Pola Gojawiczyńska ZIEMIA ELŻBIETY Elżbieta ocknęła się z głębokiego snu, siada na łóżku i otrząsa się z sennych majaczeń. Co to takiego? Głęboka ciemność stoi za oknem, ale z tej ciemności wypłynął głos, dźwięk, który ją zbudził. Nasłuchuje, serce jej drży niespokojnie. Jakby w odpowiedzi rozlega się gdzieś daleko, daleko przeciągły, melancholijny gwizd, jak potężne westchnienie — i, jak westchnienie, gaśnie. Teraz słychać głuche, krótkie buczenie, lament wysoki i przenikliwy. Te głosy z ciemności wstrząsają Elżbietą. Naraz milkną. Panuje znów głęboka cisza i mrok. Niedosłyszalny, prawie aksamitny szelest zlewa się z ciszą. Elżbieta wyskakuje z łóżka. W dole, na szosie mkną szybko malutkie słabe światełka. Daleko przed nią, jakby w pustym i czarnym polu, widać pas fantastycznego światła. Elżbieta oddycha z ulgą. Jest w domu. Głosy z ciemności — to sygnały; malutkie światełka — to górnicy, na rowerach wracający z nocnej zmianyj pas światła w polu — to huta. Wyjaśniwszy sobie suchym, szkolnym sposobem rozumowania niepokojące ją zjawiska, Elżbieta wraca do łóżka. Oczy jej, oswojone z ciemnością, rozróżniają kształty sprzętów. Och, znów coś nowego. Co też to być może? Lustro, toaleta z lustrem. — Wczoraj byłam tak rozespana, że nic nie pamiętam. Elżbieta wyciąga się w łóżku. Tak, nie jest to przecież wąskie łóżko internatu z materacykiem z twardego włosia — nie, matka podścieliła jej na pewno puchową pierzynkę. Nie potrzebuje także zrywać się na dźwięk dzwonka. Lecz nie może już zasnąć, leży w ciemności i przypominają jej się wszystkie powroty ze szkół do domu i wszystkie zmiany, jakie dostrzegała. Dziwna to rzecz, że sprawy najdawniejsze rysują się w pamięci najwyraźniej, jakby się je wczoraj przeżyło. Podróże... Nigdzie nie siedziało się długo, a matka lubiła powtarzać często, że nie robota chodzi za człowiekiem, ale człowiek za robotą. Więc dzieciństwo przedstawia się Elżbiecie jako szereg kościołów wiejskich, świętych posągów wymagających naprawy, poobtłukiwanych ram, tajemniczych, sczerniałych obrazów. Te obrazy były najtrudniejszym zagadnieniem jej dziecięcego umysłu. Jakżeż to być mogło, że postacie, że treść obrazu wsiąkała w mrok, że ledwo widoczna była ich sprawa, niegdyś przedstawiona na płótnie? Z ciemnego tła wyłaniały się oczy, podczas gdy czoło rozpłynęło się w mroku. Na drugim widoczny był tylko uśmiech, a na trzecim wyłaniała się ręka dzierżąca narzędzie męki. Mała Elżbieta wyobraziła sobie, że święci uchodzą powoli do nieba. Zjawił się pan Biernacki, malarz — obrazy przystawiono do dużych okien zakrystii i oto pod wpływem różnych zabiegów święci znów zjawili się na obrazach. Oczy były oczami Matki Boskiej, ukazało się w mroku pogodne czoło, a ojciec z izby, w której pracował, przyniósł pozłacaną suknię, szatę sztywną i błyszczącą, i kilka gwiazd, które będą tworzyć koronę. Uśmiech należał do św. Antoniego z Dzieciątkiem i chlebem w dłoni, to był patron ubogich, a ręka z obcęgami była ręką św. Apolonii, patronki od bólu zębów, jak objaśnił zakrystian. Ludzie, coraz to nowi. Grube, wesołe gosposie na plebaniach i żony organistów, zapraszające matkę na kawę i placuszki. Elżbieta otrzymywała obrazki święte od proboszcza, od organisty, od gospodyni. Dostawała małe różańce z paciorków białych i niebieskich, połączonych drucikami. Tu, na końcu, był krzyżyk, który całowała tak, że w .końcu sczerniał. Nie miała zabawek. Gdy patrzyła na małe kociaki figlujące, gdy starsi trzęśli się od śmiechu, oczy Elżbiety były badawcze, poważne, trochę zdumione. Nie przywiązywała się do miejsc, do ludzi. Jednakże zachowała w pamięci małe kościołki w górach, budowane z ciemnego, pachnącego drzewa, bo były odmienne od kościołów w nizinach. Także pamiętała o malarzu, panu Biernackim. Towarzyszyła mu nieodstępnie, dreptała za nim, skoro tylko zjechali się razem. Szukała go nieraz w milczeniu całymi godzinami. Leżał wyciągnięty ha chwiejnym rusztowaniu pod błękitnym stropem kościoła lub siedział na drabinie przy bocznej ścianie, a czasem nie podobna go było odnaleźć. Elżbieta szukała niestrudzenie i wreszcie okazało się, że spał w wysokiej trawie na dziedzińcu kościelnym. Matka nazywała go człowiekiem pomylonym, szaleńcem, ponieważ ciągnął za sobą wszędzie ogromny plecak z gospodarstwem, był włóczęgą, trudno go było namówić do porządnego życia. W południe rozniecał ogień w upatrzonym dogodnym miejscu, a Elżbieta uciekała z domu, aby wziąć udział w uczcie. Rozwarty, głęboki jak piwnica plecak mieścił zadziwiające rzeczy. Była tu blaszana miseczka i łyżki, tłuszcz stopiony w glinianym garnuszku, pudełka i torebki. Pan Biernacki zawieszał kociołek nad ogniem i w mgnieniu oka gotował kaszę. Elżbieta milcząc nadstawiała miskę. Pan Biernacki z drewnianą kopystką w ręku wyginał się dziwacznym ruchem. — Ach, moja piękna damo?! Kładł wielką porcję pachnącej dymem kaszy i siadali gdzie bądź, trzymając miskę pośrodku. W czajniku na drążku bulgotała woda na kawę. Pan Biernacki z nabożeństwem odwijał szeleszczącą torebką i odmierzał brunatny proszek. — Mokka. Skręcał papierosa, zapalał go od ogniska, była to chwila odpocznienia, uśmiechał sią. Elżbieta dostawała jedną łyżeczkę kawy. — To diabelski napój, nie dostaniesz go więcej. Ognisko dogasało, dym z papierosa rysował w powietrzu esy floresy. Pan Biernacki wynajdywał belki dogodne do siedzenia. — Nie potrzebujemy nic od ludzi, co — Elżbieto? Elżbieta kiwała głową. — Mam w plecaku dwie łyżki, czasem zdarza się gość w drodze. Raz był to stary dziad kościelny i cóż się okazało? — znajomy! A raz była to piękna dama, o, porządnie starsza od ciebie, Elżbieto — kobieta, jednym słowem. Pięknych dam nie spotyka się pieszo na gościńcu, ale było to w górach, szła kamienistą ścieżką. Szalona kobieta, jej pantofle nie były robione na takie drogi. Przysiadła przy ognisku. Zaparzyłem mokki, wypiła i siedziała w milczeniu. Lecz odeszła — odeszła potem w swoją drogę... Ludzie się niepotrzebnie tak śpieszą, co? jak myślisz, Elżbieto? Elżbieta myślała tak samo, więc skinęła głową. Pan Biernacki uśmiechał się z zadowoleniem. Tak, to była właśnie towarzyszka, jakiej potrzebował od czasu do czasu dla wyładowania swoich myśli. Jej siwe, czyste, ogromne oczy brały każde słowo tak, jak jezioro odbija obłoki płynące po niebie. Malutkie wargi rozważnie milczały. Czasem, podczas tych sjest, nadchodził ojciec ćmiąc fajeczką. Zsuwał okulary na czoło i zmęczone oczy wystawiał na łagodne działanie powietrza. Dostawał resztki kaszy i garnuszek kawy. Wtedy przychodziła matka. — Przecież przygotowałam obiad. Była zła, tyle ją kosztowało, musiała pożyczać garnka. Piec dymił, kartofle były tak zepsute, że połową trzeba było odrzucić, świeżej pietruszki i marchewki w ogóle tu jeszcze nie mają. Tymczasem oni napychają się kaszą. Matka siadała w cieniu na belce, mówiąc Bogiem a prawdą, była tak okopcona i zmęczona, że jej się jeść odechciało. Wtedy pan Biernacki wyciskał z czajnika resztę kawy i skręcał matce papierosa. W owych bowiem czasach, z tych wszystkich zmartwień, zaczęła ukradkiem palić. — Zupę zjemy na kolację, niech pan Biernacki przyjdzie. Wreszcie pewnego dnia w kościele zapanowała cisza. Otworzono duże okna witrażowe, sprzątnięto rusztowania. W miejscu, gdzie tyle dni u stropu leżał pan Biernacki, płynie na błękicie ogromny anioł. Elżbieta opuszcza głowę i drepce w głąb kościoła. Jej kroki czynią głośne i krótkie klap, klap, klap, aż przerywa je, jak huczący grom, głos z wysoka: — Tu jestem! Tu-u-u! Jest na chórze. Z brodą wyciągniętą, oparty o barierę, patrzy na kościół. Brwi jego są zmarszczone, wargi odęte z powątpiewaniem, choć nie ma mowy o rozpalaniu ognia. Elżbieta gramoli się na wysoką ławkę, aby ujrzeć z góry całe wnętrze kościoła. — Cóż ty na to wszystko, Elżbieto? — Jest pięknie I — odpowiada Elżbieta z powagą. Malarz rozjaśnia się natychmiast. Ująwszy się pod rękę, schodzą na dół i robią szczegółowy przegląd odnowionego kościoła. Pan Biernacki jest zdania, że jeśli ludzie przychodzą tu się modlić, to nie powinno tu być nic smutnego. Elżbieta posiadła sztukę czytania właśnie w taki sposób. Potrafiła stać godzinami w kontemplacji przed obli razami. Naokoło bocznych naw biegną wprost na ścianie malowane obrazy. Anioł z palmą i berłem, pod tym napis: "Radujcie się i weselcie, albowiem zapłata wasza obfita jest w niebiesiech". Twarz anioła jest pełna łagodnej piękności. Elżbieta myśli o niebie, o ogrodzie rajskim. Cóż znów za smutny urok krył się w słowach drugiego obrazu: "Piotr wyszedłszy z dworu gorzko płakał". Piotr siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, nad nim piejący kur. "Kur", tak się mówiło w zastosowaniu do tego obrazu, nie można, było powiedzieć: kogut. Elżbieta powtarzała: gorzko płakał, gorzko płakał — i usta jej wykrzywiały się żałośnie. Cóż dalej? Śmierć z kosą, kościotrup i napis: "Postanowiono człowiekowi raz umrzeć". Od tych słów nie było żadnej ucieczki i wytłumaczenia, nic się nie dało także wytargować. Nagle zatrzymuje się Elżbieta, wyciągnięty jej palec godzi ostro w ostatnie malowidło. Ukazuje smutnego szatana z rogami na głowie, z widłami w pazurach, pogrążonego w zadumie na tle rozpalonego piekła. Wśród ognistych języków ognia płoną ludzie z wytrzeszczonymi oczami! Z wykrzywionymi ustami! Dłonie błagalnie wyciągają! — Tyś to malował?! Ty? Malarz wybucha śmiechem. — Dobra sobie jesteś, Elżbieto. Cóż ty myślisz? — że mogę robić, Co mi się podoba? — Chodźmy stąd! Chodźmy stąd? — Łatwo to powiedzieć, ale w nocy śni się to Elżbiecie, ciało jej płonie. Szatan z obrazu ściąga z niej prześcieradło, a Anioł Stróż zakrył oczy dłonią i odchodzi, płacząc. Elżbieta jęczy cicho, wreszcie zrywa się z krzykiem przerażenia, właśnie wtedy płonie wśród ognistych języków ognia. Lecz tu zaraz rozlega się mocny głos matki: — Coś ci się śni, Elżbietol — Pewnie coś zbroiłaś za dnia! Przeżegnaj się i zmów Zdrowaś. Od tej chwili, od chwili oględzin kościoła przez pana Biernackiego, następuje zwrot. Matka załatwia rachunki za ojca i malarza, którzy są przecież do niczego poza swoją robotą. Rankiem tego dnia matka siedzi i oblicza, cieszy się i układa plany w myśli, wynajmuje mieszkanie w miasteczku, ściąga sprzęty poumieszczane tu i owdzie u znajomych. — Trzeba wreszcie urządzić się! — mówi najpewniejszym swym głosem. Ale wieczorem po odbiorze należności i załatwieniu rachunków okazuje się, że na nic nie starczy i nie wiadomo, czym się przeżyje zimę. Pan Biernacki pakuje swój plecak, jedzie wprost do stolicy — o żadnym domu nie potrzebuje myśleć. Osiadają w Siedlcach, matka bezustannie dowiaduje się o nową robotę. Lecz dobre lato już przeminęło, nikt nie myśli ó odświeżaniu i złoceniu kościołów. Trafiają się drobne naprawy w miejscowych kościołach i milczący ojciec zasiada do pracy w domu. Nadchodzi zła zima, słowa "pieniądze na życie" stają się symbolem czegoś groźnego. Matka drepce od proboszcza do proboszcza, oczy jej są zaczerwienione od płaczu, mówi głosem pokornym i płaczliwym. Elżbieta cierpi patrząc na nią. Wszyscy zawsze mówią o matce "dzielna kobieta", a jednak, gdy się nie ma pieniędzy, na cóż wówczas dzielność? Wreszcie zjawia się Żyd, Abramek. Jest on tylko szewcem-łaciarzem, ale potrafi zaradzić złemu. Zima jest najgorsza dla takich rzemieślników jak ojciec, on to wie. U pana doktora Brzyckiego są ramy do pozłocenia, od obrazów, od lustra. On może wziąć pozłotkę na kredyt, on może wziąć drzewo i inne materiały, jego żona może w sklepiku zborgować trochę żywności. — Pani dobrodziejka nie potrzebuje się tak martwić — powiada Abram. I od razu wszyscy czują się bezpieczni za tymi słowami. Matka dziękuje Abramowi, lecz gdy zostają sami, wzdycha: — Znów będziemy siedzieć u tego Abramka w kieszeni. Elżbieta płacze, bo nie ma bucików i od dawna nie wychodzi z domu. — Oj, czemu mała panieneczka tak płacze? Buciki? No, no, sza! Abramek zrobi buciki. Co to będą za buciki, aj, aj! Żółte! Mama dobrodzika będzie miała pieniądze, to zapłaci. Abram poczeka. Rano, skoro świt, nadciąga od miasta gruba Cymmerowa z pieczywem. Dzieci całego domu wołają: brylantna pani! brylantna pani idzie! Cymmerowa nosi na, głowie czepek z czarnego jedwabiu, błyszczący od tłuszczu, wysadzany nad czołem świecącymi blaszkami i kamykami. Sapiąc przysiada na schodkach i pyta pieszczotliwie: — Z makiem? Jest. Z serem? Oj, czemu nie? Rogalki, bułeczki? Bajgełe? z cebulką? Jest, wszystko jest! Mimo Abrama i brylantnej pani Elżbieta nie lubi wspominać tych zim w miasteczku, gdyż to jest zawsze związane z biedą. Lecz wreszcie nadchodziła wiosna i wyczekiwało się listu od pana Biernackiego. Ojciec był zupełnie obojętny, lecz matka w godzinach nadejścia poczty łowiła uchem wszystkie kroki na trzeszczących schodach i wstrzymywała oddech nasłuchując, czy te kroki zmierzają ku drzwiom ich mieszkania. Narzekała, że praca ojca i ich wyżywienie zależy od takiego wartogłowa, półgłupka, lekkomyślnika, jakim jest "ten" Biernacki, któren się pewnie pęta jeszcze po stolicy ze swoimi lafiryndami. Przeplatając narzekania klątwami, zwracała się do dziecka z płaczem: — Módl się, Elżbieto, módl się. Pan Bóg cię wysłucha! Gdy oczekiwanie przedłużało się, matka sama zasię gała wieści o kościołach, które na wiosnę będą odnawiane. Elżbieta pamięta jeszcze owe najżarliwsze modlitwy, jakie wtedy odprawiała przy oknie, wpatrzona w niebo, gdyż sądziła, iż prędzej zostaną wysłuchane. Dom stał za miastem, na wydmach piaszczystych — otaczały go takie same jak on drewniaki biedoty, pełne komórek, szop i przybudówek cuchnących. Pełno tu było dzieci, niesposób policzyć, ile wysypywało się z każdej izby, na wpół odzianych, wyschniętych i wrzeszczących. Były jeszcze oparszywiałe koty, wychudłe psy, melancholijne kozy. Ale ponad tym wszystkim rozciągało się przenajczystsze niebo. Tam jest Bóg. Elżbieta modliła się żarliwie. W tym to czasie pierwsze głębokie smutki zaczęły popędzać myśl Elżbiety do pracy. Nie wiadomo skąd zjawiło się zagadnienie śmierci w najprymitywniejszej i najokrutniejszej formie: robaki, toczące ciało ludzkie pod ziemią. Może to był urywek z licznych kazań niedzielnych, który zapadł w jej umysł. A stało się to pewnego słonecznego dnia, właśnie bardzo szczęśliwego, gdy roziskrzony śnieg leżał za oknem. W kuchni buchał ogień i dolatywały stamtąd smakowite zapachy, ojciec mruczał pochylony nad gazetą. Interesowały go tylko dalekie sprawy, nowiny zza morza i lądów; to, co się działo w bliskości, nic go nie obchodziło. Rozprawiał na przykład o Chinach, z czego matka natrząsała się gniewnie i żartobliwie, że cały świat pragnie zmieniać, a swego życia nie umie urządzić. Ojciec przestał mruczeć, urażony. Matka przyniosła Elżbiecie jabłko pieczone i łyżeczkę. Elżbieta wciągnęła w nozdrza piękny zapach smakołyku i przejęta wdzięcznością, ciepłem i miłością, chciała matce podziękować. Ta jednak odeszła już do komina. I nagle Elżbieta ujrzała rodziców w jakiejś dali głębokiej, choć stali tylko w głębi długiej i ponurej izby. Serce jej zadrżało: oni umrą. Umrą, odejdą od niej, będą leżeli pod ziemią, nie zobaczą już roziskrzonego śniegu. Nie myślała o tym, że zostawią ją tu samą między wychudłymi dziećmi i kotami, myślała -że ich nie będzie, że "robaki toczyć będą ich ciała". Skuliła się nad wonnym jabłkiem i zadumała na długo. Nigdy już, nigdy nie będzie płakać z powodu braku bucików! Potem zapragnęła im jakoś ten niechybny zły los osłodzić i wynagrodzić. Rozdzieliła jabłko na dwie części i podsunęła matce i ojcu do ust. I gdy się tak zsunęli Ye troje blisko siebie, objęła ich za szyję i zapłakała. Ciemne przerażenie przymknęło jej oczy. — Co się temu dziecku stało? — krzyknęła matka — czy nie chore? — Lecz ojciec usunął z jej twarzy wzburzone włosy i westchnął. Jakoś właśnie w tym czasie nadszedł list pana Biernackiego. Zadziwiające nowiny: pan Biernacki jest już na Śląsku i co oni sobie właściwie myślą, mają tu przecież rodzinę, krewnych tego samego fachu i nazwiska, którzy mogą Wiele dla nich zrobić. Są to pewnie stryjeczni dziadkowie, pan Biernacki nie zna się na takich rzeczach, jednym słowem Ligęnzowie, krewniacy. Niech matka przyjeżdża zaraz. Tu postawiono ¦aż trzy wykrzykniki, które dziwią Elżbietę. — I bądź tu, człowieku, mądry z takiego listu! — ¦woła rozczerwieniona matka. — Jest robota czy nie? — Lecz nie mówi już "ten" Biernacki, tylko "pan", i przyznaje, że to jest człowiek wyśmienity, a ojciec Wdaje się w roztrząsanie pokrewieństwa t tamtymi Łigęnzami. Wreszcie decyzja zapada, i matka za pożyczone od Abramka pieniądze wyjeżdża. Pozostają sami, Elżbieta i ojciec, i omal nie umierają z głodu. Ojciec zużył wszystkie zapasy, pozostawione przez matkę, i jest bezradny — dalej już jego pomysłowość nie sięga. Utrzymuje tylko ciepło w mieszkaniu i, siedząc koło pieca, roztrząsa z Elżbietą różne kwestie. Tym razem jest to kwestia angielsko-irlandzka. Elżbieta dowiaduje się, że nie ma sprawiedliwości na świecie i nie będzie. Król, chociażby nawet był to król angielski, nie jest Bogiem, jest to tylko człowiek, kiepściejszy od innych, ponieważ nic nie wie, wychowany z dala od życia. Ojciec potrząsa ramionami: jego doradcy i pomocnicy, klika, banda, każdy ciągnie w swoją stronę. Co zaś się tyczy Pana Boga, to znów... Elżbieta, bardzo głodna, wybucha płaczem. Ojciec odskakuje, przerażony. No, nic takiego przecież nie powiedział! Lecz Elżbieta nie przyznaje się do głodu. Znów w ciemnym przerażeniu myśli o śmierci. Matka zastaje ich osowiałych, skulonych na łóżku, milczących. Jest to zresztą ostatnią bieda. Raptem świat staje w miejscu, nie ma już rozjeżdżonych dróg i trzeszczących wozów, plebanii i kościołów. Elżbieta, rozespana po nocnej podróży, znajduje się nagle w jakiejś kuchni, błyszczącej czystością, w obliczu pomarszczonych twarzy dwojga staruszków. Pan Biernacki miota się w napadzie radości, prezentując wszystkie zalety swej "pięknej damy". "Oto jest Elżbieta — widzą to? Podziwejcie, podziwejcie — takiej dzieuszki nie znajdą co dnia, ja wam to pedam". Elżbieta nastawia uszu: co to znów za mowa taka? Postanawia nauczyć się jej od pana Biernackiego, tymczasem jest tak senna... Pan Biernacki wysławia jej oczy, jej potargane loki i, zapominając o wszystkich, wdaje się w roztrząsanie jakiejś linii od czoła poprzez nos i wysuniętą bródkę. Tamci słuchają spokojnie. Nagle podnosi się gruby staruszek, przesuwa ręką po twarzy Elżbiety, obmacuje starannie jej czaszkę, bada wgłębienie oczu i wypowiada swe krótkie zdanie: ¦- He... Ligęnzów. Pan Biernacki potrząsa rozłożonymi ramionami: — Psiniec. Figa. Nic z tego. Byście powiedzieli: greckie... Kij staruszka zaczyna grzmieć po podłodze: — Ligęnzów, pedam! — a pomarszczona babka pociąga Elżbietę za sobą: — tu są pierzyny, legnij I Elżbieta, mrucząc jak kot, wyciąga się w swym łóżku. Chwila obecna i tamta przed laty zlewa się w jedno, w szczęśliwy sen. Służąca Margreta, która przyniosła ranną kawę, cofa się i oznajmia w kuchni: — Elżbieta śpiom jeszcze. II Agnieszka Ligęnzowa, skryta za firanką przy oknie, przypatruje się Elżbiecie, stojącej na dziedzińcu. Miała ją naprzeciw siebie koło stołu, przy śniadaniu, rozmawiały przecież o klasztorze, o siostrach i nauce, lecz Elżbieta tak dziwacznie przyglądała się matce, królującej na wysokim krześle z rzeźbioną poręczą, iż Agnieszka postanowiła mieć się na'baczności. To nie jest już mała Elżbieta, milczące dziecko, które jednakowo przyjmowało wszystkie uczynki matki. Agnieszka po raz pierwszy zauważyła myślące, wrażliwe oczy córki i po raz pierwszy poczuła, że Elżbieta mówit ale nie wypowiada się. Mówi o klasztorze, podczas gdy w jej oczach masz wszystko inne: biały fartuch ojca ("Julian przyszedł do stołu znów wprost od roboty"), piękną, oszytą koronkami suknię matki, jej fryzurę ułożoną w gładkie pukle ondulacji i mocno zaczerwienione od siedzenia w zimnym sklepie palce, pokryte pierścieniami. Agnieszka pragnie schwytać coś z tych spojrzeń i, krojąc kołacz, nadmienia w rozmowie niedbale o tej smarkatej ekspedientce Hildzie, która praktykowała u fryzjera w mieście i teraz popisuje się swymi umiejętnościami. Oczy Elżbiety rozjaśniają się zaraz. Isto więc — o tę to fryzurę chodzi Elżbiecie? Uchwyciwszy taką nić, Agnieszka przyoblekła się w dostojny spokój. Jej błękitne oczy rozpaliły się mocnym a łagodnym blaskiem, na dużej twarzy rozbłysł pobłażliwy uśmiech, a palce z pierścieniami legły ciężko i nieruchomo na stole. Wydała się niejako na łup spojrzeń córki. Patrz sobie, widzisz, jaką teraz jestem. Nie przyszło jej to tak łatwo — tak od razu spostrzec w dziecku jakieś nieprzychylne zaciekawienie, ale, nim to rozpatrzy dokładnie — pierwsza rzecz: dostojny spokój i wydobycie z siebie owego uroku, którego działanie na ludzi tak dobrze znała. Biło od niej ciepło; w miękkich wypukłościach piersi, ściśniętej stanikiem, widniało bezpieczeństwo. Zaczerwienione palce podsuwały ojcu jeszcze jedną porcję jedzenia i jeszcze jedną kawę, gdyż wiadomo, że "ten Julian o nic się nie upomni". Życzliwie uśmiechnięte usta znalazły pochwałę dla wdowy Misztol: kołacze wydarzyły się fest — i dla Margrety, służącej, że sama postarała się rankiem o ryby. Wszystkie twarze rozjaśniły się powoli, a gdy i spojrzenie Elżbiety stało się miękkie i kochające, Julian też otrzymał swoje: Dziecię Jezus, odlane wczoraj po raz pierwszy z nowego modelu, wyszło nad podziw pięknie, można powiedzieć śmiało, że Julian jest majstrem nad majstrami. — Zrobi się jeden taki, Julianie, dla naszego kościoła, niespodziankę dla farosza, któren jest chory. Dopiero na przyszłe Dzieciątko puścimy więcej i do innych kościołów. Fryzura i nie fryzura... Elżbiecie chodzi o całość. Może to jest wina tych przyjazdów i wyjazdów, wina roz łąki. Za każdym razem muszą się znów poznawać i badać, w krótkim czasie roku szkolnego tyle się zmienia dookoła. Nie tylko sprzęty, które liczbą rosną i, zda się, rozsadzają stary dom — matka coraz jest inna. Lub te różnice między ojcem a matką, czyż nie są zadziwiające? Ojciec stał się pobożny, on, który przez swe rzemiosło odnosił się do tych spraw z wyraźnym zwątpieniem, teraz kładzie ostentacyjnie znak krzyża na czole przed i po jedzeniu, pozdrawia głośno imieniem Chrystusa, a przed faroszem składa dziwny i głęboki pokłon. Nie rozprawia już o Chinach, za to robota nie wylatuje mu z rąk. Pracuje niestrudzenie, lecz wieczorami, zamiast czytać gazetę, modli się ze starej książki, pozostawionej przez starzików. Za lekturę ma stare zeszyty "Żywotów świętych", kilka postrzępionych numerów "Tygodnika Mariańskiego", kilka broszur "Miesiąc Maj" i "Książeczkę Jubileuszową". Ubogi ten księgozbiór leży na drewnianej półeczce przy łóżku. Ojciec sporządził sobie własnoręcznie rzeźbiony klęcznik, taki piękny, jakiego Elżbieta jeszcze nie widziała. Wyrzeźbił także z suchego drzewa gruszy, z dawna przygotowanego, Chrystusa na krzyżu. Z trudem zgadza się na jedzenie przy stole, a ilekroć Elżbieta wejdzie do jego izdebki, zastaje go klęczącego z głową opartą o złożone dłonie. Przestał palić. W końcu, nie można było nie zauważyć jego wrogiego stosunku do matki. Zdawał się jej nie widzieć w swym pobliżu. A