy tu coś ukrywa, każdy po trosze pozuje. Z niecierpliwością wyglądają jedynie wiosennego balu, to najbardziej ekscytujące wydarzenie w mieście, okazja do odejścia od nijakiej codzienności, przydania jej odrobiny blasku, choć w gruncie rzeczy i ten bal jest równie smutny jak reszta życia pensjonariuszy. Klasyczny Piżmowiec W „Kamiennym polu” Jansson wraca w scenerię lepiej sobie (i swoim czytelnikom) znaną: nad chłodny Bałtyk, gdzie lato jest krótkie i niezbyt upalne. Bohater opowiadania to typ wielokrotnie opisywany przez Jansson – klasyczny Piżmowiec, stary człowiek, wiecznie niezadowolony, wiecznie naburmuszony i tak skupiony na sobie, że uczucia i potrzeby innych niewiele go obchodzą. Jonasz, dziennikarz, idzie na emeryturę, żeby pisać biografię pewnej postaci historycznej, Ygreka. W wakacje wyjeżdża z córkami do domku nad morzem, by pracować, nie może się jednak skupić na pracy. Nie udaje mu się uchwycić swego bohatera, nie potrafi znaleźć do niego klucza. Im dłużej analizuje tę historyczną postać, tym mniej ma przekonania do swojego zadania: „Muszę wkopać się w to jego kamienne pole, wygrzebywać z niego, szukać dalej, pisać dalej – ale tam pewnie jest pusto aż do dna, aż do pierwotnej skały”. Tymczasem obcowanie z Ygrekiem zmusza Jonasza do wkopywania się we własne „kamienne pole”, a to, co odkrywa nie napawa go dumą. Dziennikarz, jak się okazuje, całe życie pił, a jego stosunki rodzinne nie należały do najlepszych. Zwraca uwagę obojętność, niekiedy nawet pogarda, jaką Jonasz żywi do córek. One też traktują go z dystansem, pomne doświadczeń z przeszłości. Jedna z nich mówi ojcu: „Wiesz co, jesteś właściwie dość przerażający. Nie ma cię. W jakimś sensie nigdy cię nie było”, wypomina mu uciekanie z domu w pracę, brak zainteresowania, bliskości. Wspólny pobyt nad morzem staje się okazją do rozliczenia z przeszłością, ale czy stanie się również szansą na pogodzenie się z najbliższymi? Szwedzki okładki znakomicie oddają klimat obu powieści. „A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak…” „Słoneczne miasto” to chyba próba pójścia przez Tove Jansson w nowym kierunku. Nie chodzi tu tylko o florydzką scenerię, która tak ostro kontrastuje z tym, do czego u tej autorki przywykliśmy. Sama opowieść też ma być bardziej rozbudowana, wielowątkowa, czemu służy częsta zmiana perspektywy: poznajemy kolejnych bohaterów, towarzyszymy im przez jakiś czas, by później przenieść uwagę na kogoś innego. Oglądamy ich oczami innych i ich własnymi, konfrontując to, co myślą o nich współlokatorzy, z własnymi przemyśleniami postaci. Siłą rzeczy tempo jest równie powolne jak emeryckie życie, drobiazgi urastają do rangi poważnych problemów, wszystko grzęźnie w epizodach zapewne w danej chwili ważnych dla postaci, ale mało zajmujących dla czytelnika. Ta krótka powieść w swojej niespieszności jest wręcz męcząca, choć przecież porusza ważne kwestie zmiany pokoleń, samotności, starości, odchodzenia. Trochę przypomina te stare filmy, w których bohaterowie prowadzą rozmowy bez początku i końca, rzucają aluzje i patrzą na siebie znacząco (aż się samo nasuwa: „A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak: nuda… Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic”). To zupełnie nie mój klimat. „Normalnie… Patrzę, patrzę na to… No i aż mi się chce wyjść z… kina, proszę pana… I wychodzę…”. Nie wyszedłem przez końcem jedynie z recenzenckiego obowiązku. „Kamienne pole” natomiast