Złodziejka Książek http://zlodziejkaksiazek.blogspot.com Ona to wie, Lorena Franco Karolina Suder kwietnia 07, 2018 Elżbieta Sosnowska, literatura hiszpańska, Lorena Franco, thriller, wydawnictwo Albatros Thriller jest jednym z gatunków, po który sięgam zdecydowanie najczęściej. Czerpię niesamowicie dużo przyjemności z lektur o atmosferze gęstej od tajemnic i niedopowiedzeń; albo zaskakującymi fabularnymi twistami. A wydawnictwo Albatros już nie raz i nie dwa przedstawiło mi niesamowicie intrygujących przedstawicieli tego gatunku - Harlan Coben, B. A. Paris czy Alex Marwood. Ostatnio jednak coraz trudniej znaleźć mi pozycje w tym gatunku, która w pełni by mnie satysfakcjonowała. A lektura hiszpańskiego thrillera „Ona to wie" stanowi dla mnie niestety spore rozczarowanie. Andrea mieszka na niewielkim osiedlu, w pobliżu Barcelony, razem ze swoim mężem. Po tragicznych wydarzeniach jakie miały miejsce na krótko przed przeprowadzką, kobieta poddała się nałogowi. Zamroczona alkoholem i tabletkami spędza większość dnia obserwując przez okno swoich sąsiadów - zwłaszcza małżeństwo z naprzeciwka. Odwiedziny szwagra - Victora stają się początkiem dla dziwnych, niepokojących wydarzeń. Kobieta z sąsiedztwa znika i wszystko wskazuje na to, że to właśnie Andrea jest ostatnią osobą, która ją widziała. Ale chociaż ma ona swoje podejrzenia co do sprawcy, nie może w pełni ufać osądem swojego zamroczonego umysłu. Po sukcesie debiutu Pauli Hawkins, większość thrillerów porównywano właśnie do „Dziewczyny z pociągu" lub „Zaginionej dziewczyny". W przypadku „Ona to wie" ma to jednak widoczne uzasadnienie. Koncepty fabularne Franco i Hawkins są do siebie bardzo zbliżone - podglądanie przez okno małżeństwa, zaginięcie żony, uzależnienie bohaterki, ale też jej zaniedbanie i konflikt z mężem (czy też eksmężem). A i to nie są jedyne podobieństwa pomiędzy oboma tytułami. Słowo plagiat jest zdecydowanie za mocne, ale wydaje mi się, że jeśli czytaliście „Dziewczynę z pociągu" istnieje niewielka szansa, że poczujecie się zaskoczeni lekturą. Lorena Franco wykazuje okropną tendencję do tego by przekonać nas, że nie możemy ufać Andrei jako narratorce - wielokrotnie przewija się sparafrazowana fraza „a może tylko to sobie wymyśliłam". Zresztą, czytanie z perspektywy Andrei jest doświadczeniem wyjątkowo niekomfortowym. Bohaterka ma tendencje do tego by popadać w przesadę i wszędzie doszukiwać się teorii spiskowych. A sugestie, że każdy z bohaterów skrywa jakiś brudny sekret nie wypadają zbyt subtelnie. Po powolnym, bogatym w opisy początku, akcja rzeczywiście rusza nieco do przodu - mamy do czynienia z mnóstwem niejasności i pojawia się całkiem fajny klimat. Niestety, większość z wątków łatwo przewidzieć, bo przypominają motywy z innych powieści (nie tylko Hawkins). Nie jest do końca tak, że wszystko co przeczytałam w „Ona to wie" mnie rozczarowało. Żeby oddać autorce sprawiedliwość, Lorena Franco umiejętnie i bardzo stopniowo ujawnia pewne informacje a tym samym cały czas buduje napięcie. Miłą odmianę stanowi także sama sceneria, czyli Barcelona. Zwłaszcza, ze Lorena Franco kilkakrotnie nawiązuje do bestselerowego cyklu Carlosa Ruiza Zafona, w szczególności do „Cienia wiatru". Dla mnie był to przyjemny dodatek, choć nie zrekompensował mankamentów historii. Jeśli chodzi o thrillery, zawsze mam pewne wątpliwości co Wam polecać. Istnieje duża szansa, że jeżeli nie jesteście bardzo zaznajomieni z gatunkiem, „Ona to wie" okaże się dla Was lekturą znacznie ciekawszą niż to miało miejsce w moim przypadku.równocześnie jednak powieść Loreny franco była dla mnie rozczarowaniem i wydaje mi się, że na rynku wydawniczym możecie znaleźć Wyspa, Sigrí?ur Hagalín Björnsdóttir Karolina Suder kwietnia 04, 2018 Jacek Godek, literatura islandzka, powieść postapokaliptyczna, Sigrí?ur Hagalín Björnsdóttir, wydawnictwo Literackie Chociaż od pewnego czasu nie publikuję już na blogu zestawienia z najciekawszymi premierami miesiąca, nie wyzbyłam się nawyku przeszukiwania portali książkowych czy też księgarń internetowych pod kątem intrygujących tytułów, z którymi chciałabym się zapoznać. A „Wyspa” autorstwa Sigrí?ur Hagalín Björnsdóttir od razu zwróciła moją uwagę. I nie zniechęciły mnie nawet ostrożne jeśli chodzi o optymizm opinie pierwszych recenzentów. Teraz, już po skończonej lekturze, muszę przyznać, że rozumiem mieszane uczucia względem debiutu islandzkiej autorki, co zmienia jednak tego, że jest to tytuł, którym warto się zainteresować. Początek katastrofy jest niepozorny - Islandia traci kontakt z resztą świata. Nie działa internet ani połączenia komórkowe z zagranicznymi numerami; samoloty nie lądują, a statki nie wracają do portów. Coś co traktowane jest jako chwilowa awaria lub atak hakerów, staje się stanem permanentnym - nową rzeczywistością dla osób przebywających na wyspie. Hjalti, dojrzały dziennikarz, przez wzgląd na swoje znajomości, trafia w samo centrum rządowych działań. Maria, rdzenna Hiszpanka i była partnerka Hjaltiego, znajduje się w dużo trudniejszej sytuacji. Oboje zostają zmuszeni do podejmowania niemożliwych decyzji i zupełnego przewartościowania dotychczasowego życia. Za sukcesem „Wyspy” stoi przede wszystkim niesamowity koncept. Odseparowanie Islandii od reszty świata jest nie tylko doskonałym pretekstem do podjęcia wielu istotnych i aktualnych tematów o naturze społeczno-politycznym, ale też przerażająco prawdopodobną wizją, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę tempo akcji. Sigrí?ur Hagalín Björnsdóttir nie przedstawia na siłę szybkich i drastycznych zmian wizji rzeczywistości; a z drugiej strony różnica pomiędzy obrazem świata na początku i końcu książki jest na tyle znacząca by nie pozostać niezauważoną i by w pewnym sensie wzmocnić emocje czytelnika. Autorka skupia się przede wszystkim na przedstawieniu sytuacji z dwóch perspektyw - Hjaltiego i Marii, co jest o tyle słusznym wyborem, że odmienność statusu bohaterów pozwala Sigrí?ur Hagalín Björnsdóttir na szerokie spektrum poruszanej problematyki. Czytamy o roli mediów, działaniach rzątu, buntach społeczeństwa, rosnącej agresji i sytuacji turystów i imigrantów, którzy pod pewnymi względami stają się metaforą dla tematu uchodźców. Przewijają się sceny drastyczne, brutalne, a momemntami niesmaczne i zdecydowanie nie jest to lektura, którą nazwałabym przyjemną. Zwłaszcza, że islandzka autorka stara się bardzo uwiarygodnić swoją opowieść m.in. zamieszczając fragmenty stylizowane na gazetę. Jest jednak pewna sztuczność w stylu autorki; coś co sprawiło, że jako czytelnik czułam się emocjonalnie odseparowana od opowiadanej historii. Zresztą, pewna fragmentaryczność scen z życia bohaterów również nie ułatwia uczuciowego zaangażowania w lekturę. A chociaż wiem, że nie jest to coś co przeszkadza każdemu czytelnikowi, dla mnie stanowi spory mankament. Nie do końca podoba mi się też finał „Wyspy". Rozumiem zamysł autorki - to że nie zawsze możliwe jest uzyskanie odpowiedzi na nurtujące nas pytania - ale pozostawienie tylu otwartych kwestii, zwłaszcza to co stało się z resztą świata, było dla mnie rozczarowujące. Powieść islandzkiej autorki zdecydowanie ma swoje mocne punkty, zwłaszcza jeśli chodzi o aktualność poruszanych tematów, ale nie jest to historia wolna od wad. Nieco żałuję niewykorzystanego w pełni potencjału. Mimo to jestem ciekawa czym jeszcze zaskoczy nas Sigrí?ur Hagalín Björnsdóttir, a Was zachęcam zarówno do lektury „Wyspy”, jak i chwili refleksji nad zagadnieniami, o których pisze autorka. Co się działo w marcu?: podsumowanie miesiąca Karolina Suder marca 31, 2018 podsumowanie, podsumowanie miesiąca Czekałam na tą wiosnę z utęsknieniem. I nie chodzi już nawet o to, że z natury jestem człowiekiem ciepłolubnym i nie mogłam się doczekać wyższych temperatur. Wiosna obdarowuje mnie zawsze nową perspektywą - nawet jeśli nie otrzymuję dodatkowej godziny w prezencie, mój dzień naprawdę wydaje się dłuższy. Zresztą, już teraz możecie dostrzec tego efekty przyglądając się moim czytelniczym statystykom. Marzec był dla mnie stosunkowo zapracowanym miesiącem i zdarzały się dni, w które spędzałam w domu dosłownie kilka godzin - nieustannie kursowałam pomiędzy domem, uczelnią, a innymi obowiązkami. Wyjątkowo sporo czasu spędziłam na podziwianiu muzealnych eksponatów, powoli zaczęłam działać w wolontariacie. A mimo to jak do tej pory jest to dla mnie najlepszy miesiąc pod względem czytelniczym w tym roku. Przeczytałam aż dwanaście nowych tytułów, większość spod pióra kobiet i zbiorów mojej lokalnej biblioteki. A warto podkreślić, że spora ich część nie należała do najkrótszych pozycji. PRZECZYTANE: Raczej szczęśliwy niż nie, Adam Silvera ???1? Powieść Adama Silvery zdecydowanie jest historią, której warto poświęcić chwilę uwagi i w tej kwestii w zupełności zgadzam się z ogromem innych czytelników. Już sam temat jaki autor porusza w tej konkretnej opowieści - akceptacja tego kim się jest i danie samemu sobie pozwolenia na bycie szczęśliwym - jest niesamowicie istotny, ale to nie jedyne atuty przemawiające za Raczej szczęśliwy niż nie. Podoba mi się realizm opowiadanej przez Adama Silverę historii i jedynie drobny element realizmu magicznego w postaci Instytutu Lateo. W tym konkretnym przypadku fala pozytywnych opinii wpłynęła jednak w pewnym sensie na moją własną ocenę. Nie mogę powiedzieć, żeby historia Aarona nie była wzruszająca i emocjonalna, ale nie uderzyła we mnie jakoś personalnie, a niektóre fragmenty uderzały mnie pewną sztucznością i infantylnością. Chciałabym Wam jednak opowiedzieć o tym tytule więcej. Alienista, Caleb Carr ????? Powieść Caleba Carra to taki tytuł, o którym być może zrobi się nieco głośniej w nadchodzących dniach z racji na premierę serialu na jej podstawie, który w kwietniu zagości na polskim Netflixie. I skrycie na to liczę, bo Alienista to naprawdę unikalna historia, z którą warto się zapoznać. Tym co wyróżnia powieść Caleba Carra są przede wszystkim realia w jakich została osadzona - klimat przełomu XIX i XX wieku Nowego Jorku (a już zwłaszcza jego półświatka). Spora część fabuły skupia się na szczegółowym, a dla niektórych być może wręcz nużącym, przedstawieniu śledztwa - mówi się tu o początkach nauk związanych z kryminalistką takich jak choćby daktyloskopia i sposobie w jaki postrzegani byli wówczas alieniści - ale gdzieś w tle przewija się też codzienne życie nowojorczyków. Nie brak graficznych i być może nieco brutalnych opisów, ale ta atmosfera zostaje przełamana odrobiną humoru. I po raz pierwszy od dawna mogę powiedzieć, że jest to coś, czego jeszcze nie czytałam - a to bardzo dużo znaczy. Mimo moich win, Tarryn Fisher ????? Nie mogę niestety powiedzieć, żeby moje pierwsze zetknięcie z twórczością Tarryn Fisher należało do szczególnie udanych. Mimo moich win przeczytałam bardzo szybko, ale trudno pozbyć mi się w tym przypadku pewnego poczucia rozczarowania. I nie chodzi wcale o to, że wszyscy bohaterowie tej powieści zaliczają się do grona postaci, z którymi nie da się sympatyzować. Przeszkadzał mi już sam język jakim opowiedziana została ta historia - bardzo prosty, często powielający te same zwroty i skupiający się głównie na dialogach. Poza tym fabuła całej historii obraca się niemal wyłącznie wokół relacji Olivii i Caleba - do tego stopnia, że obserwujemy praktycznie tylko sceny z udziałem tej dwójki - co jest tym trudniejsze do zaakceptowanie, że tempo ich "związku" jest bardzo nienaturalne. Na pewno zapoznam się jeszcze z jakąś powieścią Tarryn Fisher, bo podoba mi się pewna odwaga autorki jeśli chodzi o kreowanie postaci i dynamika fabuły, ale już z nieco mniej wygórowanymi oczekiwaniami. Hotel nad oceanem, Colleen Coble ??1?? To może być zaskoczeniem, ale do lektury Hotelu nad oceanem zachęcił mnie przede wszystkim opis fabuły. Przywodził mi myśl historie Nory Roberts, które kiedyś podkradałam mamutkowi i w których romans połączony jest z jakimś elementem suspensu, sensacji czy kryminału. Trochę ze wstydem przyznaję się, że bardzo wciągnęłam się w fabułę i byłam ciekawa czy moje przypuszczenia są słuszne. Dlaczego ze wstydem? Bo niemal od początku zdawałam sobie sprawę z tego, że obiektywnie nie jest to po prostu dobra historia - tempo fabuły przekracza pewne granice absurdu; relacje między bohaterami są sztuczne, a bohaterowie zachowują się nieadekwatnie do sytuacji. Nieco śmieszy mnie czyjeś porównanie Colleen Coble do Colleen Hoover i raczej nie zachęcam Was do lektury. Wyspa, Sigrí?ur Hagalín Björnsdóttir ???1? Wyspie z pewnością ukaże się jeszcze oddzielny post, ale już teraz chciałam Wam w skrócie zdradzić moje odczucia. Muszę przyznać, że niesamowicie podoba mi się już sam koncept fabularny Sigrí?ur Hagalín Björnsdóttir - odseparowanie Islandii od reszty świata i atmosfera niepewności i niepokoju jaką kreuje autora. Poza tym doceniam to, że autorka porusza różne aspekty zaistniałej sytuacji i nie stara się na siłę przyspieszyć tempa akcji - zmiany są powolne, a z drugiej strony wyraźnie dostrzegamy różnice pomiędzy wizją świata na początku i końcu książki. Ale nie wszystko ułożyło się zgodnie z moimi oczekiwaniami - trudno mi zignorować to, że przez większość fabuły losy bohaterów były mi niemal zupełnie obojętne, jakbym została emocjonalnie odseparowana od lektury; no i rozczarowujące okazały się dla mnie pewne otwarte kwestie fabularne. Tajemna historia, Donna Tartt ????? Bardzo trudno zebrać mi w słowach co tak bardzo ujęło mnie w prozie Donny Tartt. Najchętniej ograniczyłabym się po prostu do stwierdzenia, że musicie sami sięgnąć po ów lekturę. To nie jest opowieść o morderstwie, a przynajmniej nie w takim sensie w jakim książką o morderstwie jest kryminał. Nie mamy tutaj atmosfery tajemnicy - kto zginął? kto zabił? - ani pędzącej akcji. Ale dawno nie czytałam tak niesamowicie klimatycznej i dającej do myślenia prozy. Donna Tartt nie pozwala nam zapomnieć o zbliżającej się zbrodni; sprawia że zaczynamy czuć sympatię względem bohaterów, którzy są mordercami a przez to czujemy się niekomfortowo z samym sobą. A do tego posługuje się niesamowitym stylem pisania. Jeśli nie znacie Tajemnej historii, koniecznie powinniście to zmienić. Biały oleander, Janet Fitch ????? Zacznę od tego, że kilka lat temu widziałam ekranizację powieści Janet Fitch i znałam zawczasu pewne rozwiązania fabularne, ale nie wpłynęło to znacząco na moje wrażenia z lektury. Nie mogę powiedzieć żeby Biały oleander całkowicie mnie zachwycił - bardzo specyficzny, trochę poetycki styl, pełen metafor i porównań niejednokrotnie utrudniał mi lekturę, zwłaszcza wówczas, gdy dotyczył on partii dialogowych. Ale z drugiej strony nie mogę też nie docenić prozy Janet Fitch. Autorka przedstawia niezwykle oryginalny i skomplikowany portret relacji matka-córka, ale tym co ostatecznie ujęło mnie w lekturze jest kreacja samej Astrid - bohaterki, która rozpaczliwie poszukuje matczynej miłości, do tego stopnia, że poszukuje jej u innych kobiet. Proza Fitch ma ponad to pewien feministyczny wydźwięk i wpisuje się tym samym w aktualne trendy literackie - kładzie duży nacisk na różnice w sytuacji kobiet i mężczyzn we współczesnym świecie. Surogatka, Louise Jensen ????? Surogatka była jednym z tych thrillerów, o których w ostatnim czasie było bardzo głośno, zwłaszcza jeśli chodzi o blogosferę książkową i polski bookstagram. I muszę przyznać rację większości, że jest to pozycja, która trzyma wysoki poziom i przy której można naprawdę oderwać się na chwilę od rzeczywistości. Louise Jensen od samego początku kreuje atmosferę tajemnic i niepokoju; na dodatek od samego prologu rusza z akcją do przodu i nie pozostawia tym samym czytelnikowi miejsca na nudę. Trochę obawiałam się zakończenia, bo niektóre wątki wydawały mi się raczej przewidywalne, ale okazało się, że autorka finalnie podążyła innym tropem. Tak naprawdę jedynym co można zarzucić Surogatce jest zbyt łatwowierna główna bohaterka, ale niestety jest to mankament powielany we wszystkich dotychczas wydanych powieściach Louise Jensen. Asystentka magika, Ann Patchett ????? Pomimo bardzo skrajnych opinii, muszę przyznać, że lektura Asystentki magika okazała się dla mnie miłym zaskoczeniem i cieszy mnie perspektywa zapoznania się z inną powieścią Ann Patchett, którą posiadam już na swojej półce. To ten gatunek spokojnej, powolnej prozy, która nie posiada wyraźnie nakreślonego wątku przewodniego i można odnieść wrażenie, że urywa się w przypadkowym momencie. Równocześnie jednak Ann Patchett w niezwykle subtelny i delikatny sposób dotyka problematyki żałoby - zwłaszcza poszukiwania śladów ukochanej osoby w innych osobach czy nawet miejscach; czy kreuje niesamowitą relację na poziomie matka-dziecko. Rozumiem co może się czytelnikom Asystentki magika nie podobać, ale sama jestem zadowolona z lektury. Ona to wie, Lorena Franco ????? Dosłownie na dniach opowiem Wam więcej o lekturze hiszpańskiego thrillera, ale już teraz uprzedzam, że było to dla mnie raczej doświadczenie rozczarowujące. Skłamałabym twierdząc, że jest to powieść zupełnie pozbawiona wad - już samo osadzenie akcji w Hiszpanii i nawiązania do bestselerowej powieści Carlosa Ruiza Zafona stanowi pewną miłą odmianę. Ale dostrzegam zbyt duże podobieństwo pomiędzy powieścią Ona to wie a Dziewczyną z pociągu. Zarówno koncept, jak i niektóre z wykorzystanych przez autorkę rozwiązań fabularnych są wtórne. A czytanie z perspektywy głównej bohaterki jest po prostu niekomfortowe dla czytelnika. Zdecydowanie jest to tytuł, który można pominąć. Na plaży Cheil, Ian McEwan ????? Kolejna z niezwykle subtelnych i klimatycznych powieści, które miałam okazję czytać w tym miesiącu. Bardzo krótka, bo niespełna dwustustronnicowa, ale równocześnie bogata jeśli chodzi o treść. Na plaży Chesil skupia się wokół wydarzeń nocy poślubnej i dotyka tematu seksu, ale nie jest to historia epatująca erotyzmem. Ian McEwan kreuje niezwykle przekonujący i w pewnym sensie wzruszający portret młodzieńczego i nieco naiwnego uczucia; porusza problematykę aseksualności i podkreśla pewną pruderyjność jaka towarzyszyła latom 60. Wydaje mi się, ze warto poświęcić jej chwilę uwagi, zwłaszcza biorą pod uwagę fakt zbliżającej się ekranizacji. Onyks, Jennifer L. Armentrout ????? Podobnie jak w przypadku pierwszego tomu serii, w trakcie lektury Onyksu miałam świadomość tego, że nie jest to powieść obiektywnie dobra. Z drugiej jednak strony, jest w niej coś niesamowicie uzależniającego. Podoba mi się to, że bycie książkoholikiem i blogerką stanowi ważną część życia Katy i słowne przepychanki pomiędzy bohaterami. I wydaje mi się, że Onyks trzyma poziom Obsydianu. Z drobnym wyjątkiem, uważam, że Jennifer L. Armentrout