matka? Czyż nie posiadała siedmiomilowych butów z bajki i nie kroczyła wciąż naprzód a naprzód? Już nie mówiąc o tym, że dawniej włosy jej skręcane były w byle jaki supełek, nie mówiąc o zmianach zewnętrznych, lecz dawniej w każdym zmartwieniu padała na kolana przed obrazem, nakazywała modły Elżbiecie i często obwiniała ojca, iż przez jego niedowiarstwo tak im się w życiu nie wiedzie. Dziś ani wspomni o sprawach religii, z faroszem wita się podaniem dłoni i rozprawia o rzeczach zadziwiających. Jest coraz to młodsza i mocniejsza, kieruje całym interesem i zawsze jej pozostał ten dar jednania sobie ludzi, tylko że pierwej robiła to życzliwością dla drugich i płaczem a narzekaniem, by wzbudzić współczucie dla siebie, a dziś — uśmiechem i jakimś swoim urokiem. Agnieszka wstaje od stołu i oprowadza Elżbietą po domu. Mówi o sprawach majątku, jak rolnik po żniwach, gdyż trzeba Elżbiecie wiedzieć, że ubiegłe dwa lata były doskonałe. Złożyło się na to odnowienie kościoła i koronacja Cudownego Obrazu. Bo jeśli dotychczas pącie były liczne, to od czasu koronacji miasteczko pęka od nadmiaru pątników. Na te miesiące trzeba zwiększać personel i uruchamiać drugi sklep przy uliczce klasztornej, nie licząc tego, iż pod wpływem i z pomocą farosza wszystkie kramy zaopatrują się w towar na miejscu. — Na wiele czasu przedtem nasza wytwórnia — mówiąc to matka uniosła głowę wyżej — odlewa i zaopatruje się w specjalnie tanie dewocjonalia, które mają zbyt. Wszystko to zostaje sprzedane w sezonie. Nagromadził się pewien dostatek, trzeba pomyśleć o tym i owym, np. o budowaniu nowego domu i postawieniu go na należytym poziomie, a także o rozszerzeniu wytwórni, którą już można nazwać fabryką. — Więc weź sobie to do głowy, Elżbieto, jak wielkie zamiary noszę i czy aby dam sobie radę? Julian weźmie na siebie wszelkie sprawy techniczne, dotyczące wytwórni — zdziwaczał biedaczysko, zna się znakomicie na swej robocie, ale nie posiada tego rozumu, żeby obmyślić całość. Elżbieta korzysta z ostatnich słów, aby zapytać, co to takiego z ojcem zaszło, że się tak zmienił, zbiedniał, że stał się tak pobożny. Lecz Agnieszka wzrusza ramionami i lekko przechodzi nad tą sprawą. — Julian był zawsze taki; twój ojciec, Elżbieto, należy do ludzi, którym zawsze źle i źle. Pierwej myślałam, że z biedy, ano teraz widzę dobrze, że pozostał taki sam, tylko czym innym się zajął. Kiedyś zajmował się całym światem i po swojemu pragnął go chociażby w gadaniu urządzić, a teraz znów utopił się cały w modlitwach — starzeje się. Agnieszka poprawiła włosy i wróciła do swego. — Takie na przykład sprawy fabryki można mu jeszcze pozostawić, a już dom i sklep biorę na siebie. Co do domu, to zasięgnęłam porady Biernackiego. Teraz Elżbieta ożywiła się na dobre. Co też porabia pan Biernacki? — Można powiedzieć, że ma zawsze fiubździu w głowie, lecz od czasu jak się przerzucił do malarstwa świeckiego, rzadko przyjeżdża i to jeśli mu się coś nie wydarzy i nie powiedzie. Od dawna już nie było odeń wiadomości, zaledwie nagryzmolił adres architekta, kiedy pisano do niego w sprawie domu. Także, gdy bawił za granicą, pamiętał przysłać srogą pakę rycin, dotyczących sztuki kościelnej. — Są w bawialni. Tym razem bawialnia także zmieniła swe oblicze. Dawniej była obrzydliwie urządzoną izbą, wilgotną i zimną, którą otwierano jeno podczas świąt, dla parady. Teraz płonął tu od rana do nocy ogień w szamotowym okrągłym piecyku. Okrągły stół zawalony był ¦ rycinami, wokół ustawiono wygodne fotele. Matka opowiadała ze śmiechem, że przed śmiercią starzików ulokowała ich tutaj, lecz choć już ledwo chodzili, zawsze się z tej izby wyciągną i do kuchni zejdą. Tak do ludzi ciągnęli, gdzie największy ruch i robota, tam lubili przesiadywać. Więc żeby ich oszczędzić, by się nie trudzili, Agnieszka tu im postawiła ten piecyk i paradne fotele i tu z nimi siadywała wraz z niewiastami, które ich przyszły nawiedzać. Kawą się zaparzyło, a nawet niejedną partyjką zechcyga sią przegrało. Elżbieta pamięta, że babka Ligęnzowa bała się śmierci i lubiła, zanim zaśnie, aby trzymano ją za ręką. Agnieszka wzdryga Sią. — Nie chciało jej się umierać, nie. I to ci powiem: starzikowie byli nad podziw zmyślni, że nas tu do siebie ściągnęli, boć okazało się, że majątek ich obdłużony był ponad miarę, ponad wartość, a sam warsztat znajdował się w ruinie. Więc nie można powiedzieć, Elżbieto, że ten dostatek, któren dziś mamy, spadł nam z nieba, z czyjejś łaski. Elżbieta obejmuje matkę za szyję. — No, przecież pamiętam jeszcze, jak stałaś za kramem, matko. I po tej to przyjacielskiej rozmowie Agnieszka stoi za firanką i śledzi córkę. Bo chwyta w niej oto pierwsze zapowiedzi charakteru Juliana, któren jest taki trudny w pożyciu, mruk i męczydusza, wynajdujący wiecznie same utrapienia. Z fizycznych oznak ciał Agnieszka próbuje rozwikłać to wielkie zagadnienie. Szare oczy — to Julian, ale rozległe i gładkie czoło — to ona sama. Prosty nos i kręcone loki włosów — to znów Julian, lecz lekko wysunięta broda, to znów ona, która przy swej tuszy i niedalekiej czterdziestce nie ma ani cienia podbródków. A sam wzrost, samo wzięcie się, ruchy są też jej. Przy tej okazji zauważa Agnieszka wielką chudość Elżbiety i myśli z goryczą o wszystkich zapasach masła, konfitur i wędlin, przesłanych klasztorowi. Nie odpaśli jej tam, nie, nie można powiedzieć, żeby wyglądała jak się należy. Wzbiera w niej nagle rozrzewnienie, bo jeśli się pomyśli, że takie dziewczę pod swym milczeniem kryje smutek, wyho dowany z dala od domu? Jeśli jest źle nastrojona do życia, właśnie przez tę czczość i umartwienie ciała i znękanie ducha? Jeśli w dodatku jest w dobie takiej, kiedy myśli odbiegły od ołtarza i modlitw, czepiają się rzeczy dotykalnych i rozpatrują je badawczo?... Agnieszka westchnęła nad dolą-niedolą młodości. Wszakże sama przeżyła to tak późno, tak późno zaczęła mędrkować; można by rzec, że w głowie swej i myślach, i uczuciach powtórnie zaczynała żyć. Albowiem ubiegłe lata poniewierki i nędzy nie były dobre dla rozmyślań nad życiem. Człowiek, który żyje w nędzy, żyje w ciemności. Myśl jego. przywiązana jest bezustannie do jadła i ciepła, do łachmana na grzbiecie i legowiska. Z tego to powodu, gdy los się zmienił, choć się nie zasiadło od razu przy pełnym stole, lecz można powiedzieć, że doznało się we wszystkim ulgi i że wśród najcięższej pracy dokonywało się owo dziwne zmartwychwstanie duszy. Z przebytej nędzy i wynikłych stąd doświadczeń, z cierpień i upokorzeń, rodził się teraz jakby wyższy rozum, ów spokój i pobłażliwa zgoda na wszystko! — i więcej nawet: rodziło się zrozumienie i wytłumaczenie ciemnych postępków ludzkich. Nie przyszło jej to łatwo, nie zaraz się stało, albowiem człowiek od maleńkości obwarowany jest zakazami i przykazaniami, aby się zaś z łańcucha swego nie zerwał. Ze wstydem trzeba myśleć teraz Agnieszce o dawnej zgryźliwości, potępieniach i osądach. Co się zaś tyczy spraw ciała, nie raz i nie dwa zbłądziła — ciemny rumieniec wypłynął na jej policzki — he, nie raz jeszcze zbłądzi. Postanowione zostało, że się Elżbiecie da wolę we wszystkim — niech ma swobodę i z Agnieszki strony tylko dopomożenie. Po czym już dość jest górnych medytacji w górnych izbach-, trza zejść na dół, do kuchni i do sklepu. Elżbieta stoi niezdecydowana w pośrodku dziedzińca. — Witajcie! — szepce i chętnie by swe powitania wykrzyczała głośno, żeby to tylko nie wydało się śmieszne. Ci ludzie, tak dobrze znani, są sztywni, choć na pewno życzliwi, taką już mają manierę. Spełniają swą czynność, nawet najbłahszą, z surową powagą i zdają się nigdy nie wzruszać, choćby rzeczą tak godną wzruszenia, jak czyjś powrót do domu, na Dzieciątko. Oto świszczypała Gustek, chłopak do posyłek, popychadło jednym słowem, odgarnia śnieg spod domu i układa, zeń kopce. Tu zdąża do kuchni wdowa Misztol, dźwigając na wydatnym brzuchu woreczek z mąką. Z bocznych szyb sklepu widać stojące za ladą Emmę i Hildę, ekspedientki, w najmodniejszych fryzurach i sukniach, stojące pod błogosławiącymi ramionami świętych figur. A ważna i sucha osoba, panna Małgorzata, sumuje zapewne rozchód i dochód, pochylona nad książką buchalteryjną. Choć matka mówiła, że największa robota już skończona, wielu nowych robotników kręci się po warsztatach i szopach. Zapach rozgotowanego kleju panuje niepodzielnie, a wielki kocioł, wypełniony gipsem, paruje na dziedzińcu. Przez otwarte drzwi widać, jak robotnik zamknął klejową formę w drewnianym sprzęcie w kształcie beczki i kopyścią rzuca w głąb płynny gips. Rzuca i wygładza go, kręci formą dookoła, aby się zaś wypełniły wszelkie wgłębienia. Tu już wydane z formy figury stoją rzędem, a przed nimi szereg dziewcząt w białych fartuchach wykańcza je nieznacznymi dotknięciami, kasując kruchy gips, który osiadł na spojeniach. Tu na półkach biegną rzędem naokoło ścian posągi z wyciągniętymi drutami szkieletu, miast rąk. A tu oto same ramiona leżą na stołach. Pod samym sufitem na pawlaczu znajduje się sypialnia trzech chłopców, przyjętych do terminu z domu sierot. Gdy czas na spoczynek, gospodarują tam i dają upust figlom, powściąganym przez majstra podczas dnia. Deski wtedy trzeszczą i biały pył sypie się na izbę. Przez dziedziniec przechodzą ludzie, niosąc świętych do polichrómii. W tamtych izbach na górze panuje inny nastrój, ludzie w białych kitlach pracują w ciszy i spokoju, otoczeni błękitem i czerwienią farb. Ojciec przed swym pulpitem z odkrytej zamszowej poduszki chwyta na malutką szczotkę ruchliwe i cenne płatki złota, aby je złożyć i rozetrzeć szpachelką na bogatej płaskorzeźbie Narodzin Dzieciątka. Jeden tylko stary Alojz jest niewidzialny ze swoją godnością magazyniera i Elżbieta, aby go zobaczyć, wchodzi do szopy w głębi podwórza. Siedzi, oczywiście, dzierżąc w dłoni drewniany cybuszek — "bo mu ano zgasł, a w tym strapieniu to go i zapalić zahaczył". — Nie wyraża zadowolenia z powodu przybycia Elżbiety, a gdy ta pyta energicznie: — Co jest, Alojz? — wybąkuje swe mętne skargi: — Miałech Najświętszo Panienke, zabrali. Miałech trzy świente Tereski, toż. A już i tych Panjezusków to bym i porachować nie poredził. A cóże to ma być? Trzeba mu wytłumaczyć łagodnie, że po to się robi, aby sprzedawano, czy nie, Alojzy? Trzeba go także pocieszyć, że z pracowni wnet przyniosą inne, i puste półki magazynu zapełnią się. Ale nie słuchał, tylko mamrota! swoje. Nagle wstał, podreptał do półek i jął przesuwać posążki, aby zakryć puste miejsca. Tak był suchy i wynędzniały! — zdało się Elżbiecie, że kości jego ramion klekocą pod skórą. Jęła mu z litością i śmiechem pomagać. Więc na tyle oznak zrozumienia .-!go, udobruchał się. — Co ci powiem, Helżbieto, że przódzi za starzików tak nie bywało. — Bo był mały handel i mały warsztat, czy Alojz tego nie rozumie? — Lecz Alojz potrząsa głową, a widząc przechodzącą przez dziedziniec Agnieszką, zaciska pięści i oznajmia z boleścią: — Pana Jezusa takoż Judasze zasprzedali. Wówczas, patrząc w omglone oczy Alojza, musiała Elżbieta przyznać, że z nim jest coraz gorzej. Myśli jego zbłąkały się na dobre, ale jeśli tak jest, jakże musiał cierpieć! Zsunęła się w te ciemne sprawy i spróbowała sobie uprzytomnić, jak mu to dokucza za każdym a każdym razem, gdy zabierają "towar" z magazynu, jak go to z powrotem spycha w obłęd. Więc nie powinien tu siedzieć, powinien dostać jakąś drugą robotę. Lecz nadchodzi matka i wyjaśnia z uśmiechem, że to sprawa starości. A czy wyobraża sobie Elżbieta, jak bezpieczny jest magazyn pod pieczą takiego Alojza? Z trudnością wydaje towar za kartką i nigdy nie obejdzie się bez awantur. O tym, żeby coś zginęło, ktoś wyniósł, mowy nie ma. Więc się i jego głupota do czegoś na świecie przyda. Patrzajcie! Elżbieta otworzyła usta. O tym nie pomyślała. Zaczerwieniła się i odeszła. Wszędzie widać już zbliżające się święta. W aptece "Pod Matką Boską" wystawiono małą choinkę, pokrytą śniegiem, w drogerii "Mariańskiej" — błyszczące kule i nici, a w kramie "Pod Aniołem" — ogromną dziewczynę i chłopca z piernika, obsypanych kolorowym makiem. Można też było pomyśleć, że cała osada należy do rodziny matki, ponieważ jej panieńskie nazwisko wpadało wszędzie w oczy. W wielkim składzie Haleczków (towary kolonialne) całą wystawę zajmują owoce we wspaniałych wazach, a aniołkowie trzymają kartki z cenami. U Wilhelma Haleczki, w oberży "Pod Farą", z okazji świniobicia stoi żłobek, uwieńczony wspaniałymi krupniokami, u Fryderyka zaś Haleczki (rzeźnictwo) — pojęcie przechodzi, jaką to wieżę ze smalcu wystawili, takusieńką, utrefiońą w sam raz jak na kościele prawdziwa. — Fajnie to zdziałał — szepczą gapie pod oknem. Kino należy do rodziny Haleczków i wielka restauracja "Wypoczynek", gdzie zatrzymują się dostojnicy kościelni, także jest Haleczków. I skład tytoniowy, i księgarnia. Gdzie spojrzysz — tam Haleczkowie, w handlu i życiu społecznym i towarzyskim pierwsze miejsce dzierżą. I kiedy matka wnet po przyjeździe tutaj zabrała się na własną rękę do handlu i za kramem pod kościołem stanęła, ludzie szli jej na rękę, boć już wiedzieli, że to Haleczków krewna, Haleczkówna z domu. Wrychle przypomniano sobie, że rodzic jej górnikiem na Emmie był, zanim za jakąś ulubioną dziewczyną wywędrował na polską stronę do Dąbrowy. Aleć tę tu jego cerę Ligęnzową z powrotem w swe strony przyciągnęło. Nie, nie jest tu obska. Kobiety z osad kopalnianych ciągną wózki na prowiant i zaopatrują się w mąki, cygańskie krupy do krwawych kiszek i wszelkie inne dostatki na całe znów dwa tygodnie. Handel odbywa się na dużą skalę, mało kto kupuje po funciku. Kuzyn Haleczek dozoruje pakowania ogromnych toreb. Zaledwie ma czas stanąć we drzwiach i krzyknąć: — Więc też i powróciła Elżbieta — i znika w głębi sklepu. Teraz klienci są obdarowywani książkami rabatowymi. — Majom tu marki, prawdo? — poucza kuzyn HaH leczek — przyklejom piknie w onej książce, a kiedy będzie całkiem już zapełniono — wiedzom oni? — to se bier, co już się tylko zechce, na wartość 5 złotych. Z domu sierot o pięknych podsieniach, przycupniętym przy kościele, wyszedł szczebioczący szereg, a siostra Pacyfika ogarnia swą gromadką po bokach. Zdążają na Anioł Pański, na południowe modlitwy. Za drogą, wysadzoną lipami, zaczyna się inny świat. W górze, nad trotuarem biegnie czerwona rura cynkowni, w której to rurze bezustannie chlupocze woda. Z drugiej strony drogi ciągną się ogromne hałdy. Zresztą jest tak cicho, nikt by nie przypuścił, że za czarnym parkanem coś się dzieje. Elżbieta skręca w ulicę i nie wiadomo kiedy znajduje się w straszliwym więzieniu czerwonych domów. W którąkolwiek stronę się zwrócisz, biegnie rząd równych domów nad jednakowo wybrukowanym chodnikiem. Nawet wystawki przed oknami, gdzie gospodynie składają swe zapasy, są jednakie: żelazna zielona kratka. Jest pusto. Niekiedy tylko przebiegnie jakiś synek, z gołymi łydkami czerwonymi od zimna, tupiąc drewniakami. Elżbieta uczuwa niepokój, jak gdyby zabłąkała się w lesie. Idzie i zawraca, i zapuszcza się w głąb, nie mogąc wybrnąć z tego ceglanego labiryntu. Wreszcie plac. Tu w dniach entuzjazmu zasadzono "Drzewo Wolności", teraz suche i biedne, bez śladu życia w nagich i wątłych konarach. Pamiątkowy kopczyk z kamienia rozpadł się nieforemnie. Jeszcze jedna ulica, i jeszcze jedna — i oto wolny obszar. W oddaleniu, na tle bladego nieba — raz, dwa, trzy... piętnaście, dwadzieścia — ach, dwadzieścia kominów pędzi na osadę dwadzieścia wstęg czarnego dymul Osowiała i milcząca Elżbieta zawraca — teraz widzi z boku swój kościół na zieleniejącej spod śniegu górze. Wraca polami. Zeszłego roku rak ziemniaczany wdarł się na pola; kobiety narzekały przed matką, że niesposób wytrzymać z takim zbiorem, gdy ziemniaki stanowią podstawę pożywienia. Rokrocznie na pewnych polach w bliskości cynkowni marniały zasiewy, aż okazało się, że niszczył je trujący dym. Komin był nieprzepisowy, cynkownia płaciła odszkodowania właścicielom gruntów, aż im się to sprzykrzyło i wywalili komin pod niebo — dym opada gdzieś dalej i gdzieś dalej niszczy zasiewy, ale tamci ludzie już nie wiedzą, skąd się bierze to zło. Ziemia tu jest spalona z wierzchu i prócz nawozu od czasu do czasu trzeba ją zasilać zdrową ziemią. Elżbieta rozmyśla o tym wszystkim ot tak sobie, jak się myśli o zasłyszanych mimochodem sprawach, nie wyciągając żadnych wniosków i nie rezonując. Ale oto już znalazła się na górze kościelnej i lekki wiatr przejął ją radością. Nareszcie czuje się wolna, pędem zbiega dróżką pomiędzy zamkniętymi kramami, mija je, grzęźnie w miękkiej ziemi i opadłych, wilgotnych liściach. Aż nagle zatrzymuje się. Tu trzeba iść w ciszy i skupieniu, tą ścieżynką, właśnie, jak mówi podanie, szła ślepa Hildegarda Woźniok, wracając od cudownego źródełka. Tu przewidziała, odzyskała wzrok i ujrzała kościół. Ze splecionymi rękoma, przeniknięta dziwnym uczuciem słodyczy, Elżbieta staje u stóp góry. Wąska, srebrna nić wody sączy się po rozmiękłej ziemi. Kilka kobiet na klęczkach nastawia pękate niebieskie buteleczki i cierpliwie czeka, aż się napełnią. Przywędrowały z daleka, aby naczerpać błogosławionego płynu i mieć go w domu, kiedy na Dzieciątko kapłan święcić będzie izby. Elżbieta stoi chwilę zmieszana ich obecnością, po czym osuwa się w pokorze na kolana. To jest woda cudowna, woda uzdrawiająca... III Ranek powstaje i przemija; nadchodzi dzień i mija także-, w miasteczku tak cichym i pobożnym, gdzie na przodku każdego domu stoi święty posążek z Jackiem czy Barbarą, czy Najświętszą Panną, żyją ludzie najzwyklejsł i wcale nie święci. Mnożą się i mnożą, domy i izby są pełne skrzeczącego drobiazgu — właśnie i teraz nad wieczorem zdąża Frau Hebamme Angela Nazimowski z walizeczką w ręku w stronę domów gminnych. Jakiś chroboczek ujrzy tam światło dzienne, Frau Hebamme przyjmie go należycie z zachowaniem wszelkich ostrożności w ten czas powojenny, który zbrzydził chłopów, zbrzydził niewiasty i ostawił ślady na ich potomstwie. Frau przyjmie więc małego poganina należycie, uzbrojona w lapis i środki dezynfekcyjne, po czym, według swego zwyczaju, zgłosi zameldowanie do amtu. W tejże chwili, gdy to uczyni, ludność osady powiększy się urzędowo, nie tylko i faktycznie. Ważna osoba, z twarzą krągłą i miłą, ubrana poważnie i czysto, w sam raz jak przystoi na matkę uczonego księdza we Wrocławiu. Ludzie ją tu znają i ustępują z drogi, i kłaniają się pięknie, ona nawzajem odpowiada im z życzliwą powagą. Zasiada w zarządach wszystkich stowarzyszeń katolickich niewieścich, a jeśli jest takie, w którym jej nie ma, będzie to chyba tylko Towarzystwo Niewiast Polskich,'jakożeFrau Hebamme Nazimowski od narodowości tej odbiła się od dawien dawna. Jest wieczór i Margreta, domownica Ligęnzów, otrzymała od pani swej wolne, by zaś wziąć udział w próbie śpiewaczej chóru "Wanda". Jest pełna nadziei, iż będzie tam także jej szac, młodzi muszą mieć miejsce swoich spotkań, a mała Margreta nie ma domu rodzinnego, zaś wdowa Misztol trzyma ją krótką ręką. Margreta zdąża więc na próbę do sali w oberży Trzęsiochów, kłania się uniżenie napotkanej Frau Hebamme, jako krewnej swego szaca, i śpieszy dalej. Lecz Frau Hebamme spogląda za nią bystro: widzi w niej niewątpliwie jedną ze swych przyszłych klientek, aczkolwiek | latania za Fronckiem nic nie wyjdzie, ni. Frau Hebamme spogląda na złoty zegarek, przypięty staroświecką modą do bluzki, widzi, że ma jeszcze dość czasu, i wstępuje do oberży pod Farą, by zamówić "saal" na posiedzenie kongregacji mariańskiej. Tu i nie gdzie indziej, choć sala w "Wypoczynku" drugiego Haleczki, Roberta, jest bardziej komfortowa. Lecz wiadomo, że u Wilhelma Haleczki zbierają się wszelkie stowarzyszenia katolickie bez względu na narodowość, niezadowolona mniejszość, zwolennicy separatyzmu i stróże autonomii, którym się wydaje, iż jest ona ciągle narażona na szwank. Są to małe sprawy i małe niezadowolenia, nie ma wielkich nienawiści, jakie towarzyszą walkom "u góry", walkom o duże kęsy i duże zaszczyty, chodzi tu o sprawy marne i malućkie. Jest tutaj piekarz, który wydał swoim kosztem broszurę wojowniczą, ponieważ nie otrzymał wypieku chleba dla ubogich i schronisk; jest tu urzędniczek złożony z urzędu, rektor zbyt wrogo usposobiony do polskości; idzie się też o pierwsze miejsce przy stole obrad, o jakieś tam odznaczenie czy pominięcie, czy znów wywyższenie osobistego wroga. Frau Hebamme nie ma powodu do niezadowolenia, lecz tu jest jej stary świat, dawny, ach — Jezus! — dobry świat! Idąc do swej pracy, wstępuje tu więc na filiżankę kaffy, zasiadają z Frau Anna Haleczek przy stoliku i są sobie wzajemnie użyteczne. Nie ma domu i rodziny, którego by Frau Angela nie znała na wylot pod względem moralności i pobożności; nie ma rodziny, w której by Frau Anna nie znała na wylot stosunków finansowych, zasobów płynnych i złożonych w najpouf niej szych skrytkach łącznie z wyprawą i sprzętami, z ilością pierzyn, poduszek i prześcieradeł. O, jest to spółka potężna w osobie tych dwóch niewiast na gruncie oberży pod Farą! Matki najgodniejszych rodów przychodzą tu z miną korną i miłą, gdy się ich córkom czy synom nastręcza ożenek. W "Wypoczynku" Roberta Haleczki, odkąd się tu był biskup zatrzymał, zbiera sią świat najwyższy, sama godność, administracja z dóbr książęcych, ryby z zarządów kopalni i hut, inżynieria i zasłużeni starsi sztygarzy. Są tu pokoje do posiedzeń zamkniętych, sale do familijnych zebrań i herbatek, sale na uroczyste i solidne obchody. Trochę dalej jest ulubiona oberża kopaczy piłki; tam się znów oto zbierają miłośnicy śpiewu i wszelakie kółka, których tu taka mnogość. W oberży Trzęsiochów przy samym targu, gdzie gospodyni jest tak młoda i zalotna, spotyka się znów świat młody ze starym — straż graniczna i celna; tu jest także sala posiedzeń matek-Polek, od czcigodnych sędziwych niewiast począwszy, w czółkach i jaklach, do młodych nauczycielek W najmodniejszych ondulacjach. Zobaczysz tu w ważne chwile i dyrektorową Hollert, i farosza, i posłankę Martę Haleczkównę, córkę wielkiego Haleczki, w tak młodym wieku w sejmie zasiadającą. Do tych bogaczy i osób ważnych przybył teraz, jak widać, i dom Agnieszki Ligęnzy. Bez wątpienia, w początkach swych pragnęła ona jeno lada jakiego kawałka chleba dla swoich, dachu stałego nad głową, by nie wędrować za pracą od kościoła do kościoła, niczym dziady. Lecz zdobyła to i ujrzała zbytkowne wnętrza domów z nią spokrewnionych, i zapragnęła więcej, a więcej, a więcej 1 Czyż nie odbywało się zresztą to samo z wszystkimi tu innymi? Czy widział kto przódzi tutaj w domach biedoty sprzęty białe, gamitura takie i owakie? Zjawili się agenci, domokrążcy, i handel zawrzał — na raty dostaniesz wszyściutko, co ano zapragniesz I He, co za łatwizna w zdobywaniu owej kultury życia domowego, którą uznali za wszystko innel To samo z powstaniem: uniesienie i rachuby, wielkie nadzieje osobiste i wielkie osobiste rozczarowanie... Nazbyt mało honorów i nazbyt wielkie podatki! — Ludzie burzą się i narzekają, miast używać błogości życia domowego i wesela wszelkich vereinów — żółkną, czuwając nad "zagrożoną autonomią". Rozruch wśród matek-Polek, rozruch wśród powstańców, wielki run na naczelnika gminy