pasuje do opowiadań z „Podróży z małym bagażem”, jest podobnie ascetyczne i chłodne (choć dużo dłuższe), z głównym bohaterem, którego trudno polubić. Stopniowe pogłębianie postaci Jonasza sprawia, że z wolna zaczynamy nie tyle czuć do niego sympatię, ile raczej trochę lepiej go rozumieć. Ten tekst nie zaskakuje i gdyby ktoś chciał przeczytać tylko jeden utwór Tove Jansson dla dorosłych, byłby w sam raz. Mężczyzna przenoszony przez wiatr (Pyun Hye-young, „Popiół i czerwień”) Popiół i czerwień Na bohatera „Popiołu i czerwieni”, w przeciwieństwie do Józefa K., nikt nie zrobił doniesienia, ale i tak pewnego dnia, zaraz po wylądowaniu w kraju bez nazwy, został zatrzymany jako podejrzany o przenoszenie wirusa, który wywołał epidemię w owym państwie. Nieporozumienie szybko się wyjaśniło i mężczyzna mógł udać się do mieszkania, które wynajęła dla niego macierzysta firma: został bowiem oddelegowany do centrali na praktykę, mimo iż w swoim lokalnym oddziale nie wyróżniał się niczym szczególnym. Miasto w oparach pestycydu Miasto, do którego trafił, wygląda dość przerażająco. Wszędzie leżą worki ze śmieciami, których nie ma kto uprzątać, bo trwa strajk, po ulicach krążą pojazdy opryskujące wszystko środkiem dezynfekującym, a nieliczni przechodnie przemykają pod ścianami. Na mężczyznę nikt nie czeka, dostaje jedynie przez telefon zdawkową informację, że nie może na razie podjąć pracy, a na dodatek traci walizkę ze wszystkimi rzeczami. Gdy dodzwania się do znajomego w kraju, słyszy szokującą informację, a na domiar złego blok, w którym mieszka, zostaje objęty kwarantanną. Strach i nieznośne napięcie podpowiadają mu rozpaczliwą decyzję. Wspólczesny Józef K.? Zbyt dawno temu czytałem powieści Kafki, żeby wdawać się w analogie wykraczające poza widoczne na pierwszy rzut oka podobieństwa (może zresztą nie trzeba się ich dopatrywać?): anonimowy bohater, o którym niewiele wiemy, rzucony w świat, którego nie rozumie z powodu nieznajomości języka i (chyba) różnic kulturowych, izolacja, niewiadoma przyszłość, narastający lęk i stres, błądzenie w miejskim labiryncie… I tak jak Józef K. bohater nie ma pojęcia, co zadecydowało o tym, że znalazł się w tej sytuacji: wola wszechmocnej centrali firmy czy intrygi na szczeblu lokalnym? Duszna atmosfera, w której żyje, udziela się czytelnikowi. Pierwsza część „Popiołu i czerwieni” naprawdę robi wrażenie. Korposzczur – szczurołap? Widzimy, jak mężczyzna prowadzi życie bezdomnego w parku: nawet tam musi brać udział w ostrej rywalizacji, by przeżyć, by zdobyć coś do jedzenia, nie stracić miejsca na ławce. Egzystuje, ale gnębi go odcięcie od wszystkiego, do czego przywykł: „Jego poczucie nieszczęścia wynikało z założenia, że już nigdy może nie zanurzyć się w zwykłą codzienność. Jego rozpacz, że nigdy nie wróci na swoją drogę, ciążyła mu niesłychanie”. A o powrocie na utartą drogę nie ma mowy, mimo usilnych starań bohater nie może nawiązać kontaktu ze swoją przeszłością i musi kształtować życie na nowo. Typowy korposzczur zmienia się w szczurołapa, bo ma wrodzony talent do łapania tych gryzoni. Ta umiejętność mogła zadecydować o wyrzuceniu go na margines społeczeństwa, być może ona pozwoli mu wrócić. Mężczyzna przenoszony przez wiatr „Popiół i czerwień” to powieść intrygująca, choć trochę nierówna. Każda z trzech części książki to obraz kolejnego etapu życia bohatera: pierwsza pokazuje korposzczura rzuconego do ogarniętego epidemią miasta, jest