zupełnie niepotrzebnie wplotła do fabuły motyw trójkąta miłosnego, zwłaszcza że "nowy chłopak" ewidentnie wykorzystywany był jako narzędzie do wzbudzenia zazdrości w Daemonie. No takich rzeczy się nie robi. NAPISANE: O tym, że B. A. Paris potrafi tworzyć wciągające thrillery, ale jednak preferuję jej poprzednie wcielenie, czyli opinia o Na skraju załamania. Nietypowa powieść obyczajowa z elementami thrillera, o skomplikowanych relacjach pomiędzy matką, synem i jego dziewczyną, czyli kilka słów o Tej dziewczynie O tym, że nie każda matka posiada instynkt macierzyński i nie wszyscy ludzie rodzą się z natury dobrzy, czyli o Musimy porozmawiać o Kevinie Kilka słów o tym czy trylogia o Forstcie potrzebowała kontynuacji, czyli o Deniwelacji I o tym, że w Polsce też piszemy dobre i wartościowe młodzieżówki, czyli o Fanfiku Fanfik, Natalia Osińska Karolina Suder marca 25, 2018 debiut, literatura polska, Natalia Osińska, powieść młodzieżowa, wydawnictwo Krytyki Politycznej Są takie powieści, o których bardzo dużo się słyszy, nie słysząc tak naprawdę nic konkretnego i mam wrażenie, że „Fanfik" był własnie jednym z takich przypadków. Prawdopodobnie dlatego pierwotnie wcale nie zamierzałam sięgać po tytuł Natalii Osińskiej. Zwłaszcza, że i tak rzadko zdarza mi się czytać jakiekolwiek współczesne polskie powieści młodzieżowe. Nie wiem kiedy dokładnie zmieniłam zdanie i czym było to spowodowane. Po prostu kiedy „Fanfik" po raz kolejny mignął mi na czyimś insta story, zarezerwowałam egzemplarz w bibliotece. Ale nie żałuję. Pomimo pewnych wad, rozumiem dlaczego „Fanfik" budzi tak ciepłe uczucia wśród czytelników. Tosia ma problemy z odnalezieniem się w szkolnej rzeczywistości. Chociaż nie brakuje jej znajomych, dziewczyna czuje, że nie wszystko w jej życiu znajduje się na odpowiednim miejscu. Tosia kocha musicale i tworzy własne opowiadania, ale jedyne co umożliwia jej w miarę normalne funkcjonowanie to tabletki. Tymczasem w szkole dziewczyny pojawia się ktoś nowy. Leon skrywa mnóstwo tajemnic co czyni go jeszcze bardziej atrakcyjnym w oczach rówieśników. Zamiast zdobywać miejsce wśród szkolnej elity, chłopak zbliża się właśnie do Tosi. Przypadkowa sytuacja i wsparcie Leona pozwalają Tosi w końcu zrozumieć prawdę na swój temat. Porównywanie debiutu literackiego Natalii Osińskiej do twórczości Małgorzaty Musierowicz czy Krystyny Siesickiej nie jest zbyt fortunnym zabiegiem i w moim odczuciu nie przynosi on młodej autorce wiele dobrego. Dawne powieści młodzieżowe, czy to „Jeżycjada" czy choćby „Jezioro Osobliwości", rządziły się swoimi prawami i „Fanfik" odbiega od nich charakterem. Co nie oznacza od razu, że jest to historia gorsza. A nawet, idąc o krok dalej, współczesnemu nastolatkowi historia autorstwa Natalii Osińskiej może się nawet wydać ciekawsza. „Fanfik" to powieść bardzo aktualna, wychodząca naprzeciw potrzebie dostrzegania różnorodności wśród naszego społeczeństwa, w tym LGBT, a przy tym po prostu mądra. Natalia Osinska dobrze radzi sobie z przedstawieniem życia współczesnych nastolatków - dostrzega ich codzienne problemy, małe i większe dramaty i ich nie bagatelizuje. Mówiąc o „Fanfiku" często podkreśla się wyczucie z jakim autorka porusza temat transseksualizmu, i trudno się z tym nie zgodzić, ale nie jest to jedyny wątek o jaki zahacza Natalia Osińska. To historia, z którą mogą się identyfikować nie tylko osoby LGBT; bo każdy nastolatek w pewnym momencie życia czuł się zagubiony i osamotniony i nie potrafił znaleźć wspólnego języka z rodzicami a na dodatek powątpiewał w sens nauki. Natalia Osińska sporo zyskała w moich oczach - swoją empatią i zdolnościami literackimi, a przede wszystkim dostrzeżeniem jak ogromną rolę w życiu nastolatka odgrywają rodzice i że im też ciężko odnaleźć się w zaistniałej sytuacji. Ale ni jest to historia pozbawiona wad. Trudno było mi zrozumieć Tosię i polubić ją jako postać i to wcale nie dlatego, że czuła się bardziej Tośkiem, aniżeli Tosią. Po prostu dwudziestodwuletnia Karolina nie potrafiła zaakceptować egocentryzmu i jakiegoś zadufania szesnastolatki. A sposób w jaki traktowała swojego ojca po prostu mnie irytował. Muszę też zgodzić się z tym, że sposób w jaki autorka kreuje żeńskie postacie - obsadzając je w rolach typowych mean girls - pozostawia sporo do życia i wpływa niekorzystnie na odbiór lektury. Jestem raczej ostrożna jeśli mowa o przyklejaniu powieściom etykiety "must read", ale z lektury historii Natalii Osińskiej można wyciągnąć wiele pouczających lekcji w temacie tolerancji czy zrozumienia. I cieszy mnie, że tego typu pozycje powstają nie tylko za granicą, ale także spod pióra naszych rodzimych autorów. Jeśli rzuci Wam się kiedyś w oczy okładka i jeśli chcecie wyczulić na temat tolerancji jakiegoś nastolatka w swoim otoczeniu, albo siebie samych, zdecydowanie warto. Deniwelacja, Remigiusz Mróz Karolina Suder marca 20, 2018 Filia Mroczna Strona, Remigiusz Mróz, sensacja, thriller, wydawnictwo Filia Miałam pewne wątpliwości odnośnie tego czy w ogóle sięgać po „Deniwelację". Owszem, seria o komisarzu Forstcie jak do tej pory jest moim faworytem wśród powieści Remigiusza Mroza (i to pomimo nieco słabszego pierwszego tomu - „Ekspozycji"), ale jestem przeciwniczką przeciągania jakiejkolwiek historii - doświadczenie mówi, że zazwyczaj nie kończy się to dobrze*. Ale chociaż uważałam trylogię o Wiktorze za zamkniętą całość i tak górę wzięła ciekawość. Problem polega na tym, że nawet wówczas gdy skończyłam lekturę „Deniwelacji", wciąż nie byłam, i nie jestem, pewna co myślę na temat wydłużenia tego konkretnego cyklu. Zakopane po raz kolejny zostaje sparaliżowane perspektywą działalności mordercy. Spokój jaki ogarnął miasto po schwytaniu Bestii z Giewontu nie trwał długo. Wraz z odwilżą policja znajduje zwłoki pięciu kobiet. Problemy z odkryciem ich tożsamości znacznie utrudniają śledztwo. Jedyny trop prowadzi policję i prokuraturę prosto do Wiktora Forsta. Nikt jednak nie wie, gdzie przebywa były komisarz. Tymczasem Forst prowadzi prywatne śledztwo poza granicami kraju, w słonecznym Alicante. I jak zwykle wplątuje się w poważne kłopoty. „Trawers" stanowił zakończenie wątku Bestii z Giewontu i chociaż w trakcie lektury czwartego tomu bohaterowie wciąż mierzą się z konsekwencjami tamtej sprawy, a autor spoiluje kluczowe rozwiązanie fabularne pierwotnej trylogii, „Deniwelacja" przedstawia całkowicie nową intrygę kryminalną. Jak to zwykle w przypadku powieści Remigiusza Mroza bywa, akcja jest niesamowicie dynamiczna i zagmatwana. Przeskakujemy nie tylko pomiędzy dwoma głównymi wątkami - skupionymi wokół sprawy morderstwa i postaci Forsta - ale także przez granice kraju i muszę przyznać, że początkowo czułam się zdezorientowana tym w jaki sposób autor zamierza je ze sobą połączyć. Ale pod tym konkretnym względem zostałam pozytywnie zaskoczona. „Deniwelacja" niewątpliwie posiada klimat jaki towarzyszył poprzednim tomom serii. Remigiusz Mróz konsekwentnie stosuje charakterystyczne "wewnętrzne cliffhangery", tj. kończy każdy z rozdziałów w taki sposób, że ciężko odłożyć lekturę na bok. Ponad to sama fabuła i tempo akcji przywodzi na myśl scenariusz filmu sensacyjnego - zarówno jeśli chodzi o dynamikę, rozmach, jak i pewne przerysowanie. Bez zastanowienia mogłabym Wam powiedzieć, że bawiłam się dobrze w trakcie lektury, co jest tym prostsze, że po tylu tomach czuję ogrom sympatii względem bohaterów, zwłaszcza jeśli mowa o Osicy i pani prokurator. Co nie oznacza, że nie dostrzegam mankamentów „Deniwelacji". Pomijam kwestię oderwania fabuły od rzeczywistości i tego, że po raz -enty komisarz mocno obrywa po tyłku, bo byłam na to przygotowana zasiadając do lektury. Jestem natomiast rozczarowana zakończeniem. Doceniam fakt, że intryga kryminalna zostaje rozstrzygnięta w jednym tomie, pomimo że autor ewidentnie sugeruje, że nie jest to ostatnia powieść cyklu, natomiast jestem rozczarowana tym w jaki sposób zostaje zakończona. Remigiusz Mróz słynie ze swoich plot twistów, ale tym razem, unikając spoilerów, ciężko postrzegać rozwiązanie w takich kategoriach, gdyż w trakcie lektury zostały nam czytelnikom dostarczone mylne tropy. Finalny cliffhanger również stanowił dla mnie źródło rozczarowania, dlatego że ciężko pozbyć mi się wrażenia wtórności. Nie chcę zniechęcać Was do lektury „Deniwelacji", ani krytykować twórczości Remigiusza Mroza. Czwarty tom serii ma swoje atuty a jeśli znacie inne powieści autora, na kartach tej historii kryje się co najmniej jeden easter egg. W moim odczuciu zakończenie zakłóciło jednak pozytywny odbiór lektury. Czy sięgnę po kontynuację? Zdecydowanie, choćby i dla samych bohaterów. Ale czy napisanie kontynuacji rzeczywiście było potrzebne? Naprawdę nie wiem. *A żeby nie pozostawać gołosłowną, wystarcz przywołać przykład serii Kiery Cass czy Paulliny Simons Musimy porozmawiać o Kevinie, Lionel Shriver Karolina Suder marca 17, 2018 Krzysztof Uliszewski, Lionel Shriver, literatura amerykańska, powieść obyczajowa, women's prize for fiction, wydawnictwo Videograf II Chociaż to 2018 jest rokiem, w którym postanowiłam zapoznać się z jak największą liczbą powieści nominowanych do The Women's Prize for Fiction, już wcześniej zdarzało mi się spoglądać na ów listę, pod kątem poszukiwania nowych, ciekawych czytelniczych inspiracji. Takim sposobem sięgnęłam choćby po powieść „Achilles. W pułapce przeznaczenia" czy „Musimy porozmawiać o Kevinie" właśnie. Niewiele wiedziałam tak naprawdę o samej historii, ponad to, że przedstawia negatywny portret matki, ale już sama informacja o nominacji była dla mnie wystarczającą zachętą. Przyznaję jednak już na wstępie, że akurat „Musimy porozmawiać o Kevinie" było dla mnie pod pewnymi względami lekturą rozczarowującą. Eva Khatchadourian była kobietą sukcesu - właścicielką odnoszącej sukcesy firmy, która zajmuje się wydawaniem przewodników turystycznych; kimś kto dzięki pracy zwiedził już spory kawałek świata; i wreszcie szczęśliwie zakochaną żoną Franklina Plasketta. Obecnie Eva postrzegana jest jako matka TEGO chłopaka - odpowiedzialnego za masakrę w Gladstone. Po tragicznych wydarzeniach, kobieta stara się w jakiś sposób zrozumieć całą sytuację, a w tym celu pisze listy do swojego małżonka. „Musimy porozmawiać o Kevinie" jest powieścią epistolarną - historią w całości przedstawioną za pośrednictwem listów Evy do Franklina, w których bohaterka na zmianę relacjonuje wydarzenia po tamtym dniu, jak i opowieść o Kevinie od momentu jego narodzin. Już sama ta forma narzuca pewien chaos. Całą historię poznajemy bowiem achronologicznie i fragmentarycznie i musimy ją ułożyć samodzielnie w pewną całość. Nie powiedziałabym jednak, że jest to mankament opowieści - oddaje bowiem specyfikę tego w jaki sposób kieruje się ludzki umysł, z tym że może to nieco utrudnić zaangażowanie czytelnika w całą historię. Niewątpliwie powieść Lionel Shriver niesie z sobą pewne wartości. Autorka kreuje niezwykle wstrząsający i zaskakujący portret macierzyństwa - gdzie matka nie jest bezwarunkowo zakochana w swoim dziecku; i prowokuje czytelnika do wyciągnięcia bardzo niewygodnych wniosków - że być może nie każda kobieta została stworzona do roli matki i że czasami człowiek rodzi się już jako zła istota. Nie mogę powiedzieć, żebym bezwarunkowo zgadzała się we wszystkim z Lionel Shriver, ale bez wątpienia postawione przez nią pytania sprowokowały mnie do pewnej refleksji - nawet jeśli czułam się przez to niekomfortowo. Kiedy wspominał o tym, że „Musimy porozmawiać o Kevinie" było dla mnie pod pewnymi względami lekturą rozczarowującą, chodziły mi po głowie zupełnie inne aspekty. Sporo w tej historii nienaturalności - poczynając od sposobu wysławiania poszczególnych postaci (zbyt górnolotny i pretensjonalny), na zachowaniu adresata kończąc. Wydaje mi się, że w zamyśle autorki to Eva miała być postacią wzbudzającą negatywne emocje, ale to zaślepienie Franklina powodowało u mnie nieustanną irytację. Nie do końca rozumiem też dlaczego Lionel Shriver tak szybko wytrąciła sobie z rąk atut w postaci aury tajemniczości i zdradziła czego dopuścił się Kevin. Nie jest to jedyny zwrot fabularny, ale kolejny następuje tak późno, że część czytelników może zniechęcona odłożyć lekturę na bok. Dostrzegam walory powieści Lionel Shriver i nawet jestem w stanie zrozumieć nominacje i prestiżowe nagrody „Musimy porozmawiać o Kevinie". Ale źródło mojego rozczarowania tkwi w tym, ze mogło być jeszcze lepiej. Mimo wszystko polecam Wam zapoznać się z historią autorstwa Lionel Shriver. To tego rodzaju tytuł, który pozostawia po sobie jakiś trwalszy ślad w czytelniku. Ta dziewczyn, Michelle Frances Karolina Suder marca 07, 2018 literatura angielska, Michelle Frnces, Paweł Lipszyc, powieść obyczajowa, thriller, thriller psychologiczny, wydawnictwo Albatros Praktyka zgodnie z którą zasiada się do lektury thrillerów czy też kryminałów wiedząc jak najmniej na temat poruszanej problematyki i wykorzystanych motywów jest stosunkowo popularna wśród czytelników, zwłaszcza wielbicieli gatunków. Zapewnia się tym samym samemu sobie większe szanse na swego rodzaju element zaskoczenia w trakcie lektury. Ale choć sama zazwyczaj praktykuję tego rodzaju podejście, nauczona doświadczeniem, przynajmniej pobieżnie staram się przyjrzeć opiniom innych czytelników przed lekturą. A w przypadku „Tej dziewczyny" zdecydowanie korzystnie wpłynęło to na moje wrażenia, dlatego że miałam powieść, iż powieść Michelle Frances nie stanowi typowego przykładu thrillera. Laura to kobieta sukcesu, która pomimo dostatniego życia u boku zamożnego męża rozwija się na gruncie zawodowym jako producentka telewizyjna. Jej małżeństwo nie jest pozbawione pewnych skaz, ale bliski kontakt z synem wydaje się rekompensować jej wszelkie braki na polu osobistym. Kiedy Daniel spotyka Cherry Laura wydaje się cieszyć szczęściem jedynaka i perspektywą nowego członka rodziny. Do czasu. Kobieta obawia się, że dziewczyna jest bardziej zainteresowana perspektywą pieniędzy niż Danielem i że stara się w pewnym sensie odebrać Laurze jej syna. Tylko czy same przeczucia stanowią wytłumaczenie dla tego co zrobiła? Wspominając o tym, że „Ta dziewczyna" nie stanowi typowego przykładu thrillera psychologicznego miałam na myśli to, że przez znaczną część lektury nie mamy do czynienia z elementami, które w pewnym sensie tworzą ów gatunek - suspensem, tajemnicami, szybką akcją czy zwrotami fabularnymi. Powieść Michelle Frances w dużej mierze (ok. 3/4 całości) to historia obyczajowa skupiająca się wokół skomplikowanej relacji Laury - matki i Cherry - dziewczyny jej syna; i posiadająca pewną specyficzną atmosferę niepokoju, że "coś pójdzie nie tak". Nie przeszkadzało i to jednak tak jak można by się spodziewać, głównie dlatego że autorka ofiaruje sporo w zamian, a ja zostałam zawczasu "ostrzeżona" przez innych czytelników. Michelle Frances zdecydowanie dokonuje ciekawego wyboru jeśli chodzi o dwie główne bohaterki. Relacja pomiędzy matką chłopaka a jego nową dziewczyną stanowi obiecujący temat - pomimo tego że pomiędzy obiema kobietami stosunkowo szybko dochodzi do zatargów i można by kwestionować ich motywacje, już sam charakter ich powiązań czyni konflikt wiarygodnym. Michelle Frances przykłada dużą wagę do tego by przybliżyć nam dokładnie sylwetki Laury i Cherry (być może nawet kosztem innych bohaterów, zwłaszcza tych płci męskiej), ale przynosi to oczekiwane rezultaty - ich portrety i dynamika łączących je relacji stanowi najmocniejszy punkt powieści. Co jeszcze warto wiedzieć przed lekturą? Bohaterowie powieści Michelle Frances nie zaliczają się do grona postaci, do których łatwo zapałać sympatią. Status społeczny Laury i nastawienie do świata Cherry sprawiają, że raczej trudno było mi zidentyfikować z ich problemami. Prawdopodobnie jeśli nie lubicie czytać o antypatycznych bohaterach, może to być dla Was dodatkowa wada. Jeśli chodzi o końcowy fragment powieści - ten bardziej przypominający klimatem thriller, Michelle Frances poradziła z nim sobie całkiem dobrze. Owszem, nie jest to wątek zaskakujący i trzymający w napięciu, ale autorce udało się bardzo dobrze umotywować postępowanie wszystkich zainteresowanych i jednocześnie wykreować stosowną atmosferę. Hasła z blurba i gatunkowe określenie „Tej dziewczyny" jako thriller może być mylące dla czytelników i z tego względu nie zaskoczą mnie negatywne opinie na jej temat. Ale abstrahując od tego, powieść Michelle Frances to dobrze napisana historia, poruszająca znany, ale nie "spowszedniały" jeśli chodzi o literaturę popularną motyw relacji matki i syna i "tej trzeciej", która w pewnym sensie burzy stary porządek. Wiedząc o pewnych aspektach, jest to lektura warta Waszej uwagi. Za możliwość lektury dziękuję wydawnictwu Albatros Na skraju załamania, B. A. Paris Karolina Suder marca 03, 2018 B. A. Paris, literatura angielska, Maria Olejniczak-Skarsgard, thriller, wydawnictwo Albatros Debiutancka powieść B. A. Paris mocno podzieliła czytelników.Chociaż nie brak słów zachwytu i oznak uznania - w postaci choćby nominacji do prestiżowych plebiscytów - „Za zamkniętymi drzwiami" zebrało także sporo krytycznych opinii. Co, pomimo mojej prywatnej opinii, nieszczególnie mnie dziwi Nic więc dziwnego w tym, że premierze „Na skraju załamania", drugiej powieści angielskiej autorki, towarzyszy duży rozgłos. Sama byłam ogromnie ciekawa czy historia B. A. Paris wywrze na mnie podobne wrażenie co przy pierwszym spotkaniu. Ale chociaż nie mogę mówić w tym przypadku o rozczarowaniu, „Na skraju załamania" nie dorównało w moim odczuciu debiutowi autorki. Cass Anderson wracała tentego wieczora do domu ze spotkania ze znajomymi. Pomimo próśb męża, wybrała mniej uczęszczaną drogę na skróty i była to pierwsza decyzja, której pożałowała. Kolejną było to, że, obawiając się jakiegoś niesprecyzowanego zagrożenia, nie pomogła kobiecie, której samochód minęła na drodze. Następnego dnia na jaw wychodzi informacja, że nieznajoma kobieta nie żyje - prawdopodobnie została zamordowana. Cass nie może poradzić sobie z poczuciem winy. Co gorsza, nie są to jedyne problemy, którym musi stawić czoło - fakt, że coraz częściej ma kłopoty z przypomnieniem sobie pewnych informacji budzi w Cass obawę, że, podobnie jak jej matka, cierpi na demencję. A na dodatek kobieta zaczyna otrzymywać dziwne, anonimowe głuche telefony. „Na skraju załamania" pod pewnymi względami różni się od debiutanckiej powieści B. A. Paris i stanowi nieco bardziej klasyczny przykład thrillera. Podczas gdy w „Za zamkniętymi drzwiami" stosunkowo szybko odkryto wszelkie tajemnice, a siła historii spoczywała na specyficznej atmosferze i kreacji postaci, tym razem autorka stara się w jakiś sposób zaskoczyć swoich czytelników. Czy jej się to udaje? W moim odczuciu niekoniecznie. Jeżeli jesteście choćby w niewielkim zakresie zaznajomieni z gatunkiem i figurą niewiarygodnego narratora (ang. unreliable narrator) prawdopodobnie domyślicie się zarówno kto stoi za pewnymi wydarzeniami, jak i tego dlaczego dopuścił się takich czynów; zwłaszcza że liczba podejrzanych jest raczej stosunkowo krótka. Po intrygującym początku następuje znaczny spadek tempa akcji i niestety muszę przyznać, że pewien niewielki fragment „Na skraju załamania" był dla mnie nużący. Następujące po sobie wydarzenia - kolejne głuche telefony i przykłady na to, że Cass coraz częściej zapomina o tym co robi - stały się wtórne i brakowało mi czegoś co przełamałoby stagnację. To powiedziawszy, nie mogę stwierdzić, że nowa powieść autorki jest rozczarowująca i że nie warto w tym przypadku decydować się na lekturę. Dlatego że „Na skraju załamania" posiada pewne niezaprzeczalne zalety. I nie chodzi mi tylko o angażujący, niemal uzależniający styl B. A. Paris. Chociaż samo "wielkie ujawnienie prawdy" nie należy do szczególnie zachęcających, scena w której do niego dochodzi ma niesamowity klimat i świetną dynamikę. Doceniam też fakt, iż powyższe wydarzenie nie jest finałem powieści. B. A. Paris daje nam okazję ku temu by dowiedzieć się w jaki sposób dana osoba dopuściła się konkretnych zachowań - obserwować poczynania "czarnego charakteru" niejako zza kulis. Niezwykle przekonująco wypada też stadium szaleństwa Cass. Dzięki pierwszoosobowej narracji obserwujemy jak bohaterka coraz szybciej popada w pewien obłęd i zostaje niejako uwięziona we własnym umyśle. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że „Na skraju załamania" podzieli los debiutu B. A. Paris i wywoła raczej skrajne opinie czytelników. Zgadzam się z tym, że jest to niesamowicie angażująca lektura, którą pochłania się w zastraszającym tempie i dostrzegam co może się w niej podobać zwłaszcza osobom, które nie czytały jeszcze zbyt dużo thrillerów. W moim odczuciu B. A. Paris nieco lepiej radzi sobie z historiami, gdzie nacisk zostaje położony nie tyle na plot twistach, ile na atmosferze i bohaterach. Ale i tak nie żałuję lektury „Na skraju załamania". Co działo się w lutym?: podsumowanie lutego Karolina Suder lutego 28, 2018 podsumowanie, podsumowanie miesiąca Połowa jednego z najzimniejszych tygodni już prawie za nami co niesamowicie mnie cieszy, bo okazuje się, że przy temperaturze -15 stopni funkcjonuje dobrze jedynie wówczas, gdy nie muszę wychylać nosa (ani stopy, ani rąk, ani żadnej części ciała) zza czterech ścian. Moją aklimatyzację znacznie utrudnił fakt, że tydzień mrozów zbiegł się w czasie z pierwszym tygodniem nowego semestru i wciąż przyzwyczajam się, że tym razem muszę zawitać na kampusie aż pięć razy w tygodni i to dwukrotnie o godzinie ósmej rano (co wiąże się z pobudką ok. godz. 5:30). Dosyć już jednak o tym co zaprząta mój umysł i pora się skupić na tym co ciekawsze, czyli czytelniczym podsumowaniu lutego. Jeśli mam być szczera oczekiwałam znacznie lepszego wyniku. Nie dlatego że ten który osiągnęłam jest zły, po prostu przy dwóch tygodniach całkowitego wolnego, spodziewałam się, że przeczytam całe stosy zalegających po szafach lektur. Tymczasem przeczytałam tych pozycji osiem (a w dwóch kolejnych jestem dosłownie gdzieś pomiędzy rozdziałami). Prawdopodobnie spowodowane jest to jednak tym, że przez pierwszą tydzień lutego moją głowę zaprzątały jedynie informacje związane z przedstawicielami różnych nurtów zarządzania, rodzajami przywództwa czy typami motywacji (której, o ironio, brakowało mi w trakcie procesu nauki); potem natomiast założyłam konto na Netflixie. PRZECZYTANE: Niepamięć, Marek Stelar ????? Obiektywnie spoglądając na Niepamięć nie jest to pozycja zła i jestem w stanie zrozumieć dlaczego wśród większości czytelników budzi ona raczej pozytywne opinie. Równocześnie jednak nic nie poradzę na to, że zasiadłam do czytania z dosyć wysokimi oczekiwaniami (głównie spowodowanymi poczuciem więzi z głównym bohaterem z racji na to samo nazwisko), które nie zostały jednak zaspokojone. Marek Stelar nie zdołał mnie zaangażować w lekturę - pomimo tego, że przerzucałam kolejne strony, nie byłam do końca zainteresowana tym co wydarzy się dalej. Problem polega na tym, ze fabuła Niepamięci opiera się na prywatnym śledztwie inspektora Sudera (nawet nie wiecie jak nienaturalna jest taka odmiana nazwiska, kiedy przez przeszło dwadzieścia lat życia stosowało się inną) i jeśli, podobnie jak ja, nie zapałacie do niego sympatią, istnieje niewielka szansa na to żeby w pełni czerpać przyjemność z lektury. Wydaje mi się, że dam autorowi jeszcze jedną szansę, ale na razie czuję jedynie rozczarowanie. Dom w Riverton, Kate Morton ????? Nie jest już chyba tajemnicą, że żywię ogromną słabość do twórczości Kate Morton, a że Dom w Riverton był pierwszą powieścią spod jej pióra jaką miałam okazję czytać, mam do niej ogromne pokłady sentymentu. Ale nawet pomimo upływu czasu dostrzegam w tej lekturze ogrom zalet. Kate Morton w niesamowicie subtelny i wyważony sposób opowiada historię o niesamowitej tragedii i skrywanych tajemnicach. Dom w Riverton posiada cudowny klimat, niemal duszący od skumulowanych sekretów, a ponad to przedstawia portret pewnego rodzaju upadku arystokracji, na początku XX wieku. W osobnym tekście napisałam Wam o tej powieści nieco więcej, ale już teraz zachęcam Was do lektury, Ma być czysto, Anna Cieplak ????? Odkąd Anna Cieplak otrzymała nagrodę Conrada, a potem, kilka miesięcy później, została nominowana (za swoją kolejną powieść) do Paszportów Polityki, wiedziałam, że będę musiała zapoznać się z jej twórczością. I to zrobiłam, chociaż niestety nie jestem zachwycona w równym stopniu co i krytycy. Ma być czysto jest pozycją spójną jeśli chodzi o problematykę i język jakim została napisana - sporo tu pewnych kolokwializmów i jakiś "młodzieżowych zwrotów", co wydaje się odpowiednim wyborem jeśli zestawimy go z tematem dorastających nastolatek. Trudno doszukiwać się tu spójnej fabuły - powieść składa się z krótkich rozdziałów, które stanowią niemal urwane sceny, ale przez to lekturę czyta się stosunkowo szybko. Mój problem wynika jednak z tego, że Ma być czysto przybiera niesamowicie pesymistyczny, skrajny wydźwięk. Dorastające nastolatki to pasmo problemów; rodziny są patchworkowe; i non stop czytamy o jakiś patologiach. Zabrakło mi jakiegoś jaśniejszego punktu. Na skraju załamania, B. A. Paris ???1? Opinia dotycząca Na skraju załamania będzie kolejnym tekstem jaki pojawi się na blogu, ale myślę, że nawet po samej ocenie domyślacie się, że nie jestem tak bezkrytycznie zachwycona najnowszą powieść B. A. Paris jak niektórzy. W moim odczuciu debiut pisarki, choć może pozbawiony elementu zaskoczenia, posiadał znacznie lepszy klimat, niemal wywołujący ciarki na rękach. Tymczasem w Na skraju załamania pióro B. A. Paris jest może równie angażujące, a całość wciąż czyta się niesamowicie szybko, ale trudno zignorować pewną wtórność i monotonnie środkowej partii tekstu. Obsydian, Jennifer L. Armentrout ????? Obsydian posiada charakterystyczny klimat "starych powieści paranormal romance", powstałych na fali fascynacji Zmierzchem. I może to traktować zarówno jako wadę, jak i zaletę. Sam wątek kosmitów nie odgrywa tutaj zbyt dużo znaczenia, bo na pierwszy plan zostaje wypchnięty ten romantyczny; a i bohaterowie zostają wykreowani na bazie pewnych ogranych schematów. Ale nie mogę zaprzeczyć, że czytałam Obsydian z przyjemnością - zwłaszcza, że podoba mi się fakt, iż główna bohaterka jest blogerką książkową, a dialogi są nieco uszczypliwe i przez to zapewne. To całkowicie inne trzy gwiazdki niż w przypadku powieści Anny Cieplak. Rozumiecie, zdawałam sobie sprawę z tego, że literacko nie jest to pozycja dobra, ale w momencie lektury absolutnie mi to nie przeszkadzało. Rzeczy, których nie wyrzuciłem, Marcin Wicha ????1 Problem z pozycją Marcina Wichy jest taki, że inni czytelnicy tak wysoko zawiesili jej poprzeczkę, że dosięgnięcie jej staje się praktycznie niemożliwe. Owszem, Rzeczy, których nie wyrzuciłem to niesamowicie emocjonalny i wzruszający zapis (w którym nie pobrzmiewa jednak zbędny patos) pewnej pustki jaką pozostawia po sobie zmarła osoba. I nie mam wątpliwości co do tego, ze jest to pozycja, po którą warto sięgnąć. Tylko że po wszelakiego rodzaju nominacjach i opiniach spodziewałam się jeszcze więcej, stąd odjęte pół gwiazdki. Kroniki portowe, Annie Proulx ????? To nieco osobliwa sytuacja, bo o ile doskonale rozumiem dlaczego Kroniki portowe są powieścią darzoną sporym uznaniem krytyków, o tyle tak optymistyczne opinie niektórych czytelników mnie dziwią. Historia spisana przez Annie Proulx zdołała uchwycić klimat surowy, niemal nieprzyjemny klimat Nowej Fundlandii, a dodatkowo w ciekawy sposób przedstawia pewien przekrój społeczności. Ale w moim odczuciu literackie walory przewyższają pozostałe. Nie do końca przypadła mi do gustu maniera opisywania sporej części historii pod postacią długich monologów, tak samo zresztą jak opisy związane z żeglarstwem czy pewne osobliwości mieszkańców. Przymierzam się do lektury innej powieści autorki, ale pod pewnymi względami Kroniki portowe nieco mnie zawiodły. Ta dziewczyna, Michelle Frances ????? Ta dziewczyna nie stanowi typowego przedstawiciela gatunku i warto o tym pamiętać zasiadając do lektury. Powieść Michelle Frances to raczej powieść/dramat obyczajowy z elementami thrillera, aniżeli stricte thriller i to z tej perspektywy właśnie go oceniam. Zdecydowanie doceniam kreacje bohaterów i wybór relacji, na której skupia się w dużym stopniu fabuła. I nie chodzi tylko o to, że konflikt pomiędzy matką chłopaka, a jego nową dziewczyną jest niesamowicie wiarygodny, ale także o to, że między nimi występuje świetna dynamika. Jeżeli interesuje Was przedstawienie pewnych konfliktów międzyludzkich w literaturze i nie przeszkadzają Wam niebudzące sympatię postacie, powieść Michelle Frances warta jest uwagi. NAPISANE: Opinia na temat nowego oblicza Zygmunta Miłoszewskiego czyli Jak zawsze. Trochę o tym jak Lucinda Riley rozgryzła jakie wątki zachwycają mnie w literaturze, czyli opinia na temat Siostry cienia. Opinia na temat książki, która przekonała mnie, że na podstawie schematów może powstać coś niesamowicie wciągającego czyli Czereśnie zawsze muszą być dwie. Coś na poprawę humoru czyli opinia na temat komedii kryminalnej Do trzech razy śmierć. I na koniec opinia na temat powieści młodzieżowej, która zmusza jednak do pewnej refleksji o człowieczeństwie czyli Okrutna pieśń Okrutna pieśń, Victoria Schwab Karolina Suder lutego 23, 2018 Agnieszka Brodzik, fantastyka, literatura amerykańska, V. E. Schwab, Victoria Schwab, wydawnictwo Czwarta Strona, Young Adult Jeśli śledzicie innych blogerów książkowych, bookstagramowiczy albo booktuberów, istnieje doprawdy niewielkie prawdopodobieństwo, że nie słyszeliście o styczniowej premierze od Czwartej Strony - powieści autorstwa Victorii Schwab. To jedna z nowości, która zwróciła uwagę sporej części książkowej strefy internetu, co jest dla mnie o tyle zaskakujące, że poprzednia historia napisana przez autorkę, nie wzbudziła takiego zainteresowania wśród polskich czytelników. Ale przecież nie chodzi o to żeby odkryć przyczynę kryjącą się za tak odmienną reakcją, tylko odpowiedzieć na pytanie czy „Okrutna pieśń" rzeczywiście warta jest waszej uwagi. Świat Verity jest przerażającym miejscem, zamieszkanym przez różnego rodzaju potwory, narodzone w momencie, gdy ludzie dopuszczali się pewnych występków; świat, w którym władzę sprawują dwa wrogie sobie rody; i wreszcie świat, w którym przemoc wydaje się jedyną szansą na przetrwanie. Kate Harker chciałaby pokazać swojemu ojcu, że dorównuje mu okrucieństwem i zasługuje na miejsce u jego boku. Tymczasem August Flynn marzy o tym by przezwyciężyć swoją naturę potwora i stać się obrońcą ludzi w tych okrutnych okolicznościach. Natura chłopaka pozostaje tajemnicą, przynajmniej do czasu, gdy jego losy nie krzyżują się z losami Kate. Powieść Victorii Schwab zachwyca przede wszystkim konceptem fabularnym. To prawda, informacje dotyczące świata przedstawionego, zwłaszcza na początku powieści, są raczej fragmentaryczne i czytelnik napotyka sporo luk, które, miejmy nadzieję, wypełni drugi tom dylogii. Zbędny wydaje się zwłaszcza dystopijny charakter niniejszego świata. Ale nawet mając to na uwadze nie da się nie docenić pomysłu stojącego za historią narodzin potworów. Wizja Victorii Schwab, podobnie jak ta z historii M. R. Carey'a, ponownie zmusza do refleksji na temat tego czym jest człowieczeństwo i czy to rzeczywiście nasz biologiczny gatunek czyni z nas istoty ludzkie. Chociaż „Okryutna pieśń" jest powieścią młodzieżową, zdecydowanie cechuje ją pewna brutalność i graficzność, do której nie przywykliśmy w historiach targetowanych do nastoletniego odbiorcy. W moim odczuciu Victoria Schwab nie przekracza jednak pewnej granicy dobrego smaku - przemoc jest pewnym elementem świata przedstawionego i nie jest przedstawiona w niewłaściwym świetle - ale jeśli pozostajecie wrażliwi na tego rodzaju aspekty fabuły, warto zastanowić się nad lekturą żeby uniknąć niepotrzebnego rozczarowania. Ja sama byłam jednak w pozytywnym sensie zaskoczona tym co znalazłam na kartach powieści. Victoria Schwab potrafi kreować niesamowicie angażującą fabułę. Chociaż akcja nie rozgrywa się na przestrzeni długiego okresu czasu, tempo jakie narzuca autorka jest zaskakujące. Pełno tu scen walk, pościgów i wewnętrznych cliffhangerów, które sprawiają, że zdanie „Jeszcze tylko jeden rozdział" nieustannie wybrzmiewa w głowie czytelnika. Prawdopodobnie słyszeliście też już, że Victoria Schwab, w przeciwieństwie do większości autorek literatury młodzieżowej, rezygnuje z wątku miłosnego. Ale nawet jeśli on nie występuje, dynamika pomiędzy bohaterami jest niesamowita i również motywuje do lektury. Nie czytam tak dużo młodzieżówek i historii z pogranicza fantastyki jak dawniej i nie wiem na ile moje wrażenia pozostają obiektywne, ale odnoszę wrażenie, że Victoria Schwab w „Okrutnej pieśni" naprawdę proponuje swoim czytelnikom coś nowego. Chociaż samo zakończenie przynosi satysfakcjonujący koniec niektórym wątkom i tak nie mogę doczekać się premiery drugiego tomu. A odpowiadając na pytanie, „Okrutna pieśń" warta jest Waszej uwagi. Dom w Riverton, Kate Morton Karolina Suder lutego 20, 2018 Anna Gralak, fikcja historyczna, Kala poleca, Kate Morton, literatura australijska, wydawnictwo Albatros Przy takiej ilości interesujących nowości i zapowiedzi, rzadko zdarza mi się odwiedzać na nowo znane historie. Relektura w moim przypadku jest procesem występującym sporadycznie, zazwyczaj wówczas gdy potrzebuję odświeżyć swoją pamięć jeśli chodzi o wydarzenia z poprzednich tomów serii. Ale i od tej reguły są wyjątki. I tak wznowienie powieści „Dom w Riverton" zmotywowało mnie do tego by po dobrych kilku latach wrócić do tej historii. Co było o tyle stresujące, że za pierwszym razem Kate Morton absolutnie rozkochała mnie w swojej opowieści i obawiałam się, ze nie będzie w stanie odtworzyć we mnie tamtych emocji. Myliłam się. Latem 1924 roku nad brzegiem jeziora sąsiadującego z rezydencją w Riverton dochodzi do tragedii. Młody poeta - Robbie Hunter odbiera sobie życie. Chociaż świadkiem tragedii były dwie, mieszkające w rezydencji siostry - Hannah i Emmeline, jej okoliczności pozostają niejasne. Sprawa śmierci poety na nowo budzi zainteresowanie, kiedy młoda kobieta Ursula związana więzami krwi z dawnymi właścicielami posiadłości w Riverton zaczyna pracę nad filmem o wydarzeniach z 1924 roku. Grace Bradley, starsza, dostojna kobieta, która w sowim życiu przebyła niesamowicie długą drogę - od służącej, do dyplomowanej pani archeolog, a która obecnie zamieszkuje w domu opieki ,jako jedyna żyjąca osoba choćby pośrednio biorąca udział w zdarzeniach tamtego lata, ma pomóc reżyserce w odtworzeniu jego okoliczności. Jeżeli czytaliście jakąkolwiek powieść autorstwa Kate Morton prawdopodobnie wiecie, że autorka często przeplata w swoich historiach wątki z przeszłości, z tymi rozgrywającymi się współcześnie. Nie jest to jednak konwencja zbliżona do tj z książek chociażby Lucindy Riley. Ciężar fabularny ewidentnie spoczywa na wydarzeniach "wtedy", czyli początkach XX wieku, a sama narracja momentami zbliżona jest do tej znanej z filmu Jamesa Camerona „Titanica", gdzie starsza kobieta na skutek pewnych działań (tam poszukiwania naszyjnika we wraku statku, tu - pracy nad filmem o samobójstwie w Riverton) zostaje na nowo wrzucona w wir wspomnień ze swojej przeszłości. Zdecydowanie jednym z najmocniejszych atutów powieści Kate Morton „Domu w Riverton" jest nieoczywisty wybór narratorki - po pierwsze, Grace nie jest bowiem bezpośrednim uczestnikiem wszystkich wydarzeń; a po drugie, jako osoba ze służby nie znajduje się na uprzywilejowanej pozycji. Ta pojedyncza decyzja, pozornie nieznacząca, nadaje powieści osobliwego i unikalnego charakteru. Opowieść o siostrach Hartford i poecie Robbiem Hunterze zyskuje pewien pierwiastek tragizmu - wówczas gdy obserwujemy ją niejako z boku i zyskujemy wgląd do poszczególnych drobnych fragmentów, które nieubłaganie prowadzą bohaterów do tragicznego finału. Nie wspominając już o tym, że zyskujemy wgląd na upadek życia arystokracji z perspektywy służby. „Dom w Riverton" nie jest powieścią naładowaną akcją i przepełnioną fabularnymi twistami. Pomimo dramatów rozgrywających się w życiu bohaterów - i wcale nie chodzi mi wyłącznie o samobójstwo Huntera (zwłaszcza, ze, brew pozorom, nie jest on nawet pierwszoplanową postacią) - wydarzenia płyną powoli. Kate Morton pisze z niezwykłą subtelnością; o stracie bliskich, zasadach rządzących życiem arystokracji (zwłaszcza jeśli mowa o pozycję kobiet), ogromnych poświęceniach, nieszczęśliwych małżeństwach i pewnych zmianach w psychice mężczyzn, którzy wrócili do domów po I wojnie światowej. Sporo informacji zyskujemy niejako między wierszami, wówczas gdy zwracamy uwagę na detale; a tym co popycha fabułę do przodu jest niemal dusząca atmosfera tajemnic. Ciężko sprostać oczekiwaniom, których źródłem są lata idealizowanych wspomnień o lekturze, a fakt, że „Domowi w Riverton" się to udało powinien stanowić najlepszą rekomendację. Powieść Kate Morton to chwytająca za serce historia o ludzkim dramacie i skrywanej przez lata niszczącej od środka tajemnicy, w której dodatkowo w tle możemy przyjrzeć się upadkowi angielskiej arystokracji. Moje uwielbienie do tej powieści pozbawia mnie niejako obiektywizmu, ale jeśli przepadacie za historiami osadzonymi na