Cybullę, na nowych rektorów w szkole, na to i tamto, i owo. Gdzieniegdzie nawet nazbyt sobie honor, a może i gęby naruszą, w gazetach powstanie wrzask... He, gdzie drwa rąbią, tam drzazgi lecą. O ludzie, świat tu mały, lecz podział jest ten sam, ten sam, co na całej ziemi, w wielkich miastach i za dalekimi granicami! Czerwone domy gminne i kopalniane, gdzie czynsz najtańszy, a "dom" — to izba z kuchnią; i wielkie mieszkania, nierzadko domy całe, obcym wcale nie podnajmowane, zajęte przez wielkie rody, bogaczów, którzy się powoluśku z kramów wywiedli, i z osady kościelnej rozpostarli swe potężne dłonie, niczym macki, wzdłuż i wszerz tej czarnej ziemi, aż po wielkie miasta. Tam czerwona i nie tynkowana cegła, tu wykusze zdobne w malowidła i pelargonie, wnętrze miękko wysłane, z oknami szczelnie zasłoniętymi haftem firany drogocennej i nieochybnie przeszmuglowanej. Lecz i tu, i tam — miłość i śmierć przechodzą swymi nieprzeniknionymi drogami; lecz i tu, i tam miłość i śmierć w swej bezsile i sile zastają ludzi bezbronnych — he, nie ma się więc nad czym zaiste rozpadać! IV Okres dojrzewania Elżbiety zbiegł się z pierwszym okresem pobytu w świątobliwym internacie, poza domem. Opóźniona w naukach, starsza o rok od swych towarzyszek, z usposobienia swego raczej ciążąca ku zamknięciu się w sobie, doznała nagle okropnego i wstrętnego wyróżnienia. Wzmogło się to jeszcze, gdy dziewczynki, śpiące w tej samej sypialni, pokwapiły się udzielić jej mętnych wyjaśnień. Nie miała gdzie skryć się w tym wielkim szkolnym domu; stała drżąc w umywalni, gdzie białe misy poprzytwierdzane były wysoko szeregiem do ściany i poprzegradzane szczelnie białymi zasłonami. Nie zjawiła się w czas na dzwonek wzywający na śniadanie; jej bladość i szczególny, przybity, winny wyraz 'oczu zwróciły uwagę. Siostra Maura udzieliła jej koniecznych i najzwięźlejszych wyjaśnień. Jest to zwykła rzecz, nie należy na to zwracać uwagi, trzeba zachować skromność i cierpliwie znosić tę dolegliwość. Elżbieta specjalnie lubiła siostrę Maurę za wielką piękność jej twarzy. Patrząc, jak rumieniec zakłopotania wpływa na jej blade policzki, Elżbieta wyrzekła się pytań i badań. Czyż można było niepokoić siostrę Maurę swoim wstrętnym wyróżnieniem? Pewnego razu któraś z młodszych, temperując ołówek, boleśnie skaleczyła sobie palec. Siostra Maura rzekła: — Ofiaruj to świętej Teresie, moje dziecko. — Nie przerwano wykładu, i mała owinęła sobie 'palec niezbyt czystą chusteczką. Elżbieta postanowiła zastosować się do rad siostry Maury i nie zaprzątać sobie myśli swym szczególnym cierpieniem. Żałowała, iż w pierwszym popłochu i przestrachu wypaplała taką rzecz w sypialni. Nikf nie śmie o tym wiedzieć. Dokładała wszelkich starań, aby nic nie zmienić w trybie codziennego życia i nie dać poznać po sobie, iż "to" się jej tego a tego dnia przydarzyło. Wprędce spostrzegła, iż należy do reguły, że dziewczynki mają sobie za punkt honoru zachować w tych sprawach tajemnicę. Z zaciśniętymi zębami znosiła bolesność ciała, omdlałość nóg i ramion, przykrość "schludnego i skromnego" mycia w ciasnej umywalni, zachowanie czystości wąskiego i nieprzytulnego łóżka. Wszystko to jednak zmieniło się i uczyniło nagle jeszcze boleśniejsze i niejako smutniejsze, gdy Elżbieta zasłabła podczas pierwszego przyjazdu do domu. Agnieszka wrychle doszła prawdy, nadspodziewanie mocno ją to uraziło, jakby ugryzło w samo serce. Oto tu leży dziecię jej, Elżbieta, naciągając dekę aż pod samą szyję, kryjąc przed matką twarz zasromaną a nieprzeniknioną. Agnieszka spojrzała na jej dziecinne, chude dłonie, zaciśnięte na piersi, i nagle łzy popłynęły jej z oczu. Smutne wzruszenie, jakiego dawno nie doznała w życiu tak czynnym i wypełnionym, podcięło jej nogi, aż przysiadła na skraju łóżka. Tak więc znów musiała podźwignąć się Elżbieta w swej nowej dojrzałości i tak jak w internacie wyrzekła się pytań, by nie kłopotać siostry Maury, tak teraz musiała wydać się dzielną przez litość dla matki. Rzekła z udaną obojętnością: — Skoro tak być musi, to po co... He, o tym Agnieszka wie dobrze. Ale nie mogła wyzbyć się uczuć roztkliwionych, smutnych czułości i otoczyła Elżbietę największymi staraniami, nakazała pozostać w łóżku i tu spożywać posiłek. Nosiła się nawet z myślą, aby zabrać ją całkowicie do domu, nie pora jednak było po temu, nie — akurat zbliżał się okres koronacji Obrazu, była to wielka bitwa, szło wprost o całe życie Ligęnzów, o przyszłość Elżbiety i dostatki dla niej. Jeśli się tu w tym miejscu nie utwierdzą, nie ugruntują, nie rozszerzą fabryki i zezwolą komuś innemu wtargnąć z najmniejszym bodaj sklepem — koniec z nimi. Sprawa ta wymagała nie tylko stania za ladą sklepową, trza było zyskać sobie na imen farosza, ludzi z wszelakich bractw i współobywatelstwo osady. A znów — szkoła? Mówią także, iż otworzone tu zosta nie gimnazjum. Wtedy będzie sposobna pora na przeniesienie Elżbiety. Tak więc pozostało po dawnemu pod wszystkimi względami. Elżbieta wychodziła przed dom na podwórze i nieświadomymi oczyma spoglądała na wiązanie się zwierząt, na zabiegi i zaloty kogucie. Przez otwarte drzwi warsztatu spoglądali też na to robotnicy i huczeli śmiechem. Nie, co za buła z tego dziecięcia! Pracowniczki przy wygładzaniu figur gipsowych czerwieniły się i odwracały oczy. Wreszcie ujrzała to Agnieszka z bocznych okien sklepu i zawołała na nią, posyłając ze zleceniem do ojca. Była skłopotana prawdziwie. Nie należałoby rzec coś niecoś Elżbiecie? Do tego jednak jeszcze nie doszła w swym postępie, wreszcie był to czas, kiedy doznawała wielkiej udręki i rozgoryczenia z powodu tego Biernackiego, który znów zniknął, usadowiwszy ich tu na odczepne. No, będzie miała jeszcze czas Elżbieta na poznawanie życia, nie bójcie się, będzie miała za dość tych spraw! Elżbieta rosła wybujała, żyjąc w internacie i szkole w ciasnych ramkach regulaminu i przykazań. Jakiż kontrast z dawnymi wędrówkami! Nic się tu nie stawało w oczach, nie burzyło i nie odbudowywało; nie było tu żadnych zakamarków; piękna kaplica klasztorna, co dzień widziana, była obrazem skończonym, jasnym. Cisza. Szepty i zwierzenia w sypialni, gdy wreszcie pozornie dziewczęta były poza kontrolą, dotyczące uczuć przyjaźni wzajemnej czy miłości i uwielbienia do sióstr. Jednakże Elżbieta, jak każde dziecko z ludu, miała głęboko wkorzenioną wstydliwość w wypowiadaniu swych uczuć. Uczucia tkwiły w sercu. Poza tym mówiono o domu. Wspominano dom, matkę. Lecz dom dziewczynek nie był w niczym podobny do domu Elżbiety, pełnego świętości na sprzedaż, farb, kleju i gipsu. Czuła instynktownie, iż jest inna niż jej towarzyszki, iż czegoś jej brak, usiłowała zrównać się z nimi, ba, przewyższyć je, i chwyciła za książki. Książki i książki, lekcje zadane i wyuczone na zapas, często niepojęte i wykute pamięciowo, czasem chwytane jakimś cudem ożywionej myśli. To wszystko sprawiło, iż Elżbieta jak gdyby zagasła, nie zajmowały jej już zagadki poczerniałych obrazów. Nie było już i pana Biernackiego z jego opowiadaniami. Szepty w sypialni dotyczyły także rzeczy tajemnych, o tym mówiły sobie tylko zaprzysiężone przyjaciółki na ucho. Małe w klasie drugiej zwaliły już legendę o bocianie, dziecko powstawało i rosło w ciele matki, lecz skądże się tam wzięło? Wymyślano najprzeróżniejsze głupstwa, a w wymysłach tych na plan pierwszy wysunęły się ręce! Palce! Czyż przy rachunku sumienia nie było mowy o gestach nieskromnych "samej lub z innymi"? Cóż to było? Elżbietę ominęły te rozważania wspólne, nie miała przyjaciółki, nie ufano jej. Rosła, bujała wzwyż, a także zaczęły się zarysowywać pod szorstką wełną bluzki wypukłe piersi. Podczas pobytu w domu kładła nieco lżejsze odzienie, chodziła prędzej i śmielej, a piersi poruszały się łagodnie. Pewnego dnia, w przejściu między fabryką a domem, terminator — jeden z tych, co sypiali na pawlaczu, podrzutek z domu sierot — schwycił ją ramionami z tyłu, objął ją. Elżbieta odtrąciła go po prostu i bez gniewu. No, cóż to znowu? Poczuła odeń odór, jaki zalatywał nieraz przez odemknięte drzwi oberży, i znalazła wytłumaczenie. Był to dzień wypłaty, sobota. Spił się. Żeby to matka wiedziała, no, dostałby za swoje! Tego śpiącym na pawlaczu nie wolno było robić, winni byli swe małe zarobki odkładać do kasy. Właśnie przez wzgląd na to przewinienie nie rzekła matce nic. Dzieci strażnika Buczka, mieszkające przez ulicą w sąsiedztwie, miały nieczystą krew. Obsypane były krostami, twarz cała i głowa po prostu oblane były łuszczącą się mazią. Także i powieki oczu były zaczerwienione. Okropny to był widok, nie podobna było patrzeć na nie bez litości i żalu. Ale, gdy tylko o nich wspominano, przyciszano też głos: — He, nieczysta, widać, krew — bywa tak, kiedy ojce nazbyt rozkoszom życia się oddają. — Kobiety spluwały. Świństwo, żeby w takich wypadkach jeszcze o potomstwie myśleć. Tak, ale cóż mają począć, jaka na to rada? Wybuchał spór, gdziekolwiek to było, na progu izby, w sieni czy zgoła na środku ulicy, znalazły się wnet takie, które były przeciwnego zdania: czyż atoli strażnik Buczek nie jest chłopem na podziw, żelaznej siły, czerwony na gębie, samo zdrowie? Tak, niewiasta jego kwękała nieco, marność to była chodząca, ale — czy nie kwękały tu po trosze wszystkie, co? Elżbieta zagadnęła matkę. Agnieszka wyrzekła pospiesznie: — Ognipiór czy jakaś tam egzema, coś takiego. — Po czym, wspomniawszy, iż Elżbieta przygarnia do się dzieci, upomniała ją: — Ty mi się od nich trzym z daleka, no. Takie tam paskudztwo. Obijały się o uszy rozmowy i sprawy zastanawiające. Oto ta kobieta chodziła obrzmiała, a wkrótce potem pojawiła się z dziecięciem na ręku, wynędzniała. Tak, porodziła dziecię... Koniec, oto wszystko. Nie dociekało się więcej. Można nie wierzyć w bociany, nie znaczy to wcale, by się wiedziało wszystko inne. Mówiono: tej się noga pośliznęła, kiecki nosiła zbyt szerokie i dziecię nieślubne ma,- tamten brzydką chorobę nosi — ale przyciszano głos, gdy się opodal kręciły młode, i ukrócano ich ciekawość. Zdumiewająca rzecz, życie toczyło się tu niejako na wierzchu, na oczach wszystkich, ale nie było tak, by dzieuszki nazbyt wcześnie je poznały. Matki przestrzegały surowo ich czystości, naganiały do modłów i postów, gromiły nieskromne mówienie i wpisywały do "Róży". Stawało się wreszcie tak, iż uświadamiał je dokumentnie jakiś Froncek czy Karlik. Mówiono: stało się. Tedy przyjmowały ten dopust Boży z pokorą. Pozostawało pójść do farosza i przeć do ożenku albo li jeno o alimentów przyznanie się starać. Wszystko nadchodziło kolejno, w swoim czasie. Elżbieta pochłonęła i przezwyciężyła wiadomości szkolne, niecierpliwiło ją nawet patrzenie na kujące współtowarzyszki. Nad czym to ślęczały i mozoliły się, kiedy ona zapamiętała z samego wykładu? Należało tylko raz przeczytać i koniec. Zarazem, jakby zrzuciła jakiś ciężar z siebie, umysł jej odzyskiwał jasność i ciekawość życia, oczy — ostrość widzenia. Za każdym powrotem do domu podejmowała jakby dalszy ciąg swoich rozmyślań Co do matki i ojca, Alojza-magazyniera i wdowy Misztol, i chorych dzieci strażnikowej Buczek. Chłopcy z domu sierot, śpiący na pawlaczu, "wyzwolili się", nie odkładali pod pieczą matki oszczędności do kasy, mogli już sami nimi dowolnie rozporządzać. Więc pokupowali sobie świąteczne ubrania, szykowne sportówki i majtki, zapinane nad kolanem. Mieli ukochane swe frel, które towarzyszyły im w niedzielnych zabawach. Wyzwolili się, byli to czeladnicy w swym fachu — lecz pawlacz został zajęty przez drugich z miasta, z domu sierot. Cóż to znów byli za jedni? — No, rzekła matka z rozgoryczeniem — tacy to są, że nawet nazwisk swych nie mają, isto. — Świat ich wyhodował, to prawda, ale w papierach swych mieli N. N., dwie litery: nazwisko nieznane. Naczelnik Cybulla, przesiadujący często podówczas w sklepie przy boku matki, rzekł, iż to się zmieni. — Powoluśku — powiedział ->powoluśku wyjdom tu takie ustawy, a przepisy, a paragrafy — rzecz każda w swoim czasie zostanie urządzona. — Był zdania, iż życie tu idzie ku lepszemu — wiedzom to? I wdawał się z matką w rozprawy, na to tu niby przesiadywał, aby mówić o swych papierach: że papier niby, a przeczytasz go i widzisz, iż w osadzie powstanie gimnazjum, a tu znów traktuje o nowym dworcu kolejowym, a ten znów o szosie, która będzie do tego dworca biegła. Matka słuchała uważnie, wszystko to przyda się jej, aby na ten przykład wypośrodkować tak kupno placu, żeby dom stanął niedaleko od kościoła i blisko gimnazjum, a także i dworca. O tym tylko debatowali i matka wyjaśniła głośno przy stole wszem wobec, iż z tymi tylko ludźmi ugwarza i zaprasza ich, którzy są jej na coś przydatni. Naczelnik Cybulla znosił tu jej same sprawy ogólne, nowinki, jednak często gęsto pochylali głowy ku sobie i szeptali, jeśli zaś na taką chwilę natrafiła Elżbieta, wnet zaczynali głośną rozmowę, gęsto wybuchając śmiechem. Tak więc oto nadszedł rok dojrzałości, matura; ważny okres i jak gdyby okno wybite na świat. Wielka tajemnica leżała jeszcze przed Elżbietą nietknięta i niezbadana, i nieprzenikniona, niczym tajemniczy list, z czerwoną pieczęcią i napisem: otworzyć w tym a w tym roku. Natomiast uczyniła Elżbieta krok naprzód w zewnętrznych zdarzeniach swego życia, krok naprzód i po prostu rewolucję. Nie układała sobie tej rzeczy, ani jej to w głowie było, lecz stało się niespodziewanie. Życie klasztorne wciągnęło ją w swój tryb, narzuciło układ, którego przestrzegała i w domu. Chodziła regularnie do kościoła, stała się pomocą i towarzyszką siostry Pacyfiki w sierocińcu, odwiedzała też farosza. Myła się w ukryciu, unikając nawet spojrzeń matki, kryła się wtedy przy jej wejściu w kąt za szafę, przestrzegała skromności w obnażaniu ciała nawet w stosunku do matki, co znów Agnieszce zdawało się dziwactwem szkodliwym, głupotą. Czy przez takie mycie, nakazane przez siostry, "w haleczce i koszuli", czy przez takie mycie nie osłabło ciało Elżbiety, nie pociło się wrychle przy lada jakim zmęczeniu? Agnieszka potrząsa z gniewem bluzkami Elżbiety i ukazuje szpetne przepocenie, roztrząsa jej bieliznę i gorszy się. W wzburzeniu znów powstaje myśl odebrania Elżbiety z internatu, lecz — znów teraz już nie pora na to, nie! Matura za pasem, trza to więc przeczekać! Lecz Elżbieta sama czyni krok naprzód, coraz częściej bowiem, gdy patrzy z góry kościelnej na osadę — czy gdy przewija się między ludźmi, powstaje w niej myśl: oto życie! Z otrząsem i wprost wstrętem myśli o pewnej towarzyszce w szkole i sypialni, o Annie Hollert, córce samego dyrektora z "Zygfryda". "Ach, siostro Mauro! ach, Boże! co to będzie! Siostro Mauro, ach, siostra jest święta! Ach, panienki, wstydziłybyście się! Och, przestańcie!" A przy tym naiwnym "och" i "ach" — czyż nie mówiła Anna z wyższością do Elżbiety: ty tego zrozumieć nie możesz! Ty tego pojąć nie jesteś w stanie! O jakież to rzeczy ważne chodziło Annie? O galanterię światową, o stosunki rodzinne, "och"! o pewne odcienie głosu i ruchów. Elżbieta odchodziła z głową pochyloną. Tak, istotnie, baczyła przecież tylko pilnie, by wszystkim ludziom być jednako życzliwą. Czyż nie garnęła się dawniej nawet do Anny Hollert? Zdarzały się w tym początkowym okresie dojrzewania dnie, że była przepełniona czułością ku ludziom, jakże pragnęła wtedy przygarnięcia się do kogośkolwiek i wypłakanial Czyniła tysiące przysług naokoło siebie, była wylewna i szczera w rozmowie, lecz potem doszło jej uszu, iż wzięto jej to za złe — Ochl — mówiła Anna — Elżbieta jest taka... nieopanowanal — Elżbieta starała się ze wszech sił pokonać w sobie tą słabość, uzyskaćjakąś miarą dla swego głosu i ruchów, uzbroić się w zimną poprawność. Odruchowo jęła wyszukiwać śmiesznostki, wady i głupotą swych współtowarzyszek, i oto stawała się wzgardliwa, milcząca i "źle usposobiona do życia", jak to zauważyła Agnieszka. Przychodziło jej to z trudnością wielką, samotność jej nie miała już w sobie owej pełni i treści, jak za dziecięcych czasów pana Biernackiego. Bezustannie wypadała z narzuconej sobie roli; było tak nieraz, iż samo spojrzenie na Anną wtrącało ją w niepewność, w dokuczliwą nieśmiałość i pokorę. Lecz wreszcie uzyskuje odwet. Dzieje się to właśnie w czasie ostatniego przyjazdu do domu na Dzieciątko. Pojazd z "Zygfryda" stoi przed farą, można by więc sądzić, iż goście z kopalni są właśnie u farosza. Elżbieta wądruje na wzgórza, skręca w uliczkę klasztorną i oto napotyka całe towarzystwo, panią dyrektorowąwlśnią-. cym futrze i Annę w paletku szkolnym, jest także i dwóch panów w odwodzie. Elżbieta zamierza się cofnąć, nagle jednak wznosi głowę do góry, kroczy naprzód. Ma tego dnia na sobie piękne ubranie, podarunek matki na Dzieciątko, jest to brązowy kostium, obłożony błamami futra. Lśniące loki i blada twarz, prężyste nogi i twarda pod nimi ziemia: sama pewność. Oczywiście rozlegają się zdumione okrzyki Anny: Ach, Elżbieta! och, mamo! ach, Ligęnzianka! Elżbieta uśmiecha się i składa ukłon, nie zbliża się, nie, ona idzie dalej, jest to tylko niespodziewane spotkanie obcych ludzi. Hollert-syn zamienia półgłosem jakieś uwagi z matką. Nagle Anna woła: — Kiedy wracasz, Elżbieto, do szkoły, którego dnia? — Elżbieta odwraca się i niespodziewanie dla siebie samej oświadcza: — Do szkoły? Nie, nie wracam zupełnie, po Dzieciątku zostaję w domu. — Anna zapomina nawet westchnąć — och! ttak jest zdumiona, pani dyrektorowa Hollert zdradza także zainteresowanie. Zawiązuje się rozmowa z daleka, czy więc Elżbieta nie powinna się teraz zbliżyć o krok? Pani dyrektorowa wyciąga rękę do powitania: — Dziecko moje, przecież to przed samą maturą, cóż to się stało? — Teraz Elżbieta namyśla się przez chwilę. Matura? Tak, sądzi, że może spokojnie pozostać w domu i przyjechać na egzamin. Nie jest to dla niej nic tak wielkiego. — Tak, a cóż im to mama? — Elżbieta uśmiecha się: — Matka moja jeszcze nic o tym nie wie. Ach, "ci ludzie"! Nigdy nie wiadomo, co znów nowego wymyślą! Pani dyrektorowa potrząsa głową. — Mam wrażenie, Elżbieto, że mama twoja, taka praktyczna, nigdy się na to nie zgodzi. — I to przybiło sprawę. Elżbieta rzekła lekko: — Ależ tak, pozostanę — i wraz | tymi słowami obudziły się w niej gwałtowne postanowienia, upór, nieustępliwość. Odetchnęła ostrożnie. Tak, teraz żyję! Chce odpowiadać za siebie, chce coś sama zrobić! Uczyniła krok naprzód. Hollert-syn występuje teraz na widownię. — Oto mój przyjaciel — przedstawia bladego młodzieńca. Po czym występuje z oracją. — Czy pani wie, co to jest matura? Niechże pani poczeka tę odrobinkę, parę miesięcy, niech pani wraca pod skrzydła siostrzyczek. Rozumiem, że na widok Anny powzięła pani tę desperacką myśl, rozumiem panią i współczuję, ale... Elżbieta przerywa: — Cóż znowu? Anna? Takie "grzeczne dziecię"? — Akcentuje te słowa rubasznie i obelżywie, i podczas gdy starsi wybuchają śmiechem na to doskonałe określenie, Anna blednie z wściekłości. Ach, ta Elżbieta! Elżbieta składa ukłon i odchodzi w swoją drogę. No, nie było to znów takie trudne, ta pogawędka, w jednej chwili Elżbieta przezwyciężyła swój lęk. Czyż nie rozmawiała spokojnie i swobodnie? Hollert-syn przeniknął ją, tak, ale cóż z tego? Elżbieta zastanawia się nad zmianą, jaka w niej zaszła, i nagle gładzi pieszczotliwie swój nowy kostium, Zadziwiające, iż on jej pomógł, martwa rzecz, ubranie. Teraz jednak: sprawa z matką. Matka jest w magazynie, a raczej na podwórzu przed magazynem, pakuje właśnie towar na kolej. Baczy pilnie na najemników, naciągnęła rękawice na swoje odmrożone ręce, lecz raz po raz ściąga je niecierpliwie i, pochylając się nad skrzynią, coś tam jeszcze po swojemu poprawia. Prostuje się, twarz jej nabiegła krwią, jęczy i sięga zgiętym ramieniem dA pleców. Krzyże ją rozbolały z tego ciągłego pochylania. Wreszcie już i pochylać się nie może, przyklęka więc na mroźnej ziemi wśród wiórów i trocin, chwyta młotek i sama wbija gwoździe w miękkie drzewo skrzyń. W młodzieńczej płochości i egoizmie Elżbieta właśnie teraz wykłada jej swe postanowienie, na co otrzymuje gniewną odpowiedź: — Przódzi skończę z robotą, Elżbieto, nie widzisz to? — Elżbieta odczuwa zawstydzenie, przyklęka i chce dopomóc matce. Matka wybucha: — Odzienie, odzienie opaskudzisz! — Czerwona po uszy, dotknięta, Elżbieta powstaje. Przykra myśl przeszywa jej serce: na nic się tu ona zda, zbyt daleko odbiegła od domu, zbyt daleko były od niej trudy matki. Cóż należy uczynić? Biegnie na pięterko, zrzuca paradny kostium i przywdziewa kożuszek. Matka uśmiecha się. Tedy pracują obok siebie, przy jednej skrzyni, owijając figury gipsowe w papier i przekładając wiórami. Koło południa robota z pakowaniem jest już skończona, teraz następuje smarowanie adresu na wierzchu, w sam raz dla pięknego pisma Elżbiety; buchalterka zaś, panna Małgorzata, przynosi wypełnione frachty. — Cóż to mi miałaś rzec, Elżbieto? — pyta z roztargnieniem matka. — Nie lepiej to będzie w spokoju przy obiedzie? Bodaj była tego nie pomyślała! bo przy obiedzie jest ojciec, Julian, z swym nachmurzonym obliczem, niby nie zważający na nic, co się mówi przy stole, ale oto wybucha naraz na pierwsze słowa Elżbiety. Tego się nie spodziewały. Siedzą obydwie struchlałe, bladość i czerwień uderza raz po raz na twarz Agnieszki. Zdawałoby się, że jej tu wolą wszystko idzie, jej głową wszystko się staje, czegóż znów chce ten Julian, że nie czeka na jej słowo? I cóż znów za głupota wlazła w Elżbietę? Już otwiera usta, by rozdzielić naganę na prawo i lewo — za późno! Bo oto Julian zagalopował się już i woła: — Nic tu po dziecku! niechaj wraca! — takie oto jałowe glindzenie; więc Agnieszka, aby coś rzec, wywlekła sprawę przepoconych bluzek i niedożywiania, i głupiej skromności. — A tyś jak pragnęła? — wybucha ojciec — czy ma być Elżbieta małpicą jaką, he? Tego byś chciała!? Nie! Niechaj wraca do szkoły i nie przyjeżdża do domu rychło! winna być jak najdłużej poza domem! Gniew teraz oślepia matkę. Czyż na to ręce sobie urabiała, by jej dziecię zawsze gdzieś przebywało pomiędzy obcymi? Elżbieta nie jest dzieckiem, niech stanowi o sobie, ja, kiedy sama idzie na takie ryzyko, trza jej dać wolę. He, nie będzie z niej poszturchadło, winni się z tego cieszyć, niechże spróbuje swych sił. I bez co to ma nie wracać do dom rychło. Skiś czego owo głupie gadanie, co? Tego nie powinna była rzec, takiego pytania zadać, bo rozkrzyczał się teraz na dobre. Że za prędko Elżbiecie w taką Sodomę i Gomorę wchodzić! Że póki jego życia!... Cóż tu ma Elżbieta do roboty? Patrzeć na matkę, która wyzbyła się wstydu, na jej miniaste podrygi i śmieszki, i rozmowy? — Łysina ojca błyszczała nad stołem, jak kość wypolerowana, wzburzona broda, ochlapana resztkami zupy, zdawała się parskać jadowitymi słowy. Wrzasnął na cały dom, słyszeli to wszyscy: i Misztolowa w kuchni, i panny w sklepie, i pracownicy na dworze, wrzasnął: — Cóż poczniesz ze swoją Cybullą, gdzie się skryjesz, co?! Matka rzekła spokojnie, nad podziw zimno: — Elżbieta pozostanie. — Zacisnęła pięści i pogroziła ojcu, wyciągnęła ręce nisko nad podłogą: — Poczkaj, synku, uczynię ja ciebie jeszcze takim malućkim, no. Będziesz ty jeszcze takim! — pokazała. Po czym drzwiami grzmotnęła i wyszła. Elżbieta siedziała