niepokojąca i klaustrofobiczna; druga to obraz rozbitka grzebiącego w śmietnikach i kanałach, ogarniętego poczuciem straty; wreszcie mamy obraz człowieka, który próbuje się pozbierać, wykonując pracę pariasa i próbującego powiązać nici łączące go z przeszłością. Historia, która zapowiada się na thriller, okazuje się opowieścią o tym, jak kruche są podstawy naszego codziennego życia: czynniki, na które nie mamy żadnego wpływu, mogą w jednej chwili je zniszczyć, rzucić nas w obce miejsce, uczynić nikim, ludźmi, których nie rozpoznaje żaden system, do których nikt się nie przyznaje. Bohater „przybył do tego miejsca, gotowy na nowy początek, pewny, że wszystko pójdzie we właściwym kierunku – jak ktoś, kto otrzymał dar nowego życia”, a stał się „człowiekiem unoszącym się w powietrzu, mężczyzną przenoszonym przez wiatr”, wyrzutkiem, domniemanym kryminalistą odciętym od przeszłości. Pyun Hye-young w niedługiej powieści zawarła spory ładunek emocjonalny i pokazała mechanizm rozpadu unormowanej egzystencji. To skondensowanie objętości i emocji jest cechą wspólną koreańskich powieści, które dotąd przeczytałem. W porównaniu z coraz bardziej rozdętymi dziełami z Zachodu robią bardzo korzystne wrażenie i na pewno warto je poznać. „Popiół i czerwień” będzie w sam raz na początek. Patchwork niedbale zszyty (Anna Mieszkowska, „Mistrzowie kabaretu”) Mistrzowie kabaretu Przedwojenne kabarety obrosły legendą: wielkie gwiazdy, wielkie szlagiery, cekiny, pióra i oczywiście „schody jak w Casino de Paris”. Pewnie wszyscy potrafimy zanucić „Miłość ci wszystko wybaczy”, a nazwa „Qui pro quo” brzmi znajomo, ale czy nasza wiedza sięga głębiej niż barwne obrazki z kilku filmów w stylu „Halo Szpicbródka”? Autor i konferansjer Książka Anny Mieszkowskiej mogła być dobrą okazją do dokładniejszego zapoznania się z sylwetkami dwóch wybitnych twórców kabaretowych międzywojnia: autora piosenek Mariana Hemara oraz konferansjera Fryderyka Jarosy’ego, ukazanymi na tle historii ówczesnej rozrywki. Ich drogi zawodowe zbiegły się na początku lat dwudziestych, kiedy współpracowali w licznych, niekiedy mających krótki żywot teatrzykach; połączyła ich przyjaźń, a rozdzieliła wojna. Niestety „Mistrzowie kabaretu” pozostawiają potężny niedosyt, a przede wszystkim poczucie, że autorka nie potrafiła ogarnąć bogatych materiałów, które pieczołowicie zgromadziła przez lata. Szczęśliwe czasy Bardzo interesujący jest początek, z opisem pochodzenia i młodości obu bohaterów. Marian Hemar, urodził się we Lwowie w rodzinie żydowskiej i był bratem ciotecznym Stanisława Lema. Wcześnie połknął teatralnego bakcyla, zaczął pisać satyry i piosenki, aż w 1924 roku przeniósł się do Warszawy, gdzie wkrótce zasłynął jako twórca licznych szlagierów. Fryderyk Jarosy pochodził z Pragi, po wybuchu rewolucji uciekł z Rosji do Berlina, gdzie połączył go romans ze słynną aktorką Olgą Czechową. Nawiązał wtedy współpracę z kabaretem Niebieski Ptak i z nim przyjechał do Warszawy, gdzie zapuścił korzenie. Nauczył się polskiego i z charakterystycznym akcentem prowadził konferansjerkę kolejnych kabaretowych przedstawień. To jemu zawdzięczamy odkrycie i wylansowanie Hanki Ordonówny, dyrektorował też licznym teatrom. Opowieść o „złotym piętnastoleciu” polskiego kabaretu (1924–1939) powinna się więc aż skrzyć od błyskotliwych anegdot, historii romansów, opisów kolejnych premier. I właściwie wszystko to w niej jest, ale odnosiłem wrażenie, że tekst