początku XX wieku, skupionymi wokół rodzinnych sekretów, nie powinniście czuć rozczarowania lekturą. Do trzech razy śmierć, Alek Rogozinski Karolina Suder lutego 18, 2018 Alek Rogoziński, komedia kryminalna, kryminał, literatura polska, wydawnictwo Filia Chociaż miałam okazję czytać zarówno „Jak Cię zabić, kochanie?", jak i opowiadanie autora w zbiorze „Księgarenka przy ulicy Wiśniowej" i oba te utwory przypadły mi do gustu, w poczuciu humoru alka Rogozińskiego rozkochałam się na dobre śledząc jego facebookowego fanpage'a. Codzienna dawka humoru jaką mi zapewnia utwierdziła mnie w przekonaniu, że powinnam częściej sięgać po jego twórczość. Zarys fabularny oraz osadzenie akcji w okolicach Krakowa sprawiły, że najbardziej ciągnęło mnie do lektury „Do trzech razy śmierć" i chyba miałam nosa, bo na chwilę obecną jest to zdecydowanie moja ulubiona historia autorstwa Alka Rogozińskiego. Róża Krull, autorka poczytnych powieści kryminalnych, otrzymuje zaproszenie na zjazd pisarzy (a raczej - pisarek) odbywający się w jednym z dworków, gdzieś pod Krakowem. Perspektywa spędzenia wolnego czasu w towarzystwie niezbyt budzących sympatię autorek, nie wydaje się Róży szczególnie pociągający, ale w końcu ulega ona namowom swojego PR-owca - Pepe. Już pierwszego dnia zjazdu jedna z jego uczestniczek zostaje otruta. Jedynym śladem pozostawionym przez mordercę jest czarna róża, ale wszystko wskazuje na to, że wciela on w życie fabułę jednej z powieści Krull, a pozostałe pisarki wcale nie są tak niewinne za jakie chciałyby uchodzić. „Do trzech razy śmierć" nie należy do typowych przedstawicieli kryminału. Pomimo popełnionej zbrodni (a nawet nie jednej, lecz kilku), nie jest to ten rodzaj powieści, która w trakcie lektury budzi niepokój czy też grozę; podobne emocje zostają rozwiane przez potężną dawkę humoru, który wylewa się niemal z każdej strony. jestem w stanie zrozumieć, ze nie każdego czytelnika przekona tego typu konwencja - zwłaszcza jeśli Wasze poczucie humoru odbiega od tego, które charakteryzuje Alka Rogozińskiego; ponad to stosunkowo łatwo tego rodzaju literaturę "przedawkować", ale muszę przyznać, że osobiście dawno tak dobrze nie bawiłam się w trakcie lektury. Alek Rogoziński miał świetny koncept na fabułę „Do trzech razy śmierć". Obranie za głównych bohaterów historii środowisko związane z literaturą - pisarzy, wydawców, czy choćby blogerów - stanowi jeden z mocniejszych atutów opowieści. Mnóstwo tu pewnego przerysowania (a przynajmniej taką mam nadzieję), ironii, a przede wszystkim dystansu do samego siebie. Jestem niemal zaskoczona tym jak wyraziste okazały się postacie jakie poznajemy w trakcie lektury, biorąc pod uwagę ich ilość. Przy czytaniu kryminałów rzadko (jeśli w ogóle) udaje mi się zapałać sympatią do bohaterów, ale Róża Krull z miejsca zaskarbiła sobie moją przychylność (a jej relacja z Pepe była ukoronowaniem całości). Nie spodziewałam się tego, że w trakcie lektury „Do trzech razy śmierć", pierwszego tomu serii o Róży Krull, natknę się na jakieś nawiązania do innych powieści autora. Nie jestem w stanie Was zapewnić czy pewne informacje nie spoilują wydarzeń z „Morderstwa na Korfu", natomiast muszę przyznać, że aura tajemniczości wokół postaci Joanny sprawiła, ze poczułam się zachęcona do lektury serii z udziałem jej i Betty. Jedyne czego tak naprawdę oczekiwałam i co w jakimś stopniu mnie rozczarowało to minimalna rola jaką w powieści dogrywa Kraków. Jako mieszkanka grodu Kraka uwielbiam historie osadzone w moim mieście i miałam nadzieję, że spędzimy nieco czasu z Różą Krull na jego ulicach. Nawet jeśli z czasem sama intryga kryminalna pewnie zatrze się gdzieś w mojej pamięci, z pewnością zapamiętam samą Różę Krull i jej "ekipę". „Do trzech razy śmierć" to doskonała rozrywka, przepełniona humorem, dystansem i pewną tajemniczością, w sam raz na jeden, góra dwa wieczory. Ja wprost nie mogę się doczekać żeby spędzić je znowu w towarzystwie Róży Krull Czereśnie zawsze muszą być dwie, Magdalena Witkiewicz Karolina Suder lutego 14, 2018 Kala poleca, literatura polska, Magdalena Witkiewicz, powieść obyczajowa, wydawnictwo Filia Twórczość pani Magdaleny Witkiewicz ma ogromny potencjał do tego by przemówić także do osób, które tzw. literatury kobiecej nie czytają zbyt często i zawsze z zainteresowaniem przyglądam się kolejnym premierom jej autorstwa. Przyzwyczaiłam się także do tego, że większość jej powieści zbiera pozytywne opinie, ale entuzjazm z jakim przyjęto Czereśnie zawsze muszą być dwie" jednak mnie zaskoczył. Odniosłam dziwne wrażenie, że wszyscy pozostają zgodni co do tego, że to najlepszy z dotychczasowych tytułów autorki. I oczywiście koniecznie musiałam się o tym przekonać "na własnej skórze". Niecodzienna przyjaźń pomiędzy panią Stefanią - emerytowaną pracownicę szkoły, a Zosią Krasnopolską - młodą, nieco samotną kobietą narodziła się przypadkowo, ale przetrwała próbę czasu. Po śmierci starszej pani, to właśnie Zosia otrzymuje w spadku opuszczoną willę w Rudzie Pabianickiej. Problemy uczuciowe sprawiają, że niniejsze miejsce staje się azylem dla Zosi. Dziewczyna stara się zbudować tam swoje życie od nowa, a równocześnie powoli odkrywa tajemnice kryjące się w historii starej willi w Rudzie Pabianickiej. Jeśli po zapoznaniu się z fabułą, ciśnie się Wam na usta stwierdzenie "ale to już przecież było", muszę przyznać Wam rację. Rzeczywiście, było - odziedziczony w spadku domek; ucieczka z miasta; i rozpoczynanie życie na nowo. Ale pomimo pewnej wtórności jeśli chodzi o wykorzystane motywy, „Czereśnie zawsze muszą być dwie" czyta się absolutnie cudownie, czerpiąc z lektury ogromną dawkę ciepła i przekonanie, że nawet jeśli nic na to chwilowo nie wskazuje, zaraz może być lepiej. Powieść pani Magdaleny Witkiewicz napisana jest w lekki sposób, a chociaż przewijają się tu wątki smutne i chwytające za serce, zostają przełamane odrobiną humoru (choć w zdecydowanie mniejszych dawkach niż to miało miejsce choćby w przypadku „Pracowni dobrych myśli"). „Czereśnie zawsze musza być dwie" pod pewnymi względami przypominają oczywiście pozostałe powieści autorki. Pani Magdalena Witkiewicz ma pewien talent do kreowania reprezentatywnych (takich, z którymi łatwo przychodzi się utożsamić), nie pozbawionych wad, a mimo to budzących sympatię bohaterów. I do wytrącania na tym polu czytelnikom wszelkich argumentów "przeciw" - no bo jak zarzucić Zosi niezdecydowanie i irracjonalność, skoro wypunktowują to już inne postacie? Ponad to autorka potrafi przekazać w swoich historiach kilka niesamowicie trafnych refleksji odnośnie życia. W „Czereśnie zawsze muszą być dwie" niesamowicie przemówił do mnie wątek dotyczący Zosi i jej rodziców; i rak umiejętności państwa Krasnopolskich do okazywania swoich uczuć. Chociaż postać Zosi i jej relacje z pozostałymi bohaterami - Szymonem, Markiem, panią Stefanią i innymi są kluczowym punktem dla fabuły, jest coś co doskonale uzupełnia tę historię i stanowi niejako czereśnie (ha!) na torcie. Pani Magdalena Witkiewicz przeplata tym razem wydarzenia teraźniejsze z tymi, które rozgrywały się w przeszłości i bezpośredni sposób dotyczą historii willi w Rudzie Pabianickiej. Z tego co się orientuje, to pierwszy raz, gdy pani Magdalena Witkiewicz osadziła swoją historię w czasach nam niewspółczesnych, ale zaostrzyła tym samym mój czytelniczy apetyt. Czy „Czereśnie zawsze muszą być dwie" to naprawdę najlepsza powieść w dorobku pani Magdaleny Witkiewicz, nie mogę Wam powiedzieć, bo i (niestety!) nie przeczytałam wszystkich historii spod jej pióra. Jeśli natomiast poszukujecie ciepłej opowieści, które odgoni chandrę, zdecydowanie jest to tytuł, na który powinniście zwrócić uwagę. Ja jestem zachwycona. Siostra cienia, Lucinda Riley Karolina Suder lutego 10, 2018 fikcja historyczna, literatura irlandzka, Lucinda Riley, Maria Pstrągowska, Marzena Rączkowska, powieść obyczajowa, wydawnictwo Albatros Osobiste wrażenia z lektury są oparte na czymś więcej niż prostym systemie zero jedynkowym - można czuć się rozczarowanym powieścią, pomimo dostrzeżenia jej walorów literackich, albo wręcz przeciwnie - rozsmakować się w pozycji, która obiektywnie posiada pewne mankamenty. Jak być może pamiętacie, cykl autorstwa Lucindy Riley - „Siedem sióstr” nie był lekturą w moim odczuciu pozbawioną wad, ale i tak nie mogłam doczekać się premiery kolejnego tomu. Trochę dlatego że fabuła „Siostry cienia” miała zostać osnuta wokół chyba najbardziej zagadkowej z sióstr, ale trochę przez wzgląd na emocje jakie jest we mnie w stanie wywołać autorka i niesamowicie przyjemne uczucie absolutnego zanurzenia się w lekturze. I na szczęście znowu się nie zawiodłam. Star zawsze była najbardziej nieśmiałą i tajemniczą spośród sióstr, pozostającą przez większość czasu w cieniu swojej “bliźniaczki”. Jej relacja z CeCe była na tyle bliska, że dziewczyna zrezygnowała z wymarzonej uczelni a teraz przeprowadza się razem z nią do londyńskiego apartamentu. Śmierć Pa Salty zmienia jednak coś w życiu Star. Młoda kobieta nie może pogodzić się z utratą ojca, a podążając za wskazówkami dotyczącymi jej biologicznej rodziny wprost do małego antykwariatu i Orlanda, coraz bardziej oddala się od CeCe. Jej los wydaje się związany z postacią Flory MacNichol - młodej, energetycznej kobiety, która znała kiedyś Beatrix Potter i którą miłość niejednokrotnie zmusiła do dokonywania trudnych wyborów. „Siostra cienia”, jak na trzeci tom serii przystało, posiada pewne elementy wspólne z poprzednimi tomami. Chociaż tym razem fabuła rozpoczyna się w nieco późniejszym punkcie (brak początkowych scen z domu Pa Salty), wydarzenia zostają zarysowane w taki sposób, że znajomość „Siedmiu sióstr” czy „Siostry burzy” nie jest niezbędna do tego by czerpać przyjemność z lektury. Owszem, czytając serię achronologicznie pozbawiacie się pewnych subtelnych nawiązań i narażacie na drobne spoilery (w „Siostrze cienia” autorka zdradza przede wszystkim rozwiązania fabularne z drugiego tomu), ale nie wpływa to znacząco na wrażenia z czytania tego konkretnego tomu. A do lektury „Siostry cienia” zachęcam Was w szczególności, bo, dobrej pory, jest to mój ulubiony tom całego cyklu. Postać Star może się niekiedy wydawać problematyczna - jej zamknięcie na świat i małomówność sprawia wrażenie irracjonalnego, zwłaszcza że nie poznajemy przyczyn dla takiego usposobienia. Osobiście jednak nie przeszkadzało mi to w lekturze. Jasne, pewne uargumentowanie zachowań bohaterki stanowiłoby wisienkę na torcie, ale i bez tego Star stanowiła w moich oczach niesamowicie fascynujący charakter. Poza tym, Lucinda Riley wplotła w fabułę kilka moich ulubionych motywów literackich - począwszy od relacji hate-to-love; przez ukazanie przemiany zgorzkniałego bohatera i życie arystokracji; a na wątku miłości do literatury kończąc. Można powiedzieć, że Lucinda Riley znalazła drogę do mojego czytelniczego serducha. W moim odczuciu wątki z teraźniejszości i przeszłości znajdowały się na podobnym, wysokim poziomie i zdecydowanie w tym tkwi siła „Siostry cienia”. Kiedy Lucinda Riley z subtelnością i delikatnością wprowadzała w życie Star kolejne zmiany i otwierała ją na świat, byłam całkowicie zaangażowana w fabułę. Ale kiedy z kolei obserwowałam Florę, życie XX-wiecznej arystokracji i rządzące mu prawa, a także w jakim stopniu wpłynęły one na przyszłość kobiety, również pozostawałam pod urokiem opowiadanej historii. Jasne, zdarzają się sceny nieco infantylne i trzeba się nastawić na przewidywalność pewnych wątków, ale i tak uważam, że w „Siostrze cienia” Lucinda Riley pokazała na co ją stać. Kiedy dowiedziałam się, że trzeci tom cyklu skupi się na postaci Star, a akcja zostanie osadzona w Londynie, podejrzewałam że „Siostra cienia” może przypaść mi do gustu bardziej niż poprzednie części. Ale i tak zostałam mile zaskoczona. Jeżeli przepadacie za historiami łączącymi przeszłość z teraźniejszością, opowieści o arystokracji na początku XX wieku, albo bohaterów zakochanych w literaturze, jest to lektura dla Was. Ostrzegam jednak, zaopatrzcie się w jakieś przekąski, bo na kartach powieści dużo rozmawia się o jedzeniu! Jak zawsze, Zygmunt Miłoszewski Karolina Suder lutego 03, 2018 literatura piękna, literatura polska, powieść obyczajowa, wydawnictwo WAB, Zygmunt Miłoszewski Zauważyłam, ze opowiadając o wrażeniach z lektury „Jak zawsze" czytelnicy bardzo często porównują je z tymi dotyczącymi poprzednich powieści autora - kryminałów czy historii sensacyjnych; a nierzadko stawiają także swego rodzaju tezę, w którym gatunku Zygmunt Miłoszewski sprawdza się lepiej. Pod pewnymi względami jest to oczywiście zrozumiałe: twórczość autora posiadała już grono zwolenników, a nagła zmiana gatunku podzieliła niejako ów wielbicieli na tych, którzy poczuli się rozczarowani lekturą i tych, dla których „Jak zawsze" okazało się sprostać oczekiwaniom. Nie oczekujcie natomiast, że i ja opowiem się po którejś ze stron. A to z tej prostej przyczyny, że nowa powieść Zygmunta Miłoszewskiego to równocześnie moje pierwsze spotkanie z jego twórczością. Grażyna i Ludwik są ze sobą dokładnie od pięćdziesięciu lat. Ona ma 79, on - 84 lata i właśnie świętują rocznicę dnia, kiedy po raz pierwszy poszli ze sobą do łóżka. Świętowanie zabarwione jest jednak nutą goryczy - oboje dostrzegają, że grono ich przyjaciół coraz bardziej się przerzedza i że 2013 może być ostatnim rokiem, w którym dane jest im wspólnie przeżywać jubileusz. I oto dzieje się rzecz niezwykła. Małżeństwo budzi się w swoich młodych ciałach. Jest rok 1963, a oni spędzili właśnie ze sobą swoją "pierwszą" noc. Świat, który ich otacza tylko częściowo przypomina ten, który zapamiętali, a Grażyna i Ludwik muszą zdecydować jak na nowo przeżyć swoje życie; i czy na pewno chcą tego dokonać u swego boku. Muszę przyznać, że na wstępie miałam pewne problemy z tym, żeby wbić się w fabułę „Jak zawsze". Zygmunt Miłoszewski pod pewnymi względami opowiada historię miłosną i nie unika także jej cielesnych aspektów. Zwłaszcza na pierwszych kilkunastu/kilkudziesięciu stronach przewija się sporo fragmentów związanych z seksem, erotyzmem i cielesnością. Nie chciałabym zostać źle zrozumiana, mój problem nie polega na tym, że niniejsza tematyka zostaje poruszona w kontekście siedemdziesięcio-/osiemdziesięciolatków (akurat fakt, że Zygmunt Miłoszewski podkreśla pewne potrzeby bohaterów pomimo ich wieku uważam za atut całej historii). Przeszkadzała mi natomiast proporcja pewnych wątków. Wraz z kolejnymi stronami, przekonywałam się jednak do lektury „Jak zawsze" coraz bardziej. Już w samym koncepcie na fabularnym tkwiło sporo potencjału, a Zygmuntowi Miłoszewskiemu udało się go wykorzystać. Autor dał mi się poznać jako niesamowicie wnikliwy obserwator - byłam wręcz zaskoczona tym jak często jego słowa pokrywały się ze sposobem w jaki postrzegam świat i mam tu na myśli zwłaszcza fragmenty, w których przedstawiona zostaje perspektywa społeczeństwa na osoby starsze. Tym co ujęło mnie jednak najbardziej w trakcie lektury, było przedstawienie relacji Ludwika i Grażyny - z jednej strony pewnego znużenia swoim towarzystwem i pewnej ekscytacji na nowe możliwości, z drugiej - tęsknoty za drugą osobą. Wątek relacji pomiędzy małżeństwem jest jednym z kluczowych dla całej historii, ale równocześnie w trakcie lektury dowiadujemy się także sporo na temat "alternatywnej przeszłości" do której trafiają ludwik i Grażyna. Mimochodem występują porównania pomiędzy tamtą wersją Polski a naszą rzeczywistością i gdzieś między wierszami autor wplata komentarze na temat naszego narodu i jego mentalności. Jeśli mam być szczera, nieco przeszkadzał mi sposób w jaki poznawaliśmy większość informacji czyli poprzez dialogi. Rozumiem zamysł, ale nadawało to rozmowom pewnej sztuczności - bo i rzadko porusza się w codziennych pogawędkach tak patetyczne tematy jak choćby sytuacja Polski na arenie międzynarodowej. Nie zasiadałam do lektury „Jak zawsze" z wyraźnie określonymi oczekiwaniami i nie mam porównania jak wypada ona na tle innych powieści autora. Ale muszę przyznać, że pomimo pewnych zastrzeżeń, zamknęłam tę historię zadowolona. Zygmunt Miłoszewski wykorzystał potencjał swojego pomysłu, przedstawiając czytelnikom ciekawą a miejscami także zabawną opowieść o miłości z potężnym bagażem doświadczeń. Czuję się zaintrygowana tym co jeszcze pokarze nam autor - i co już pokazał w swoich poprzednich powieściach. Co działo się w styczniu?: podsumowanie miesiąca Karolina Suder stycznia 31, 2018 podsumowanie, podsumowanie miesiąca Styczeń zawsze, a przynajmniej odkąd zaczęłam studia, jest dla mnie miesiącem trudnym. Niestety, należę do grona osób, które stresują się nawet błahymi sprawami i niepotrzebnie dzielą włos na czworo, a chociaż jak widzicie zdaję sobie z tego sprawę, trudno jest mi zwalczać stare nawyki i przezwyciężać własne słabości. Prawdopodobnie sprawiłam sobie kilka nowych siwych włosów na głowie, a wciąż czeka mnie perspektywa dwóch ciężkich egzaminów i konieczność dokończenia pracochłonnego projektu. Kiedy wciąż uczyłam się w liceum, irytowały mnie komentarze nauczycieli, że dopiero na studiach zobaczymy czym jest nauka, ale jest w tym ziarnko prawdy. Człowiek łatwo przyzwyczaja się do dobrego (czyt. tego, że przez kilka miesięcy praktycznie nie musi się uczyć), a potem musi nadrobić cały materiał w jeden dzień. Ale przecież nie o tym mieliśmy rozmawiać. Podejrzewałam, że styczeń nie będzie w moim przypadku nie będzie najlepszym czytelniczym miesiącem (taka tendencja utrzymuje się od kilku lat), ale prawdę powiedziawszy sama jestem zaskoczona tym jak dużo udało mi się przeczytać w przerwach pomiędzy kolejnymi egzaminami. Jak zobaczycie poniżej, zapoznałam się z dziewięcioma tytułami (z czego pięć znajdowało się na TBR-owej liście, którą opublikowałam na początku miesiąca, a jeden kolejny czytam aktualnie). Co ważne jednak, większość pozycji po które udało mi się sięgnąć, wywołało na mnie niesamowicie pozytywne wrażenie (z jednym widocznym faworytem!). PRZECZYTANE: Jak zawsze, Zygmunt Miłoszewski ???1? W tym tygodniu planuję publikacje posta, w którym opowiadam Wam trochę więcej o moich wrażeniach z lektury Jak zawsze, ale już teraz mogę Wam zdradzić kilka szczegółów. Nie czytałam żadnej poprzedniej powieści autorstwa Zygmunta Miłoszewskiego, więc, co oczywiste, nie mam żadnych rozmyśleń na temat tego jak autor spisał się w zupełnie odmiennym gatunku. Jak zawsze przedstawia mi jednak jego twórczość w zdecydowanie pozytywnym świetle. Zdecydowanie podoba mi się sam koncept na fabułę - druga szansa na przeżycie swojego życia i alternatywna rzeczywistość Polski - a także sposób w jaki autor nakreślił relacje pomiędzy dwójką głównych