nieruchomo, nic nie pojmując. Najpierw było to oszołomienie z powodu podniesionego głosu ojca, awantury na d"m cały, a zaraz potem słowa same jęły wyłaniać się z pamięci. Cóż to ma znaczyć?... Ojciec w tym Wypadku jest przeciw niej, matka bierze jej stronę, a jednak po kolacji, późną już porą, Elżbieta przemyka się do izdebki ojca. W domu panuje cisza, w przybudówce na pawlaczu chłopcy tarmoszą się i wrzeszczą, aż dziw, iż matka nie wysyła Misztolowej z upomnieniem. Elżbieta schodzi ze swego pięterka, zamierza przeprowadzić z ojcem rozmowę, dojść prawdy, a przy tym okazać mu, że po dawnemu go kocha i pragnie mu być uległa. Nagle słyszy jęk — truchleje — dopada w milczeniu drzwi. Tam na twardym wyrku, podesłanym szorstką deką, kłębią się i zmagają obydwoje, nie matka i ojciec, jeno kobieta i mężczyzna w niezrozumiałej 1 Okropnej walce. Przez mgnienie oka Elżbieta widzi biel szmat, czarny krucyfiks na ścianie, lśniącą głowę mężczyzny między obnażonymi ogromnymi piersiami kobiety, wznoszenie się i bezwstydne rozwarcie ciał. Głusi i ślepi nie dostrzegają jej. Nogi Elżbiety uginają się, coś straszliwego powstrzymuje krzyk, wydzierający się z ust. Przymyka drzwi i dygocącymi stopami zmierza na pięterko. Szczękając zębami, kładzie się na łoże, nakrywa kołdrą po brodę i składa na wierzchu ręce według wskazań siostry Maury. Zaciska oczy, zamierza (ciągle według rad siostry Maury) ratować się szeptaniem modlitwy, lecz przeklęty obraz przylgnął do źrenic. Nie broni się już przed myślami, nie, teraz myśli prędko i pewnie, błyskawicznie kojarzy wszystkie owe niejasności, ostrożne napomykanie i wstydliwe przyśmiechy — zwierzęta i ludzi; wszystko to zlewa się w jedno, w dopiero co widziany obraz tych dwojga. Gwałtowna jasnośfr ogarnia jej głowę. Wie. Mdła, lepka ślina napełnia jej usta, oślizgłe zęby wyszczerzają się w niechcianym uśmiechu wstrętu. Wielka tajemnica została przeniknięta. V W przeddzień wigilii, w przeddzień uroczystego dnia, Agnieszka schodzi z góry z twarzą nieprzeniknioną. Nikt nie śmie wiedzieć, co się wygadywało wczoraj w górnych izbach. Agnieszka dokonuje wypłaty z listy, przygotowanej mozolnie w nocy, i zwalnia robotników. Zwykle w dzień taki panuje tu wesołe zamieszanie, dziś jednak Agnieszka nie zdradza zamiaru zainteresowania się świętami Dzieciątka. Po wypłacie idzie do sklepu i róbcie tu sobie w domu, co chcecie. Jednakże, gdy już obcy robotnicy odeszli i pozostali sami swoi, Agnieszka odczuwa pewne wyrzuty i niepokój. Czy to ma przez postępki Juliana zasmucić dom cały? Chłopcy z pawlacza wałęsają się po dziedzińcu; osowiały Alojz siedzi, niczym warujący pies, na progu opustoszałego magazynu; nawet Margreta, spore takie dziewczę, a pyta: nie będzie to drzewka? nie będziem to stroić drzewka? A Elżbieta? — Agnieszka podnosi głowę. Myśl o Elżbiecie, która nie opuszcza swego pięterka, która tak smutne miała tu ostatnie dnie, stawia ją na nogi. Jeśli już ten Julian został stłamszony i uciszony, jeśli Elżbieta ma pozostać w domu, niechże nie siedzi tam i nie rozmyśla, niech wciąga się powolutku do tego życia i do tej roboty. W sklepie trwa jeszcze przedświąteczny ruch, ekspedientki Emma i Hilda kręcą się jak frygi. Ludzie zakupują krzyże z Chrystusem Ukrzyżowanym, naczynia do wody poświęconej, kropidła i modlitewniki. Sam farosz chodzić będzie po izbach z kolędą, wszystko musi być przyszykowane. Agnieszka, usadziwszy pannę Małgorzatę przy kasie, wraca do kuchni. Atoli, co się tyczy gospodarstwa wdowy Misztol, nie ma tam żadnego ubytku, nie bójcie się. Mógł sobie dom cały tonąć w swych niezadowoleniach a smętkach, wdowa Misztol jeątr tu po to, aby stać na straży porządku i przestrzegać raz ustalonych obyczajów. Od świtu więc nie opuszcza piekarnika. Chleb świąteczny już wypieczony, teraz zaś w lżejszym gorącu nadeszła kolejka na wszelakifa kołacze z makiem, serem i posypką. Torty, oblane czekoladą i przystrojone cząstkami orzechów, spoczywają już w białych szafach kuchennych, są nawet strucle według przepisu z polskiej strony, dla ukontentowania Agnieszki sporządzone. He, dom to duży, stara oficyna Ligęnzów, pełno tu ludzi, niczym jedna rodzina, którą ucieszyć na Dzieciątko trzeba! Gdy się zapach ciasta rozszedł po całym obejściu, ze stryszku zeszła i Elżbieta. — Ile też to osób zasiądzie do wieczerzy? — troska się wdowa Misztol — czy aby do pary? Nie wiadomo, czy przyjedzie panna Elza? Wołają Gustka: — Nie miałeś to od niej znaku? Przyjedzie? — Mam to wiedzieć? — odpowiada. — No, wisz to? — Ni. — Namyśla się, wreszcie rzecze: — Na zesłe Dzieciątko była, to i teraz przyjedzie. Szczególna rozmowa ta rozruszała jednak Elżbietę, uśmiecha się blado. Wdowa Misztol załamuje ręce: Licząc z panną Elzą, nie będzie pary przy wieczerzy. Panna Elza, jeśli przyjedzie, to przyjedzie późno. Pracuje ona w wielkim gezelszafcie, po niemieckiej stronie. Ta panna Elza znalazła Gustka tyciego, maluśkiego, podrzuconego na hałdzie po polskiej stronie, i policji zameldowała. Zgłosiła się potem i do sierocińca, do opieki nad podrzutkiem się poczuwając... Milcząco uznano to jej prawo, uznała je także i Agnieszka, gdy Gustek z sierocińca do warsztatu przeszedł. — Jest to mamulka jego, no — rzekła wdowa Misztol, lecz Agnieszka zgromiła ją: — Czy policja nie przeprowadzała dochodzeń? Zszedłszy do kuchni, Agnieszka zarządziła zaraz, co trzeba. Wdowa Misztol z Margretą udały się na targ. Alojz zamknął magazyn i stanął z chłopcami do wyporządzenia warsztatu. Mieli też upleść festony świerkowe dla przystrojenia sali. Kuzyn Haleczek nadesłał paki z świątecznymi przysmakami. — Elżbieto, przyjmij to i zaraz ureguluj rachunek. Elżbieta przeliczyła paczki, składa wszystko do szaf i udaje się do Haleczków. Ciotka Herminia, ściśnięta gorsetem i czerwona, omal nie mdleje za swoją kasą. Jej córka, posłanka Marta, zjawi się tu lada chwila, aby wyręczyć matkę. — Dobre Dzieciątko, Elżbieto! Kuzyn Haleczek, mimo wielkiego gwałtu w sklepie, wręcza jej serce z piernika. — I cóż za to mi dasz, Elżbieto? — Elżbieta pochyla się i całuje okrągłą, dobrodusznie uśmiechniętą twarz. Klienci wybuchają śmiechem. — A to figlorz stary! — Tłuszcz na biuście ciotki Herminii skacze, jak coś osobno żyjącego. Elżbieta wraca do domu. Matka jest tak rozpromieniona: ze sklepu sióstr Bóhme przysłano malutkie drzewko w donicy, piękna sztuka, wyhodowana na Dzieciątko. Do drzewka przyczepiono bilet. — Nie jest to bilet młodego Hollerta? — pyta Agnieszka głośno, tak, aby wszyscy słyszeli. Lecz Elżbieta wzrusza ramionami, wydaje jej sią to głupie: widziała młodego Hollerta raz jeden. — Elżbieto, wypiszże też noworoczne ogłoszenie do gazety. Jezus, przecie to już tak późno! — I Elżbieta wypisuje: "Moim Szanownym Odbiorcom oraz Przyjaciołom i Znajomym życzymy szczęśliwego Dosiego Roku. Agnieszka Ligęnza z rodziną. Dewocjonalia". Wdowa Misztol powraca z targu, obładowana koszami, Margreta woła z dala: — Ach, maatko, ale też targ! — Składają zakupy w kuchni i zawracają raz jeszcze. Ogromne ryby rzucają się w balii, powiązane ptactwo tłucze się w kącie izby — do kuchni wsuwa się nieśmiele strażnikowa Buczek. Małżonek jej dawno zeszedł był ze służby, do tych pór oczekiwała, iż nadejdzie i co nie bądź kapnie na zakupno, ale go się doczekać nie może. Przyszła ze zmieszaniem wielkim upraszać o pożyczkę. Dzieci jej stoją na dziedzińcu i z upragnieniem patrzą w okna kuchni. Wdowa Misztol rózgniewała się i jęła wyzywać. — To ci gizd pieroński, ożyni się, a potem gdzieś ci ma żonę i dzieci. No. Tyle o nie stoi, co o psi pazur. Lecz Agnieszka, nic nie mówiąc, sięga do szuflady — więc wreszcie i strażnikowa Buczek dąży na targ. iNa targowisko nawaliło się tyle narodu, ze aże wyciągnęli z kramami na ulicę. "Zygfryd" idzie na całą parę, huty i cynkownie otrzymały moc zamówień, srebro brzęczy w kieszeniach. Od wczesnego ranka kobiety z obu osad ciągną jedna za drugą, kabłąki koszów malowanych w róże przewiesiły przez kiście rąk, wysadziły się też na wymyślnie haftowane płachetki do przykrycia zakupów, najfrechowniejsze zaś miast koszów mają worki siatkowe. Kramarze z Będzina i Sosnowca ściągnęli srogie bele towarów i gotowych ubrań — gdzie tańszych niż w Domu Towarowym Kowohlów. Kupcowe z hal Królewskiej Huty nawiozły zielenizny, jakby nie w zimie. Kapusta fryzowana i zwykła, tomaty w słojach i butlach, czarna rzodkiew, złocista cebula i nieco zmarznięte jabłka wielki mają odbyt u niezasobnych, co nie poczynili zapasów na jesień. Ryby, choćby i najdroższe, zimą są rozchwytywane, trudno bo tu jest zawsze o ryby. Bierz człowieku i nie namyślaj się. Że zaś całe Dzieciątko nie upłynie na poście i śledziach, w wielkiej ilości odchodzą gęsi i do tego czerwona kapusta. W okolicy kramów ze świecidłami słychać cienkie głosy dziołch: — po wiela też to będzie, po wiela? — Brzęczą tam szklane paciorki i pozłociste kolce — słychać westchnienia! — Jeżyś, Maryjko, by tak można było ze dwa garnitura kupić! — Tam to, przy tych kramach zetknęła się mała Margreta z Fronckiem Nazimowskim. — Egzamin mój odbędzie się po Nowym Roku — rzekł. I w dobrym usposobieniu kupił jej, ot tak sobie na szpas, pierścionek z błękitnym oczkiem. Lecz wdowa Misztol zadbała, by nadto z sobą nie jaśnieli na oczach ludzkich. — Margreto! Mam cię to poszukiwać? Bier mi zaraz tę gąskę! Mimo zimna oberże otwarte na ścieżaj — bucha stamtąd zapach piwa i gorących wiirsztów — frel! — słychać tubalne nawoływania — frell tu! eins bier i jeden koksl — Przed gospodą Trzęsiochów autok stoi jeden i drugi, przy stołach zasiadła błyszcząca od na szywek straż graniczna. Za czym kobiety na targowiska już szepcą, iż zalotna gospodyni czułe oczy robi do samego podkomisarza. Czy nie za wysoko to sięga? — Być to może, atoli serce ludzkie nie zna wysokości, ja. Targ powoli zamiera. W warsztacie Ligęnzów, w przybudówce, huczy tęgi ogień w piecu. Przygotowano kadź do kąpieli, Agnieszka, stojąc przy czystych już stołach, przegląda bieliznę terminatorów. Tu i owdzie przyszywa guzik, czy dziurę zaciąga bawełną, wreszcie wydaje mydło i szczotki, nakazując, by jeden drugiego dokumentnie wyszorował. Alojz, gdy się znalazł wśród świątecznej krzątaniny, poweselał i przydatny jest koło przystrojenia sali. Świszczypała Gustek otrzymał od Agnieszki pierwszą książkę do szparowania. Jest to znak, że nastąpił awans, od Nowego Roku Gustek otrzymywać będzie coś niecoś w gotówce za swą pracę. — Pół każdej tygodniówki ma być odłożone do kasy na książkę! — przykazuje Agnieszka. Lecz wdowa Misztol gorszy się: winien odkładać wszystko, czy mu tu co braknie, trómbie takiemu? Wśród okropnego gwałtu, ba — bitki nawet, chłopcy z pawlacza poczynają swe mycie. Wdowa Misztol zawiera drzwi kuchni — i przez skromność nakazuje zasłonić okna w warsztacie. Ze wszystkich domów dobiega plusk wody i odgłosy szorowania, szoruje się drzwi, okna, podłogi. Zapada zmierzch, dzieciaki wracają od piekarza, niosąc w wyciągniętych ramionach gorące jeszcze blachy z kołaczami. Zatrzymując się, opierają blachę o kolapo i zeskrobują słodką posypkę z wierzchu. — Dobra! — Elżbieta, klęcząc na kanapce przy oknie, nie może już wytrzymać, otwiera okno i woła: — Czekaj, da ci matka, da! — Rozsypują się, jakby w nie grom trząsł, i humor Elżbiety gaśnie też zaraz. W roku zeszłym przystrajała własnoręcznie drzewko, z radością zawieszała bonbonsy i świecące cacka. Siadywali wieczoreim w ciepłej kuchni i lepili łańcuchy, ona i Margreta, i chłopcy z pawlacza. Misztolka migała śpiesznie drutami, każdy był czymś bądź zajęty, nawet pyrki piekli w popiele. Jakąż też pieśń śpiewali wówczas? Ach, śpiewali starą pieśń dziadków Ligęnzów: "Z raju, pięknego miasta..." Dziś Margreta pytała: — nie będziemy to stroić drzewka? — Elżbieta potrząsa głową. Gdzie jej tam te dzieciństwa w myśli? Tak, z roku na rok, czasem nawet jednego wieczoru traci się swoje małe radości i pogodę, czy zaś co nowego na puste miejsce nadchodzi? Elżbieta poziewa: — Psiniec — jak mówił dziadek Ligęnza. — Lecz nagle zasępia się i uznaje: chyba tylko cierpkie uczucie poznania, gorzka prawda. Siedzi gnuśnie na pięterku i bezmyślnie rozgartuje palcami błyszczące loki. Dziecko jeszcze, mimo wszystko, co przeżywa. Podróżny zdąża od strony stacji, ogromne drzewko ma przerzucone przez barki, wygląda jak wędrujący las. Ostatnia tranzytka od granicy odjechała przed chwilą, jeszcze widać w oddali na szosie mknący szybko, oświetlony wagon. Podróżny więc wyciąga swe długie nogi, nie ma mowy o jakiejś innej lokomocji. Dawno tu nie był, lecz droga prosta — wieża kościelna na górze wskazuje miejsce, do którego zdąża. Idzie więc i poświstuje, doświadcza niechybnie uczucia młodzieńca, powracającego niespodziewanie do domu, w dodatku ze świerkiem pachnącym na plecach. Ha, doprawdy, zdaje mu się, że ma szesnaście lat, i skory jest do spłatania jakiegoś figla! "Czy też już śpią?" myśli. Idzie i idzie, staje mu w myśli pierwszy przyjazd i kościół, w którym, jak zwykle, malował pyzate anio ły i świętych pańskich. Wspomina także błogie ciepełko kobiety i milczące a piękne dziecko, które plątało mu się zawsze u nóg. Staje naprzeciw ciemnego domu — cisza i ciemność, wejście do sklepu, z napisefm "dewocjonalia", zawarte sztabą — lecz w izbie na górce płonie jeszcze skąpe światełko. Naciska drzwi sionki i wchodzi na palcach, skradając się. Lecz stopnie trzeszczą, drzwi u szczytu otwierają się gwałtownie, dziewczyna w narzuconym pośpiesznie szlafroku staje na progu: — Kto tam?! — Podróżny, wziąwszy drzewko przed się, wędruje niewidzialny w górę. Nagle rozlega się na cały dom radosny krzyk: — Pan Biernacki! Matko, pan Biernacki! VI Jest przedwieczerz, za chwilę gwiazdy ukażą się na głębokim, ciemnym niebie. Zdaje się nawet, jak gdyby dla uczczenia tego dnia dymy hut przestały się wałęsać nad osadą. Panuje wielka cisza. Już nikt nie krząta się i nie brzęczy garnkami, strudzone matki przybrały się wreszcie czysto i odświętnie i zajęły pierwsze miejsce przy stole wigilijnym. Za chwilę ukażą się gwiazdy. Tranzytką od niemieckiej strony przyjeżdża panna Elza. Ma na sobie solidne okrycie i płaski kapelusz, w ręku pielęgnuje paczkę, uśmiecha się tak niepewnie. — Myślałam sobie — rzecze na powitanie Agnieszka — ęo to się stało, że panny Elzy do tych pór nie widać? Panna Elza przywiozła Gustkowi bluzę roboczą, drugą odświętną i takież odświętne galoty. Gustek niezdarnie potrząsnął jej dłonią, dziękując. Pan Biernacki skontrolował wszystkie piece — pragnął ciepła, dość się był wymarzł w wędrówce po górach. Owego wieczoru przyjazdu mogły go nawiedzać nastroje najprzeróżniejsze, jednak rzekł najzwyczajniej: -¦ wracam z gór. — I uspokajał Elżbietę, która rozpłakała się ze wzruszenia: — No, Elżbieto, no — co znowu! — Sam był najokropniej w świecie zaskoczony widokiem tej panny wyrosłej. Zawsze myślał o Elżbiecie jako o dziecku. Lecz z tym wszystkim pan Biernacki objął niewidoczną komendę nad domem i wprowadził tu wielką wesołość. Nie bez tego, żeby nie zauważył zmian zaszłych w Julianie. Ten Julian był to człek zawsze idący życiu na przekór, na przekór wymogom chwili. Jednakże malarz w tak uroczysty dzień nie znosi ludzi nieszczęśliwych i skwaszonych. Udaje się do pracowni Juliana i przegląda z uwagą wszelkie poczynania majstra. To i owo nie podoba mu się, są to rzeczy w sam raz na jarmark. Wdaje się w długie rozważania i wskazuje na sposoby podniesienia wartości artystycznej wyrobów. W izdebce Juliana zachwycił go jednak rzeźbiony Chrystus. Puka w drzewo zgiętym palcem: — Doskonała grusza — mówi — doskonała robota! — Rozmawiając, szpera na półkach; trzasnął "Kalendarzem Mariańskim", aż poleciał kurz; znajduje w kącie szuflady porzuconą fajeczkę i wtedy wydobywa z przepaści kieszeni skórzany kapciuch z tytoniem. — Świetnie wypalona — rzecze. — Pachnący dym roznosi się po pokoju. Tedy ociera ustnik grzbietem dłoni i wręcza fajkę gospodarzowi. — Pal pan! — mówi rozkazująco — palże pan! -r I z dobroci serca, nie chcąc urazić gościa, Julian pyknął sobie raz i drugi. W przybudówce zastawiono już stoły na dobre. Elżbieta w pięknej białej szacie ubiera drzewko. Alojz, według starodawnego zwyczaju tutejszego, rozścielił na stołach słomę, pod stół zaś układł siano. Misztolka przyniosła śnieżne obruski. Jedna tylko Margreta za miata jeszcze gorliwie kuchnią, nie zwyczajnie, lecz od drzwi wejściowych ku paradnym izbom. I gdy śmieci wyniosła pod płot, tu jej Gustek, gizd pieroński, zrobił na psotą. Dawno już zamysł jej spostrzegł i wyniósł się cichutko. Skrył się za płotem — he, idzie tu, idzie naprawdę? — Margreta wynosi śmieci, rzuca je pod płot, chwyta za tarcice i trząsie nimi gorliwie: — Płocie, płocie, trzęsę cią. — Mówi tak po trzykroć, nasłuchając i patrząc w stronę — którą? — jak nie mieszkania Nazimowskich? Gustek też z tej strony udał szczekanie psa. Gdy podskoczyła z uciechy: — Jezus, jakie te dziołchy głupie! — Gustek buchnął śmiechem. Zamiast jeszcze strzymać sekret, naigrawał się przy wszystkich, iż Margrecie tak pilno się wydać. Agnieszka, biorąc stronę Margrety, upomniała go surowo, a wdowa Misztol rzekła: -t Synek, ty trzym się, bo kto w wigilię naganę otrzyma, to mu się tyż w tym roku nadchodzącym nie powiedzie. Lecz oto i pierwsza gwiazda. Do ogromnego stołu zasiadają wszyscy i na znak pokory Agnieszka zajmuje miejsce przy Alojzie na szarym końcu. Tuż obok niej Julian, tu Elżbieta między chłopcami z pawlacza, tu pan Biernacki z Elzą i Margretą. Wdowa Misztol — na wylocie, aby mieć bliżej do kuchni. Nie zapomina jednak zawrzeć drzwi wejściowych i nakazuje, by ich w czasie wieczerzy nawet — za Boga! — nie otworzono. — Mają nie być te drzwi Otwierane, bo jak kto obski wejdzie, to swój wyjdzie w tym roku na mogiłki. Agnieszka wstaje pierwsza i obchodzi stół, dzieląc się opłatkiem. Ręce panny Elzy drżą ze wzruszenia. Misztolka wnosi zupęsiemieniatkę z kaszą, zupę grzybową czy rybną do wyboru, potem i rybę na słodko z rodzynkami i sosem. Chłopcy z pawlacza jedzą aż miło, pilnie przy tym zważając na przystojne zacho wanie się. Wszystkiego w bród: jest i ryba po żydowsku, sporządzona przez Agnieszkę, i ryby smażone z chrzanem. Pan Biernacki krąży z butelką w ręku. Czyni się wesoło i gorąco, nawet Elżbieta wybucha raz po raz śmiechem, oczy jej błyszczą. Ach, co za wieczór! Podano makówki z kruszonej bułki, nasyconej mlekiem i miodem, po czym już wniesiono i ustawiono przy drzewku paradny stolik z przyborami, miedzianą misę, butlę pięknego rumu i rżnięte, ślicznie błyszczące jak brylant, kryształowe szklanice. Bogata jedwabna siatka, okrywająca ciemny blat stolika, zwisa prawie do ziemi. Wchodzi Elżbieta z misami pełnymi orzechów i śmiejąc się rozdziela każdemu po cztery na znak czterech pór roku. Wdowa Misztol wielką do tego przyznaje uwagę, wróżąc z pustego niepowodzenie, straty czy chorobę. Wszyscy tłuką orzechy, Julian tylko mruczy o pogaństwie. Agnieszka ma wszystkie cztery pełne, Elżbieta dwa puste, matura jej chyba wisi na włosku! Biernacki tłucze z zapałem: orzechy jego są najpiękniejsze: długie lata życia i powodzenia! Elżbieta zapala drzewko: zapłonęło nagle złotym blaskiem. Julian przyniósł z sobą stary kancjał po zmarłych starzikach — szacownie pożółkłe karty z śladami palców na brzegach — Agnieszka mocnym głosem podaje słowa: Z raju, pięknego miasta — wszyscy podchwytują: — Z raju, pięknego miasta!... — Pieśif o pierwszych rodzicielach, Adamie i Ewie, o raju, pięknym mieście, i o pierwszym grzechu, pierwszej karze zań. Malarz wydobywa z siebie głos gruby, Julian mruczy, terminatorom głos załamuje się w przeróżne dyszkanty i basy. Tylko mocny głos Agnieszki, głos Margrety, głos Elżbiety, Elzy i Misztolki rozpinają pieśń coraz szerzej, równo i godnie. Pan Bier nacki patrzy na usta śpiewających, by podchwycić słowa. Cichy trzask orzechów tłuczonych w czasie śpiewu, złote światła świec, czynią tę chwilę tak szczęśliwą, pełną dosytu! Pan Biernacki poniechał śpiewu i pomrukując tylko, zabiera się do przyrządzenia karambabulu. Zapachniał rum. Agnieszka pierwsza chwyta zręcznie szczypczykami kawał cukru i umoczywszy w wazie, zapala. Rozlegają się okrzyki, wdowa Misztol przydźwigała oburącz przyciśnięte do obfitego łona butelki z winem z żyta: dom ten zasobny jest we wszystko. Alojz po paru już kieliszkach zwierza się Julianowi, że już tam sobie poradzi z magazynem. — Nie jestżem taki głupi — rzekł, przymykając chytrze oko. Panna Elza siedzi przy Gustku z wielką błogością na twarzy. Nagle, wychyliwszy swój kieliszek, malarz zabiera się do wygłoszenia przemowy. Tak! Bywał na wielkim świecie, namalował obraz, stworzył cośkolwiek i pisano o nim w gazecie nie raz jeden. Lecz milczał, byli tam już tacy, co zań z nawiązką gadali. Tu jednak nastrój tak swojski — ludzie, wśród których się obracał w czasach swego ciężkiego dzieciństwa, gorzkiej młodości. Przez chwilę wydaje mu się, że ów podrostek z pawlacza, Gustek — to on sam, tylko że przy nim nie zasiadała nawet w wieczór wigilijny taka oto panna Elza, z urojonym poczuciem macierzyńsko ści.. . O, Agnieszka przenika go w tej chwili na wskroś, zna go nie od dziś — znów poparzył sobie palce, znów oto z jakąś raną w sercu uciekł w góry i przywiodło go tutaj. Agnieszka patrzy nań badawczo — widzi go jak przez mgłę łez, na gwałt powstrzymywanych, straconego dla niej tym razem naprawdę. Skąd się bierze w niewieście to czucie niezachwiane i nieomylne, krótkie słowo: koniec?... Pierś Agnieszki podnosi się w westchnieniu. Nie ma w tym goryczy — widać, iż tak już jest, jak ludzie powiadają: jedwabna chusteczka prędzej i milej ociera łzy. Agnieszka spogląda naokół, ogarnia jednym spojrzeniem wszystkich tu zebranych, dostatek i spokój wnętrza, i prostuje się z pewną dumą. Pan Biernacki wygłasza przemowę. Jest to przemowa tak piękna, jakiej nigdy tu nie słyszano, choć lubują się tu ludziska w uroczystych mowach, ceremoniałach i wszelakich obchodach. Mówi o cichych dniach, o domach rodzinnych — o cichych dniach, spędzanych na krzątaninie i pracy. Napomyka o drodze, która tu przechodzi przez osadę: zaczyna się ona od kopalni w polu, od "Zygfryda", biegnie przez miasto koło sklepów i rzemiosł, i handlu, obok kościoła, królującego na wzgórzu, szpitala Spółki Brackiej, czerwonych domów kopalnianych i odrobiny pól uprawnych — a oto już i cmentarz. Ludzie tu mają całe swe życie przed oczyma, krótką drogę, wędrówkę, jaką muszą przebyć, toteż i nie bujają myślami zbyt wysoko. Mówi o wieczerzy wigilijnej, o wdowie Misztol, której zapobiegliwe ręce trudzą się dzień w dzień, aby nakarmić tylą gromadę, i o pani domu, Agnieszce, kobiecie iście słonecznej, która ich tu zgromadziła, dała odczuć ciepło rodziny, ciepło domostwa. Albowiem jakkolwiek ogromne byłyby światy i szumne gościńce życia, jakimikolwiek by się nowymi ideami świat zapalał i buntował, człek ma chwilę, gdy niczego już nie pragnie, ano spoczynku pod dachem wśród bliskich serc przy ognisku, trzaskającym na kominie! Te tu pragnienia go przywiodły, amen. Pahna Elza, podnosząc się z dłonią wyciągniętą, oczy ma pełne łez, wszak i ona tu obska, samotna w świecie, znajduje miejsce przy stole wigilijnym, zawsze tu czeka na nią krzesło i nakrycie. Also... chciała też pewnie wygłosić przemowę, lecz głos ją zawiódł, płacze. Wdowa Misztol siąka i siąka już od dawna, uczczono ją oto nie byle jak i utrafiono dobrze! Z czystym sercem rzec może o sobie, iż nie lc'woli tylko zasług pieniężnych trudzi się co dzień koło swej gromady. Chłopcy z pawlacza, rozochoceni, wrzeszczą — heill wiwat! — na cześć gospodyni Agnieszki; pan Biernacki przepija do Juliana i Julian pije, uśmiechając się wstydliwie. Agnieszka potrząsa przyjaźnie dłońmi winszujących, cmoka nawet Margretę w czubek głowy i przygarnia Elżbietę w swe ramiona. Serce Elżbiety rozszerza się w tej chwili dumą a szczęściem. O, ta matka! Nagle rozlega się pukanie do drzwi wejściowych i mimo protestów wdowy Misztol Gustek otwiera. Jest to kuzyn Haleczek. — Wesołe Dzieciątko! — woła od progu i rozgląda się zaraz dookoła. — Nima tu tego mamlasa, tej trómby? — Zwykł był w tym uroczystym dniu spotykać się niby niespodziewanie z bratem Wilhelmem, zawierać zgodę. Opuścił przecie przy wieczerzy małżonkę swą Herminię i córkę, posłankę Martę, odszedł od stołu rodzinnego! Azali ten Wilhelm, piorun zatracony, się już zawziął i nie przyjdzie? Lecz oto załomotano znów — wdowa Misztol krzyknęła, iż już za nic odpowiadać nie może — i macie tu i Wilhelma. Stoi u progu z swą miną skwaszoną i zaczyna uroczyście: — Tożechem przyszedł... -. ale Agnieszka nie daje mu przyjść do słowa. — Prosimy dalej — woła życzliwie i gościnnie. Dwaj bracia stają wreszcie przed sobą. — Darujom — rzecze pierwszy dobroduszny kuzyn Haleczek i wyciąga dłoń. — Darujom — mówi rozczerwieniony nagle Wilhelm. Ucałowali się głośno, klepiąc po ramionach. Elżbieta, którą ten ceremoniał coroczny śmieszy niebywale, klaszcze z zapałem w dłonie. Ucieszona pojednaniem Misztolka szykuje napitki. Pan Biernacki zakłada nowe świeczki na drzewko. Wszyscy skupiają się koło Juliana z kancjałem na kolanach. Toż pójdźcie, pobiegnijcie, stado tu zaniechajcie, k'Betlejem śpieszajcie, Jezusa witajcie... Kuzyn Haleczek huczy uroczyście, popił był sobie przy wieczerzy tęgo. Lecz Wilhelm, już z powrotem skwaszony samym widokiem wesela, patrzy, przed kim mógłby swoje uwagi wyłożyć. !