się nie klei, nie ma rytmu, nie wciąga. Okres ten opisany jest zresztą na zaledwie stu stronach, pozostaje więc wrażenie pewnej pobieżności. A co gorsza – obaj bohaterowie pokazywani są obok siebie: trudno zrozumieć, dlaczego autorka właśnie te dwie postacie postanowiła połączyć, bo jako żywo o łączących ich związkach dowiemy się bardzo niewiele. Jarosy i Hemar przed wojną. „W łodziach samotnych” To wrażenie odrębności pogłębia się dalej, przy opisie przejść wojennych i powojennych Hemara i Jarosy’ego. Hemar, jako autor piosenek wyszydzających Hitlera, wyjechał we wrześniu 1939 roku i przedostał się na Zachód, gdzie ostatecznie pracował dla polskiego wojska. Jarosy pozostał w kraju; aresztowany przez Niemców uciekł, później musiał się ukrywać, trafił do obozu, a po jego wyzwoleniu pozostał na Zachodzie. I znowu widać w tej części zachwianie proporcji: losy Hemara omówione są dość obszernie, Jarosy’ego zaś mocno pobieżnie i chaotycznie, do tego stopnia, że z trudem można je odtworzyć (gdybym nie znał „Urodził go Niebieski Ptak” Stefanii Grodzieńskiej, miałbym z tym spore problemy). Na pewno jednak jest lepiej niż w partiach wcześniejszych, pojawiają się emocje i wzruszenie, na przykład gdy czytamy, co Hemar napisał w 1943 roku: Jesteśmy rozbitkami świata, storpedowanego przez niemiecką agresję, hitlerowską zbrodnię. Opuściliśmy statek tonący i teraz w łodziach samotnych, w łodziach na wielkim morzu obłąkanych płyniemy ku nowym lądom. Z tego świata , któregośmy bronili, z dobytku, który tonie, musimy ocalić, wziąć z sobą na drogę i do lądów, do których zmierzamy – dowieźć to, co najważniejsze. Co było w tamtym świecie najlepsze, co będzie w każdym przyszłym najwięcej warte: honor człowieka. Wolność człowieka. Szacunek dla człowieka. „Lądy, do których zmierzamy” Nowym lądem, do którego zmierzali, okazała się Wielka Brytania, gdzie Hemar i Jarosy próbowali odbudować swoje życie – i powrócić do tego, co kochali i co umieli robić najlepiej: do teatru. Niestety zapotrzebowanie na polski teatr w Londynie okazało się znikome i wszystkie próby pracy w tym kierunku spełzły na niczym. U obu twórców narastało rozczarowanie nową sytuacją życiową. Jarosy popadł w biedę, chorował, wreszcie zmarł w 1960 roku. Hemar utrzymywał się z pisania m.in. dla Radia Wolna Europa; mnóstwo zresztą miejsca poświęca Mieszkowska jego negocjacjom z rozgłośnią w kwestii honorariów, każdy dolar, każdy funt miał znaczenie. Zmarł w 1972 roku. Fryderyk Jarosy po wojnie i początek jego listu do Hemara. Patchwork niedbale zszyty Napisałem na początku, że „Mistrzowie kabaretu” to mogła być dobra okazja do pogłębienia wiedzy o dwóch znakomitych twórcach. Niestety tak się nie stało. Książka, mając dwóch bohaterów, w zasadzie nie ma żadnego; trudno się na którymś skupić, skoro za chwilę autorka przeskakuje do drugiego, na dodatek zbyt słabo akcentując te momenty ich biografii, kiedy ze sobą współpracowali. Jarosy wypada bardzo blado, poza rozdziałem początkowym, Hemar potraktowany został łaskawiej; sporo dowiadujemy się na przykład o jego filozofii twórcy piosenek i stosunku do własnych utworów („Napisałem kilka tysięcy piosenek. O wiele za dużo. Jest wśród nich tylko kilka, o których czasem myślę, że chciałbym, aby mnie przeżyły”). Atrakcyjny materiał, zapewne w wielu miejscach podający pewne fakty i źródła po raz pierwszy, pełen interesujących, dobrze zakomponowanych ilustracji, smakowitych cytatów, nie