bohaterów. Miałam natomiast problemy z tym aby początkowo wczuć się w lekturę. Zdecydowanie planuję sięgnąć po poprzednie tytuły w dorobku Zygmunta Miłoszewskiego, ale także jego przyszłe potencjalne powieści. Mam na imię Lucy, Elizabeth Strout ????? Po lekturze Okruchów codzienności (czy jak kto woli Olive Kittredge) w grudniu i teraz Mam na imię Lucy zaczynam dostrzegać w czym leży siła twórczości Elizabeth Strout. Jej powieści są niesamowicie ciche i subtelne, pomimo tego że traktują o tematach trudnych i równocześnie bolesnych. Akurat jeśli chodzi o Mam na imię Lucy na pierwszy plan zostaje wypchnięta nieco skomplikowana i szorstka (?) miłość pomiędzy matką a córką. Bardzo dużo rozgrywa się tutaj między wierszami, a specyficzny sposób opowiadania historii (bez zachowania chronologii, poruszający wiele, pozornie nieznaczących wątków) może być dla niektórych istotną wadą. Nawet przez moment nie żałowałam jednak lektury Mam na imię Lucy i z pewnością sięgnę jeszcze po kolejne pozycje z dorobku Elizabeth Strout. Wszystko czego Wam nie powiedziałam, Celeste Ng ????? Nie wiem czy pamiętacie, ale wspominałam o powieści Celeste Ng w poście, w którym starałam się przewidzieć potencjalne 5-gwiazdkowe lektury, ale jeśli to możliwe Wszystko czego Wam nie powiedziałam nie tylko sprostało moim oczekiwaniom, ale nawet je przewyższyło. Bardzo dawno nie czytałam historii, która wywołała we mnie tyle emocji - prawdopodobnie ostatnio był to Fioletowy hibiskus. Celeste Ng dotyka w swojej debiutanckiej powieści wiele trudnych tematów - pisze o trudnej sytuacji kobiet w latach 50; o relacji osób odmiennej rasy i o tym w jaki sposób może być ona postrzegana przez resztę społeczeństwa; o przeżywaniu żałoby; o tym, że nie każdy rodzic potrafi w równy sposób okazać swoją miłość dzieciom; i o tym, że niekiedy przerzuca się własne marzenia na kolejne pokolenie. Równocześnie jednak nawet przez chwilę nie miałam wrażenia, że jest tego za dużo i że autorka nie poświęca danej problematyce wystarczającej uwagi. Koniecznie sięgnijcie po Wszystko czego Wam nie powiedziałam, bo odnoszę wrażenie, że nie jest to pozycja zbyt popularna wśród polskich czytelników, a ja marzę o wydaniu kolejnej powieści Celeste Ng w Polsce. Niedziela, która zdarzyła się w środę, Mariusz Szczygieł ????? Bardzo długo, od czasu jednego ze spotkań w Krakowie w ramach Conrad Festivalu, uwielbiałam pana Mariusza Szczygła, nie znając równocześnie żadnej z jego pozycji. Wzięłam sobie jednak do serca postanowienie o czytaniu literatury faktu i wyczytywaniu swoich domowych zbiorów i w końcu zmotywowałam się do lektury Niedzieli, która zdarzyła się w środę. Zdecydowanie doceniam zróżnicowanie tematyczne w tej niewielkiej rozmiarowo pozycji. Aby przedstawić w pełni portret zmieniającego się życia w Polsce w latach 90, Mariusz Szczygieł opowiada historie stojące za anonsami z gazet, wywiady ze zwolnionymi pracownikami czy krótką historie disco polo i wiele, wiele innych opowieści. Chwilami odczuwałam delikatne poczucie chaosu, ale wraz z kolejnymi rozdziałami doceniłam taką formę. I zakupiłam już kolejny reportaż Mariusza Szczygła. Okrutna pieśń, Victoria Schwab ????? Kiedy tylko przeżyję ostatnie egzaminy, z pewnością opowiem Wam o Okrutnej pieśni nieco więcej, bo uważam, że jest to tego rodzaju pozycja, której warto poświęcić chwilę uwagi. Owszem, jak większość młodzieżówek jest to literatura typowo rozrywkowa, ale Victoria Schwab wyciąga z gatunku wszystko co najlepsze. Zdecydowanie najmocniejszym punktem Okrutnej pieśni pozostaje sam pomysł na świat wykreowany (i historia stojąca za tym w jaki sposób rodzą się potwory!), ale nie tylko on jest atutem tego tytułu. Autorka całkowicie rezygnuje ze stereotypu wyidealizowanych głównych bohaterów, nie rozwija wątku romantycznego i nie boi się opisu graficznych, brutalnych scen. Królowa śniegu, Anna Klejzerowicz ????? Jeśli wszystko czego Wam nie powiedziałam jest najlepszą powieścią jaką przeczytałam, to Królowa śniegu znajduje się na drugim końcu tej listy - jako największe rozczarowanie i najsłabszy tytuł jaki przeczytałam w styczniu. Pomijam już fakt, że w moim odczuciu Anna Klejzerowicz nie wykorzystała potencjału tkwiącego w baśniowej inspiracji, przez znaczną część lektury, byłam po prostu znudzona. Brakuje tu jakiegoś napięcia jakim powinien charakteryzować się kryminał, fragmenty napisane w narracji pierwszoosobowej brzmią infantylnie, a końcowy plot twist jest tak szybko zaproponowany, że nie wzbudza większych emocji. Jedynym plusem jest to, że tajemnica jaką skrywa jedna z bohaterek rzeczywiście okazuje się zaskakująca i "mocna". Tylko, że to trochę za mało. Kantor. Artysta końca wieku, Krzysztof Pleśniarowicz ????? Lektura Kantorowskiej biografii była najbardziej spontaniczną decyzją tego miesiąca. W semestrze zimowym uczęszczałam na monograf w języku angielskim poświęconym Teatrowi Śmierci i przed końcowym egzaminem chciałam jakoś uporządkować swoją wiedzę na temat życia artysty. Przeczytałam Kantora. Artystę końca wieku w jeden dzień, co nie było najbardziej fortunną decyzją, ale czułam presję zbliżającego się egzaminu. Prawdopodobnie w odmiennej sytuacji mogłabym czerpać z lektury nieco więcej przyjemności, ale i tak nie żałuję czasu spędzonego z tym tytułem. Profesor Pleśniarowicz ma ogromną wiedzę na temat życia i twórczości Kantora - z jego książki można wynieść mnóstwo nowych informacji, wzbogaconych wypowiedziami samego Kantora i licznymi fotografiami. Jedyne co przeszkadzało mi w trakcie lektury to pewne luki w tej pozycji, zwłaszcza dotyczące życia prywatnego artysty: np. nie pada ani jedno słowo o rozwodzie Kantora, a dowiadujemy się gdzieś między wierszami o drugim ślubie. Na wiosnę wydawnictwo Wielka Litera wydaje kolejną pozycję prof. Pleśniarowicza o Kantorze i jestem ciekawa jak wypadnie na tle starszego tytułu. (Poza tym zaliczyłam egzamin na 5, więc możliwe że to częściowo rzutuje na moją pozytywną opinię). Pasażerka, Alexandra Bracken ????? Wydaje mi się, że jeżeli mieliście wcześniej do czynienia z twórczością Alexandry Bracken - zwłaszcza jeśli chodzi o trylogię Mroczne umysły - i nie przypadła Wam ona do gustu, istnieje naprawdę niewielka szansa na to, że tym razem będzie inaczej. Koncept na podróże w czasie i piratów może brzmieć zachęcająco dla szerszego grona czytelników, ale w trakcie lektury Pasażerki wyraźnie przebija charakterystyczny dla autorki styl. Co dla mnie nie było jednak wadą. Dostrzegam pewną schematyczność w wątkach i braki jeśli chodzi o przedstawienie reguł panujących w wykreowanej przez Alexandrę Bracken rzeczywistości. Ale nie zmienia to faktu, że autorka przedstawia swoich bohaterów w taki sposób, że czuję się niesamowicie zaangażowana w opowiadaną historię. Gdyby pojawił się jakiś wyraźniejszy wątek przyjaźni byłabym całkowicie ukontentowana, ale mimo wszystko z niecierpliwością wyczekuję zamknięcia dylogii. Siostra cienia, Lucinda Riley ????? Zdecydowanie Siostra cieni okazała się moim ulubionym tomem serii, prawdopodobnie dlatego że w fabułę wplecione zostały chyba wszystkie motywy guilty pleasure, do których mam wyjątkową słabość. Mamy więc ogromną rolę jaka odgrywa w powieści literatura; wątek relacji hate-to-love i ukazanie życia londyńskiej arystokracji tuż po panowaniu królowej Wiktorii. Skoro jeden z tych motywów wywołuje u mnie szybsze bicie serducha wyobraźcie sobie co się z nim działo przy takiej kumulacji. Dla miłośników serii lektura obowiązkowa. NAPISANE: Trochę statystyk, czyli rok 2017 w książkach Wspominane już przeze mnie przewidywania potencjalnych 5-gwiazdkowych lektur Najlepsze lektury przeczytane w 2017 roku Kilka słów na temat styczniowych zapowiedzi i planów czytelniczych na ten miesiąc Opinia na temat sagi rodzinnej osadzonej częściowo w Krakowie na tle II wojny światowej czyli Pokochałam wroga Opinia na temat powieści młodzieżowej skupionej na wątku przyjaźni czyli Piękne złamane serca Najlepsze filmy obejrzane w 2017 roku Trochę o postanowieniach czytelniczych na rok 2018 Opinia na temat thrillera, w którym bardziej zaskakują portrety bohaterów niż zwroty akcji czyli Dziewczyny, które zabiły Chloe Opinia na temat historii o rodzinie czyli O pięknie O pięknie, Zadie Smith Karolina Suder stycznia 25, 2018 fikcja literacka, literatura angielska, literatura piękna, women's prize for fiction, wydawnictwo Znak, Zadie Smith, Zbigniew Batko Lektura „O pięknie" nie była moim pierwszym zetknięciem z twórczością Zadie Smith, ale pod pewnymi względami czułam się jakby tak właśnie było. Chociaż po przeczytaniu „Londynu NW" oceniłam go stosunkowo wysoko, dwa lata później nie jestem w stanie przywołać żadnych szczegółów związanych z tamtą historią. Zbliżająca się wielkimi krokami polska premiera „Swing time" (która na ten moment jest już jakiś czas dostępna w księgarniach) zmotywowała mnie jednak do tego by powrócić do twórczości Zadie Smith. Wybór „O pięknie" podyktowany był rekomendacją jednej z zagranicznych booktuberek - Lauren z kanału Lauren And The Books, a chociaż lektura zajęła mi stosunkowo dużo czasu, jestem pozytywnie zaskoczona swoimi wrażeniami. Howard Belsey jest typowym przedstawicielem klasy średniej - białym, liberalnym wykładowcą na Uniwersytecie Wellingtone, który od lat stara się skończyć swoją książkę na temat Rembrandta. Od lat mężczyzna jest związany z Kiki - czarnoskórą, ciepłą i żywiołową kobietą zatrudnioną w służbie zdrowia, ale ich małżeństwo przeżywa ostatnio silny kryzys po zdradzie jakiej dopuścił się Howard. Każde z dzieci Belsey'ów - Jerome, Zora i Levi - przeżywa tymczasem własne dramaty - problemy miłosne, uczelniane czy też swego rodzaju kryzys tożsamości. Kiedy do Ameryki sprowadzają się Kippsowie, losy obu rodzin splatają się ze sobą w nieprzewidziany sposób. „O pięknie" nie jest powieścią, którą czyta się szybko,a przynajmniej, jak już wspominałam, nie była nią w moim przypadku. Chociaż dostrzegam wiele zalet w historii Zadie Smith, nie będę ukrywać, że stosunkowo łatwo było mi odłożyć ów pozycję na bok i nie czułam naglącej potrzeby, żeby szybko sięgnąć po nią ponownie. „O pięknie" nie jest bowiem opowieścią, którą określiłabym mianem wciągającej - brak tu szybkiej akcji, nagromadzenia tajemnic czy jakiegoś niezwykłego klimatu. Trudno też powiedzieć, że kontynuuje się lekturę z sympatii do bohaterów, dlatego że postacie wykreowane przez Zadie Smith są raczej problematyczne i niepozbawione przywar, które sprawiają, że czytelnik odczuwa względem nich pewien dystans.To powiedziawszy, nie zamierzam wcale zniechęcać Was do lektury „O pięknie", a i sama doceniam opowieść jaką przedstawia Zadie Smith. Historia jaką opowiada nam na kartach swojej powieści Zadie Smith składa się w znacznej mierze z całkiem zwyczajnych scen życia codziennego, przedstawionych z dużą skrupulatnością i drobiazgowością - wspólnych posiłków i wyjść, sąsiedzkich spotkań, wykonywania pracowniczych obowiązków. Te proste i w dużej mierze znane nam z autopsji losy rodziny Belsey'ów stają się jednak pretekstem do tego by podjąć znacznie szerszą problematykę. I tak Zadie Smith w niezwykle naturalny, subtelny sposób podejmuje głos w temacie rasizmu, religii, pozycji społecznej czy małżeństwa. A chociaż podejmowana tematyka jest szeroka, nie jest też tak, że któreś z zagadnien nie wybrzmiewa w pełni. Zadie Smith okazuje się przy tym niesamowicie wnikliwym i spostrzegawczym obserwatorem, zwłaszcza jeśli chodzi o relacje międzyludzkie. Poszczególne więzi jakie zostały nakreślone między poszczególnymi bohaterami - czy to na gruncie małżeńskim, czy rodzicielskim, czy nawet zwykłych znajomych - są niesamowicie wiarygodnie oddane i autorce udaje się zaznaczyć jak ogromną rolę mogą odgrywać zwykłe niuanse. A chociaż prozę Zadie Smith nie charakteryzuje jakiś wyrafinowany, kwiecisty język, jego prostota dobrze współgra z ogólnym przekazem. „O pięknie" nie jest lekturą trudną w odbiorze jeśli chodzi o zrozumienie, ale jeśli nie przekonuje Was literatura, która przekazuje coś za pomocą całkiem zwyczajnych scen, nie jest to pozycja dla Was. Natomiast w przeciwnym wypadku, zdecydowanie polecam Wam ten konkretny tytuł. Sama czuję się zachęcona do tego aby sięgnąć po kolejna powieść Zadie Smith i przekonać się co jeszcze ma do przekazania. Dziewczyny, które zabiły Chloe, Alex Marwood Karolina Suder stycznia 23, 2018 Alex Marwood, literatura angielska, Magdalena Koziej, thriller, wydawnictwo Albatros Debiut Alex Marwood intrygował mnie już od momentu polskiej premiery, o czym zresztą napomknęłam mimochodem opowiadając Wam o moich wrażeniach z lektury „Najmroczniejszego sekretu". Pomijając rekomendacje Stephena Kinga, który jak wiemy nie jest nieomylny w swoich osądach, przyciągał mnie sam zarys fabuły „Dziewczyn, które zabiły Chloe". Minęło jednak trochę czasu zanim faktycznie udało mi się zapoznać z powieścią autorstwa Alex Marwood. Trochę na przekór pierwotnym planom, nie było to też już moje pierwsze zetknięcie z twórczością autorki. Co ważniejsze jednak, okazało się one niemal równie udane. Dwie jedenastolatki pochodzące z całkowicie różnych środowisk i znające się zaledwie jeden dzień - Bel i Jade - zostają skazane za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. Dwadzieścia pięć lat później sprzątaczka Amber Gordon znajduje zwłoki dziewczyny. Jako że zbrodnia zostaje przypisana seryjnemu mordercy, sprawa szybko staje się medialna. Amber obawia się rozgłosu, zwłaszcza, że od lat ukrywa swoją prawdziwą tożsamość. Tymczasem w jednej z dziennikarek - Kirsty Lindsay, kobieta rozpoznaje osobę ze swojej przeszłości. Lektura „Dziewczyn, które zabiły Chloe" wzbudzała we mnie emocje zbliżone do tych, które towarzyszyły mi przy „Najmroczniejszym sekrecie" Fabularnie są to całkowicie odmiennie historie, ale jednak dostrzegam między nimi pewne punkty wspólne. Sposób w jaki Alex Marwood pisze swoje powieści nie ma uniwersalnego charakteru i dostrzegam dlaczego jej twórczość zbiera raczej różnorodne opinie, także takie wskazujące na rozczarowanie lekturą. „Dziewczyny, które zabiły Chloe" nie są pozycją, które fundują czytelnikowi zaskoczenie - słowem, nie są napakowane plot twistami - i można by zarzucić autorce, że trochę zbyt szybko rozwiewa pewne wątpliwości wytrącając sobie z rąk kolejne mocne karty. Ale chociaż rozpoznaje zarzuty jakie można wysunąć powieści Alex Marwood, osobiście po raz kolejny pozostaję pod wrażeniem sposobu w jaki autorka prowadzi swoje historie. „Dziewczyny, które zabiły Chloe", podobnie jak „Najmroczniejszy sekret", przedstawia naprzemiennie wydarzenia z przeszłości i czasów nam obecnych. Dzięki temu nie tylko stopniowo rozwiewa wszelkie nasze wątpliwości, udzielając odpowiedzi na kluczowe pytania t.j. co wydarzyło się dwadzieścia pięć lat temu z Chloe i kto stoi za morderstwami w okolicy; ale także ukazuje to w jaki sposób przeszłość i pozornie drobne wybory ukształtowało życie kilku rodzin. Chociaż pozbawione elementu zaskoczeniu, nie powiedziałabym, że „Dziewczyny, które zabiły Chloe" nie szokują czytelnika. Sposób w jaki Alex Marwood kreuje swoich bohaterów i przedstawia pewne wydarzenia, w pewnym zakresie pogrywa z umysłem czytelnika i zmusza go do zmiany oceny pewnych sytuacji. Mocnym punktem „Dziewczyn, które zabiły Chloe" pozostają także wątki poruszone niejako mimochodem - konsekwencje poszczególnych ścieżek wymiaru sprawiedliwości oraz sposób w jaki media wpływają na postrzeganie rzeczywistości przez społeczeństwo. Powtarzam się, ale w moim odczuciu chociaż proza Alex Marwood nie jest przeznaczona dla każdego, zdecydowanie warto dać jej szansę i przekonać się na własnej skórze czy należycie do grona jej wielbicieli czy też przeciwników. Prywatnie, „Najmroczniejszy sekret" bardziej do mnie przemówił, ale także przy lekturze „Dziewczyn, które zabiły Chloe" nie mogę nie docenić atmosfery i dobrze rozplanowanej fabuły. Zdecydowanie jestem ciekawa co jeszcze Alex Marwood mi zaproponuje. Postanowienia czytelnicze na 2018 rok Karolina Suder stycznia 21, 2018 postanowienie, wyzwanie Zauważyłam ostatnio w blogosferze i vlogosferze - i to zarówno tej polskiej, jak i zagranicznej - trend na to by w 2018 roku nie stawiać przed sobą żadnych czytelniczych wyzwań, a jeśli już je stawiać - obrócić je o niemal sto osiemdziesiąt stopni od tych zwyczajowych: Czytać mniej!, Sięgać jedynie po te pozycje, na które mam ochotę! Szanuję to nastawienie, ale nie do końca rozumiem argumentów wysuwanych w tym kontekście przez czytelników. Że nie chcą czuć presji; że czytanie ma być przyjemnością a nie przymusem. Bo też i od kiedy czytelnicze postanowienia czynią z lektury obowiązek? Lubię stawiać samej sobie wyzwania. Spisane na kartce, albo na blogu postanowienia motywują mnie do tego żeby próbować czegoś nowego i odkrywać o sobie jako o czytelniku zupełnie zaskakujące informacje. Gdyby nie swego rodzaju wyzwania, nie dowiedziałabym się, że uwielbiam twórczość Agathy Christie, Khaleda Hosseiniego czy Chimamandy Ngozi Adichie; nie przekonałabym samej siebie do twórczości polskich autorów; i prawdopodobnie nie skończyłabym lektury żadnej serii. Kiedy kilka lat temu nie udało mi się sprostać wyzwaniu na Goodreads, nie czułam do siebie pretensji. Nie zrezygnowałam też nigdy ze spotkania ze znajomymi czy rodziną, bo musiałam przeczytać jeszcze jedną książkę (chociaż czasami, gdy wciągnęłam się w lekturę, pokusa była ogromna). Dlatego na przekór trendowi by 2018 rok był wolny od jakichkolwiek postanowień, ja stawiam ich aż dziesięć! Przeczytać 100 książek Wiem że dla niektórych ta liczba jest niewyobrażalna, ale przez ostatnie kilka lat (na pewno od momentu założenia bloga) nie było roku, w którym przeczytałabym mniej niż te 100 pozycji. Jestem osobą, która czyta stosunkowo szybko, a na dodatek spędzam około 3 godzin dziennie w komunikacji miejskiej (albo nawet więcej) i nie potrafię wpatrywać się bezczynnie w okno. Owszem, póki co w styczniu czytam jakby wolniej i nie wiem czy jest to spowodowane stresem przed sesją, zimowym rozleniwieniem czy po prostu jakimiś zmianami w moim czytelniczym życiu. Ale podejrzewam, że w kolejnych miesiącach się to zmieni. Czytać książki z TBR-u na 2018 roku Jest kilka książek, na których lekturze zależy mi w szczególności (chociażby dlatego, że zbyt długo zalegają na moich półkach), ale równocześnie potrzebuję jakiejś motywacji by a) nie zapomnieć o nich i b) faktycznie się z nimi zapoznać. Takich tytułów jest 18, z czego większość znajduje się na moich półkach. Postaram się opowiedzieć o nich jeszcze w styczniu, ale jeśli się nie uda - spodziewajcie się go w lutym. (Pochwalę się Wam już teraz, że jedną z nich czytam akurat obecnie! A zwlekałam z tym od lutego! Widzicie jak działają na mnie postanowienia noworoczne?). Czytać powieści nominowane do The Women's Prize for Fiction Akurat o tym jednym konkretnym postanowieniu już Wam wspominałam przy okazji posta, w którym zamieściłam listę wszystkich nominowanych do tej pory tytułów. Wspominałam Wam też skąd akurat zainteresowanie tą konkretną nagrodą - miałam okazję czytać kilka pozycji z listów: niektóre z nich były po prostu dobre, ale inne znajdują się na liście moich ulubionych tytułów i mam cichą nadzieję, że wykonując ów wyzwanie, odnajdę nowych faworytów. 