- Pozdrówcie Emanuela, Chrystusa Odkupiciela. Śpiewając, Elżbieta zapala gałązki drzewka, jak ongi, gdy była dzieckiem. Co za zapach i dym pachnący! Słychać suchy trzask, iskra biegnie w górę i gaśnie... ... Przyjmij, Matko, dary nasze, nakarm małego Jezuska, Józefie, kolebaj — a ty, muzyczko, grajl Wilhelm Haleczek zdybał wreszcie pana Biernackiego. Spytał; — somżeście artystą? — i jął wykazywać na "faktach pewnych" niedbalstwo, opieszałość i głupotę władz. — Jakie to były władze, o co chodzi? — Wszystkie, od początku do końca, bliżej nie trza określać, w tym mieści się wszystko, co go rozdrażnia. Wyjmuje wycinek z pularesu, wycinek pisma opozycyjnego: — Fakt ten opisany tu jest! — woła gromko. Jest to list Wilhelma Haleczki, opowiadający, jak to chciał się wciągnąć na członka jakiegoś tam Towarzystwa Przyjaciół Sztuki. Wielką miał stratę z tego powodu i w czasie, i w pieniądzach, trzy razy jeździł do miasta i nigdy utrafić nie mógł, by go załatwiono. List ów opisywał całą rozmowę z urzędnikiem, przy końcu zaś Wilhelm nie mógł się oprzeć chęci przytoczenia dowodu marnotrawstwa i niechlujstwa owych przyjaciół sztuki. — "Dodać muszę, iż w trakcie tego palący się papieros tego pana wypalił głęboką bruzdę na nowym, pięknym biurku kancelaryjnym, mimo że obok stała popielniczka". — Ano, co zaś tobie do nowego biurka kancelaryjnego? — ryknął kuzyn Hale<*zek — po cóżeś tam lozł, pytam sią. Ch'odzisz ano wszędy, przysrywasz każdemu jednemu, srocz jezdeś... Pan Biernacki aż przysiadł ze śmiechu, wdowa Misztol, aby pokryć grube słowa, obwieściła głośno: — Pastorella Nr 2. — Lecz to nie zażegnało burzy. Bracia Haleczkowie pokłócili się i wyszli jeden za drugim, trzaskając drzwiami. Skupiono się znów koło pierników i orzechów. Elżbieta, podkuliwszy pod się nogi, zasiadła sWoim zwyczajem koło drzewka, jakby nie mogąc się nasycić jego pięknością i blaskiem. Dzieciątko tam niewinne Leży na gołym sianie, Dziecię przemiłe... Wszystkie okna w sąsiednich domach płonęły od świateł drzewka, z każdej izby ulatywała pieśń — tak, raz wreszcie czerwone domy rozkołysane były pogodną pieśnią i stały w blasku. Oczekiwano dzwonów, oczekiwano pory pasterki. VII — Święta, święta, już po świętach — rzekły sobie jednako gospodynie po domach. Tyle się człowiek naharuje, nakręci, wytańczy koło piekarnika i już po wszystkim, no. Ale godnie się obeszło Dzieciątko, a takiego szumnego Nowego Roku od dawna nie bywało! Kiedy o godzinie dwudziestej i czwartej zagrzmiały dzwony, a okoliczne syreny hutnicze i buczki kopalniane zaczęły swój dziesięciominutowy koncert, zdawało sfę, iż świat drży i płonie do głębi ziemi. Proch strzelniczy, niewielka tam parada w zdobyciu, więc ogłuszające detonacje wybuchają tu raz za razem, światła strzelają w niebo, każdy dom drży od krzyków — heil, wiwat, dobrego Nowego Rokul U Wilhelma Haleczki, w oberży "Pod Farą", starodawnym zwyczajem w cały ostatni dzień roku starzy bywalcy mieli napitek bez zapłaty, toteż do późna w noc słychać było na osadzie ich wrzaski i chwiejne powroty do domu. Strażnik Buczek, rozgniewany, zgasił światło w swej izbie i, przyczaiwszy się w ciemności, czym tam mógł, tych pijaków polewał z góry. Stali zdumieni pod ciemnym domem i wrzeszczeli: — Pieronie! kajś ty jest, giździe pieroński! Pokażże się! Sam tu! — Będzie się im tam pokazywał tym trómbom. Chichotał jak potępieniec, a żona jego rzekła nieśmiele: -* Jakiżeś ty złośliwiec, sameś pił i pił, a drugie już cię gniewają. Pożarli się tyż trocha u Czaplów. Dom to iście pański, ba, Czapla na niemieckiej stronie walc-majstrem w hucie jest, a po polskiej stronie żyje tanio. Tam zarabia, tu wydaje. Lecz z ostrożności optował niegdyś na rzecz Niemiec, a teraz mu się córka za urzędnika Kukofkę chce wydać, a ten Kukofka w powstaniu był i nosem na ową opcję kręci. Po pijanemu, co na sercu, to i na języku. — Cóżeście som za jedni? — darł się na całą ulicę. — Widział to kto! dom taki krzykami swymi zahańbić! — dziwowała się Frau Hebamme Nazimowski. W najmniejszych nawet domach przyziemnych błyszczało do późna światło i czym kto mógł, tym się uraczał w ten wieczór na Sylwester. Tu krojono płatki leberwurstu, tam rozbierano godnie na części indyka czy gęś, a tam znów parowała knobloszka z sałatą kartoflaną lub winerki z chrzanem czy nawet grube frankfurterki. Z okazji takiej, jak święta, dzieciaki pootrzymywały nowe trzewiki; a ubrania, jakie i kiecki, czy też miejskie suknie, jest to już pewien zysk w domu. To, co się przepiło — przepadło. Ale zaś: roztomaita bida piźnie na człowieka i żeby się tak był poddał, toby nigdy głowy do góry nie śmiał podnieść. — Pódź, zalejemy chroboka. He, szumny to rok był, nie ma co. Frau Hebamme Nazimowski orzekła: — będę ja mieć na jesień roboty a roboty. O różnych innych zdarzeniach osada nie dowiedziałaby się, gdyby w gazecie to i owo nie stało. Czy byłby i kto przypuścił, iż "Pod Farą" po gębie sobie dali Wojtala z Lukaschikiem? A oto stoi w gazecie: "Za te dwa policzki, które pan Lukaschik w oberży "Pod Farą" otrzymał, proszę o przebaczenie. Franz Wojtala". Stało to czarno na białym. Jak zaczęli fakt ten po izbach dyskutować, to i dalszego ciągu doszli: o frelkę im jakąś poszło frechowną. Do sądu mieli iść, ale się ugodzili i Wojtala ogłoszenie dał tudzież "za ból" z nawiązką zapłacił. Świat nie dowiedziałby się także o sprawie innej, tyle tu ważnej, gdyby ta dziołcha, zwolniona z roboty na kopalni, nie poszła ukraść. Lecz dostała wymówienie na amen, domu swego nie miała, poszła do miasta za służbą, natrafiła na izbę nie zamkniętą i mantel wiszący na kołku capnęła. Z tej to racji i podane było, że na kopalniach dziołchy zwalniają. Nieświadomi wzruszyli ramionami: wielka historia i nie rozchodźcie się! Lecz człeik jeden i drugi, pracujący na kopalni, podrapał się frasobliwie po głowie. — Nie jest dobrze! Co by to zaś zpaczyć miało owo zwalnianie? — Zima trwa i bezustannie dzień i noc toczą się wagony pełne węgla pobielonego na wierzchu. Toczą się i toczą, w izbach słychać ich grzmot i przelot bezustanny. A tu masz ci: zwalniają. Pogwarzyli na ten temat na pro gach w otwartych drzwiach swoich izb, pykając z fajek, lecz rano już i o tym nie pamiętali; hm, cudza bieda nie to, co swoja. I szło tu jeno o dziołchy. Tak, wszystko odprawili godnie i w swoim czasie. W drugi dzień świąt święcili .owies w kościele i kto tam miał drzewiny jakiekolwiek owocowe, to je słomą ze stołu wigilijnego owiązał. Chłopcy łazili z betlejką i Herodem, na Trzech Króli matki-Polki urządziły fest Dzieciątko, wydając swym członkom gotówką po 20 złotych tudzież kołacze i paczki z piernikami a jabłkami. Do stołu podano kawę i kołacze z posypką. Przy tej okazji dowiedziały się niewiasty, iż przełożeństwo w zgromadzeniu żre się nie byle jak i delegację do Katowic aże zamierzają wysłać. Po Trzech Królach farosz święcił izby i dostało im się, he, dostało. Stoły mu płachetką ponakrywali, ustawili też krzyż i świece pośrodku, kropielnicę z wodą ze źródełka i kropidło, i modlitewnik na pierwszym miejscu, datki na kościół też przygotowali zawczasu, ale mało wiela go tym ugłaskali. Mała jego twarzyczka, niczym jabłuszko, tak srodze była pomarszczona przez złość i uśmieszki, że ani rusz wyznać się w nim nie mogli. — O, farozicku! O, faroszku! — zawodziły jękliwie niewiasty, ale im się z rąk wymykał niechętnie, na datki machnął ręką, tyle ano co do dzieci serce miał, toteż mu te dzieci najpierw i naprzód wysuwały. Leciał z izby do izby, pełen najzłośliwszych przypowieści i gadek; u Wojtalów i Lukaschików jakąś tam statystykę uczoną wywiódł; statystyka owa wykazywała największą ilość spraw sądowych na dzielnicę tę przypadającą. — Ciemni i głupi — rzekł. On, farosz ich, nie wyda im innego świadectwa ponad to. Wilhelma Haleczkę zaraz od proga pozdrowił z szydliwym ubolewaniem: Prawda to, iż w jednym tylko tygodniu trzy protokóły mu policja sporządziła za nieprzepisowe godżiny wyszynku? Ba, Haleczek odrzekł godnie, iż jest to podła zemsta za trzy zebrania polityczne, które się w oberży odbyły. Farosz trząsł głową: — To już chyba i sztrafu płacić nie nadążą? A być może, że i odebraniem koncesji to groził — Poświęciwszy paradną izbę, farosz spojrzał surowo na zebraną familię i wygłosił przemówienie o obowiązkach obywatela względem swej ojczyzny. Rzekł bez ogródek, iż do uszu jego doszło, że się już tam w górze, u szczytów władzy, pożarli wielcy, a i tu rozłam wprowadza się w życie gromadzkie. — Królami chyba chcą zostać? Kto wiatr sieje, burzę zbiera! — zacytował i rzekł, iż przez obrażonych oberżystów ojczyzna się nie przewróci, nie. Strażnikowa Buczek zaszczyt ten miała, iż gościła farosza jak najdłużej. Przysiadł tam i gawędził bez złości. — Małżonka pani jakoś nie widzę w domu? — zapytał grzecznie. Strażnik Buczek po prostu umknął na ten czas do siebie, lecz żona osłoniła go i wymówiła służbą. Ma się wiedzieć, że po tej przysiadce u Buczków wszystkie dziołchy leciały tam, by na stołek farosza przysiąść. Która na stołek ten przysiądzie pierwsza, wyda się też w tym roku. Ale znów u Czaplów, gdzie winem farosza potraktować chcieli dla pokrzepienia, rzekł, iż mu się głodne lata wspomniały, co ongi ziemię tę spustoszyły. Powiedzeniem tym zatruł pobożną Czaplową doszczętnie. Wreszcie ano przeminęło to wszystko, było jednak o czym klektać. Dzieciaki się tylko poprzeziębiały i kucają, aże im w piersiach gra. Synek Buczków wprost pokładuje się od tego kaszlu. Ale ba, w izbach huczy ogjeń w szamotowych piecach, dzieciska siedzą wszędy na bosaka. To gdy na dwór chce które wyfrunąć, aby te trepy łapie i leci. Spadł śnieg, nie było z niego uciechy, bo się też zaraz czarnością powlókł i na błocko rozpaproł. Froncek Nazimowski w tymże czasie egzamin swój na starszego czeladnika maszynowego złożył. Złożył chlubnie, napisano: i dobrym postępem. Ba, odbył swe wykształcenie pod dozorem mistrza budownictwa maszyn na kopalni "Zygfryd", Alojza Hucznego. Mała Margreta wyszła niby przypadkiem na wieczorową tranzytkę, ale nic z tego, z miasta jeszcze nie powrócił. Tak więc pędzi do domu z niczym, na pociechę pierścionek | błękitnym oczkiem pielęgnując na palcu. Jest to jednak pierścionek dany na szpas, jarmarczny. Strażnik Buczek chwycił przede święty niejeden przemyt z rodzynkami i wszelaką bakalią. Szczególnie też zawziął się na braci Sroków, co się tym przemytem od niepamiętnych czasów w rodzinie trudnili. Jednego schwycił, przemyt pomarańczowy konfiskując, drugiego z rodzynkami, siostrę zaś ich przycupił z butlą bulionu pod kiecką. Czuł był tę butlę nieomal namacalnie swym instynktem, mógł to jednak babę rewizji poddawać, gdy na urzędzie celnym rewidentka kobieca była? Ano, przepisy tego wyraźnie wzbraniały. Lecz nie chciało mu się ciągnąć jej do urzędu, czy też ze służby swojej zejść nie mógł — i powiada: — Siadaj! — pokazując na wielki kamień na polu. Siadła i sprawa zaraz się wyklarowała: butla trzasła o kamień, spod kiecki poleciał bulion. Nie, bracie, strażnika Buczka byle czym nie zmanisz. W doświadczeniu swym ma on także sposoby i na przepisy. Czy to rewidował babę? Nie. Siąść jej jeno przykazał, papierosa chciał zaćmić i obawiał się, że na nogach stojąc, zemknie mu. Frau Hebamme Nazimowski ugania się po mieście z gawędą. U sióstr Böhme, w pachnącym gezelszafcie, rzekli jej o drzewku młodego Hollerta posłanyjji Ligęnzom. — Jezus, do czego to wszystko zmierza i zdąża! Za jej dobrych czasów nie było takiego pomieszania warstw. Dom dyrektorski byi niedostępnością. Gość i malarz pan Biernacki, nie mogąc usiedzieć bezczynnie, zabrał się do nauczania Elżbiety rysunków. Siedzą na pięterku i wdowa Misztol posłała mu tam przez Margretę kawę czarną, specjalnie sprowadzoną z miasta. Nawet u wielkiego Haleczki nie było dlań kawy dość dobrej, dość drogiej. Więc też wdowa Misztol naparzała ją z całą uroczystością i musztrowała Margretę, odzianą w biały fartuszek: — Jak masz rzec? -11 owóż Margreta, dziewczę o sercu rozbudzonym i czym innym zgoła zaprzątniętym, musiała, zgrzytnąwszy zębami, powtórzyć posłusznie: — Rzekę — będą tak grzeczni i pokosztują onej kaffy — stolik ustawię i furt pójdę. — No. Elżbieta z gościem siedzą nad białymi kartonami, wśród rozrzuconych gazet i rycin. Gość rzecze: — Piękne dzięki, dla ciebie Margreto i dla wdowy Misztol. — Za czym wracają zaraz do swej roboty. Oho, znów się zaczynają dla Elżbiety opowieści, jak z bajki. W istocie pan Biernacki milczał za długo, ma teraz znów obok siebie swoją dawną słuchaczkę, Elżbietę. — Za moich czasów takie oto zakończenie kolumny nazywało się kapitel. A rysunku uczył mnie, Elżbieto, stolarz, majster cechowy i nie byle jaki, skoro sam meble sobie rysował. Miał taki metr składany i pamiętam, jak pukał terminatorów po głowie: — Jakżeś to narysował kapitel, ty pało? — Był to człek zamiłowany w swym fachu i oprócz strugania kartofli dla majstrowej, nauczył też nas coś niecoś. Byłem tam u niego w pierwszym swym terminie, lecz długo nie wysiedziałem. Porzuciłem go dla malarza kościelnego. Teraz taki kapitel nazywa się głowica. Czemu wysuwasz język, Elżbieto? Elżbieta odpowiada zuchwale: — Ty też wysuwasz język. Widziałam. Jest jej tak strasznie dobrze siedzieć obok pana Biernackiego na starej kanapie i mazać miękkim ołówkiem po kartach owe kapitele czy też głowice. Pan Biernacki potrząsa głową: — Mówię ci, czym skorupka za młodu nasiąknie... Zawszem tak ten język wysuwał, więc cię ostrzegam. Nie, tego się człowiek pozbyć nie może, tych nawyczek nabytych za młodu. Majstrowa, na przykład, nakazywała nam pacierz głośno mówić, rano i wieczór stała nad nami i kończyła zwykle: ament. Tak się do tego przyzwyczaiłem, że choć teraz pacierza i nie pamiętam, jak mnie kto w drodze uczci pochwalonym, zawsze mu odpowiem: ament. Także i słowo: akuszerka błędnie wymawiam na pamiątkę majstrowej. Ileż to razy słyszałem: "Janek, biegaj po arkusierkę" — Pijże, Elżbieto, kawa zimna jest do niczego. "Wrząca jak piekło i gorąca jak piekło" — zanucił, wzniósłszy ramiona. — Nie tak dawno dostawałaś tego napitku tylko jedną łyżeczkę. Pamiętasz? Elżbieta mruczy sennie: — Uhm... Pan Biernacki wzdycha: dobre to były czasy. Roześmieli się naraz z tych westchnień za okresem życia, gdy się wędrowało z tobołkiem na plecach. Lecz i Elżbieta przyznała, że często ucieka pamięcią do miasta Siedlec i wspomina tamtą izbę na strychu. Było tam tylko jedno pomieszczenie dla wszystkich, gotowało się, spało i jadło w jednej izbie. Byli razem. Pan Biernacki sądzi, iż można być i tak szczęśliwym, na przykład: Julian. A wracając do wspomnień, to on sam, bawiąc w stolicy, często chodzi na owe Nowolipki, gdzie terminował, i na Leszno, gdzie nogi stołowe nosił z warsztatu do tokarza. Dom na Nowolipkach stał się własnością majstra, najstarszy syn prowadzi warsztat, drugi syn jest aż naczelnikiem wydziału w skarbowości, a córki powychodziły za mąż ni mniej ni więcej, tylko za inżynierów i lekarzy. — Widzisz, Elżbieto, że ten stary majster wyprowadził, jak mówią, swoje potomstwo "na ludzi". Niejednemu terminatorowi też chleb w rękę dał, powyzwalał na czeladników i majstrów. Lubię tam zachodzić, nie tyle dla ludzi, ile dla samego miejsca i rzeczy. Bo ludzie stali się "państwem". Wybakierowali się. — Och, życie to ci dopiero historial Skrobie ołówkiem po brodzie i wykłada swoją własną historię. -¦ Czemu się przerzuciłem do malarstwa świeckiego?... Moja piękna damo, stało się to całkiem niechcąco. Przyśpiewuje chwilę, popija kawę, napycha fajeczkę, twarz jego drga przelotnie jakimś skurczem i wypogadza się. A więc — zimą, podczas przymusowego bezrobocia ,1 w mieście, zabrał się do malowania. Było to tylko utrwalenie pewnego wspomnienia, leżącego w nim od dawna. Obrazek ów nazwał "Ucieczką": — młoda dama, wędrująca o świcie przez górski las. — Czy nie opowiadałem ci, Elżbieto? Mogło to wyglądać na ilustrację do książki z dziecinnymi opowiadaniami, nic więcej. Obraz spoczął na podstawie z patyków, sztalugi bowiem były znów zajęte. Obraz sobie stał i twórca jego spoglądał nań często. Wspominał swe wędrówki na wiosnę, ogień płonący i gotowanie kawy, głosy ptaków i tysiące innych głosów! — Poeci, którzy pieją o wielkiej ciszy lasów, kłamią najbezczelniej! Jest tam tysiące głosów, szmerów, szelestów, nieraz byłem przerażony niesamowitym, bezustannym ruchem przyrody; pewnego razu myślałem, że mi się ten cały las, skały, ziemia, niebo i księżyc na łeb zwali. Niewykluczone jest jednakże, że miałem wtedy rozmaite szmery w głowie. Było to przecie na wiosną. Wrzało. W spotkaniu owym, w wędrówce młodej damy przez las, w sukni wieczorowej i pantofelkach — niewątpliwie tkwiła jakaś tajemnica. Jasne: to była ucieczka. Skąd, dokąd, po co i na co, i z jakiej przyczyny, mniejsza o to. Była to ucieczka, i tak obraz został nazwany, i spoczął na specjalnej podstawce, albowiem na sztalugach stała właśnie Matka Boża o ciemnym obliczu, wziętą do odrestaurowania. Zjawia się ksiądz, nie żaden wiejski proboszcz, lecz laluś w pięknej sutannie, dostojnik kościelny. Spostrzega obraz i wyraża chęć kupna. Obraz nie jest przeznaczony na sprzedanie, lecz twórca jego akurat nie śmierdzi groszem, na myśl o kawie i papierosie doświadcza mdłości. Gotów jest przehandlować własną skórę, cóż dopiero damę, wędrującą lasem. Sprzedał, otrzymał jakąś sumę, miał życie przez kilka dni. Potem zapomniał. — ¦ I tu dopiero zaczyna się ta historia, Elżbieto. — Pan Biernacki wstaje i w podnieceniu zaczyna krążyć po pokoju. — Otrzymuję list, mały liścik. — Pan proszony jest o przyjście między godziną tą i tą — tu a tu, podpis. — Pędzę, przyjmuje mnie pani domu, mówi, iż będąc u kogoś na herbacie, widziała obraz, który ją zainteresował. — Czy nie maluje pan portretów? — Potrząsam głową. — Maluję święte pańskie do kościołów — powiadam. Ona wybucha śmiechem, zwraca się ku mnie całą twarzą i woła: — Poznają pana! To pan! Czy pan mnie nie pamięta?... — Była to dama z lasu. To ona. Była wtedy młodziutką istotą, suknię miała mokrą od rosy, włosy rozfryzowane, pantofelki także ucierpiały. Teraz jest to osoba pełna blasku i wielkiej urody i — jakby tu powie dzieć? — szlifu. Glos ma głęboki, spokojny. Wtedy jednak — tam, w lesie -¦ miała chrypkę. Myślę także, iż była pełna wszelkich obaw. Dziś jest ucieleśnioną pewnością siebie. Rzecze: — jestem pana dłużniczką! — Szła wtedy w kierunku pierwszej stacji górskiej, lecz nie posiadała pieniędzy — pożyczyłem jej, wytrząsnąłem z kieszeni swe groszaki. Jest teraz żoną człowieka wspaniałego. Więc... -¦ co mogę dla pana uczynić? — pyta. — Nic. Nic?... Chcę powiedzieć: — O, pani dosyć uczyniła, dając mi możność widzenia jej! — Chcę powiedzieć... — Głos pana Biernackiego drży. — Mówię jednak krótko: Nic i basta. Ona uśmiechnęła się: — Nic? — Czemuż by pan nie miał portretować, co? Mam tyle stosunków, wreszcie sama... — Wybucha bezwstydnym śmiechem i mówi: — od aniołów do kobiet droga nie jest zbyt daleka. — Mówi i mówi, swym głosem tak łagodnym a mocnym, i dopina swego. Pozuje mi w czarnej powłóczystej sukni, z ramionami obnażonymi, siedząc na jakimś piekielnym siedzisku: dwie spiętrzone czarno-srebrne skrzynie kwadratowe — paskudztwo, którym modny przemysł artystyczny zapełnia wnętrza domów. Lecz siedzi z nieopisanym wdziękiem, bokiem jakoś, ukazując smukłą linię ciała. Mała jej stopa w atłasowym sandałku wysuwa się spod fałd sukni. To są akcesoria, nic więcej — cała trudność skupia się w uśmiechu, w ustach. Mówiąc trzeźwo, może to być tylko właściwość fizyczna: skóra twarzy, delikatna błonka, pokrywająca wargi, jest tak naciągnięta, iż sprawia bolesne wrażenie. Uśmiech, pełen bolesnego rozczarowania — u tej pięknej damy!... Pan Biernacki skończył portret; za pomocą pewnego manewru, pewnego zwrotu głowy uzyskał wyraz twarzy, który odpowiadał temu szczególnemu uśmiechowi. Wszyscy orzekli, iż portret nie był udany, twarz tu była obca. Ona jednak skinęła głową po trzykroć, w zadumie. Według niej było to "coś". — Coś w tym jest! — rzekła w swej dobroci, aby go pocieszyć zapewne. Teraz powinien był odejść. Portret skończony, a kiesa jego pełna. Akurat też nadchodzi wiosna, dostaje zamówienia na prace malarskie w kościołach. Już pakuje swój plecak, lecz uczyniono pewne poruszenie małym paluszkiem, gest nakazujący i skryty. Pozostaje. Oho, teraz oczu oderwać nie może od owej chodzącej tajemnicy, odzianej w szaty lekkie i powiewne. Widzi ją, jak wraca do domu i stoi w ciemnym holu — przystanęła nieruchoma. Płaszcz opadł jej z ramion, trzyma jego brzeg zgnieciony w małej dłoni i stoi zadumana. U szczytu schodów płonie malutka lampa; mdły, przyprószony blask płynie do małych stóp. Widzi ją także pochyloną nad pękiem otrzymanego kwiecia, w lekko wysuniętych wargach widnieje zapytanie, oczy już biorą w siebie czar barwnych płatków, nozdrza drżą w rozkoszy poznania... Malarz maluje teraz i maluje, jest uwięziony, jest pod władzą milczącą i potężną. Historia pana Biernackiego wikła się. Są tam najprzeróżniejsze