składa się na równie atrakcyjną całość. Przypomina patchwork: z daleka barwny i pociągający, ale ogląd z bliska pokazuje, że jest pospiesznie sfastrygowany ze źle dopasowanych łatek; szwy się rozłażą, a tu i ówdzie wręcz zieje dziura. Powtarzanie pewnych informacji, a brak innych, nagłe przeskoki w opowiadaniu, przypisy umieszczone w niewłaściwych miejscach każą mi podejrzewać, że ta książka mogła powstawać w drodze kopiowania i sklejania fragmentów wcześniejszych publikacji Anny Mieszkowskiej – a ma ona na swoim koncie i biografię Hemara, i Jarosy’ego. Ponieważ nie znam tych książek, to jest to tylko hipoteza, ale bardzo prawdopodobna, moim zdaniem. Wielka to szkoda, że dysponująca tak wielką wiedzą autorka przedstawiła czytelnikom rzecz tak niedopracowaną. I Hemarowi, i Jarosy’emy należy się dużo lepsza wspólna biografia, ale musimy na nią poczekać. Pranie literackie, cz. 4: „Najlepiej suszyć bieliznę na świeżym powietrzu” Kiedy już umęczona kobieta wiejska przeliczyła kilogramy mydła na sztuki bielizny i objętość kotła, aby doprowadzić bieliznę i odzież do niepokalanej czystości, mogła przejść do czynności wykończeniowych. Chlorkowanie bielizny Umiejętne chlorkowanie bielizny wybiela pożółkłe i zapuszczone sztuki. Dobrze jest wychlorkować raz do roku całą bieliznę. Płótno nabiera przez to białości i wygląda jak nowe. Chlorek zagotowujemy w garnku i cedzimy przez szmatkę lub sito do balii z wodą, w której następnie zanurzamy bieliznę na parę godzin. Cedzenie chlorku jest konieczne, gdyż nie rozpuszczona grudka proszku może wypalić dziurę. Zawodowe praczki wypróbowują moc wody z chlorkiem w ten sposób, że odrobinę wody biorą na język i jeśli bardzo piecze, dodają jeszcze wody, gdyż roztwór jest za mocny i może spowodować zniszczenie bielizny. Chlorkuje się bieliznę już upraną — przed płukaniem i krochmaleniem. Po chlorku trzeba bieliznę płukać jeszcze staranniej, a jeszcze lepiej po wypłukaniu pozostawić w wodzie na kilka godzin. Krochmalenie i farbkowanie Krochmalenie bielizny nadaje jej odpowiednią sztywność i gładkość, przez co dłużej utrzymuje się w czystości. Farbkowanie bielizny, szczególnie starszej i nieco pożółkłej, przywraca biały kolor. Krochmal możemy sporządzić sami. Do gotującej się wody wlewamy rozrobioną dokładnie w zimnej wodzie białą mąkę pszenną albo kartoflaną. Uzyskaną w ten sposób przezroczystą, galaretowatą masę cedzimy przez sito i dodajemy do wody przy ostatnim płukaniu bielizny. Do przygotowania krochmalu na 100 sztuk bielizny używamy około pół kg mąki, którą rozgotowujemy w 8–10 litrach wody. Bieliznę farbkujemy równocześnie z krochmaleniem, zabarwiając wodę z krochmalem farbką zawiązaną w szmatce i sparzoną wrzątkiem. Farbki nie należy sypać wprost do wody, gdyż zbija się w grudki, które pozostawiają niebieskie plamy na bieliźnie. Ilość farbki zależna jest od upodobania gospodyni. Suszenie bielizny Najlepiej suszyć bieliznę na świeżym powietrzu. Białą bieliznę powinno się wieszać w słońcu, kolorową w cieniu. Podczas wiatru używamy specjalnych drewnianych spinaczy do przytrzymywania bielizny. Przed rozwieszeniem bielizny na strychu należy wytrzeć sznury szmatą. Bieliznę zdejmuje się, gdy jeszcze niezupełnie przeschła. Maglowanie Bieliznę pościelową, ręczniki i obrusy należy po wysuszeniu maglować. Ułatwia to prasowanie, a nawet może je zastąpić, gdy chodzi o prześcieradła, ręczniki, ścierki i poszewki. Na wsi niestety rzadko spotyka się