12 tytułów wydaje się racjonalną liczbą w skali roku, ale nie przywiązuje do niej aż takiej wagi. Wyzwanie “zrównoważonej biblioteczki” Nigdy nie zależało mi na tym, żeby “wyzerować” liczbę nieprzeczytanych tytułów na moich półkach. Ale chciałabym nad nią w jakimś stopniu zapanować. I dlatego tak bardzo przekonują mnie wyzwania dziewczyn z zagranicznego booktuba - Drinking By My Shelf czy MercysBookishMusings. Nie będę wchodzić w szczegóły, bo nie ma to dużego znaczenia z punktu widzenia bloga czy kolejnych recenzji - po prostu podoba mi się wizja pewnej zależności zakupywanych pozycji od tych przeczytanych w danym miesiącu. A jeśli jesteście zainteresowani ideą, obejrzyjcie filmy na przywołanych kanałach. Czytać więcej powieści już znanych mi autorów Mam taką przykrą tendencję do tego by nieustannie szukać czegoś nowego - zamiast kontynuować rozpoczęte serie, czytać kolejne pierwsze tomy; zamiast sięgać po twórczość autorów, którzy mnie jakoś zachwycili, zabierać się za pozycje autorstwa nieznanych mi osób. I chciałabym to w sobie jakoś zwalczyć. Wciąż mam do przeczytania powieści Chimamandy Ngozi Adichie i coś od Khaleda Hosseiniego; w 2017 roku zachwycałam się dziełami Margaret Atwood, Sarah Waters czy chociaż Elizabeth Strout. Nie chciałabym tu stawiać żadnych liczb, ale może po pierwszym kwartale opowiem Wam co nieco o moich postępach w tym zakresie. Kontynuować porozpoczynane serie Kontynuując poprzednią myśl, wiecie o co mi chodzi. Mam pewne obawy, że teraz kiedy ograniczyłam liczbę historii YA czy NA, kontynuowanie serii może się skończyć licznymi rozczarowaniami, ale A) nie mam co do tego przecież pewności i B) są przecież serie w innych gatunkach (choćby kryminały, które przecież uwielbiam czy sagi rodzinne). Znowu, nie stawiam żadnych ilościowych progów, ale chciałabym na to po prostu zwrócić uwagę w codziennym doborze lektur. Brać udział w maratonach czytelniczych Nie mam zbyt dużego doświadczenia jeśli mowa o udzielę w maratonach czytelniczych - wyjątkiem jest 7ReadUp, ale świadomość, że w danym momencie także inni czytelnicy wypełniają podobne wyzwania i po prostu czytają jest cudowna. Chciałabym się przekonać czy częstszy udział w maratonach - np. raz na kwartał - jest czymś co sprawia mi przyjemność. Co prawda u nas w Polsce tego rodzaju wydarzenia nie są organizowane zbyt często, ale już zagraniczny booktube pozostawia większe pole do popisu. (Już teraz mogę Wam powiedzieć, że nie mogę się np. doczekać na Spookathon!) Wyzwanie w 80 książek dookoła świata Tym razem inspiruje się wyzwaniem polskiej blogerki - Marty Mrowiec. O ile jestem zadowolona (w większości przypadków) z gatunkowej różnorodności moich lektur, o tyle sięgam głównie po twórczość autorów anglojęzycznych lub naszych rodzimych autorów. A co z resztą świata? Nie mam pełnej listy 80 krajów z odpowiednimi tytułami i nie aspiruję do tego żeby przeczytać wszystkie 80 w 2018 roku, ale już 12 byłoby pewnym krokiem na przód jeśli chodzi o moje czytelnicze nawyki. Póki co wykreśliłam jeden kraj z listy, chyba najprostszy - Stany Zjednoczone, ale rok się przecież dopiero zaczyna. Dać szansę nowym gatunkom Sama sobie trochę zaprzeczam - z jednej strony piszę o stosunkowo dużej różnorodności gatunkowej w moich czytelniczych wyborach, z drugiej wspominam o tym, że chcę dać szansę nowym gatunkom. Ale w tym szaleństwie jest metoda - zdaję sobie bowiem sprawę z tego, że za rzadko sięgam po literaturę faktu, że mogłabym spróbować zapoznać się z literaturą fantastyczną, albo nie tyle gatunkowi co po prostu zbiorom opowiadań. Kto wie? Może w ten sposób odkryję zupełnie nowe, fascynujące mnie rejony literatury? Prowadzić regularnie bloga W 2017 zdarzały się tygodnie gdzie nie publikowałam nic - trochę dlatego że w związku ze studiami miałam sporo nauki, ale trochę przez moje małe załamanie psychiczne. Nie chciałabym dopuścić znowu do ciszy na blogu bo przecież blogowanie sprawia mi mnóstwo przyjemności. Idealnie byłoby gdyby udało mi się zamieścić min. 2 teksty w tygodniu, ale jeśli rozkład zajęć na uczelni czy inne obowiązki mi na to nie pozwolą, jeden to absolutne minimum. Ciekawa jestem czy Wy także zrezygnowaliście w tym roku z postanowień czy, podobnie do mnie, to właśnie w nich odnajdujecie motywację niezbędną do lektury? Najlepsze filmy obejrzane w 2017 roku Karolina Suder stycznia 18, 2018 filmy, Kala poleca, zestawienie Rok 2017 bardzo dużo zmienił w moim kulturalnym życiu. Po pierwsze, całkowicie i nieodwołalnie zakochałam się w Studiu Accantus. Co prawda ich muzyka pojawiła się w moim życiu już wcześniej - możliwe, że był to rok 2016, ale to właśnie w 2017 absolutnie przepadłam. Były recitale solistów - Kuby Jurzyka i Sylwii Banasik; fantastyczny koncert symfoniczny w Krakowie i jeszcze jeden, kilka miesięcy później, w Opolu. Po drugie, trochę z winy Accantusa, zaczęłam przesłuchiwać soundtracki z zagranicznych musicali i obecnie to głównie one dominują na mojej Spotify’owej liście (na chwilę obecną Anastasia, Dear Evan Hansen i Hamilton to moje prywatne top 3). Po trzecie wreszcie, odkryłam na nowo kino. Wspominałam o tym już wielokrotnie na blogu, ale zawsze byłam typem człowieka, który zamiast obejrzeć film, wybierze seans kilku odcinków serialu, albo po prostu książkę. I chociaż nie uważam, że jest w tym coś złego, żałowałam że nie jest mi dane przeżywać tych wszystkich emocji z innymi pasjonatami kina np. podczas emisji gali Oscarów. W 2017 roku coś ewidentnie zmieniło się jednak w moim podejściu. Na przestrzeni całego roku obejrzałam 87 filmów (czyli prawdopodobnie więcej niż łącznie w ciągu ostatnich 3-4 lat), z czego przeszło z nich 40 w kinie (czyli prawdopodobnie więcej niż łącznie w całym moim życiu). A choć wciąż preferuję wieczór z książką i herbatą, jest coś niesamowicie odprężającego i wyjątkowego we wspólnych seansach z bliskimi osobami i dyskusjami toczonymi zazwyczaj w samochodzie na temat obejrzanej właśnie produkcji. A jako, że przełom stycznia i lutego dla większości z Was jest pewnie czasem odpoczynku na feriach zimowych, pomyślałam, że podrzucę Wam kilka tytułów, które sama obejrzałam w ubiegłym roku i które warte są Waszej uwagi. Manchester by the sea (2016) Przyznaję, że jeżeli chodzi o kino, bliżej mi do produkcji typowo rozrywkowych - takich przy których mogę na chwilę wyłączyć proces myślenia o obowiązkach i zrelaksować się. Ale nawet od tej reguły są pewne wyjątki. Obejrzałam Manchester by the sea wkrótce po ogłoszeniu zeszłorocznych laureatów Oscarów i w związku z wszystkimi nominacjami i nagrodami, miałam stosunkowo wysokie oczekiwania względem tego tytułu. A mimo to byłam zachwycona seansem, chociaż nie wiem czy jest to aby na pewno odpowiednie słowo. Manchester by the sea to produkcja, w której nie padają zbędne słowa i w której akcent zostaje położony na silny ładunek emocjonalny oraz grę aktorską (Casey Affleck jest doskonały w swojej roli). Nie jest to kino łatwe i z pewnością wymaga pewnej dojrzałości. Jeżeli szukacie czegoś na pidżama party, albo rozrywkę przed stresującym egzaminem zdecydowanie polecałabym zdecydować się na inny tytuł. Ale jeśli będziecie chcieli obejrzeć jakąś produkcję, która zostanie z Wami na dłużej - Manchester by the sea jest doskonałym wyborem. Anastazja (1997) Jak widać różnorodność gatunkowa jest czymś co towarzyszy mi nie tylko w przypadku literatury i dlatego filmem, który wywołał na mnie największe wrażenie, pominąwszy Manchester by the sea, jest animacja dla dzieci opowiadająca historię zaginionej dziedziczki carskiej rodziny. Jeżeli oglądałam Anastazję w dzieciństwie (w co jednak powątpiewam), to absolutnie tego nie pamiętałam. Ale nic nie szkodzi, bo jak widać nawet w wieku dwudziestu paru lat wciąż byłam w stanie zakochać się w tej opowieści. Anastazja ma klimat starych Disneyowskich animacji (chociaż wiem, że wcale nią nie jest, a przynajmniej nie była) - to nie tylko ciekawa historia czy wzruszający wątek miłosny, ale także cudowne melodie, które za nic nie dają o sobie zapomnieć (jeżeli chodzi o Tę melodię nuciłam ją zawstydzającą ilość razy). Jeśli nie widzieliście Anastazji w dzieciństwie; albo nie oglądaliście jej od tamtych czasów, zróbcie sobie tą przyjemność. Pokój (2015) Dla Panny M., a raczej przez wzgląd na jej polecenie, ten jeden raz zrobiłam wyjątek i obejrzałam ekranizację nie czytając wcześniej książki. Ale choć nie wątpię w talent Emmy Donoghue, nie żałuję takiego wyboru. Pokój to tego rodzaju produkcja, która oferuje widzom “pełen pakiet” - intrygującą historię; unikalną perspektywę na znany motyw; ogromny ładunek emocjonalny; i świetne kreacje aktorskie z tą Jacoba Tremblay'a na czele. I mam takie wrażenie, że dzięki temu jest to stosunkowo uniwersalne dzieło kultury - takie, które doceni zarówno koneser kina, który wybiera “bardziej ambitny repertuar”, jak i osoba, która stanowi raczej kultury masowej. Coco (2017) Bardzo długo wydawało mi się, że rok 2017 nie zaproponuje mi żadnej dobrej animacji. Anastazja postawiła poprzeczkę bardzo wysoko i wszystkie tegoroczne produkcje pozostawały za nią daleko w tyle. Dopóki nie obejrzałam Coco. O tym jak bardzo byłam podekscytowana seansem wiedzą chyba tylko moje towarzyszki niedoli na studiach. Ale Coco absolutnie mnie nie zawiodła. Disney Pixar po raz kolejny udowodnił, że historie snute w animacjach mogą poruszyć i rozkochać w sobie także starszego odbiorcę. Coco zachwyca wizualnie; wzrusza; zapoznaje z nową kulturą; a na koniec pozostawia z pewną refleksją. A fakt, że nawet osoby stroniące od tego rodzaju produkcji, nie pozostały obojętne na jej urok, niech będzie dla Was dodatkową rekomendacją. Jutro będziemy szczęśliwi (2016) Większość produkcji, po których spodziewałam się zachwytu, w mniejszym bądź większym stopniu mnie zawiodły, ale Jutro będziemy szczęśliwi stanowi pod tym względem wyjątek. Od momentu, kiedy po raz pierwszy obejrzałam zwiastun, wiedziałam, że wyjdę z seansu zadowolona i absolutnie się nie myliłam. To niesamowicie ciepła i zabawna historia, w której nie brakuje odrobiny goryczy (ociupinkę - tylko tyle by wycisnąć łzy ze mnie i Pani Mamy). Omar Sy po raz kolejny jest doskonały w swojej roli, ale nie oszukujmy się - jeden aktor nie udźwignąłby całej produkcji. Słyszałam co prawda o niepokojącym podobieństwie Jutro będziemy szczęśliwi do innego tytułu, ale nie mogę wypowiedzieć się na ten temat bo nie mam porównania. Wonder woman (2017) W 2017 roku rozpoczęłam swoją przygodę z filmami opartymi na komiksowych historiach o superbohaterach. Ale chociaż nie mam wątpliwości, że w starciu “gigantów”, znajduje się w drużynie Marvela; nie mam także wątpliwości co do tego, że to właśnie Wonder woman jest moim numerem jeden wśród tego rodzaju filmów. Owszem, obiektywnie rzecz biorąc ma on pewne mankamenty (zwłaszcza nadużycie slow motion), ale i tak byłam zachwycona opowiedzianą historią. Gal Gadot jest fantastyczna w swojej roli - i to zarówno jako wojowniczka; jak i zagubiona w Londynie i ówczesnej rzeczywistości kobieta; a chemia jaka istnieje pomiędzy nią a Chrisem Pinem jest nie do podrobienia. Nawet jeśli pozostałe produkcje DC nie przypadły Wam do gustu, ba! nawet jeśli w ogóle ich nie znacie - warto nadrobić ten konkretny seans. Obdarowani (2017) Z wszystkich tytułów, o których Wam dzisiaj opowiadam, o Obdarowanych mówiło się zdecydowanie najmniej. Nie wiem jak w innych miastach, ale w Krakowie ograniczono nawet jego dystrybucje jedynie do dwóch kin i stosunkowo szybko znikł z repertuaru. A szkoda. Nie chcę Wam wmawiać, że jest to kino wybitne - trochę poruszamy się na znanych motywach, a osoby stojące za niniejszą produkcją wiedzą gdzie uderzyć, żeby wzruszyć widza. Tylko że absolutnie mi to nie przeszkadza. Obdarowani dotykają problematyki nieprzeciętnie uzdolnionego dziecka i stawiają pytanie w jaki sposób powinno się kształtować jego przyszłość - czy nie odbierać mu dzieciństwa czy raczej rozwijać jego zdolności. To nie jest produkcja moralizatorska, która udzieli odpowiedzi na pytanie, która z tych postaw jest właściwa; ale po prostu urocza, ciepła, momentami zabawna, a kiedy indziej wzruszająca opowieść. Twój Vincent (2017) Ośmielę się stwierdzić, że nawet jeśli tematyka filmowa absolutnie Was nie interesuje i tak słyszeliście o Twoim Vincencie. Ze względu na liczne nominacje (w tym szanse na tą do Oscara), ten tytuł wspominany jest często przez media - zarówno społecznościowe jak i te tradycyjne. Ale to dobrze. Zgodzę się z tym, że największym atutem tej produkcji jest sposób w jaki zostaje ona opowiedziana (wiecie, stylistyka na obrazy van Gogha), ale w przeciwieństwie do niektórych nie mówię tego z wyrzutem. Zwłaszcza że nie jest też tak, że opowiadana historia jest zła - co prawda możemy przewidzieć zakończenie, ale wciąż śledzi się losy bohaterów z zainteresowaniem i budzi ona w odbiorcy jakieś emocje. Jeśli nie widzieliście jeszcze Twojego Vincenta, koniecznie to zmieńcie - bo to ważny film w dorobku polskiej kultury. Lion. Droga do domu (2016) Mam wrażenie, że Lion. Droga do domu jest filmem nieco zapomnianym - gdzieś zanikł, przygnieciony popularnością innych nominowanych do Oscara produkcji. Wydaje mi się też, że jestem osamotniona w swoim zachwycie tą historią. Chociaż widziałam Liona. Drogę do domu już prawie rok temu, wciąż pamiętam emocje jakie we mnie wywołał. Połączenie niesamowitej muzyki; zdjęć i pewnej subtelności w sposobie opowiadanej historii (i tym, że nie wszystko zostaje nam podane na tacy) było coś co niesamowicie mnie wzruszyło. Jeśli nie przepadacie za tego rodzaju produkcjami, zróbcie sobie chociaż tę przyjemność i przesłuchajcie soundtrack. Piękna i Bestia (2017) Internet jest mocno podzielony jeśli chodzi o aktorską wersję Disney'owskiej animacji, ale ja zdecydowanie zaliczam się do grupy zachwyconej seansem. Piękna i Bestia wywołała we mnie pewne poczucie nostalgii i dziecięcego zachwytu. Jestem zachwycona tym w jaki sposób zeszłoroczna wersja uzupełniła znaną mi z dzieciństwa historię (wypełniając pewne luki fabularne); widowiskowością tego tytułu i muzyką. Zdaję sobie sprawę z tego, że na moje wrażenia rzutuje zachwyt oryginalną wersją, ale czy jest w tym rzeczywiście coś złego? Mam nadzieję, że wśród wymienionych tytułów znajdziecie coś dla siebie. Chętnie też dowiem się co jakie filmy zachwyciły Was w 2017 roku i w ten sposób znajdę inspiracje na wieczorne seanse (wiecie, okres sesji to doskonały moment na nadrabianie kulturalnych zaległości!). Piękne złamane serca, Sara Barnard Karolina Suder stycznia 16, 2018 Joanna Grabarek, literatura angielska, Sara Barnard, wydawnictwo Insignis, Young Adult Gdzieś na początku wakacji naszła mnie niezrozumiała i zaskakująca (bo zupełnie do mnie niepodobna) ochota na lekturę powieści określanych przez zagranicznych czytelników jako contemporary YA. Inspiracji szukałam głównie wśród polskich i zagranicznych booktuberów, ale choć z przyczyn oczywistych (czyt, nie jest to gatunek dobrze mi znany) mam pewne zaległości wśród tego typu tytułów i tak zdecydowałam się na lekturę powieści wydanej stosunkowo niedawno. Uległam pięknej oprawie i licznym pozytywnym opiniom i sięgnęłam po „Piękne złamane serca". Caddy i Rosie są najlepszymi przyjaciółkami, pomimo dzielących je różnic. Wraz ze zbliżającymi się szesnastymi urodzinami, Caddy czuje się coraz bardziej rozczarowana swoim zwyczajnym życiem - chciałaby doświadczyć jakiegoś Epokowego Wydarzenia i bardziej przypominać swoją przyjaciółkę. Pojawienie się w miasteczku Suzanne - ślicznej dziewczyny, skrywającej jakiś sekret - komplikuje relacje między nastolatkami. Caddy czuje, że jej pozycja u boku Rosie staje się coraz bardziej zagrożona. Będąc w zupełności szczerą, rozpoznaję, że „Piękne złamane serca" są powieścią pod pewnymi względami problematyczną i że prawdopodobnie moja końcowa ocena jest nieco zawyżona. Mam pewien problem ze sposobem w jaki Sara Barnard kreuje główne bohaterki. Nastolatki w jej wydaniu wydają się osobami skupionymi jedynie na imprezowaniu, spożywaniu alkoholu i utracie dziewictwa. Owszem, piętnaście/szesnaście lat skończyłam kilka lat temu, ale zdecydowanie nie jest to problematyka, która wówczas zaplątała głowę moją czy moich znajomych. Czy czasy aż tak się zmieniły? Nie wiem. Ale na całe szczęście Sara Barnard zaproponowała mi coś w zamian. Największym atutem „Pięknych złamanych serc" jest fakt, że wątkiem przewodnim całej powieści pozostaje przyjaźń w najróżniejszych jej odcieniach. W historiach YA jakie miałam okazję do tej pory czytać nacisk kładziony był na romans pomiędzy bohaterami, a tymczasem Sara Barnard niemal zupełnie się na nim nie skupia. Przyjaźń w powieści Barnard przybiera ponad to różne odcienie, poczynając od niesamowicie silnej więzi łączącej Caddy i Rosie, a kończąc na, w pewnym sensie, toksycznej relacji jaka zaczyna funkcjonować między Caddy a Suzanne. Nie zdradzę zbyt dużo ujawniając inną tematykę poruszaną przez Sarę Barnard mianowicie problem przemocy domowej. Chociaż nie podoba mi się stanowisko niemal wszystkich dorosłych bohaterów odnośnie sytuacji Suzanne. Doceniam natomiast perspektywę jaką obiera Sara Barnard. Podczas gdy większość historii kończy się w momencie, gdy ofiara opuszcza toksyczne miejsce, autorka „Pięknych złamanych serc" w tym punkcie rozpoczyna opowieść. Nie zdradzę Wam wątków związanych z tym zagadnieniem, ale poruszona w powieści problematyka sprawiła, ze spojrzałam na całość znacznie przychylniejszym okiem. Mam wrażenie, że „Piękne złamane serca"mogłyby być jeszcze lepszą powieścią gdyby wprowadzono w nich kilka drobnych poprawek. Ale nawet mimo pewnych mankamentów jest to historia warta poznania, zwłaszcza w przypadku nastoletnich czytelników. Brakuje nam tego typu powieści, w których to przyjaźń została wypchnięta na pierwszy plan. Pokochałam wroga, Mirosława Kareta Karolina Suder stycznia 14, 2018 fikcja historyczna, literatura polska, Mirosława Kareta, powieść obyczajowa, saga rodzinna, wydawnictwo WAM Nie jest tajemnicą, przynajmniej dla osób, które śledzą Złodziejkę Książek, albo moje profile na portalach poświęconych książkom (czyt. Lubimy czytać.pl lub Goodreads.com) nieco dłużej, że powieści osadzone na tle II wojny światowej budzą zazwyczaj moje zainteresowanie. Sporo historii, które nieoficjalnie figurują na mojej liście ulubionych lektur, takich jak „Złodziejka książek", „Jeździec miedziany" czy „Szare śniegi Syberii" rozgrywają się właśnie podczas tego okresu historycznego i dlatego pomimo pewnych rozczarowań (czyt. „Esesman i Żydówka") wciąż staram się poszukiwać podobnych pozycji. Powieść Mirosławy Karety wydawała się doskonale wpasowywać w moje oczekiwania, zwłaszcza z obietnicą wojennego Krakowa w tle, ale nie do końca okazały się one zrealizowane. Jadwiga przez lata skrywała w tajemnicy prawdę na temat losów swojej rodziny. Historię, która nawet pomimo upływu czasu może wstrząsnąć posadami świata rodu Petryckich, kobieta spisała jedynie w starym zeszycie. Po śmierci Jadwigi, trafia on w ręce jej syna - krakowskiego lekarza. Mężczyzna jest zdeterminowany by poznać prawdę o relacji jaka łączyła matkę z niemieckim oficerem w czasie II wojny światowej - Maxem Bayerem. Powieść Mirosławy Karety już na okładce reklamowana jest jako historia „zakazanej miłości Polki i Niemca w okupowanym Krakowie", tyle że niezupełnie jest to prawda. Owszem, wątek uczucia między Jadwigą i Maxem odgrywa dużą rolę w fabule, ale nie jest on głównym punktem. Lata II wojny światowej, czyli okres w którym rozgrywał się ów wątek, poznajemy wyłącznie za pośrednictwem odnalezionego pamiętnika Jadwigi. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie oczekiwania czytelnika, który zasugerował się hasłem z okładki. Forma przedstawienia historii Jadwigi i Maxa wręcz narzuca pewną fragmentaryczność, a przez to łączące ich uczucie wydaje się nieco niewiarygodne i jakby mniej intensywne. Co otrzymujemy niejako w zamian? Mirosława Kareta przywołuje wątek krakowskiego lekarza - Maksymiliana w latach 90 XX wieku, kiedy to mężczyzna podążając śladami historii swojej matki, udaje się do Monachium. Dwutorowe poprowadzenie narracji zdecydowanie ma pewne plusy. Mirosława Kareta przybliża nam rzeczywistość lat 90 i pozwala dostrzec zmiany jakie zachodziły w Polsce (zarówno w kontraście do lat wojny, jak i czasów nam współczesnych). A jedynym elementem zakłócającym przyjemność z lektury jest tendencja autorki do notorycznego porównywania Polski do krajów Zachodu (zwłaszcza Niemiec i Monachium). Jestem niemal przekonana, ze gdybym nie zasiadała do lektury „Pokochałam wroga" z bardzo sprecyzowanymi oczekiwaniami, powieść Mirosławy Karety bardziej przypadłaby mi do gustu. Autorka ma bardzo przyjemny w odbiorze styl pisania a wplecione w historię fragmenty pamiętnika w pewien sposób wyróżniają ją na tle innych powieści o podobnej problematyce. Częściowe osadzenie akcji w Krakowie stanowi z kolei dodatkowy atut dla Krakusa - kiedy znacznie łatwiej wyobrazić sobie scenerię dla rozgrywających się wydarzeń. Jeżeli do lektury „Pokochałam wroga" przyciąga Was wyłącznie hasło z okładki, możecie czuć się odrobinę rozczarowani, Natomiast jeśli należycie do wielbicieli sag rodzinnych, w których przewija się wątek wojenny, powieść Mirosławy Karety powinna Wam się spodobać. Osobiście doceniam fakt, że autorka osadziła akcję w Krakowie i zamknęła wątek Maxa i Jadwigi w jednym tomie, ale jednak nie mogę pozbyć się lekkiego poczucia rozczarowania. Co będę czytać w styczniu?: TBR + zapowiedzi Karolina Suder stycznia 12, 2018 TBR, Zapowiedzi Większość czytelników czyta w styczniu najwięcej pozycji w skali roku - prawdopodobnie dlatego że, jak wiadomo, człowiek na początku roku zawsze ma w sobie najwięcej motywacji. Od kilku lat całkowicie przeczę jednak takim praktykom. Prawdopodobnie odkąd zaczęłam studia, styczeń jest miesiącem, w którym czytam najmniej - chociaż wciąż nie mało. Nie wiem czym jest to spowodowane - jasne, mogłabym zrzucić winę na sesję i konieczność nauki do egzaminu, ale sesja ma to do siebie że zdarza się dwa razy do roku, a jakoś ta letnia absolutnie nie przeszkadza mi w nałogowym czytelnictwie. Bez względu jednak na powody: tak kształtuje się moja rzeczywistość i zdążyłam już to zaakceptować. W 2018 roku chciałam jednak, ponownie spróbować publikacji na blogu moich comiesięcznych TBR-ów. Od kilku miesięcy przygotowywałam je jedynie do własnych potrzeb i, z drobnymi wyjątkami, udało mi się z nich wywiązywać, a co więcej - mobilizowało mnie to do tego aby sięgać po tytuły, które nieco dłużej zalegały już na moich półkach i, z jakiś powodów, nieco mnie onieśmielały. Zdecydowałam się jednak nadać mu tym razem nieco odmienną formę - łącząc go z kilkoma najciekawszymi zapowiedziami miesiąca, które chętnie widziałabym na swojej półce. TBR Podobno warto rozpocząć rok od dobrych pozycji, dlatego wśród moich czytelniczych planów znajduje się sporo tytułów, które potencjalnie mogą skraść moje serce. Po pierwsze, Wszystko czego Wam nie powiedziałam debiut Celeste Ng, który znalazł się na mojej liście przypuszczeń 5-gwiazdkowych lektur (nie wiem czy już czytaliście ten post, bo nie jestem pewna na jaką kolejność publikacji się zdecyduję). Po drugie, Mam na imię Lucy, czyli kolejna pozycja autorki, która zachwyciła mnie Okruchami codzienności - jako że to zdobycz biblioteczna, muszę po nią sięgnąć w styczniu. Następnie kryminał, który wydaje się być mi przeznaczony - Niepamięć. Nie dość, że premiera miała miejsce w moje imieniny, to jeszcze główny bohater dzieli ze mną nazwisko. Kolejno Pasażerka, czyli kolejny tytuł w dorobku Alexandry Bracken, która zachwyciła mnie trylogią Mrocznych umysłów. Zadeklarowałam także lekturę najnowszego kryminału Wojciecha Chmielarza - Cieni - który zachwycił mnie w grudniu (i tak, wiem że będę poznawać serie niechronologicznie, ale ponoć można). Korzystając z wciąż zimowej atmosfery, zaplanowałam sobie przeczytanie Królowej śniegu. Coś wyjątkowo kryminalny będzie ten mój styczeń - i polski! Przedostatnim tytułem z listy jest reportaż Mariusza Szczygła - Niedziela, która zdarzyła się w środę. Uwielbiam pana Szczygła, choć nie czytałam żadnego reportażu jego autorstwa, a na dodatek zaplanowałam sobie na 2018 rok więcej pozycji non fiction. No i Dwór mgieł i furii, bo czuję, że coś mnie omija - chociaż jeśli mam być szczera, nie mam zbyt wysokich oczekiwań. ZAPOWIEDZI BRITT-MARIE TU BYŁA, FREDRIK BACKMAN To niemal zaskakujące jak bardzo czekam na powieść Fredrika Backmana, biorąc pod uwagę, że ani nie czytałam żadnej jego poprzedniej powieści wydanej w Polsce, ani tym bardziej nie oglądałam filmu na podstawie jednej z nich. Słyszałam jednak tyle pozytywnych opinii odnośnie jego twórczości i to od osób, których zdanie bardzo sobie cenię, że trudno pozbyć mi się przeświadczenia, że sama podzielę ów zachwyt. Całkowicie poboczna kwestia, cieszy mnie ogromnie to, że zdecydowano się tym razem nieco bardziej zainspirować zagraniczną okładkę (?). Jakoś przemawia do mnie o wiele bardziej niż ta, która zdobiła ostatnią powieść autora wydaną przez Sonię Draga. DOM W RIVERTON, KATE MORTON Chyba nie jest tajemnicą, że uwielbiam twórczość Kate Morton - z wszystkimi jej mankamentami i przerysowaniami. A Dom w Riverton jest tytułem, które właśnie ów uczucie zapoczątkował. Trochę dziwi mnie, że nigdy nie wzbogaciłam swojej biblioteczki o ten tytuł (czytałam egzemplarz biblioteczny, jeszcze na długo przed założeniem Złodziejki książek), natomiast nadarza się okazja by to zmienić. I może z jednej strony obawiam się, że w swoich myślach idealizują tę pozycję i że nie wywoła na mnie równie pozytywnego wrażenia. Ale z drugiej - wydaje mi się to absolutnie niemożliwe. SPRZEDAWCZYK, PAUL BEATTY Nie śledziłam nigdy ze szczególną starannością laureatów nagród literacki, ale ostatnio rzeczywiście zaczęłam im się przyglądać uważniej. Wiecie, że najbardziej intryguje mnie The Women's Prize for Fiction (wspominałam Wam zresztą o tej nagrodzie w jednym z ostatnich postów), ale skłamałabym twierdząc, że pozostaje absolutnie obojętna na fenomen Man Booker Prize. Tymczasem Sprzedawczyk Paula Beatty’ego jest właśnie laureatem powyższej nagrody z 2016 roku. Co więcej, póki co zbiera bardzo przychylne przedpremierowe recenzje. Nawet jeśli pierwotnie Sprzedawczyk nie znajdował się w moim kręgu zainteresowań, coraz bardziej się to zmienia. PANIE NA ZAMKU, JESSICA SHATTUCK Gatunek historical fiction (spolszczony przeze mnie do fikcji historycznej), przez długi czas był moim ulubionym gatunkiem literackim, a już na pewno jednym z absolutnym ulubieńców. Tymczasem w 2017 roku przeczytałam absolutnie haniebną liczbę tego rodzaju tytułów. I chciałabym to oczywiście zmienić w tym roku. Powieść Jessiki Shattuck - Panie na zamku nie tylko przynależy do znanej i cenionej przeze mnie Szmaragdowej serii, ale także nominowana była do nagrody najlepszej powieści swojego gatunku przez portal Goodreads. SIOSTRA CIENIA, LUCINDA RILEY Nie uważam cyklu autorstwa Lucindy Riley za bezbłędny i w swoich opiniach na temat dwór poprzednich tomów, wypunktowałam kilka moich największych zarzutów. Nie ukrywam jednak, że sama historia ma ogromny potencjał i po prostu dobrze się ją czyta. Poza tym, Siostra cienia skupia się na postaci, która praktycznie od samego początku budziła moje największe zainteresowanie. Z kwestii pobocznych, jestem mile zaskoczona tym jak szybko wydawnictwo Albatros wydaje kolejne tomy cyklu. I obym nie chwaliła tutaj dnia przed zachodem słońca! PANI WYROCZNIA, MARGARET ATWOOD Wydawnictwo Wielka Litera stosunkowo późno upubliczniło swoje plany wydawnicze i to, że Pani Wyrocznia trafiła do niniejszego zestawienia jest możliwe tylko i wyłącznie dlatego, że publikuję je z opóźnieniem (toż to zbliżamy się do połowy stycznia). Ale jako że aż dwie powieści Margaret Atwood trafiły do zestawienia najlepszych książek jakie czytałam w 2017 roku, nie mogłam nie wspomnieć o tym tytule (mimo że nawet nie do końca skupiłam się na tym o czym opowiada). OLIVE KITTREDGE, ELIZABETH STROUT Informacja o wznowieniu Olive Kittredge została upubliczniona zaledwie kilka dni wcześniej niż ta o Pani Wyroczni. Może mijam się nieco z prawdą twierdząc, że z niecierpliwością czekam na ten tytuł - bo czytałam już niniejszą pozycję w grudniu 2017 roku (egzemplarz biblioteczny Okruchy codzienności) - ale wspominam o nim z dwóch powodów. Po pierwsze, chciałabym kiedyś wzbogacić moją prywatną biblioteczkę o ów tytuł, bo wywarł na mnie naprawdę duże wrażenie. I tym samym płynnie przechodzę do drugiego z powodów, chciałabym żebyście to Wy zwrócili na niego uwagę. KŁOPOTY MNIE KOCHAJĄ, JOANNA SZARAŃSKA Sama jestem zaskoczona tym, że tak bardzo czekam na jakąś powieść typowo obyczajową, ale Joanna Szarańska wywarła na mnie AŻ TAK pozytywne wrażenia swoją świąteczną historią - Cztery płatki śniegu. Zanotowałam gdzieś sobie żeby sięgnąć po wcześniejszą serię autorki - tą, w której Kalina stanowi główną bohaterkę, ale potem zobaczyłam zapowiedź całkiem nowego tytułu i czuję się rozdarta. Jeśli będę się bawiła chociaż tak dobrze jak w trakcie lektury wspominanej już powieści, będę bardziej niż zadowolona. OKRUTNA PIEŚŃ, VICTORIA SCHWAB Jak zapewne zauważyliście w zestawieniu najbardziej interesujących mnie zapowiedzi niewiele jest powieści młodzieżowych, czy też fantastycznych. Natomiast jeśli chodzi o historie YA planowane w tym roku przez Czwartą Stronę, jestem tak naprawdę zainteresowana wszystkim, zwłaszcza jeśli mowa o zagranicznych autorach. A już na Okrutną pieśń czekam tym bardziej niecierpliwie, bo wiem, że Victoria Schwab jest po prostu dobrą pisarką. (No i słyszałam na jej temat mnóstwo dobrego, ale to poboczna kwestia). MILCZĄCE DZIECKO, SARAH A. DANZIL Mało wspominałam póki co o thrillerach/kryminałach, ale to nie dlatego że na nie nie czekam. Czekam i to bardzo, choćby na powieść Sarah A. Danzil. Jak być może wiecie, thrillery zahaczające o tematykę macierzyństwa budzą moje szczególne zainteresowanie (chociaż nie potrafię sprecyzować dlaczego), a Milczące dziecko ponadto było nominowane do nagrody Goodreads w swoim gatunku Mystery&Thriller. No i seria Filia Mroczna Strona to już swego rodzaju rekomendacja. NIEODNALEZIONA, REMIGIUSZ MRÓZ Wiem, że krytykowanie twórczości Remigiusza Mroza jest obecnie modne i nie twierdzę, że jest ono bezpodstawne - akurat nie miałam okazji zapoznać się z tymi tytułami, które wzbudzają najbardziej negatywne emocje. Ale nie zmienia to faktu, że Nieodnaleziona budzi moje zaciekawienie, tym bardziej, że po opisie fabuły nasunęło mi się skojarzenie z opowiadaniem autora ze zbioru Rewers (chociaż nie wiem czy słusznie). Ciekawa jestem jak tym razem zareagują czytelnicy i chętnie sama wyrażę własną opinię. 13 MINUT, SARAH PINBOROUGH Czy jesteście zaskoczeni? Prawdopodobnie pamiętacie, że dosyć mocno skrytykowałam poprzednią powieść Sarah Pinborough (i to nie tylko raz, ale także przy okazji innych tekstów). Chciałabym jednak dać autorce jeszcze chociaż jedną szansę, zanim ostatecznie zdecyduję czy sięgać w przyszłości po inne, potencjalne tytuły spod jej pióra. A i sam koncept na fabułę 13 minut nie brzmi najgorzej. MISSOULA. GWAŁTY W AMERYKAŃSKIM MIASTECZKU UNIWERSYTECKIM, JON KRAKAUER Czytanie większej ilości pozycji zaliczającej się do szeroko rozumianej literatury faktu, od dawna znajdowało się wśród moich postanowień. Ale jakoś do tej pory jego realizacja nie doszła jeszcze do skutku. Nie ukrywam jednak, że Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim zaintrygowały mnie poruszaną problematykę, a i wiele dobrego słyszałam o samym autorze - Jonie Krakauerze. POZOSTAŁE PREMIERY Cienie, Wojciech Chmielarz / Podpalacz, Wojciech Chmielarz / W domu, Harlan Coben / Manipulantka, Isabel Ashdown / Burza, Steve Sem-Sandberg / Czym jest człowiek, David Szalay / Człowiek tygrys, Eka Kurniawan / Co się stało?, Hillary Rodham Clinton / Tylko dobre wiadomości, Agnieszka Krawczyk / Anti Step-brother. Antybrat, Tijan / Kłamczucha, E. Lockhart A Wy na jakie premiery czekacie w styczniu? Co będę czytać w styczniu?: TBR + zapowiedzi Karolina Suder stycznia 12, 2018 TBR, Zapowiedzi Większość czytelników czyta w styczniu najwięcej pozycji w skali roku - prawdopodobnie dlatego że, jak wiadomo, człowiek na początku roku zawsze ma w sobie najwięcej motywacji. Od kilku lat całkowicie przeczę jednak takim praktykom. Prawdopodobnie odkąd zaczęłam studia, styczeń jest miesiącem, w którym czytam najmniej - chociaż wciąż nie mało. Nie wiem czym jest to spowodowane - jasne, mogłabym zrzucić winę na sesję i konieczność nauki do egzaminu, ale sesja ma to do siebie że zdarza się dwa razy do roku, a jakoś ta letnia absolutnie nie przeszkadza mi w nałogowym czytelnictwie. Bez względu jednak na powody: tak kształtuje się moja rzeczywistość i zdążyłam już to zaakceptować. W 2018 roku chciałam jednak, ponownie spróbować publikacji na blogu moich comiesięcznych TBR-ów. Od kilku miesięcy przygotowywałam je jedynie do własnych potrzeb i, z drobnymi wyjątkami, udało mi się z nich wywiązywać, a co więcej - mobilizowało mnie to do tego aby sięgać po tytuły, które nieco dłużej zalegały już na moich półkach i, z jakiś powodów, nieco mnie onieśmielały. Zdecydowałam się jednak nadać mu tym razem nieco odmienną formę - łącząc go z kilkoma najciekawszymi zapowiedziami miesiąca, które chętnie widziałabym na swojej półce. TBR Podobno warto rozpocząć rok od dobrych pozycji, dlatego wśród moich czytelniczych planów znajduje się sporo tytułów, które potencjalnie mogą skraść moje serce. Po pierwsze, Wszystko czego Wam nie powiedziałam debiut Celeste Ng, który znalazł się na mojej liście przypuszczeń 5-gwiazdkowych lektur (nie wiem czy już czytaliście ten post, bo nie jestem pewna na jaką kolejność publikacji się zdecyduję). Po drugie, Mam na imię Lucy, czyli kolejna pozycja autorki, która zachwyciła mnie Okruchami codzienności - jako że to zdobycz biblioteczna, muszę po nią sięgnąć w styczniu. Następnie kryminał, który wydaje się być mi przeznaczony - Niepamięć. Nie dość, że premiera miała miejsce w moje imieniny, to jeszcze główny bohater dzieli ze mną nazwisko. Kolejno Pasażerka, czyli kolejny tytuł w dorobku Alexandry Bracken, która zachwyciła mnie trylogią Mrocznych umysłów. Zadeklarowałam także lekturę najnowszego kryminału Wojciecha Chmielarza - Cieni - który zachwycił mnie w grudniu (i tak, wiem że będę poznawać serie niechronologicznie, ale ponoć można). Korzystając z wciąż zimowej atmosfery, zaplanowałam sobie przeczytanie Królowej śniegu. Coś wyjątkowo kryminalny będzie ten mój styczeń - i polski! Przedostatnim tytułem z listy jest reportaż Mariusza Szczygła - Niedziela, która zdarzyła się w środę. Uwielbiam pana Szczygła, choć nie czytałam żadnego reportażu jego autorstwa, a na dodatek zaplanowałam sobie na 2018 rok więcej pozycji non fiction. No i Dwór mgieł i furii, bo czuję, że coś mnie omija - chociaż jeśli mam być szczera, nie mam zbyt wysokich oczekiwań. ZAPOWIEDZI BRITT-MARIE TU BYŁA, FREDRIK BACKMAN To niemal zaskakujące jak bardzo czekam na powieść Fredrika Backmana, biorąc pod uwagę, że ani nie czytałam żadnej jego poprzedniej powieści wydanej w Polsce, ani tym bardziej nie oglądałam filmu na podstawie jednej z nich. Słyszałam jednak tyle pozytywnych opinii odnośnie jego twórczości i to od osób, których zdanie bardzo sobie cenię, że trudno pozbyć mi się przeświadczenia, że sama podzielę ów zachwyt. Całkowicie poboczna kwestia, cieszy mnie ogromnie to, że zdecydowano się tym razem nieco bardziej zainspirować zagraniczną okładkę (?). Jakoś przemawia do mnie o wiele bardziej niż ta, która zdobiła ostatnią powieść autora wydaną przez Sonię Draga. DOM W RIVERTON, KATE MORTON Chyba nie jest tajemnicą, że uwielbiam twórczość Kate Morton - z wszystkimi jej mankamentami i przerysowaniami. A Dom w Riverton jest tytułem, które właśnie ów uczucie zapoczątkował. Trochę dziwi mnie, że nigdy nie wzbogaciłam swojej biblioteczki o ten tytuł (czytałam egzemplarz biblioteczny, jeszcze na długo przed założeniem Złodziejki książek), natomiast nadarza się okazja by to zmienić. I może z jednej strony obawiam się, że w swoich myślach idealizują tę pozycję i że nie wywoła na mnie równie pozytywnego wrażenia. Ale z drugiej - wydaje mi się to absolutnie niemożliwe. SPRZEDAWCZYK, PAUL BEATTY Nie śledziłam nigdy ze szczególną starannością laureatów nagród literacki, ale ostatnio rzeczywiście zaczęłam im się przyglądać uważniej. Wiecie, że najbardziej intryguje mnie The Women's Prize for Fiction (wspominałam Wam zresztą o tej nagrodzie w jednym z ostatnich postów), ale skłamałabym twierdząc, że pozostaje absolutnie obojętna na fenomen Man Booker Prize. Tymczasem Sprzedawczyk Paula Beatty’ego jest