sprawy, na myśl o których syczy niecierpliwie i trzaska palcami. — Elżbieto, jakże wyrosłaś — mówi, patrząc na nią w osłupieniu. Przesuwa ręką prędko wzdłuż jej twarzy i szepcze jakby do siebie: — tak, tak. No więc wyjechać z miasta nie mógł, tym się tłumaczy, iż nie przyjeżdżał tu i nie troszczył się o innych. — Niech pan pracuje! — mówi mu młoda dama. I oczekiwała od niego — wspaniałych rzeczy. Była, to tylko dobroć, troska o niego samego, ponieważ wałęsał się próżniaczo, nie zdobywając w życiu nic krom groszaków na kawę i tytoń. Lecz nagle, jak za dotknięciem czarodziejskim, on sam, sam i najprawdziwiej w świecie czuje, iż dalej nie pójdzie. Stop — powiada — nie, nie czuje nawet cienia potrzeby, by machać pędzlem po płótnie; musiałby przedtem przezwyciężyć wiele trudności; nikt o tym nie wiedział, jak się utrudził, on, samouk, aby osiągnąć jaki taki rezultat. Ręka jego i oko przywykły do pewnej sztywności postaci świętych, do nieruchomych oblicz, hieratycznych gestów. Zimny pot nieraz występował mu na czoło, rzucał pędzlem z wściekłością — i z wściekłością powracał, by pracować dalej. Osiąga to, ćo zdolny jest osiągnąć, co leży w granicach jego możliwości, nie wydaje mu się jednak, aby i to było ważne. Stoją teraz naprzeciw siebie — on i piękna dama, i malarz mówi po prostacku: — Świat się nie wywróci, jeśli jakiś obraz nie zostanie namalowany, jakaś książka nie napisana. — W istocie stracił był poczucie wagi wszelkich spraw: restaurowanie starych obrazów kościelnych, brodatych Mojżeszów z ciężkimi kamiennymi przykazaniami wydaje mu się nie mniej ważne niż portretowanie dam; krzątanie Agnieszki — od gadania i zabiegów koło sztuki przez wielkie S. Kłamał najbezczelniej, w głębi serca nie chodziło mu ani o jedno, ani o drugie, chodziło mu zapewne o jakiś dar niebywały, największy, koronę wszystkiego, co jest na świecie: uczucie. Lecz ona stoi naprzeciw, z dłońmi mocno zaciśniętymi, i mówi: — Wywody pana są błędne. Jest pan na błędnej drodze... — Oho, przejrzała go! Pan Biernacki zatrzymuje się nagle, wyciąga dłoń uzbrojoną w ołówek i godzi w przestrzeń! — A pani — na jakiejże drodze znajduje się pani, moja piękna? Stoi tak z ramionami wyciągniętymi, trwa tak, zdaje się, do nieskończoności. Na tym geście zapewne urwało się wszystko. Trwa tak, z szyją wyciągniętą, godząc ołówkiem w kąt pokoju, z spojrzeniem ciemnym i niewidzącym. Jest zmieszany. Lecz Elżbieta patrzy nań błyszczącymi oczyma. Dla niej — wielka tajemnica objawiona ongi jej młodym oczom tak brutalnie na wyrku ojca, otrzymuje w tej chwili błękitną swą szatę — szatę miłości. Agnieszka dojrzała dobrze. Pan Biernacki jest ugodzony raz wreszcie w swe płoche, niezwykłe wierności serce. Oho, poparzył swe długie palce na amen. Dość jest spojrzeć, jak wałęsa się po domu, dziedzińcu i warsztacie, niedbale zgięty, jakby pozbawiony kręgosłupa, pykając i cmokając fajeczkę, obcy już i nieobecny. Przedkłada mu plany nowego domu, lecz malarz potrząsa głową: — Na co ludzie wznoszą domy? — Domy, przybytki wszelkich smrodliwych boleści i śmierci? — Okiem nawet nie rzucił na plan, skwapliwie jednak pochwycił gazetę, którą w tej chwili przyniesiono. Dostawał tych druków mnóstwo, odkąd przyjechał, z poczty znoszono istne paki. Chwytał je skwapliwie i przeglądał uważnie, jakby oczekując i wypatrując czegoś dlań ważnego. Gazety te Agnieszka, zapracowana teraz, składała jednak pod swój kantorek. — W wolnym czasie wszystko to będzie przeczytane, nie zmarnuje się. Widziała, że malarz czyni pewne usiłowania, by się opanować. Zabierał się nieraz gwałtownie do pracy, w warsztacie i w izbie z polichromią poczynił wiele dobrego. Lecz rzucał po pewnym czasie to wszystko, utykał po kątach i znów "nie miał co robić". Pewnego dnia zjawiła się w domu Ligęnzów cała delegacja niewiast, wracały z narady od farosza, w strojach swych tak pięknych i uroczystych. Szło o ważne rzeczy, od samego proga zaczęły: — Myśmy jeno przyszli, czyście wy som za tym... — 1 Agnieszka poprosiła je do bawialni. Były tak niezwykłe i tak już z przepychem dnia tego przyodziane, iż malarz chciał im się przyjrzeć i stanął za uchylonymi drzwiami. Elżbieta ukazywała mu spe cjalnie wybitne osobistości: ta oto była długie lata chorążą stowarzyszenia i w chwili kląski przeniosła sztandar swój do Polski, do Sosnowca, gdzie podówczas zgromadzili sią powstańcy; ta do obozu koncentracyjnego dla internowanych przemycała ubiór niewieści, zbierała stare przepustki, wydawane żonom, i ułatwiała ucieczkę więźniom; tamta znów toczyła długotrwałą, zaciętą i uporczywą walkę z rektorami niemieckimi w osadzie. Pan Biernacki zachwycił się spokojem i godnością tych twarzy, gładkimi czołami i błękitem spojrzeń; stroje zaś ich aż prosiły się o pędzel i płótno, aby je utrwalić! I Elżbieta szepce lekko: — Czemużbyś nie miał tu malować? — Malarz wydaje się olśniony. Elżbieta nie nadaje się do pozowania, pan Biernacki wywiódł niezbicie, iż Ligęnzowie musieli pochodzić gdzieś od zielonego Śląska, spod gór małego Beskidu, twarz Elżbiety, skład jej głowy niczym nie przypomina okrągłych lic tutejszych niewiast. Wybrano Margretę, a jej szczupła postać przyodziana w kiecki i spódniki, stała się naraz ogromną. Przez kilka dni malarz pracował wytrwale, mając przed sobą Margretę w ruchu, z stopą wysuniętą, z drzewcem chorągwi w ręku, omotaną wstęgami, pełną barw i mocy. Lecz i to poszło w kąt nie dokończone. Najwięcej jeszcze lubił przesiadywać na pięterku Elżbiety. Agnieszka była rada, iż nie zabiera się do wyjazdu. Niechże odsapnie tu. Sama w tym czasie była zawalona robotą. Obrawszy do pomocy, prócz panny Małgorzaty, także i księgowego z gminy, Agnieszka sprawdza remanent i bilans, i zamknięcie ksiąg — sprawy dla niej nieomal niezrozumiałe, jednakże musi je poznać, ponieważ w takich rzeczach nié dowierza nikomu. Chodząc po wszystkich zakamarkach i przybudówkach, po sklepie, domu, warsztacie i magazynie, Agnieszka teraz dopiero ogarnia okiem i rozumem ogrom swej pracy i dobytku, który tak narósł z dnia na dzień. Przysiada na chwilę w magazynie na skrzyni i odprawiwszy wszystkich, duma głęboko. Mogłaby sobie teraz rzec: pas! Wystarczyłoby dom jaki taki postawić, ten cały kram sprzedać i byłoby jeszcze na wyposażenie Elżbiety i spokój do końca życia. Roześmiała się: jakże to tak mało pomału, dzień po dniu, samo z siebie, wszystko szło od zrujnowanego interesu starych Ligęnzów, od kramu spod kościoła, do fortuny takiej pod okiem cudownego obrazu wyrosłej? Prawda, że nie oglądała się za siebie; prawda, że prawie rąk od pracy nie oderwała, że myśl jej bezustannie zaprzątnięta była zagarnięciem tego dziedzictwa Ligęnzów. Więc czy też teraz wysiedziałaby tu bez roboty i rządów, bez tej licznej gromady domowników? Z samym tylko Julianem, dzień w dzień bezczynnie, z naparzaniem kawy, chodzeniem na vereiny i modły kościelne? Nie. Odsunęła zaraz tę myśl od siebie i zaczęła szybko a szybko, jakby w jakimś natchnieniu, budować jedno na drugim, cegła po cegle: na wiosnę stawia dom, starą ruderę rozszerza się na produkcję na wielką skalę, powiększa liczbę robotników. Trzeba by kupić jeszcze ze dwa auta. Jedno ciężarowe do surowców i drugie lżejsze do rozwożenia towarów, zakryte, z pięknie wypisaną firmą: "Agnieszka Ligęnza, Dewocjonalia". Pawlacz dla chłopców skasuje się, wraz z przeniesieniem mieszkania i sklepu do nowego domu będzie tu miejsca dość. Pawlacz się skasuje i izbę jedną na mieszkanie dla nich wyporządzi, ba, nawet w stolami niech łóżka zmajstrują i jakie takie sprzęty, bo na pawlaczu spali jeno na siennikach. Elżbieta mówiła jej o jakimś synku z sierocińca, wielce przydatnym, być może, że się go weźmie, gdy szkołę skończy i ochotę mieć będzie do takiej pracy. Hm, a zbyt?... Sezon tak jakby się rozpoczął, nie mówiąc o pracach w środku lata, lecz przecie w maju dzieci z parafii i okolicy mają pierwszą spowiedź, za tym idzie Boże Ciało, a tu już i zaraz pielgrzymki. Farosz rzekł jej, iż sprowadzi na czas pielgrzymek świątobliwych zakonników — będzie to też ruch wzmożony! Lecz wszystko to znajdzie pokrycie w produkcji na dawną skalę, czy więc należy wypływać na szersze wody? Duma głęboko i nagle powstaje, olśniona: sklep w Katowicach, sklep z najpiękniejszym wyrobem, według projektów Biernackiego, szczodrą ręką teraz zmajstrowanych! Tu centrala — oficyna. Ligęnzów, znana chyba od lat stu, od pierwszego cudu przy źródełku* tam w Katowicach — filia. Nie pchać się do wypełnionego świętościami Krakowa, lecz na przykład, po załatwieniu się pomyślnym z Katowicami — Lwów. W magazynie przy sprawdzaniu okazały się braki. W takim obrocie nic to nie znaczy ubytek kilku świętych figur; gorzej, iż zawieruszyły się dwa modele, z glinki ogniotrwałej wypalane, między innymi i to Dzieciątko po raz pierwszy odlane. Alojz, jak widać, upilnować nie umie, do tego tylko był zdatny, a i tu w końcu okazał się na nic. Przy tym nie patrzy się on życzliwie na gospodynię swą, Agnieszkę, tu i owdzie jęzorem swym bryźnie byle co — kto wie, skąd te krzyki Juliana początek swój wzięły. Atoli — czy można go bez szkody dla jego naruszonego rozumu odjąć z dozorowania magazynu? Agnieszka odęła wargi. Tak, lecz czy to nie dość jednego niedołęgi, Juliana? Dwóch znosić ani myśli. Do pilnowania magazynu w sam raz zda się Gustek, chłopię roztropne i przywiązane. Agnieszka zamyśla się: powiadają, iż takie dziecię pod| rzucone, znajdek o literach N. N. największe szczęście "1 w swym życiu ma — jeśli się uchowa. Jest w tym sprawiedliwość losu, zadośćuczynienie; człek taki w dojrzałym życiu umysł ma też jasny i szeroki. Tego Gustka pchnie się, niech tam, choćby i ze względu na nieszczęsną Elzę, by jakąś pociechę miała. Alojz pójdzie do warsztatu, niech choć ognia przypilnuje. Pannie Małgorzacie, która nie byle jakiej sztuki dokazała, księgowość tak skrupulatnie prowadząc, podwyżkę się da. W dodatku jeszcze do tego wszystkiego zmuszona była przyjąć przewodnictwo stowarzyszenia niewiast! Ano, czas teraz i na zaszczyty, choćby tak uciążliwe. Pani dyrektorowa Hollert, jako nietutejsza, jest jeno wiceprzewodniczącą. Agnieszka patrzy chwilę z natężeniem w głąb magazynu, na święte figury z ramionami tak najrozmaiciej wyciągniętymi — błogosławiącymi, wyklinającymi i wzniesionymi do nieba — i przez moment doznaje goryczy. Oto nie ma przed kim swych planów wyłożyć i zadowoleniem swoim się podzielić. Elżbieta nie docenia jeszcze wartości tych spraw. Agnieszka wychodzi z magazynu wyprostowana i władcza. W sklepie siedzi Cybulla. Lecz — czy on także nie przychodzi się tutaj wywnętrzyć? Istotnie, kobiety z osady kopalnianej nazbyt mu już swymi językami dokuczyły. Nawet tak drobnej rzeczy, jak świeckiemu sierocińcowi, w złośliwości nie pofolgują. Rozpowiadają wszędzie, iż jest to sierociniec żydowski. — E, na to znajdzie się rada. Gmina winna zakupić posąg. — Posąg? — Ano. Figurę świętą. Mam tu takie akurat. Gdy na widocznym miejscu będzie wstawione, zaprzeczy tym plotkom. Hilda, skocz no do magazynu. IX W nocy zapalono nagle światło w izbie Buczków. Tu i ówdzie widać jeszcze światła po izbach, nie jest to nic dziwnego, ludzie wracają ze zmian, z kopalni, czy też idą na służbą. Strażnik Buczek wybiera się na swój odcinek, zbudził go ostry terkot nastawionego zegara. Podnosi się też i Buczkowa, by wyjąć z piecyka ciepłą kawę i narządzić mężowi posiłek. — Co też on taki czerwony? — pyta, przechodząc koło śpiącego syna. Dotykają ciała dziecka: wprost płonie. Nogami skopał z siebie pierzynę, widać gorąco mu, z nie domkniętych powiek błyskają szkliste oczy. — Gorączkę mieć będzie. — Ma to nie mieć — odpowiada Buczek — jak tu mi tego węgla walisz a walisz przez dzień cały. — Spią w izbie za kuchnią pokotem na dwóch zsuniętych łożach wyprawnych, a izba ta, jak ją niedawno wymierzono przy kłótni o czynsz, ma nie wiijcej niż 3X3. I co się tu wydziwiać nad gorączką, i to u dzieckal — umarły by się rozgrzał, nie tylko co. — Ano — mówi Buczkowa — czyżem to nie raz mówiła, że tu zaduch? Lecz coś mi ten Pietrzyk jakoś' niepodobny do się. — Ty mi tu nie kracz! Już przygotowany do wyjścia, z karabinem przewieszonym przez ramię, staje Buczek nad familijnym łożem. — No, synu, nie choruj mi tu — tato idzie na służbę. — Dziecko milczy. Śpi pewnie, choć powieki ma nie całkiem przymknięte. Stąpając ostrożnie swymi ogromnymi buciskami, strażnik wychodzi. Za minut piętnaście, o godzinie dwudziestej czwartej, ma już być na swym odcinku. Jakże też potrafiła Margreta zmylić czujność wdowy Misztol, która spała bliżej drzwi! Jakże te drzwi mocno skrzypiące otworzyła? Dość, że biegnie właśnie, trzymając się skraju drogi i cienia hałd. Biegnie do granicy, w stronę, gdzie przy urzędzie celnym stoi błyszcząca światłem tranzytka. Tak, nie strzymała dłużej, dłużej strzymać nie poredziłal Ciągle jest tak teraz z tym Fronckiem, że powraca ostatnią tranzytką, niesposób się z nim zetknąć... Przystaje nagle, zadyszana: pora jest za późna, by to mogło ujść za spotkanie przypadkowe, jak to przódzi bywało. Oho, to nie żaden figiel, nie żadne śmiechy — to późne wyjście z izby. Czuje w sobie coś nazbyt złowrogiego i stanowczego. Rusza dalej. Równolegle z nią, jeno po drugiej stronie drogi, kroczy strażnik Buczek. Kroki jego grzmią w nocnej ciszy. Idzie i mamrocze, czy przyśpiewuje niefrasobliwe, ostatnie słowa, które wyrzekł w izbie: — Synu mój, synu — nie choruj mi! — Od strony tranzytki zdąża ktoś samotny. Margreta przylgnęła do opiekuńczej hałdy. Z urzędu celnego słychać okrzyk — gotów! — i jasno oświetlony wagon pędzi ze zgrzytem po szynach. Margreta wspina się na palce. — Nie, nie jest on w środku — szepcze. Stoi nieruchomo i oczekuje, strażnik Buczek wysunął się już dawno naprzód. Raptem Margreta wyciąga rękę i woła półgłosem: — Froncek! Chłopak staje i także półgłosem pyta: — Kto sam? — Posłyszał głos niewieści, będzie się to darł? Patrzy w ciemność i rusza w tym kierunku. Wtedy wyciągnięte jego ręce natrafiają na coś miękkiego, ciepłego. Jakby prąd elektryczny wysokiego napięcia przebiega wzdłuż jego ramion. Od pięknej Karoli Hucznej, pod bacznym okiem rodziców nie zyszczesz, człowieku, nic a nic, choćbyś tkwił tam do rana. Szepcze: — Margreta? — Czuje rozrzewnienie, że oto wyszła mu naprzeciw Margreta, dziewczę do rzeczy. Ano. Ogarnia ją ramieniem, mocno i gorąco, i skręca wraz z swym płonącym łupem między wysokie osypiska hałd. O tej porze świeci się jeszcze u Trzęsiochów, choć wejście od przodka zamknięte. Lecz się przecież nie wyrzuci ostatniego gościa. Gospodarz dawno układł się spać, dziołchy drzemią w kuchni, gospodyni już kasę obliczała. Zamykano drzwi wejściowe, gdy zafurczało auto. — Czy dostaną jeszcze coś gorącego? — Podkomisarz Isański jest w objeździe, przemarzł fest na granicy. Trzęsiochowa, drżąc wewnętrznie, lecz znakomicie opanowana, recytuje: -¦ Kotlet wieprzowy? z ogórkiem? z kapustą? — Tymczasem oto zawarto drzwi wejściowe, szofer udał się do kuchni do pięknych fre), w pustej oberży pozostają sami. — Mam wyrzuty sumienia, że panią zatrzymuję — mówi grzecznie podkomisarz — już jest tak późno. Ale ujrzałem światło... — Zwykłam do tego — odpowiada ona — cóż znowu! czy to pierwszy raz!... — Dziołcha wnosi kotlet i nakrycie i wraz nie poznaje swej pani, kręcącej kurkiem od piwa — jakby kto na nią światłem rzucił, tak rozjaśniona!... Strażnik Buczek doszedł do swego odcinka, godzina dwudziesta czwarta — natrafia na swój punkt. Dobra. Panuje ciemność, śnieg na polach stopniał, kiedy niekiedy odczuwa się już jakby zapach wiosny. Zimny wicher zrywa się od niemieckiej strony, zacicha, a zaraz potem, widać jakąś chmurę napędziło, zaczyna siąpić. Psiakrew! Strażnik natyka się na jakiś głaz i przysiada wsunąwszy ręce w rękaw płaszcza, z karabinem między nogami, z lufą pochyloną lekko w stronę ścieżki granicznej. Ma swoje własne konfidencjonalne wiadomości, iż tędy właśnie, w tej mniej więcej okolicy bracia Sroki przesmykną się ze swym przemytem. Czuwa. Jest nastawiony bacznie na ową ciemność, na deszcz, na ścieżkę graniczną, na niewidzialnych jeszcze, a już w nim wewnątrz obecnych braci Sroków. He, kiedyż bo on nie był tak nastawiony przeciwko całemu światu, przeciwko wszelkiemu człowiekowi! Od niepamiętnych czasowi Od wojska, od rekruckich ćwi czeń i od zażartych walk frontowych, skąd medal wy* niósł, od służby w żandarmerii, dokąd przeszedł po wojnie, od policji, gdzie służył po zwolnieniu, od wywiadu, aż wreszcie do obecnej służby granicznej. W mundurze granatowym czy marynarce, czy w mundurze zielonym zawsze miał tę broń przy sobie z kulami w magazynie i zawsze był przeciwko światu nastawiony i baczny. Dom — rodzina — dzieci? Wszystko to, co daje człekowi uciszenie, w nim rozjątrzało jeszcze bardziej ową wrogość ku światu. Emilia Buczek, miła mu ongi, a teraz tak kwękająca i skwaszona, dzieci, co przy urodzeniu ich do góry skakał, szczęście w nich upatrując — pobrzydzone i naznaczone na życie całe chyba? Nie dotykał tych myśli, by nie warczeć jak pies z nienawiści, postawił był krzyż na uciechach domowych. Teraz lubił popić, lubił też zabawiać się guziczkami u jakli niewieściej. Nie czuł się winien nieszczęściom domowym, rad był wszystko zwalać na małżonkę. Teraz, gdy szedł między hałdami z karabinem w garści — gdy wyciągnął ramiona, ziewając aż trzasnęły szczęki, był niespożycie mocny, ogromny, zdrów! W tejże chwili otrzymał uderzenie z góry, w sam czubek głowy. Czapka wpadła mu na oczy, jednakże ujrzał sto świateł na raz! Aż zgiął się ku ziemi, lecz w tejże chwili poderwał się i pociągnął za cyngiel. Huk i łomot — ból, uderzenia, ciosy! Stoi między dwiema hałdami w wąskim przejściu, w kurzawie opadających zewsząd brył i kamieni. Tyle miał jeszcze mocy, iż uskoczył w bok, przykląkł, zarepetował, trzasnął kulą w górę, na hałdy. Jakby w samo niebo. Niedaleko od punktu, w którym dopiero co był, zadudniły kroki. Z hałd sypała się teraz, cicho szemrząc, drobnica. Buczek zerwał się, poskoczył ku wyjściu na pole i ujrzał ich, Sroków, jak na dłoni. Zmierzali ku niemieckiej stronie. Repetuje — strzela, raz jeszcze, raz jeszcze — ręce mu drżą z wściekłości. Lecz już przekroczyli linię, znikli mu z oczu. Uspokaja się. Czuje dotkliwy ból głowy, pleców, ramion. Lecz mówi teraz głośno w ciemności nocy: — No, teraz będzie wam koniec. Albo — albo. W tej chwili właśnie między sąsiednimi hałdami leży Margreta z ramionami rozkrzyżowanymi w objęciach swego Froncka, twarzą ku niebu, twarzą całą przeistoczoną od szczęścia, spokojną. Mógłby się był cały świat zawalić, byłoby to tylko w sam raz dla ich dzikiego rozjątrzenia. Ogłuchli i oślepli leżą między czarnymi hałdami przez niewiadome godziny. Wreszcie stawia ich na nogi daleki, przeciągły gwizd. To sygnał na "Zygfrydzie". Powstają i, objąwszy się ramionami, idą w kierunku osady. Noc mija. Zdarzyło się coś znamiennego w niejednym domu, lecz było to niewidoczne dla innych. Emma Trzęsiochowa leży bezsennie w swej pięknej sypialni obok chrapiącego błogosławionym snem męża. He, nic przecie nie zaszło szczególnego, siedzieli w pustej oberży, z dala od siebie, ona przy piwie za ladą, a on przy stoliku na sali. Lecz ta pustka i cisza... Wszystko najdziwniejsze może się w chwili takiej narodzić, najdziwniejsze i najmniej podobne do prawdy! Czerwona nić przesuwa się przez szare życie. Strażnikowa Buczek naparza, choć to noc, kwiat lipowy i rumianek. To przecież zaszkodzić nie może. Dziewczę jej, oblepione krostami, śpi głęboko, lecz Pietrzyk wzdryga się co chwila. Kwiat lipowy i rumianek, bo może zjadł ten nieusłuchaniec coś niedobrego. A woda ze źródełka? Strażnikowa zrywa się ze stołka, z nową a wielką nadzieją chwyta z szafy błękitną pękatą buteleczkę, nalewa na dłoń i zwilża czoło dziecku, ociera jego płonące policzki. — W imię Boże — powiada. Uspokaja się i wraca do łóżka. — Będzie mu to pomocne — szepcze. Aczkolwiek na owe krosty przebrzydłe nie pomogło nic a nic. Zdarza się to pewnego leniwego popołudnia, gdy deszcz, pomieszany ze śniegiem, pada naobrzydli wiej. Na pięterku Elżbiety jest jednakże jako tako zacisznie, ogień płonie w szamocie. Pan Biernacki wygłosił przed chwilą jakiś długi monolog o wpływie pogody na usposobienie człowiecze, lecz słuchaczka jego siedzi w kącie kanapy tak nieruchomo i szczególnie cicho, iż wreszcie zwraca to jego uwagę. Pan Biernacki przysiada obok. Elżbieta trzyma na kolanach stos rycin. Są to reprodukcje rzeźb z przeróżnych galerii świata. — Zajęcie w sam raz na tak deszczowe godziny — rzecze pan Biernacki. — Dalejże! przeglądajmy razem! Siedzą więc obok i przekładają ryciny z rąk do rąk, pochylają głowy lub też wyciągają obraz na odległość ramienia, by lepiej się przyjrzeć. Jednakże w owych czasach słonecznych, gdy tworzono te dzieła, nieśmiertelne przez swe piękno, ludzie nie nazbyt przejmowali się skromną obyczajnością. Tu i ówdzie brak nawet liścia figi. Gest, jakim kamienne ramię wznosi się w górę, jest także jakby odsunięciem współczesnego widza na należyty dystans. Szelest kart cichnie nagle, słychać tylko miły szum ognia w piecyku. W płonącym węglu trafiają się resztki prochu, ogień liże bryłę swoim czerwonym językiem i rozlega się huk. Mimo to Elżbieta popada jak gdyby w senność. Pan Biernacki siedzi tuż obok, dotykają się ramionami. Mówi coś, lecz Elżbieta ma uszy jakby zapakowane watą, ogłuchła. Następuje wielka cisza. — Co tobie, Elżbieto, co ci to? Elżbieta siedzi nieporuszenie, trzymając sztywno karton, cały jej wysiłek skupia się na utrzymaniu tej nieruchomości ciała. Zdaje się jej, iż uniknie wielkiego niebezpieczeństwa, jeśli nie poruszy się w tej chwili. Lecz malarz widzi już przed sobą nie Elżbietę, drepcące ongiś za nim dziecko, lecz dziewczynę wyciągającą ramiona ku życiu, niczym stulony kwiat, pożądający ciepłego dotknięcia, by rozwinął się ku przyjęciu rozkoszy i cierpień istnienia. Wielka ogłuszająca cisza panuje nie tylko już w izbie, lecz w całym domu i na ulicy. Siedzą obok siebie znieruchomiali. Nagle malarz pochyla się i ogarnia dziewczynę ramieniem. Elżbieta siedzi nieporuszona. Nie widać jej twarzy, lok zakrywa pobladły policzek, ramiona drgnęły lekko pod dotknięciem. Zapada zmierzch, ciemność, z pieca tylko pada blask na kawałek podłogi. Westchnienie, nie dające się powstrzymać i zdusić, podnosi piersi Elżbiety. Zostaje przygarnięta mocniej, siedzą teraz, oboje ogarnięci płomieniem. Nie wiadomo, ile czasu upływa — wieczność! — Przyjemnie ci, Elżbieto? — Gardło Elżbiety zaciska bolesne wzruszenie, głowa jej opada w tył. — Dobrze ci, dobrze, Elżbieto? -: Nie, nic nie rozumie, co się z nią dzieje; czyni pierwsze poruszenie, aby wstać, bolesny wysiłek oddarcia się od błogości nieznanej. Wtedy zostaje porwana szorstko oburącz, płomień pada na jej wargi. W tejże chwili odpychają się nawzajem gwałtownie, patrzą i dala, oczy ich płoną — przytomnieją zwolna. Następna chwila to smutek. Siedzą w przeciwnych kątach kanapy, blask światła zamiera na podłodze. Siedzą w milczeniu i patrzą na siebie nienasycenie... Tej samej nocy gość, pan Biernacki, odjeżdża. Sam sobie otwiera drzwi sionki, przymyka je cicho i odchodzi, tak jak przyszedł, niepostrzeżenie. t/f