większe magle, a ręczne maglowanie jest męczące. W spółdzielniach produkcyjnych, państwowych gospodarstwach rolnych lub przy gminnych spółdzielniach nie trudno wybudować duży magiel. Może go łatwo wykonać każdy wiejski stolarz. Najprostszy magiel można zrobić z gładkiego prostokątnego stołu i skrzyni tej samej wielkości (o wymiarach mniej więcej 1 na 2 m), wypełnionej kamieniami oraz dwóch wałków o długości odpowiadającej szerokości stołu. Bieliznę nawija się na wałki, które kładzie się na dwóch końcach stołu i przez przesuwanie na nich skrzyni magluje się. Skrzynia musi być przymocowana tak, aby przy przesuwaniu nie spadała. Aby posługiwać się wykonanym w ten sposób maglem, potrzeba zazwyczaj dwóch osób. W dużych maglach bieliznę na wałku owija się w płótno, tak zwany maglownik. Przy maglowaniu trzeba pamiętać o równym i ścisłym nawijaniu bielizny na wałek. Nie należy maglować bielizny z guzikami, które łatwo pękają. Prasowanie Prasujemy na stole lub na specjalnej desce okrytej kocem lub suknem; na koc kładziemy kawałek białego płótna. Na wysokim stołeczku lub stoliku należy przygotować podstawkę do odstawiania żelazka, miseczkę z wodą i czystą szmatkę do zwilżania materiału oraz rękawnik lub specjalną poduszeczkę, które ułatwiają dokładne wyprasowanie rękawów, ramion, karczków. Przed prasowaniem, zwłaszcza bielizny, powinno sią przygotować roztwór zimnej wody z boraksem (3 łyżeczki boraksu na jedną szklankę wody), którym zmywamy plamy w razie lekkiego przyżółcenia bielizny żelazkiem. Wysuszoną bieliznę trzeba zwilżyć i dokładnie zwiniętą odłożyć na pewien czas, aby zwilgotniała. Bieliznę zwilżoną trzeba jednak uprasować tego samego dnia, gdyż odłożona na kilka dni pokryje sią plamkami pleśni, a materiał zbutwieje. Wilgotnej i krochmalonej bielizny nie należy prasować zbyt gorącym żelazkiem, gdyż łatwo wtedy przypala się. Prasowanie bielizny pościelowej zaczynamy od koronek, zaszewek, falbanek i innych drobnych szczegółów. W koszulach męskich prasujemy najpierw rękawy, następnie tył, potem przód, a na końcu kołnierz. Kołnierzyki i mankiety koszul męskich należy prasować po lewej stronie, a po prawej tylko wygładzać. Załamania zwilżamy szmatką i odprasowujemy na nowo. Ciąg dalszy nastąpi… Czerwone i czarne (Guareschi, „Ciao, don Camillo”) Ciao, don Camillo Pięćset stron lektury zabawnej, dramatycznej, wzruszającej i inspirującej. O miłości i nienawiści, współpracy i rywalizacji, przyjaźni i wrogości, konfliktach i ich zażegnywaniu, wierze i jej braku, kompromisach, o szlachetnym poświęceniu i małodusznym egoizmie. Wszystko w scenerii Niziny Padańskiej, gdzie czarni i czerwoni walczą o wpływy, ale zawieszają animozje, gdy w grę wchodzi pomoc potrzebującym i działanie dla wspólnego dobra. Dwa żywioły Tamtejsze małe miasteczka są do siebie bliźniaczo podobne: Wbijasz nóżkę od cyrkla w samiutkim środku placu, zataczasz okrąg na siedemdziesiąt czy sto metrów i już wkoło masz wszystko: kościół, cmentarz, szkołę, spółdzielnię czerwonych, knajpę – która nazywa się jednak „delikatesy”, bo sprzedaje papierosy i artykuły spożywcze – dworzec autobusowy, piekarnię, młyn, wagę, „pomnik”, fryzjera, który być może jest również krawcem […], przychodnię z lekarzem rejonowym, mechanika z przyległym dystrybutorem benzyny, przedszkole, kowala, stolarza i słup linii elektrycznej ze swoją fantastyczną dwudziestopięciowatową żarówką, która stanowi oświetlenie miejskiego centrum. W takiej