właśnie laureatem powyższej nagrody z 2016 roku. Co więcej, póki co zbiera bardzo przychylne przedpremierowe recenzje. Nawet jeśli pierwotnie Sprzedawczyk nie znajdował się w moim kręgu zainteresowań, coraz bardziej się to zmienia. PANIE NA ZAMKU, JESSICA SHATTUCK Gatunek historical fiction (spolszczony przeze mnie do fikcji historycznej), przez długi czas był moim ulubionym gatunkiem literackim, a już na pewno jednym z absolutnym ulubieńców. Tymczasem w 2017 roku przeczytałam absolutnie haniebną liczbę tego rodzaju tytułów. I chciałabym to oczywiście zmienić w tym roku. Powieść Jessiki Shattuck - Panie na zamku nie tylko przynależy do znanej i cenionej przeze mnie Szmaragdowej serii, ale także nominowana była do nagrody najlepszej powieści swojego gatunku przez portal Goodreads. SIOSTRA CIENIA, LUCINDA RILEY Nie uważam cyklu autorstwa Lucindy Riley za bezbłędny i w swoich opiniach na temat dwór poprzednich tomów, wypunktowałam kilka moich największych zarzutów. Nie ukrywam jednak, że sama historia ma ogromny potencjał i po prostu dobrze się ją czyta. Poza tym, Siostra cienia skupia się na postaci, która praktycznie od samego początku budziła moje największe zainteresowanie. Z kwestii pobocznych, jestem mile zaskoczona tym jak szybko wydawnictwo Albatros wydaje kolejne tomy cyklu. I obym nie chwaliła tutaj dnia przed zachodem słońca! PANI WYROCZNIA, MARGARET ATWOOD Wydawnictwo Wielka Litera stosunkowo późno upubliczniło swoje plany wydawnicze i to, że Pani Wyrocznia trafiła do niniejszego zestawienia jest możliwe tylko i wyłącznie dlatego, że publikuję je z opóźnieniem (toż to zbliżamy się do połowy stycznia). Ale jako że aż dwie powieści Margaret Atwood trafiły do zestawienia najlepszych książek jakie czytałam w 2017 roku, nie mogłam nie wspomnieć o tym tytule (mimo że nawet nie do końca skupiłam się na tym o czym opowiada). OLIVE KITTREDGE, ELIZABETH STROUT Informacja o wznowieniu Olive Kittredge została upubliczniona zaledwie kilka dni wcześniej niż ta o Pani Wyroczni. Może mijam się nieco z prawdą twierdząc, że z niecierpliwością czekam na ten tytuł - bo czytałam już niniejszą pozycję w grudniu 2017 roku (egzemplarz biblioteczny Okruchy codzienności) - ale wspominam o nim z dwóch powodów. Po pierwsze, chciałabym kiedyś wzbogacić moją prywatną biblioteczkę o ów tytuł, bo wywarł na mnie naprawdę duże wrażenie. I tym samym płynnie przechodzę do drugiego z powodów, chciałabym żebyście to Wy zwrócili na niego uwagę. KŁOPOTY MNIE KOCHAJĄ, JOANNA SZARAŃSKA Sama jestem zaskoczona tym, że tak bardzo czekam na jakąś powieść typowo obyczajową, ale Joanna Szarańska wywarła na mnie AŻ TAK pozytywne wrażenia swoją świąteczną historią - Cztery płatki śniegu. Zanotowałam gdzieś sobie żeby sięgnąć po wcześniejszą serię autorki - tą, w której Kalina stanowi główną bohaterkę, ale potem zobaczyłam zapowiedź całkiem nowego tytułu i czuję się rozdarta. Jeśli będę się bawiła chociaż tak dobrze jak w trakcie lektury wspominanej już powieści, będę bardziej niż zadowolona. OKRUTNA PIEŚŃ, VICTORIA SCHWAB Jak zapewne zauważyliście w zestawieniu najbardziej interesujących mnie zapowiedzi niewiele jest powieści młodzieżowych, czy też fantastycznych. Natomiast jeśli chodzi o historie YA planowane w tym roku przez Czwartą Stronę, jestem tak naprawdę zainteresowana wszystkim, zwłaszcza jeśli mowa o zagranicznych autorach. A już na Okrutną pieśń czekam tym bardziej niecierpliwie, bo wiem, że Victoria Schwab jest po prostu dobrą pisarką. (No i słyszałam na jej temat mnóstwo dobrego, ale to poboczna kwestia). MILCZĄCE DZIECKO, SARAH A. DANZIL Mało wspominałam póki co o thrillerach/kryminałach, ale to nie dlatego że na nie nie czekam. Czekam i to bardzo, choćby na powieść Sarah A. Danzil. Jak być może wiecie, thrillery zahaczające o tematykę macierzyństwa budzą moje szczególne zainteresowanie (chociaż nie potrafię sprecyzować dlaczego), a Milczące dziecko ponadto było nominowane do nagrody Goodreads w swoim gatunku Mystery&Thriller. No i seria Filia Mroczna Strona to już swego rodzaju rekomendacja. NIEODNALEZIONA, REMIGIUSZ MRÓZ Wiem, że krytykowanie twórczości Remigiusza Mroza jest obecnie modne i nie twierdzę, że jest ono bezpodstawne - akurat nie miałam okazji zapoznać się z tymi tytułami, które wzbudzają najbardziej negatywne emocje. Ale nie zmienia to faktu, że Nieodnaleziona budzi moje zaciekawienie, tym bardziej, że po opisie fabuły nasunęło mi się skojarzenie z opowiadaniem autora ze zbioru Rewers (chociaż nie wiem czy słusznie). Ciekawa jestem jak tym razem zareagują czytelnicy i chętnie sama wyrażę własną opinię. 13 MINUT, SARAH PINBOROUGH Czy jesteście zaskoczeni? Prawdopodobnie pamiętacie, że dosyć mocno skrytykowałam poprzednią powieść Sarah Pinborough (i to nie tylko raz, ale także przy okazji innych tekstów). Chciałabym jednak dać autorce jeszcze chociaż jedną szansę, zanim ostatecznie zdecyduję czy sięgać w przyszłości po inne, potencjalne tytuły spod jej pióra. A i sam koncept na fabułę 13 minut nie brzmi najgorzej. MISSOULA. GWAŁTY W AMERYKAŃSKIM MIASTECZKU UNIWERSYTECKIM, JON KRAKAUER Czytanie większej ilości pozycji zaliczającej się do szeroko rozumianej literatury faktu, od dawna znajdowało się wśród moich postanowień. Ale jakoś do tej pory jego realizacja nie doszła jeszcze do skutku. Nie ukrywam jednak, że Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim zaintrygowały mnie poruszaną problematykę, a i wiele dobrego słyszałam o samym autorze - Jonie Krakauerze. POZOSTAŁE PREMIERY Cienie, Wojciech Chmielarz / Podpalacz, Wojciech Chmielarz / W domu, Harlan Coben / Manipulantka, Isabel Ashdown / Burza, Steve Sem-Sandberg / Czym jest człowiek, David Szalay / Człowiek tygrys, Eka Kurniawan / Co się stało?, Hillary Rodham Clinton / Tylko dobre wiadomości, Agnieszka Krawczyk / Anti Step-brother. Antybrat, Tijan / Kłamczucha, E. Lockhart A Wy na jakie premiery czekacie w styczniu? 5-gwiazdkowe lektury, przewidywania Karolina Suder stycznia 05, 2018 książki, przewidywania, TBR Spójrzmy prawdzie w oczy: każda pozycja jaka widnieje na Waszej niekończącej się liście książek do przeczytania, znajduje się tam nie bez powodu i z pewnością oczekujecie, że w chwili gdy zdecydujecie się w końcu na jej lekturę, usatysfakcjonuje Was ona w mniejszym bądź większym stopniu. Ale musicie też zdawać sobie sprawę z tego, że nie każdy z przeczytanych tytułów idealnie pokryje się z Waszymi oczekiwaniami, a szanse na to, że wszystkie zostaną przez Was ocenione na Goodreadsowe 5 gwiazdek - czyli, w moim odczuciu, jako historię absolutnie zachwycającą - są raczej niewielkie. 2017 rok był rokiem, w którym zaczęłam nieco bardziej krytycznie rozporządzać wspomnianymi gwiazdkami. I chociaż nie uważam by był on pod jakimś względem gorszy od lat uprzednich, tylko nieco ponad dziesięć razy wystawiłam maksymalną ocenę. Tym bardziej fascynujący wydał mi się tag krążący na zagranicznym booktubie, w którym czytelnicy bawią się trochę w jasnowidzów (albo graczy lotka) i typują te pozycje spośród swoich biblioteczek, które w ich mniemaniu mogą zostać ocenione na 5-gwiazdkowe lektury, słowem - które z jakiś bardzo subiektywnych względów zasłużą na miano najlepszych. I doszłam do wniosku, że jest to doskonały pomysł na wpis, zwłaszcza dla kogoś kto tak jak ja znajduje niesamowitą przyjemność w tym by sporządzać wszelakiego rodzaju listy. Wbrew pozorom wybór potencjalnie złotej piątki nie był wcale prosty. Jak już wspominałam, lektura musi mieć to nieuchwytne i trudne do sprecyzowania coś żebym zdecydowała się na ocenienie jej na piąteczkę - znacznie łatwiej byłoby mi wytypować pozycje ocenione o oczko niżej. Ale jednak się udało. Wszystko czego Wam nie powiedziałam, Celeste Ng Powieść Celeste Ng była pierwszą jaka przyszła mi na myśl przygotowując sobie w myślach stosowne zestawienie i to pomimo tego, że wśród naszych rodzimych blogerów i booktuberów nie mówi się o niej zbyt dużo, żeby nie powiedzieć - nie wspomina się wcale. Zagraniczna premiera drugiej pozycji w dorobku autorki przypomniała mi jednak o Wszystko czego Wam nie powiedziałam i wszystkich pozytywnych opiniach jakie przeczytałam, albo usłyszałam. W moim odczuciu fabuła powieści nie musi być naładowana akcją - subtelność w opisywaniu emocji, ciekawie nakreśleni bohaterowie, czy piękny język mogą przynieść o wiele lepsze rezultaty, o czym przekonałam się już nie raz i nie dwa. Ponad to uwielbiam historie skupiające się na relacjach rodzinnych. A powieść Celeste Ng ponoć charakteryzują wszystkie te elementy. Niebezpiecznie stawiać jakiemukolwiek tytułowi tak wysoką poprzeczkę, ale naprawdę byłabym zaskoczona gdyby proza autorki nie przypadła mi do gustu. Tajemna historia, Donna Tartt Tym razem moje przypuszczenia mogę oprzeć na nieco solidniejszych fundamentach niż opinia innych czytelników, bo miałam już styczność z prozą Donny Tartt. Jej Szczygieł nie zachwycił mnie może tak jak niektórych czytelników, ale odnoszę wrażenie, że nie doceniłam wówczas w pełni talentu autorki i chciałabym jeszcze kiedyś wrócić do tego tytułu. Zresztą, nawet po pierwszej lekturze wiem już, że Donna Tartt ma mnóstwo do przekazania swoim czytelnikom - i nie chodzi mi tylko o jej wyjątkowy styl pisania. Nie ukrywam też, że niezwykle pozytywne opinie na temat Tajemnej historii, nawet od osób, które nie czytują na co dzień literatury pięknej, są dla mnie dodatkowym argumentem świadczącym o tym, że mogę się zakochać w tej lekturze. Obok powieści Celeste Ng, jest to pierwszy tytuł jaki przyszedł mi na myśl co też o czymś świadczy. Szóstka wron, Leigh Bardugo Twórczość Leigh Bardugo również nie jest mi zupełnie obca, mimo że bardzo długo z tym zwlekałam, udało mi się w końcu przeczytać trylogię Grisza, ale jeśli mam być zupełnie szczera - zachwytu nie było. Z całej serii najbardziej spodobał mi się chyba tom pierwszy co nigdy nie jest zbyt dobrą rekomendacją (chociaż, muszę oddać autorce sprawiedliwość, cykl ma BARDZO dobre momenty, z postaciami Nikolaja i Darklinga na czele). Szóstka wron zbiera jednak znacznie przychylniejszy opinie, nawet wśród czytelników, których wrażenia z lektury trylogii były znacznie bardziej negatywne niż w moim przypadku. Poza tym fabularnie ten konkretny tytuł Leigh Bardugo wydaje się zbliżony do mojego fantastycznego ulubieńca 2017 roku, a to już chyba dobrze rokuje na przyszłość. Dżentelmen w Moskwie, Amor Towles Z wszystkich pięciu tytułów, powieść Amora Towlesa jest chyba największym strzałem w ciemno. Nie wnikałam zbyt dogłębnie w fabułę Dżentelmena w Moskwie, lubię pewną dozę zaskoczenia jeśli mowa o literaturze, a i nazwisko autora jest mi zupełnie obce. Ale to co wiem, w zupełności mi wystarczy. Jeżeli jest coś o czym jeszcze nie wspominałam, a co może sprawić, że zakocham się w lekturze, to jest to klimat. Tymczasem Dżentelmen w Moskwie wydaje się jedną z tych nielicznych lektur, które czarują czytelnika nieco osobliwym klimatem właśnie. No i Rosja jako miejsce akcji stanowi dodatkowy bonus. Tak samo zresztą jak i absolutnie wyjątkowa oprawa graficzna naszego polskiego wydania. Może i nie ocenia się książki po okładce, ale i nie szkodzi to, że po prostu miło się na nią patrzy. Dzień dobry, północy, Lily Brooks-Dalton Dzień dobry, północy jest jedyną powieścią w tym zestawieniu jaką zaczęłam kiedyś czytać i którą, zaskoczenie!, odłożyłam po zaledwie kilku stronach. Absolutnie nie rzutuje to jednak negatywnie na moje przypuszczenia - wychodzę po prostu z założenia, że nie był to dla niej odpowiedni czas ani miejsce. W trakcie ostatnich lat odkryłam, że często nieoczywiste połączenia w literaturze - np. powieść postapokaliptyczna napisana w niesamowicie liryczny sposób i skupiająca się na emocjach zamiast akcji - wzbudzają mój zachwyt. Nie wiem czy Lily Brooks-Dalton oferuje tego typu kombinacje w swojej historii - coś obiło mi się o uszy, ale biorąc pod uwagę mnogość wydawanych powieści, łatwo mogłam pomylić Dzień dobry, północy z czymś innym. Ale przecież o to chodzi w tym zestawieniu, żeby dać dojść do głosu swojej intuicji i przeczuciom. Jeśli czytaliście któryś z tych tytułów, możecie utwierdzić mnie w moich przypuszczeniach (albo wyprowadzić mnie z błędu!) w komentarzach. A kiedy zapoznam się z wszystkimi pozycjami, co mam nadzieję stanie się w niezbyt odległej przyszłości, powrócę do Was z informacją jak sprawdza się moja intuicja. *Modelką na dzisiejszym zdjęciu jest moja kochana Panna M. ;* 2017 rok w książkach Karolina Suder stycznia 02, 2018 blog, książki, podsumowanie, podsumowanie roczne Wiem, że w styczniu nie powinno się już spoglądać za siebie - obowiązuje zasada czystej karty. Naczytałam się sporo podsumowań na innych blogach, ale sama nie zamierzałam nic publikować (za wyjątkiem zestawienia najlepszych książek jakie przeczytałam w 2017 roku). Zamierzałam. Używam czasu przeszłego nie bez powodu, dlatego że pewien filmik na zagranicznym booktubie zainspirował mnie do zmiany planów. Możecie tego o mnie nie wiedzieć, ale uwielbiam wszelakiego rodzaju listy i tabele: od mniej więcej połowy 2016 roku prowadzę zresztą kilka excelowskich arkuszy, w których skrzętnie notuję przeczytane tytuły (razem ze stosownymi adnotacjami) oraz pozycje, które trafiają do mojej biblioteczki. I postanowiłam, że wykorzystam ów notatki do tego żeby przedstawić Wam w skrócie jak wyglądał mój 2017 rok w książkach. Nie wiem na ile jest to interesujące dla Was, ale podejrzewam, że nie jestem jedyną wielbicielką takiego typu podsumowań. A nawet jeśli: ten post może mi kiedyś posłużyć jako ciekawe przypomnienie czytelniczych wrażeń. Przeczytane: Łącznie przeczytałam w 2017 roku 130 pozycji (dla porównania, w 2016 było tych tytułów dokładnie 129). Ale chociaż na bieżąco zapisywałam swoje “osiągnięcia” dopiero w trakcie przygotowywania tych wykresów uświadomiłam sobie, że z reguły czytam zbliżoną liczbę książek w miesiącu. Jak widzicie najwięcej książek przeczytałam w grudniu - jeśli czytaliście ostatnie podsumowanie z pewnością podejrzewacie też czym jest to spowodowane: sporo pozycji stanowiły lekkie powieści obyczajowe, które zazwyczaj pochłaniam bardzo szybko. Nie dziwi mnie też to, że najmniejsza liczba przeczytanych tytułów przypada na styczeń: to jakiś dziwny zwyczaj w moim przypadku (niewykluczone, że związany bezpośrednio z sesją zimową). Źródło: Jestem miło zaskoczona tym, że wśród 130 przeczytanych pozycji, aż 60 stanowiły te tytuły, które pochodziły z moich własnych zbiorów, bo jednak stosy nieprzeczytanych książek w moim domu mnie nieco przerażają. Dziwi mnie także tak wysoka ilość egzemplarzy od wydawnictw (czy to recenzenckich czy jakiś okolicznościowych prezentów z ich strony). Wydawało mi się, że w 2017 ograniczyłam sporo współprac, a tymczasem i tak przeczytałam 49 tytułów, które trafiły do mnie w ten sposób. W porównaniu z zeszłym rokiem, rzadziej sięgałam po egzemplarze biblioteczne (21 tytułów w 2017; 39 - w 2016). Ostatnio jednak bywam tam znacznie częściej! Płeć autora: Zdecydowanie jest to najmniej zaskakujący wykres, przynajmniej dla mnie samej. Były czasy, gdy praktycznie wcale nie sięgałam po historie, które wyszły spod pióra mężczyzn, więc i tak pojawia się pewien progres (bo jednak 33 razy porzuciłam swoje przyzwyczajenia). Za tajemniczą kategorią mix, kryją się wszystkie pozycje, które napisane zostały przez więcej niż jednego autora. O ile się nie mylę wszystkie 4 tytuły były napisane przez męsko-damskie duety, ale potencjalnie mogłyby to być także wszelakiego rodzaju zbiory opowiadań. Docelowa grupa odbiorców: Długo zastanawiałam się czy warto zerknąć na statystyki związane z tym, do jakiej grupy odbiorców teoretycznie skierowana była dana pozycja. Te granice są bardzo umowne i czasami ciężko je odpowiednio przypasować do odpowiedniej “kategorii” (z tego powodu całkowicie zrezygnowałam z przygotowywania wykresu wg gatunków). Zdecydowałam się na to głównie dlatego, że to właśnie ten wykres obrazuje spore zmiany jakie zaszły w moim czytelniczym życiu. Jak widzicie bardzo rzadko czytałam historie New Adult (ostatnią z nich w maju), które jeszcze nie tak dawno dominowały wśród moich lektur. Ograniczyłam też młodzieżówki (do 33 pozycji) i to właśnie literatura skierowana do dorosłego odbiorcy dominuje u mnie w 2017 roku. Jasne, większość z tych 90 tytułów to wciąż literatura rozrywkowa, ale i dostrzegam pewne zmiany w swoim guście. * Pod literaturą dziecięcą kryją się tak naprawdę dwa tomy serii Lucy Maud Montgomery. Ciężko było mi samej zdecydować się do jakiego czytelnika skierowana jest historia o Ani i w końcu pozwoliłam zadecydować sugestiom Goodreads. Oceny: Gdzieś już o tym pisałam, ale w 2017 stałam się bardziej krytyczna jeśli mowa o ocenę książek. Z pewnością nigdy wcześniej nie wystawiłam tyle dwójek, a piątek było znacznie więcej i to wcale nie dlatego że czytałam gorsze tytuły w tym roku. Nie dziwi mnie przewaga ocen oscylujących wokół 3 do 4 gwiazdek - jeśli przyjrzelibyście się podsumowaniom z każdego miesiąca, szybko zauważylibyście, że oceniałam tak większość przeczytanych książek - jako po prostu średnie lub dobre. Podejrzewam, że ta tendencja będzie się utrzymywać w kolejnych latach i to nawet jeśli staram się sięgać tylko po takie tytuły, które naprawdę mnie interesują. Zakupione: Przechodząc do całkowicie odmiennej strefy mojego życia Książkoholika, podsumujemy jeszcze szybko książki, które wzbogaciły moją biblioteczkę. Wśród statystyk nie brałam pod uwagę ani ebooków, ani nawet egzemplarzy przed korektą. Mimo to liczba 162 pozycji jest nieco przerażająca. Martwi mnie zwłaszcza to, że ostatnie trzy miesiące roku wykazują niebezpieczną tendencję zwyżkową i że jest to liczba większa od tej określającej książki przeczytane. Część tych wyników mnie absolutnie nie dziwi: maj to moje urodziny; lipiec - imieniny; październik - targi książek a grudzień to święta. Ale skąd tyle pozycji np. w listopadzie? Naprawdę nie wiem. Źródło: Żebyście nie myśleli, że jestem jakimś szalonym zakupoholikiem, sama kupiłam tylko (?) 57 pozycji z tych 162 - czyli jakieś 17%. Jeżeli chodzi o prezenty - brałam pod uwagę zarówno pozycje jakie otrzymałam od bliskich jak i tytuły, które trafiły do mnie od wydawnictw w ramach jakiś okolicznościowych prezentów np. świątecznych. Kategoria “Inne” odnosi się za to do pozycji, które nie należą tak naprawdę do mnie. Albo kupiłam je jako prezent dla Pani Mamy lub Panny M., albo któraś z nich kupiła je dla siebie (jak zauważyliście, mają więcej samokontroli, ale to dlatego że korzystają po prostu z moich zbiorów). Jestem ciekawa czy prowadzicie podobne zapiski i czy zaobserwowaliście coś ciekawego w związku z własnym czytelniczym rokiem 2017.