jMk I Ilekroć usiłuje Elżbieta ułożyć sobie jakiś dalszy ciąg swego życia, ilekroć ogarnie ją spokój i bezpieczeństwo istnienia, zawsze potem doznaje wstrząsów, które z powrotem wtrącają ją w smutek i zniechęcenie, i zawiłe rozmyślania na pięterku. Kilka dni i nocy po niespodziewanym odjeździe pana Biernackiego spędza jak w malignie, budzi się w nocy, trwa z czołem wspartym o ścianę, wstaje i błądzi po pokoju. Razu pewnego po daremnym usiłowaniu zaśnięcia, po uporczywym przymykaniu powiek, zapłakała nagle bezsilnie. Było to nad ranem. Usłyszała znów buczki i syreny hut, głosy z ciemności, które ją przywitały pierwszego dnia po przyjeżdzie, i pomyślała, iż to było kiedyś tak dawno, tak dawno! — Mleczarz podjeżdżał do osady, słychać było z daleka jego alarmujący dzwonek, potem stuk drewniaków — to biegła Margreta z kuchni. Trzaskały drzwi domu Czaplów, przy wózku mleczarza gromadziły się kobiety, poznawała śpiewny głos Buczkowej i rozważny Czaplowej, po czym woźnica krzyknął na konie: — No! — Zaraz potem rozległ się głos małego piekarczyka: — Kołaczki, Żemły, Żemły, kołaczki! — I znów rozległ się stuk drewniaków. Te odgłosy codziennego życia wzbudzają w niej niespodziewaną rozpacz. — Mój Boże, co ja robię, nie zdam matury! — Przypomina sobie tę chwilę tryumfalną, gdy pragnęła innego życia niż klasztorne, gdy chciała decydować o sobie, sama coś uczynić. — Gdzie też zabrnęłam! — Wydawało jej się, iż ktoś ją ujął za rękę i zaprowadził wcale nie tam, dokąd zamierzała. Jest pokonana. W następnej chwili zrywa się z łóżka, szczękając z zimna — piekielny chłód panuje w izbie nad ranem — 1 zanurza twarz w przygotowanej z wieczora wodzie. Ubiera się szybko, klęcząc odmawia swój poranny pa ss cierz i Margreta, chodząca po cichu z naręcza drzewa, zastaje ją już nad książkami. Odtąd układa sobie ścisły rozkład dnia, nie wydaje jej się głupi dawny regulamin klasztorny. Wraca do odwiedzania sierocińców, pomaga matce i wdowie Misztol, usiłuje nawet wkraść się w tryb życia ojca, skoro potrafił go już rozruszać pan Biernacki. Poczynając od porannych powitań, szła do izby ojca, aby ucałować pokornie dłoń jego, sądząc, iż ów gest dziecinny przywróci wśród nich dawną harmonię i ufność. Jednakże ojciec od razu żachnął się niecierpliwie i ostentacyjnie splótł ręce na piersiach. Z początku szło jej wszystko opornie i ciężko, po paru jednak dniach z radością spostrzegła, iż zdołała zapanować nad sobą. Alojz, którego miała za pomylonego, potrafił jednak przejść ze swego magazynu do warsztatu i jąć się pracy o wiele a wiele cięższej. Przypatrywała mu się, jak mieszał owe rozmaite gipse i glinki, stojąc przy rozgrzanym piecu, osłabły od gorąca. Ujrzał ją i przymknął chytrze jedno oko. — No, Helżbieto. Dobry dzień. Jażem nie taki mamlas, za jakiego mnie mosz. No... W sierocińcu sióstr pobożnych jest tak czysto i pięknie, przykry jednak zapach nie opuszcza sal. Elżbieta, wchodząc tam po swym spacerze wśród mroźnego wiatru, doznawała jakby zamroczenia. Dziewczynki siedziały w izbie zajęć przy brązowo pomalowanych stołach; Najświętsza Panna w błękitnych szatach, stojąca przy głównej ścianie, wyciągała nad pochylonymi głowami błogosławiące dłonie. Przed siostrą Pacyfiką piętrzył się stos bielizny. Odbywało się wielkie cerowanie i naprawianie bielizny, pończoch i skarpetek, ścierek i woreczków, wszystkie ręce były zajęte pracowicie. W dnie pogodne Elżbieta wyprowadzała najmłodsze wychowanki na drewniany ganek, biegnący wzdłuż domu, na słońce. Starsze dziewczynki haftowały serwety na zamówienie pań z kongregacji mariańskiej. O dwunastej następowała przerwa. Z ganku widać było uliczkę klasztorną, farosz właśnie odbywał codzienną wędrówkę do źródełka. Dzieci powstały, mówiąc jednocześnie, jak na komendę: — Pochwalony Jezus Chrystus I — Po czym śpiewały chórem łagodnie i sennie: — Nie płaczźe, dziecino, choć cię zmoże ból, Maryja twa Matka — pod płaszcz jej się wtul. Ona to uleczy wszystkie rany twe, Nie płaczże, dziecino — nie płaczże już nie. Chwila ciszy, po czym same tylko alty nalegają słodko: — nie — nie — nie, nie! Bo Matka Twa — zawsze dla swych dzieci — czułe serce ma! — Podczas tego śpiewu Elżbieta tonęła w smutku. Przykry i stęchły zapach zawładnął wkrótce i gankiem. Z pomocą farosza Elżbieta uzyskała od siostry przełożonej pozwolenie na godzinny spacer z dziećmi do źródełka. Śpiewano znów: — Cześć Maryji, cześć i chwała. — Na dole siostra Pacyfika rozpoczynała niezmiennie opowieść o cudach. — Opowieść pierwsza, o ślepej Hildegardzie, co jest w książkach dawnych kościelnych opisane i pieczęciami potwierdzone. Dzieci, wzdychając, przestępowały z nogi na nogę, odczuwały teraz na powietrzu głód — czekał na nie obiad. Siostra Pacyfika mówiła swym głosem łagodnym o chorych na gardła, o paralitykach, o dziecięciu, które od lekarzy odstąpione już było, a tu, przez matkę przyniesione, ozdrowiało. Elżbieta, zniechęcona do spacerów, rzekła kiedyś siostrze: — Jakże tym dzieciom smutno w sierocińcu! — lecz zaraz zaczerwieniła się z żalu. Był tu przecież garbusek, mała, chora nieuleczalnie dziewczynka, okaleczona przez swego rodzo nego ojca, pijaka. Nigdzie już nie chciano jej przyjąć, nie było dla niej miejsca ni w domu, ni w szpitaliku — siostra Pacyfika nosiła ją nieraz niestrudzenie w swych ramionach, obrzydliwe spełniając usługi, zdobywała dla niej słodycze i zabawki. Nawet siostra przełożona często brała dziecko na kolana, przyśpiewując i pieszcząc. Dziecko zamierało powoli, zamierało w miłości. Gdy przed śmiercią zapytano, czyby też nie chciała zobaczyć swego taty, krzyknęła tak dziko: niel — iż siostra Pacyfika wzdrygnęła się. Wspomniawszy małą garbuskę, Elżbieta rzekła: — Siostro, przepraszam. — Siostra Pacyfika uśmiechnęła się: — Nie jest źle, Elżbieto. W sierocińcu świeckim, w osadzie kopalnianej, panowała większa swoboda i wesele, ale i tu wszechwładnie roznosił się ten sam smród. Elżbieta ze złości nie mówiła już: zapach. Dzieci na powitanie powstawały, mówiąc miarowo: Wi-ta-my pa-nią czy też: pana. Były tu dwa oddziały, chłopców i dziewcząt, same N. N., nazwiska nieznane, dzieci wojny, pozbierane ze wszystkich dzielnic ojczyzny. Nie zaprzątano tu tak bezustannie ich rąk pracą, nieraz też dzieci wałęsały się po domu i dziedzińcu bezczynnie, nie wiedząc, czym by się tu zająć. Lecz do południa były trzymane w ryzach, starsze wyprawiano do szkoły, młodsze miały swe zajęcia na miejscu. Ze względu na powitanie i na świeckie opiekunki, pobożne niewiasty nazywały sierociniec żydowskim: — nie był tu tylko jeden mały obrazek święty? Naczelnik Cybulla zakupił wreszcie u Ligęnzów pokaźną figurę Matki Boskiej i nakazał ustawić na widocznym miejscu. Dzieci miały gimnastykę i śpiew, gry i zabawy i wyczyniały jakieści tam śmieszne i bezużyteczne "roboty ręczne", o czym na osadzie mówiono z przekąsem. Lecz i tu podczas śpiewu Elżbietę napadał smutek. Dzieci stały w pośrodku dziedzińca, otoczonego czer wonymi ścianami domów, nad ich głowami przelatywały welony dymu z "Laurahuty", welony dymu z "Zygfryda"... Śpiewały swoją ulubioną piosenkę: — Za rok, za dzień, za chwilę — razem nie będzie nas. — Śpiewały chórem, nie było tu żadnych altów i sopranów, śpiewano jakkolwiek bądź, głośno i nawet z uniesieniem: I moje młode lata popłyną szybko w dal, a w sercu pozostanie tęsknota, smutek — żal. Następowała cisza, podrzutki stały z wyciągniętymi szyjami, patrząc pytająco na swe opiekunki. W środkowym szeregu, wśród średniaków, rozlegał się jęczący, straszliwy głos: — Alfred, która to godzina? bo ja już umieram... — Dreszcz przejmował Elżbietę, panna Maria, opiekunka chłopców, pytała filuternie: — No, a jak dalej? — Śpiewaczka, ospałe dziecko o starczej, nalanej twarzy, powtarzała z jękiem: — Alfred, która to godzina — bo — ja już umieram. — Panna Cecylia z oddziału dziewcząt rzekła: — Dzieci mają swe ulubione piosenki, nie wiadomo skąd jej się przyplątał ten refren, ciągle powtarza to samo. — Panna Cecylia sądziła, iż jest to wyjątek z jakiejś opery. Wesoła panna Maria krzyknęła: — Widzisz, nie umiesz dalej, zostaw tego Alfreda w spokoju, głuptasie! — Elżbieta zamyślała się na długo: jakież to wspomnienia wbiły w pamięć dziecka tę jedną zwrotkę i ten akcent głosu, tak tragiczny? Przed schronisko świeckie zajechało auto naczelnika okręgu, panna Cecylia rzekła w swej klasie głosem spokojnym: — Dziewczynki, wstańcie! — Elżbieta schroniła się w popłochu do pokoju panny Marii. Naczelnik okręgu w towarzystwie naczelnika Cybulli wchodził już widocznie do klasy panny Cecylii, dźwięczne głosy dziewcząt wyskandowały wyraźnie i miarowo: — Wita-my pa-na — naczelnika. — Zapadła wielka cisza. W pokoiku panny Marii było tak ciasno i gorąco, iż Elżbieta chciała się już wymknąć cichaczem. Lecz oto wbiegła zaczerwieniona, zmieszana i nieszczęśliwa panna Maria, przypadła do lustra, wzniosła koło swej twarzy tumany pudru i krzyknęła: — Niech pani zostanie, panno Elżbieto, błagam panią! ja się tak boję! — Przyczerniła brwi i poprawiła włosy, mimo obawy i złych przeczuć. — Jak się nie ma nic innego, niech choć będzie to — wskazała na upudrowaną twarz. Czego obawiała się wesoła panna Maria? Elżbieta rozejrzała się po pokoiku. Nad małym lusterkiem rozpościerał się wachlarz z podobiznami gwiazd filmowych, skromne łóżko o żelaznych prętach nakryte było śnieżnym prześcieradłem, kapkę na poduszkę sporządzono z czegoś falbaniastego, pełnego koronek, co przypominało majtki damskie starego typu. W glinianym dzbanie sztywno sterczały kolorowe nieśmiertelniki. W kącie — przydeptane pantofle domowe i stos książek, ułożonych porządnie na krzesełku i półce; mała szafka, w której wnętrzu widać było zapasy jedzenia po społu z bielizną i ubraniem. Elżbieta z nudów zaczęła przewracać karty książek — w tej chwili zawarczało auto pod oknem. Odjeżdżali już. Panna Maria wbiegła, płacząc i wołając od drzwi: — On mnie wyleje! Zobaczy pani, on mnie wyleje! — Co się stało? — Nic. Ale ja to czuję, przeczuwam od dawna! Przyjeżdża tak często i dłużej siedzi u mnie niż u Cecylii. On mnie wyleje! — Raptem wytarła nos, poprawiła włosy i rzekła: — Dostaniemy nowe białe sprzęty, może też i przeniosą nas do innego domu. Panna Maria została zaproszona na wieczerzę do Ligęnzów. Apetyt tak jej dopisywał, że nawet Margreta śmiała się w kuchni, iż ta rechtorka chyba z głodnej pochodzi krainy. Panna Maria wyznała szczerze, iż nigdy nie jest syta w sierocińcu. Nikt nie jest syty, ani dzieci, ani personel, zawsze trzeba jedzenie wydzielać skrupulatnie. Julian w jakim takim humorze zeszedł do stołu, lecz ujrzawszy gościa, cofnął się od progu. Idąc po korytarzu, mamrotał gniewnie: — Dziwka! dom ten jest pełen dziwek! — Ile razy zeszedł na dół, natykał się zawsze bądź na Cybullę z świątobliwymi obstalunkami, bądź na klektające kumy, czy też jak dziś na wypudrowane lafiryndy. Zamknął się znów w swej izbie. W jadalni panna Maria wołała: — Niech mi nikt nie zawraca głowy, znam to dobrze, te wszystkie sierocińce! Wszędzie było to samo, czy w kościelnych, czy w świeckich: niedożywianie, specyficzne krosty z braku tłuszczów, zapach niedomytych ciał i zapach specyfików od robactwa, którymi to specyfikami smaruje się głowy dzieci. — Agnieszka rzekła surowo: — Tyle mi tych terminatorów przez ręce przeszło, na pawlaczu mieszkają, w warsztacie, gdzie pełno wiórów i paprochów, a wszów u nich nie znajdzie pani. Ale ja też tego pilnuję! — Panna Maria zaczerwieniła się, lecz Agnieszka nie była taka zła — napisała ogromnymi literami na kartce: "sybadiłi" i wręczyła pannie Marii. — W aptece Mariańskiej na mój własny rachunek wydadzą pani. Na górce, w pokoiku Elżbiety panna Maria wyznała swoje obawy. Z Cecylią jest inna sprawa, patent Cecylii jest murowany. Cecylia jest stworzona na wychowawczynię. Panna Maria skończyła swój kurs dobroczynnie i bezpłatnie, sprzątając Salę, wycierając !'szorując podłogi, usługując w szkółce dla bogatych dzieci, wolno jej było w zamian bywać na wieczorowych wykładach. Teraz widzi, że jej ta praca nie idzie, brak porządku czy zamiłowania, czy co? Jeśli ją wyleją, dokąd pójdzie? nie ma nikogo bliskiego. Cóż można było uczynić dla dzieci w schronisku świeckim? Elżbieta, uciekając się nawet do marnego pochlebstwa i wygadywania na Wilhelma Haleczkę, wyłudzała od kuzyna Haleczki (towary kolonialne) resztki cukierków z blaszanych pudeł, połamane biszkopty i pierniki. Każde jej kupno w sklepie kończyło się nieodzownie splądrowaniem szaf i szuflad. Ciotka Haleczkowa, królująca za kasą, mrugała na nią zachęcająco. Elżbieta, obarczona paczkami, pędziła w radosnym uniesieniu do schroniska, lecz już zaraz na dziedzińcu wobec czterdziestu par oczu, skierowanych z natężeniem na jej ręce, ogarniało ją uczucie palącego wstydu. Co im to przyniosła? Marne resztki. I tego nawet nie wystarczało dla wszystkich. Elżbieta przykucnęła koło jęczącej śpiewaczki i podała jej na dłoni najlepsze, najbardziej zachęcające kąski. Dziecko patrzyło bezmyślnie. Ujęło potem słodkie okruchy, lecz za chwilę wypadło jej to wszystko z bezwładnych rąk. Nie, nie umiało się cieszyć ani uśmiechać, ani smakować! Elżbieta, sama bliska płaczu, chcąc rozruszać to ponure zgromadzenie, zaśpiewała piosenkę służącej Margrety: — Malina, kalina, róża owijana — powiadają ludzie, iżech malowana. — Nie tak malowana ani rysowana — ale od mamulki pięknie wychowana. — Jakież szyderstwo: żadne z nich przecież nie pamiętało "mamulki"! Dzieci stały wokół, na pustym dziedzińcu między czerwonymi ścianami domów, patrząc na nią szeroko otwartymi oczyma. Ospałe dziecko o starczej twarzy, słysząc śpiew, zajęczało zaraz swą zwrotkę: — Alfred — która to godzina — już umieram. — Elżbieta ucichła. Cóż było lepsze, czy ta początkowa nieufność, smutek i milczenie, czy późniejszy, w miarę rozwijania się, rozkwit uczuć, gorączkowe narzucanie się, chęć dotykania, objęcia, przytulenia? Ach, niewiadoma, niewiadoma sprawa! Elżbieta zwycięska, Elżbieta opanowana wewnętrznie, ze zgrozą patrzyła na to masowe, gromadne pragnienie miłości! Dzieci garnęły się do wszystkich, do pedagogicznie nastrojonej, suchej panny Cecylii, do otyłej gospodyni Anny, wzdychającej miłosiernie nad znajdami — "żeby się tyż Pan Bóg ulitował i zabrał je do chwały swojej" — do warczącego psa Wilusia i parskającego kota Macieja. Wystarczyło, aby ktośkolwiek ze starszych pogładził czyjąś głowinę, rzucały się hurmem wołając: -¦ a ja, proszę pani, a ja — a mnie? — Wesoła panna Maria, jeśli tylko przypadkiem nie miała na sobie swej jedynej lepszej sukni, rozdawała szczodrze uściski i pocałunki. — No, chodźcie tu, chodźcie — macie mnie! — wołała, otwierając szeroko ramiona. Stopniowo i pies Wiluś przestawał warczeć, merdając wesoło ogonem. Dziesięcioletni Jork (miał ongi przypiętą kartkę z imieniem) oparł się temu powszechnemu nastrojowi, zbyt był bowiem zajęty. Naprawiał dzwonki, czyścił klamki, by zaś błyszczały, zamiatał ponury dziedziniec, przepychał drutem zapchane zlewy i muszle w ubikacjach. Robił to wszystko bez niczyich próśb: schronisko było dlań prawdziwym domem. Patrzył na wszystko poważnie i rzeczowo, po powrocie ze szkoły wykładał przed swą "panią" — panną Marią, jak przed matką, zeszyty i mówił: — Dzisia pan rechtor postawili mi bardzo dobrze. — Elżbieta, patrząc na jego praktyczną krzątaninę, zagadnęła go, czym też chciałby zostać, gdy dorośnie? Odrzekł bez namysłu: malarzem. Elżbieta roześmiała się: — Aha, będziesz malował ludziom błękitne i różowe pokoje, piękne izby? — Jork popatrzył na nią z poważnym zdumieniem: będzie malował obrazy, prawdziwe obrazy. Wyjaśnił swoją sprawą, podniósł drewno i grzmotnął ocierającego się oń Wilusia. — Pójdziesz, ty świniokul Tak, pies Wiluś przestał warczeć; stojąc kiedyś w pokoiku panny Marii, Elżbieta ujrzała, jak Wiluś wspiął się przednimi łapami na pierś chłopca i, obłapiając go nimi, jak człowiek rękoma, jął podrygiwać miarowo i lubieżnie. Dzieci stały w krąg, chichocząc. Co za piekło! Elżbieta znów uciekła. Gdy powróciła po dłuższej nieobecności, był to akurat dzień odwiedzin — pani dyrektorowa Hollert stała z naczelnikiem Cybullą na dziedzińcu, dzieci maszerowały dziarsko, śpiewając, jak to na wojence ładnie. Umilkły i Elżbieta oczekiwała z przyzwyczajenia już na piskliwy głos: — Alfred, która to godzina?... — Lecz panowała cisza, po czym na znak panny Cecylii dzieci zaśpiewały: "Poszła Karolka do Gogolina". Tragicznej śpiewaczki nie było w sierocińcu — odwieziono ją poprzedniego dnia do specjalnego zakładu dla niedorozwiniętych — wyjaśniła panna Cecylia. — Dziecię to, jak zauważono, bawiło się w ukryciu — obrzydliwie! — Jak to? — Bawiła się swymi odchodami, wie pani? Patykiem czy wprost rękoma, rozgrzebywała to wszędzie, nie można jej było upilnować. Był tu naczelnik okręgu i z miejsca zarządził owo przeniesienie. Elżbieta powracała do domu o zmierzchu. Tu i ówdzie leżał sczerniały śnieg, dzieci z wrzaskiem ciskały pigułami. Kobiety, stojąc u bram, wołały na obce dzieci tutejszym zawołaniem: — Synek, synek, pójdziesz ty mi spać?! Matki nawoływały z okien: — Bubi, pójdź mi zara do dom! Lecz tamte o nazwiskach nieznanych, ilekroć potem w życiu zdarzało się Elżbiecie je napotkać — te niedorozwinięte i ogłupiałe — zawsze zabawiały się smrodliwie i wstrętnie — zawsze zboczenie ich óbjawiało się w gmeraniu w odchodach, w świństwie. Milczące i tajemnicze, smrodliwe i nieszczęsne, tak jak smrodliwe, nędzne i rozpaczne było ich poczęcie. XII Na wiosnę, jak tylko ziemia skrzepła po wiosennych roztopach, ruch się robi na pustym placu Ligęnzów. Na jesieni wytyczono miejsce na ogród, posadzono nawet drzewiny owocowe, teraz zaś oto kopie się doły na fundamenty. I owóż Agnieszka, która sobie tak wiele waży i ceni życzliwość pracowników i domowników, winna niekrzywo patrzeć na starego Alojza. Przyszedł on tu w święta na Dzieciątko i słomą ze stołu wigilijnego obwiązał drzewka. — He, jakżem to mioł nie zadbać, tożechem ich sam sadził — rzekł, gdy mu wdowa Misztol oddawała pochwały. Sadził je, doły kopał, na plecach przydżwigał z dalekich szkółek. A teraz na wiosnę widać oto, jak wyśmienicie i umiejętnie to wszystko zdziałał, bo się te drzewka trzymają pięknie. — Helżbieto, będziesz ty mieć ogród a ogród! Z panem twoim małżonkiem będziesz tu sobie na świeży luft szpacirować! Toż i dzieci twoje... — Lecz wybuchnęły śmiechem, Agnieszka i Elżbieta, i wdowa Misztol, i Margreta, więc też nie mógł swej przemowy dokończyć. Ten Alojz! Starzik to już, zgrzybialec, lecz odkąd go odjęto z magazynu i między ludzi wszedł, ozdrowiał całkowicie i żarcikami sypie. Wytyczono więc miejsce według planu, a oto już i fundamenty się kładzie. Można już było wskazać: tu kuchnia, tu jadalnia, tu od przodku sklep, a to, a sio, a owo. Elżbiecie wydaje się to wszystko śmiesznie ma* łe, bodaj mniejsze niż izby iw starym domostwie. Tłu* maczą jej jednak, iż tak się tylko to wydaje, na razie. Elżbieta patrzy na plan: — A cóż będzie nad sklepem? ta duża przestrzeń? — Salon. — Salon? — i pokoje gościnne, i wykusz, i taras. No. Tymczasem trzech tylko pracowników uwija się przy owych mających powstać wspaniałościach na ogromnym placu, bowiem mistrz budowlany Kranc, któremu Agnieszka powierzyła budowę, po przyjacielsku zadbał o małe koszta. Zwieziono już cegłę, wapno i wszelakie inne materiały. Trzej pracownicy, a jest to Szottka ze swymi synami, zwijają się dzielnie, jak tylko mogą, aczkolwiek po ich rozważnych i statecznych twarzach wcale byś się nie domyślił pewnego napięcia, jakie nimi rządzi, gdy kładą pierwsze kamienie podwaliny. — Czy aby dacie sobie radę? — troska się Agnieszka. — Nie mielibyśmy to dać? — odrzecze z pewnym zdumieniem Szottka i spogląda na synów. A młodzi zaraz przytwierdzają: — No. Da się. Nie pierwszy raz. Zbędne i głupie niepokoje! Nie tylko jedni Ligęnzowie budują się na osadzie — gęsto widać rozpoczynające się nowe budowle. Czy kto jednak myśli tu o najemnikach? U takich Sobierajów, gdzie siły męskie idą na zarobek do kopalni, kobiety same stają przy budowie, wraz z dzieciakami od najstarszego do najmłodszego. I owóż mogą spojrzeć na wznoszący się nie opodal dom. Stoi tam na koziołku za rozpoczętym murem Sobierajowa w samym fartuchu, z kielnią w jednej ręce i cegłą w drugiej. Nastawiła już obiad na blasze na małym ogniu, niech się tam gotuje, a ona tymczasem wznosi swoje domostwo. Jest to niewiele co, domek o dwóch izbach, sionce i kuchni, lecz też Sobierajowie nie myślą o podnajmowaniu izb, wznoszą to domostwo dla siebie jeno. Agnieszka jednak marudzi dalej. — Czy to ona poradzi sama? dom stawiać? — Co ma nie postawić! Postawi! Baba taka, gdy się uprze, czego nie dokona? Wszystkiego! — Stary Szottka, nie przerywając swej roboty, opowiedział, jak to Czaplina, gdy na dorobku byli, piec sobie sama w izbie stawiała, bo ciągle jej tam dymiło. I zrobiła niezgorzej od niejednego majstra, a wiadomo, iż postawienie dobrego pieca sztuki nie byle jakiej wymaga. Tak, Jezusie mój, jeśli tu coś dobytku swego mają, jeśli podorabiali się, nie z nieba im to kapnęło. Ciężką to przyszło pracą, no. Za tym to pewnie przykładem Sobierajowej Margreta, gdy tylko w domu robotę uradziła, poskoczyła na plac. Stanęła do podawania cegieł, do noszenia ich z kupy i ustawiania staremu Szottce pod ręką. Okrzyknęli ją wszyscy trzej: — Ho, ho! zdałoby się nam takich więcej! -Na co im odpaliła:-Przecie, chcielibyście się tu z dziołchami mondrować?! — Nie była z niej też zabawna pomoc, raz chyba na godzinę słówko pisnęła. A to, że tu z własnej woli do roboty stanęła, to już jej sprawa. Pod wieczór zeszła się cała familia, cała kompania, najpierw Agnieszka z Misztolową z koszem pełnym prowiantów, Elżbieta, później zaś Haleczkowie jeden za drugim, bez samego tylko Wilhelma, który się na uboczu trzymał. Nadeszła nawet po zamknięciu sklepu ciotka Herminia z córką swą, posłanką Martą. Tak oto staje tu dom, ozdoba osady, jak widać z planu, zupełny pałac. Będzie stał między dwiema osadami, na samym wstępie do miasteczka kościelnego, przy nowej drodze, przodkiem ku kościołowi, z tyłu mając sporawy ogród. Wszyscy oni Haleczkowie mają już tu swe domostwa i nie jest to sprawą dla nich obojętną, że w fa milii ich przybywa jeszcze jeden bogacz. Marta Haleczkówna nie mogła się powstrzymać, by słów parę o dobrobycie, zdobytym dłonią kobiecą, nie wygłosić głośno. Ano, Agnieszka złożyła swej młodej i też dzielnej krewnej dzięki za uznanie i nakazała wdowie Misztol odkryć kosz. Z butelką w ręce zeszła zręcznie po desce do Szottków i przepiła najpierw do Szottki ojca. Wdowa Misztol podsunęła się tuż z przegryzką. Wielki Haleczek, w tak wyśmienitym zawsze nastroju ducha, pchnął nawet najmłodszego Szottkę po piwo. — ¦ Siadaj na moje kółko, to w mig tu będziesz. Trza ano interes ten oblać dokumentnie. Wypito jeszcze kolejkę, raz przy razie, zakropiono piwem i przekąszono wursztem. Ludzie szli drogą, stawali i spoglądali na ów fest. Mówiono o Agnieszce: — Sama ma, lecz i ludziom żyć koło siebie daje, rękę ma szeroką. He, Ligęnzowa buduje się! — No więc, dajże Bóg, niech pójdzie szczęśliwie! — No ja, osada powiększa się i powiększa. Rośnie wzdłuż i wszerz. — Gdym