właśnie metropolii dwa żywioły – proboszcz Don Camillo i wójt Peppone – nieustająco ścierają się ze względów ideologicznych. Silni i zawzięci, ostro rywalizują zresztą w każdej dziedzinie. Wójt przewodzi bowiem lokalnym komunistom, pleban zaś stoi na czele opozycji. Przy każdym kontakcie aż iskrzy, a jednak miasteczko wciąż stoi, obaj rywale zaś wciąż żyją. Dla dobra wspólnego Bo bez względu na to, co wygadują publicznie i co wypisują w rozklejanych na murach odezwach, obaj są ludźmi wrażliwymi na krzywdę innych i przepojonymi poczuciem sprawiedliwości. Wielokrotnie zdarzało się im, że w tajemnicy przed wszystkimi wspomagali rozmaitych nieszczęśliwców, a nawet na własną rękę karali niegodziwych. Ci dwaj najbardziej zawzięci wrogowie są też najszczerszymi przyjaciółmi i nic tego nie zmieni, choćby codziennie brali się za łby – a zdarza im się to nader często i to w sensie zupełnie dosłownym. Każdy z nich musi trzymać fason przed swoimi, ale kiedy już się wykrzyczą, idą po rozum do głowy, przypominają sobie wspólne przejścia i dochodzą do kompromisu. Dobro najsłabszych, dobro całej społeczności – to się liczy dla nich obu. „Mały światek” Dwie tak barwne i dynamiczne postacie przykuwają uwagę czytelnika, ale nie znaczy to, że monopolizują opowiadania Guareschiego. Ponieważ poza wójtem i proboszczem jest jeszcze cały „mały światek” Niziny: ideowi komuniści, skłonni do bitki i siłowych rozwiązań, wykpiwający wiarę i stare zwyczaje, bogaci właściciele ziemscy i biedni dzierżawcy, znużeni komiwojażerowie, starzy tyrani terroryzujący swe rodziny, skąpcy i młodzi, którzy chcą zmieniać świat i którzy stawiają się rodzicom. Jest też mnóstwo postaci kobiecych: fanatycznych komunistek, zmizerowanych wdów i wyrobnic, ale również twardych żon i matek, gotowych na wszystko dla swych dzieci. Ileż razy energiczny i nieustępliwy Peppone musiał kapitulować przed swoją małżonką? Ileż razy przekonania polityczne i męskie zacietrzewienie okazywały się słabsze od tradycji, której strażniczkami były kobiety? Nader często. Nad tym wszystkim zaś czuwa dobrotliwy Chrystus, który skłonny jest wiele wybaczyć słabym i grzesznym, ale który równocześnie żąda, by w imię dobra nie dopuszczano się niegodziwości. Nie ma nudy „Ciao, don Camillo”, ostatni tom humoresek Guareschiego, jest smakowicie obszerny: można się delektować pojedynczymi tekstami, można go czytać jednym ciągiem, bo różnorodność tematów, postaci, nastrojów daje gwarancję, że nie będziemy się nudzić. Zresztą cały cykl o „małym światku don Camilla” zapewnia mnóstwo dobrej zabawy, ale i okazji do refleksji nad ludzką naturą. U Guareschiego dobro zawsze zwycięża nad złem i ideologicznym fanatyzmem, a w imię dobra nawet przeciwnicy łączą swe siły. Za wyrządzone krzywdy trzeba zapłacić, a honor i pomyślność lokalnej społeczności ważniejsze są niż polityczne wskazówki z partyjnej centrali (a niekiedy też z biskupiej kurii). Czasem osiągnięcie szlachetnego celu wymaga mnóstwa wysiłku albo sięgnięcia po ukryty karabin maszynowy, ale ostatecznie ład zostaje przywrócony. Historie o don Camillu i Peppone są krzepiące i pełne ciepła. Autor wyraźnie pokazuje, po której ze stron się opowiada, ale nie szydzi z ludzkich przywar, on pochyla się nad nimi z wyrozumiałością. Człowiek jest tylko człowiekiem, ze wszystkimi swoimi słabościami, a póki tli się w nim iskra dobra, jest dla niego szansa. Nawet jeśli nosi na sercu czerwoną legitymację partyjną.