był tak malućkim synkiem, to aby tu jedna ulica Kościelna była. — Trzy domy w rzędzie i nie rozchodźcie się, ja. — " Trzy nie trzy, nie powiadaj byle czego. Lecz kościołek stał drewniany, to już dobrze pomnę. Pykali z faj i ugwarzali, radzi z tej okazji. Ten i ów przycupnął na skraju drogi. Wracano z kopalń, na rowerach z klockiem drzewa przytroczonym u kierownicy. Marta Haleczkówna śmiała się. — Patrzaj, Margreta, który żeniaty — poznasz po klocku, że do dom dla niewiasty wiezie, gospodarzem jest. Bez klocka zaś — niechybnie wolny. — Lecz Alojz zdumiał się chytrze. — Ha, nie jest to zaklockowana już ta Margreta? — Zapadła niezręczna cisza Pola Gojawiczyńska — i patrzajcie — Margreta spłonęła. — Trzym swą paskudną gębę, Alojz? — rzekła surowo wdowa Misztol. I upomniała się nie za Margretą, a już za siebie samą. Czy nie było to dziewczę chowane pod jej czujnym okiem? Agnieszka postękiwała trocha przed kuzynem Haleczką, wielkim Haleczką. Co też to pracy wali się na nią. Sezon się zbliża, w warsztacie robota wre, głównie | posągami Najświętszej Panny na maj, z odnowieniem gruntownym kaplicy św. Jacka, z komunią pierwszą dla dzieci z obydwóch osad! A tu dom się buduje i w dodatku Julian chory a chory. — I cóż temu zdechlikowi? — pyta z współczuciem kuzyn Haleczek. — O, chorób nie jedna, a bez liku. Przeziębił się w święta widać i kucać nie przestaje — serce a nerki. Doktor Mika codziennym jest gościem. Agnieszka jednak'nie daje się tym kłopotom, zwykła nie patrzeć na cały ogrom swego zadania, by się nie płoszyć. Patrzy na dzień jeden: dziś zrobię to, jutro tamto. To się końce tej roboty ciągną a ciągną, aże się zejdą. Napisała też na niemiecką stronę do panny Elzy list z propozycją... — Jest ona pracowita ta Elza, no. Porządna. — Lecz byś wzięła sobie jakiegości chłopa, Agnieszko, chłopa ci potrza do tak srogiego majątku i tylej roboty. — Marta Haleczkówna uśmiecha się: ojciec się wybrał z radą! Ciotka Herminia też uśmiecha się dobrodusznie: som ci mężczyżni tak głupi! Ma ona cały sztab doradców, teraz z okazji choroby Juliana wsiąkł tam i doktor Mika. Atoli są to sprawy ludzkie, Herminia może coś o tym rzec, jako małżonka wielkiego Haleczki. Mogłyby rzec o tym także i panny w sklepie. Ileż też tortur doświadczyła na swym fotelu za kasą, nim przyszła do swojego rozumu. Tedy skręca rozmowę na tory, użyteczne posłance-córce. — Zaś, co się tyczy stowarzyszeń niewieścich w osadzie... Lecz jest to już załatwione, Agnieszka sta nęła na czele nowego związku — znów nazwanego przez opozycję żydowskim. — Lecz sztandar ufundujemy sobie taki, że im dech zaprze! — Prócz sztandaru — także za pośrednictwem, ma się wiedzieć, firmy Ligęnza zakupionym — poczyniła niejedne zmiany. Młode Polki będą rządzić się same i przełożeóstwo wszelką troskę im poświęci. Kurs gotowania i czapnictwa, i co tylko można, to się zrobi. O, polityczka z niej nie lada, ludziom trzebno nowości!... Przy tym dla dziewcząt coś wynaleźć trzeba ze względu na owe redukcje... W tej materii rozmawiając, wracają do miasta. Margreta stanęła do roboty na placu, ma ona ku temu swe przyczyny. Od owego spotkania na hałdach nie raz jeszcze jeden z Fronckiem się zetknęli, nie raz jeden doznawała rozkoszy leżąc na ziemi z ramionami rozkrzyżowanymi. Lecz jej się też otwarły oczy na pewne sprawy. Czemu to, ach czemu, przy niej będąc, Froncek o tamtej ciągle wspomina, o Karoli — o pannie, jak ją zwie, Karoli Hucznej? Wręcz w żywe oczy Margrety, nie bacząc, iż to może jej ból sprawiać i żałość — ciągle o tamtej, z pochwałami, że taka to gospodarna, a ukształcona, a umiejąca się znaleźć po światowemu. Zdawało się teraz Margrecie, gdy koło tego Froncka nawet w biały dzień na spacer w niedzielę szła, iż go nigdy w sercu swym nie pielęgnowała, iż nigdy go nie upragnęła. — Kogo?... Tego oto Froncka? — pytała siebie w zdumieniu. Patrzyła, jak szedł tuż. niby z nią a niby też nie, ciągle się wysuwając naprzód, ubrany świątecznie i z jedną rękawiczką założoną na rękę, w której dzierżył kijek — i furt oto zdumiewała się. Rękawiczka ta nie byle jaką rolę grała w szydliwych jej zdumieniach. Sporządzona ze skóry brązowej i zapinana na błyszczące guziczki, doprowadzała Margretę do dziwacznego, parskliwego śmiechu. Parę od tej rękawiczki nosił Froncek w drugiej ręce wraz | zapalonym papierosem. "Włożyłby je obie, lub też prasnął w kąt" — przemyśliwała Margreta. Z drugiej zaś strony wdowa Misztol akurat w tym czasie jęła na gwałt troszczyć się o przyodziewek Margrety, o jej suknie robocze i świąteczne, że to na lato, na lato idzie i trzeba zawczasu pomyśleć. Chodząc z nią po sklepach i do szwaczki, Margreta doznała głębokiego zawstydzenia i smutku. Już się jej nie wydała wdowa Misztol starą marudą, a rady jej i napomnienia nie były taką głupotą, jak przódzi zwykła sądzić. Była też teraz Misztolce uległa i posłuszna, rada by choć w części odrobić złe, którego się dopuściła. Takie to były przyczyny jej stanięcia do roboty na placu. Lecz Elżbieta?... Czego szukała tu, czemu nagle stanęła do dźwigania cegieł pospólnie z Margretą! Byłaż i ona pokutnicą za ów jeden wieczór, a raczej za chwilę, na górce przeżytą? Wdowa Misztol, która papra się w grządkach na ogrodzie, przywołuje ją do siebie daremnie. Tu się buduje dom, miesza wapno, ustawia cegły, przesiewa piasek przez siatkę drucianą. Znajomy zapach, znajoma krętanina. Czerwony pył osiada na włosach, twarzy i ubraniu Elżbiety, lecz ona nie zwraca na to uwagi. Margreta pędzi do domu i użycza Elżbiecie swej opaski na głowę i fartucha. Pod wieczór, jak to się już stało zwyczajem, zachodzi tu Agnieszka, sama dźwigając kosz. Alojz siedzi przy chorym Julianie, Gustek uprząta sklep. O Emmie i Grecie, ekspedientkach, nie ma co mówić, siksy te, wysiedziawszy się dzień cały w sklepie, pędzą z chłopcami na spacer, nic ich też chlebodawczym nie obchodzi. Żeby też ta Elza zechciała przyjechać! Agnieszka, tak spracowana teraz samym choćby tylko dozorowaniem warsztatu w zastępstwie Juliana, wymaga już od życia codziennego owych drobnych wygód, żeby i o nią kioś zadbał, dogodził, zatroszczył się. Czyż ona sama całe swe życie nie dba o innych, nie lubi też ludziom dogodzić? Przyniosła tu kosz pełny jedzenia, mają skończyć robotę i odetchnąć. Elżbieta szybko zdąża na teren wdowy Misztol i szykuje dla matki siedzenie. Wilgoć osłania błękitne oczy Agnieszki, gdy tak, ujęta czule wpół przez swą córkę, idzie ku nowemu ogrodowi. Nadchodzą też trzej Szottkowie z Margretą, siadają i pożywiają się. O pracy Elżbiety przy budowie jest też mowa w domu dyrektorstwa Hollert. Pani dyrektorowa Hollert może bywać w zagranicznych kurortach i gościć u siebie ludzi z szerokiego świata, lecz gdy przebywa w osadzie, ma tyle poczucia obowiązku, iż udziela się także miejscowym ludziom i sprawom. A nawet, rzekłszy prawdę, im więcej w lata się posuwa, tym bardziej jej te tutejsze sprawy i ludzie do usposobienia i serca przypadają. Gdy się ukaże na zebraniu kobiet czy jakiejś uroczystości,' jest tak ugoszczona, wyróżniona, ufetowana i tyle jej jeszcze dobroci i uważania ci ludzie dodają, taką przy niej atmosferę wielkości wytworzą, iż czegoś podobnego nie doznaje już w swym świecie. Zajrzała też do sklepu Ligęnzów, delikatnością wiedziona, nie z żadnym kupnem, a tak sobie, po koleżeńsku, obgadać sprawy stowarzyszenia kobiet. Ona więc to przywiozła do domu zachwyty i podziwy nad Elżbietą. — Co za typ oryginalny! — Lecz dyrektor Hollert machnął ręką: — Ależ to jest dla nich rzeczą zwyczajną! — rzekł. Posłanka Marta w okresach zwiększonego ruchu w sklepie staje za ladą, a syn tego zgryźliwego Haleczki, kształcący się na prawnika dziennikarz, przy pobycie w domu rodzinnym zaprowadza księgowość, dozoruje inwentarza żywego i tak dalej. — Oni do tego przywykli, ciągnie ich i nie macie się tak czym zachwycać! — Lecz Hollert-syn rzekł bez zgoła tos żadnego uszanowania: — Więc sądzisz, że są ku temu stworzeni? Tak jak ty jesteś stworzony do partyjek w klubie i swoich matactw w koncernie? — Dyrektor Hollert wybucha śmiechem. — Nol już te twoje szczenięce socjalizmy! oszczędź moich uszu! Bądź co bądź, Hollert znajduje się nagle na drodze do osady. Dom Ligęnzów rośnie a rośnie, mieli przecież swój stary i niezły jeszcze, ale to widać inna sprawa, oczko w głowie, bo przychodzą tu codziennie i na placu przebywają. Sama Elżbieta cegły nosi i pomaga. Z osady do osady ludzie kręcą się przez cały dzień, przystają, popatrzą z uśmiechem i rzucą: — Boże, pomagaj! — Elżbieta, panna taka i piękność chodząca, odpowiada wdzięcznie: — Boże, zapłać! — Szottka, człowieku, a tożeś pomocnice dostał! — No. Nigdy żem jeszcze takich nie mioł, chłopie! Młody Hollert zamierza przejść tylko, nie chce, by to spotkanie miało być dla Elżbiety bądź co bądź krępujące. Lecz nagle Elżbieta odwrata się i stoją teraz oko w oko. Młody Hollert pojmuje momentalnie, iż ojciec miał rację, Elżbieta nie wygląda na zaskoczoną przy czymś niemiłym sobie. Pobyt w klasztorze wśród panien lepszych domów wcale jej nie wybakierował, nie siadła z książką w ręku na kanapie, wzdychając marząco. Jest to ktoś inny, zaciekawia go. Kłania się więc żartobliwie czapką studencką do ziemi, lecz w zamian otrzymuje ledwie dostrzegalne kiwnięcie nosem. Bardzo go to dotknęło, czymże sobie zasłużył na takie potraktowanie, czy nie posłał jej nawet drzewka i życzeń na Dzieciątko? Z tym wszystkim, z butonierką dopasowaną do krawata, z krawatem do koloru oczu, z pierwszorzędnym krawcem i szewcem, jest to chłopak raczej dobry niż zły. Beniaminek mamy. 1 on, jak i Elżbieta, czyni pewne wysiłki wyjścia z domu. Świat Elżbiety pociągeL go. tos Lecz otrzymał tylko kiwnięcie nosem i poszedł swoją drogą. Wieczorową tranzytką przyjeżdża panna Elza. Miast pisać, chce się rozmówić w tak ważnej materii, jak porzucenie zajęcia, gdzie pracowała od lat wielu. Umawiają się więc z Agnieszką co do wynagrodzenia i pracy, co zaś do mieszkania, to panna Elza pragnie wynająć sobie jakąkolwiek izbę. W dawnym Geselschafcie spała z drugą panną sklepową w pomieszczeniu za sklepem i nigdy nie miała swego kąta. Agnieszka rozumie to — tak, każdy człowiek chce mieć swój kąt. W cichości ducha Agnieszka czeka na chwilę, kiedy panna Elza wyzna swą tajemnicę i zabierze Gustka do siebie. Po cóż by optowała na rzecz Polski, Niemka z rodu i tam po niemieckiej stronie mając pracę? Ozwie się w niej serce matczyne, nol Gdy wreszcie zostaje wynajęte mieszkanie, izba i kuchnia w domach gminnych w osadzie kopalnianej, Agnieszka pyta nieostrożnie: — Sama to będzie panna zamieszkiwać? — Miałabym to z kim? Przecie nie mam nikogo. Tak więc nic z tych domysłów. Jeszcze nie. Agnieszka jednak szepnęła coś Elżbiecie i Elżbieta pomaga pannie Elzie urządzić się. Co też to panna Elza ma? Dwa kufry i toboł z pościelą. Chodzą więc razem do "Domu Meblowego", wybierają, marudzą, wreszcie też i Agnieszka użycza coś ze sprzętów, przepełniających dom. Tedy panna Elza przybija i maluje, i ustawia, i wzdycha błogo. W czterdziestu latach budzi się w niej gospodyni — co za rozkosz nie stać za ladą, lecz urządzać się tu powolutku i z namysłem! Każda, najdrobniejsza rzecz, solniczka i kubek, ławka do stawiania wody i umywalka, jest obmacana na wsze strony i podziwiana na trzy kroki z dala — jakże się też wydaje, co? Na dzień drugi staje panna Elza ku pomocy Agnieszce. Wkrótce drogocenna pozłotka i co droższe farby, i materiały, a nawet szelak, zostają zamknięte w kasie ogniotrwałej na równi z pieniędzmi; wdowie Misztol zostało delikatnie wytłumaczone, iż pomimo tyloletnich rządów w domu winna co dzień przedstawiać rachunek z wydatków dziennych; magazyn został zamknięty na klucz, a Gustek wrócił do warsztatu. — Mosz mi się przykładać pilnie do roboty — rzekła panna Elza. — Co zaś mosz bąki zbijać? Także i nad Julianem roztoczyła swoją opiekę. Ta stara panna w bluzce zapiętej pod szyję, z krzyżykiem na piersiach, pobożna i dzielna, znalazła uznanie w jego zbłąkanym umyśle. Zdziwaczał bowiem tak, iż własną cerę, Elżbietę, gdy do izby zaszła, za szatana był wziął. Panna Elza jednak mimo tych dziwactw odnosiła się doń z wielkim szacunkiem i uważaniem. — Bydą tak dobrzy i przyodzieją czystą jaczkę — mówiła — zrobiom mi taką grzeczność i pokosztują onego rosołu, com go przygotowała. Panna Elza, istota dzielna pod każdym względem... Agnieszka, zaondulowana i wymanikiurowana przez pannę sklepową Hildę, mogła znów siąść spokojnie za kasą i przyjmować licznych gości. XIII Nadchodzi ta miła i pracowita pora, iż ludzie ciągną na dwór, a izby zostają puste. Wiosna — choć jej tu prawie nie widać, tyle tylko że drzewa się zazieleniły na kościelnej górze, iż pokazała się trawa i poprzez dym przebija się ów orzeźwiający, błogi powiew. W ogródkach przed domem tak pachnie ta ziemia i tak domaga się swego, że najpilniejszą robotę rzuć, a idż, a rób, a kopajl Nawet ci, co wracali z ciężkiej swej pracy, ojcowie, myli się i podjedli, teraz zaś kurząc faje, miast ukłaść się, przyczłapali w drewniakach przed dom. Ulice opustoszały — wszystko, co się ma dziać, dzieje się z tyłu domów. Robota idzie w ogródkach, robota idzie w komórkach podwórzowych. Trza zrobić i zaległościami zimowymi porządek, odrobić ten czas, gdy się przy szamocie siedziało, w zechcyka grając. Komórki należy wyporządzić — robota to miła jakoś, gospodarska i swoja, dzieciaki ci pomagają z przejęciem wielkim. Tata i tata — masz się kim, człowieku, wyręczyć, już ci tu ktoś za tobą z tyłu obstaje. Cóż w tej komórce się nie mieści, ludzie I Słomy i siana trochę na górce, węgiel i drewka skrzętnie zbierane wszędy, narzędzia pod ręką potrzebne, gwoździe i młotki, i obcęgi, żelastwo i graty, w jakie człowiek, na jednym miejscu siedząc, obrasta. Przegródka dla królików, dla kur, dla gąsek albo li dla kozy, jeśli jaki bogacz ją posiada. Nawet i wózek stary, z lakierem obdrapanym — i owóż na jego widok matki mówią do swych wyrosłych dryblasów: — Jakieś był malućkim, tycim, tożem cię tym wózikiem woziła. Gdy się to wszystko na dwór wywaliło, dzień Sądu Ostatecznego! Tu już w ogródkach suche Uście i badyle zgartuje się na kupy, za czym i ziemię skopano i uprawiono; teraz zaś z medytacją wielką i w głowę podrapywaniem wytycza się grządki. Stawia się też zawczasu ławkę, koło tej ławki wbija równe patyki i od razu sadzi fasolę. To altana — altana nieodzowna — z patyków, czy nawet tylko ze sznurka, po którym ta fasola poleci w górę, styknie się tam i zaplącze, tworząc dach, z wyrzynaniami ozdobnymi, czy znów w ozdobną kratkę z kulą lśniącą u czoła, ze stołem i ławkami wewnątrz. Drzew nie ma, to się tu człek schroni przed skwarem i w zechcyka grać będzie. Kobiety, wygodnisie, za coś lepszego się mające, tkwią w oknach. Poduszki ułożyły pod łokcie i przegląd na dworze czynią. Już też na płytach kuchennych wre kawa, stół nakryty obruskiem, wieczerza podegrzana, pierzyny wywietrzone i zasłane. Dzień się kończy pracowity, a wieczór jest tak łaskawy! W poniedziałek farosz zapowiedział święcenie tej odrobiny pól uprawnych, by uprosić błogosławieństwo dla zbiorów. Wielką też rozwinął działalność, przygotowując dzieci do pierwszej komunii — i rzec można, iż w tym okresie złagodniał wielce, a przemowy jego są tak piękne. Jakże to rzekł o owym świętym Franciszku Borgiaszu? Alojz, magazynier Ligęnzów, przypomniał słuchaczom: — Święty Franciszek Borgiasz rzekł: — trzy rzeczy zostawił nam Pan Boczek w raju: dziewicze lasy, urocze łąki i niewinne dzieci. — Ano, piękności świata tu nazbyt nie doświadczali, prawda, skiś te kominy wiecznie dymiące i te drogi czarne, lecz dzieci swe kochali mocno! Czy też pożałowali im czego? Matki nie szczędziły rąk na pranie jaczek i galotów, i sukien, nie żałowały jadła. Ogłoszono zapisy do mającego powstać z jesienią gimnazjum i nie było domu, aby dwoje czy troje potomstwa nie zgłoszono na ową wyższą naukę. Gdy jednak rozprawiano o tym przy komórkach, Spiwok, szleper z "Zygfryda", zaśmiał się im w oczy. — Co zaś wam z tego ukształcenia będzie? Czy to im zarobek dadzą? — Już ty się nie bój. — Bać to się nie boję, wydziwywać się ano nie mogę tej głupocie. Gdzie tu oni zarobek znajdą, gdzie tu panami będą, jak wszystko pozapychane tymi oto przybyszami? Umorusany w brudzie po wyporządzeniu swej komórki, chudy i nędzny stał przed ludźmi, wytrząsając rękami. Naisto, było to echo oberży "Pod Farą". Darł się o rozkruszony na dwie połowy związek powstańców, na zarządzenia Cybulli, na te ich mowy niezrozumiałe i cudaczne, na wszystkie zajęte miejsca w urzędach. — A ty tu, człowieku, zdychaj! Ty tu nic nie mosz do gadania! Ty tu jesteś proch przed nimi! Westchnęli. Czy to nowina im? Zawsze tu kogoś nad sobą mieli, zawsze jest jakaś władza, zawsze im ktoś przewodzi. Czy w kopalni, czy w stowarzyszeniu, czy w urzędzie. Widać, już tak być musi. Ale Spiwok nie był z tych, co ano wzdychali. Patrząc w okno policjanta Sikory, zagroził: — Doczekajcie tylko! aby się trocha ruszy, to tu was będziem rznąć a rznąć! — Policjantowa, w oknie siedząca, co ta sobie będzie robić z takiego pyskowania? Rzekła na szpas: — Te, Spiwok, moje dzieci już tu urodzone, to mi ich oszczędźcie aby! — Krew w nich górolska! — wrzasnął — będziem rznąć i zbyte! Tu już oczy nań powytrzeszczali. O Jessusie, do czego to owa wódka doprowadzi! Jest on przy zmysłach?! Niewiasty, którym ciągle był przeciwny w porządkach w sieni i na podwórzu, zaraz go też osadziły. Komu to tu świat naprawiać, patrzajcie! Herodowi takiemu, pijaczynie, zbójowi! — Lepi byś doł kobiecie swej na mleko. Dzieci robisz a robisz, a miast na mleko, na wódę wydasz! Nie, tak nie idzie, nie Spiwok to jest, którego by w tej materii słuchać mogli. Niemców to też mają na dyrekcjach w bród, Francuzów, Czechów — czego tam nie masz. Przy komórkach siedząc, po pracy, ludzie nie skorzy są do wzburzenia i rozpraw gorących. — Z tym rznięciem to trzymaj swój pysk, Spiwok, by cię kto nie wyrżnął. — Wlazł do owej komórki, a paskudnej swej gęby uspokoić nie mógł, bo ciągle słychać było, jak ku i ku na niewiasty wyzywał. Strażnikowa Buczek wyszła też z dziećmi swymi przed dom. Mały jej Pietrzyk słabiutki był, że zmuszo na go była, telego dryblasa, na ręku nosić. Dziewczynka zaś — patrzajcie — z opaską płótnianą na gębie) Maska to istna, z otworami na oczy i nos jeno. — Bez co to tak? — Ma jej to pomóc? — Ano. Młodszy lekarz szpitalny, za prośbą pani Ligęnza, do kurowania wziął się. — Westchnęły, co się tyż to dziwczę nacierpi! Lecz, być może, że od tych maści krosty te pójdą furtl — Ano. Co nie mają zginąć, z tak ścisłego smarowania? Zginą. Strażnikowa Buczek pełna jest nadziei: przy zmianie płótna zauważyła, iż krosty jakby obeschły i zbladły. Niechże Bóg da najlepsze tej Agnieszce. — Wiedzom, słowo jeno tylko doktorowi Mice rzekła, a on zaraz: mój asystent w sam raz będzie do tej roboty. Zaraz mi też i maść przepisali. — Oho, dobra z niej niewiasta, z tej Agnieszki. — Ale co wam powiem, to wam powiem, że na chłopów to już lep jakiś posiada. I kto by to był przypuścił? Policjantowa Sikorzyna z okna swego rzekła: — Pod kieckę jej nie zaglądajcie. Ja tam nic złego o niej rzec nie mogę. — Ano. My tak tu sobie tylko... Może tylko natura taka, z wierzchu płocha czy towarzyska. Grzech to nie jest. Wkrótce też pozamykali komórki i udali się na spoczynek. XIV W czerwcu dom Ligęnzów już jest podciągnięty pod dach, Agnieszka popędza z robotą, a na placu pracuje teraz cała armia rzemieślników. Elżbieta, błądząc po nowym domu, wydziwić się teraz nie może jego ogromówi. Dom ma jedno piętro, pokoje i sale biegną dookoła, tylko ściana tylna nie jest zabudowana zwyczajnie. Dziedziniec od ogrodu zamyka tu długi, ozdobnie oszklony pawilon. Wszystkie okna, prócz okien frontowych, wychodzą na ów dziedziniec, co czyni wrażenie zamknięcia i przytulności. Wewnątrz na wysokości pierwszego piętra biegnie lekki ganeczek, wsparty na kolumienkach. Siedziba ta jest tak czarująca, iż Elżbieta zaczyna odczuwać do nowego domu coś w rodzaju miłości. Każdy kątek podlega jej długim medytacjom i oględzinom. Przed wyjazdem Elżbiety na egzamin Agnieszka wysyła wielebnym siostrom dar, olbrzymi obraz Najświętszej Panny Cudownej, w bogatych złoconych ramach. Wprawdzie Elżbieta zapewniała, iż jest pewna swych umiejętności, lecz posłanie obrazu należy traktować także jako pewne zadośćuczynienie za tak nagłą rozłąkę Elżbiety z klasztorem. Agnieszka zna się na rzeczy, a sztukę jednania ludzi posiadła na wylot. Elżbieta wyjeżdża z początkiem czerwca, zdaje pomyślnie swój egzamin i wraca. Wraca nie sama, pani dyrektorowa Hollert, bawiąc w stolicy, zabrała syna swego Brunona i wraz z nim zboczyła z drogi do domu, by zabrać Annę. Wracają więc razem. Elżbieta ze swym świadectwem dojrzałości i Anna z poprawką z matematyki. Jeszcze więc raz wróci Anna na jesieni do klasztoru, aczkolwiek nie jest to pewne. Podczas świąt wielkanocnych, spędzanych w domu, asystował jej usilnie pewien młody inżynier, z rodziny zasobnej i poważnej. Stanie się, jak być powinno: młode dziewczę wprost z ławy szkolnej pójdzie do ołtarza. To cielę, Anna, dojrzała jednak szybko, wystarczyło jej parę komplementów, aby się stać kimś, kobietą. — Czy pan Milecki będzie na stacji, mamo? Także i Elżbieta pozbyła się w stosunku do Hollertów pewnego uczucia niższości. Za nią stoi dom i matka, która nie tylko siedzi za ladą, lecz zajęła wybitne stanowisko społeczne. Ujęła ona tak silną ręką rządy w stowarzyszeniu kobiet, iż stary związek upadł, nie mając nic do czynienia. I oto Elżbieta, wracając do domu drugą klasą, z świadectwem dojrzałości, wysłuchuje dużo nadzwyczajnych pochwał na cześć dzielności Agnieszki z ust dyrektorowej Hollert. Jednakże, podczas tej rozmowy o matce, Elżbieta zdaje sobie nagle sprawę, iż przez cały czas pobytu w mieście, w klasztorze, przemyśliwała właśnie o ojcu. Postanawia, iż pierwsze kroki skieruje do izdebki ojca, z świadectwem w ręku. Przypomina sobie, jaki dobry był dawniej dla niej ojciec, jak łagodny — i wydaje jej się niemożliwe, aby nie miała sobie już nigdy zyskać jego przychylności. W ogóle dnia tego Elżbieta jest usposobiona tak szczęśliwie, iż zawiera pewnego rodzaju przyjaźń z Brunonem. Siedząc w wagonie obok niej, wszczął on rozmowę o Rosji i zdołał zainteresować swą sąsiadkę. Pani dyrektorowa Hollert uśmiecha się pobłażliwie: rozmowy o przewrocie, o rewolucji stały się w wielkim świecie tak modne, aż temat ten przestał być niebezpieczny. Owszem, jest to niezawodny środek na ożywienie jałowych zebrań towarzyskich. Lecz Elżbieta — o, ta pochłania Brunona swymi szarymi oczami. Zdaje się zdejmować mu z ust każde słowo. Dla niej jest to coś więcej niż nowość — to rozwiązanie wielu dręczących ją spraw i smutku, jaki napawa ją w osadzie kopalnianej wśród czerwonych domów, żalów w sierocińcu, podejrzeń i oskarżeń w stosunku do matki. To, co można rozgrzeszyć, zostaje rozgrzeszonej lecz to, co można podnieść, naprawić — czy nie należy tego zrobić? Po cóż znosiła okruchy słodyczy dzieciom i w tak nędzny sposób zaspokajała swoją potrzebę "czynienia dobrze"? C2y nia należałoby raczej ratować Jorka, jednostkę tak zdrową 1 z określonymi już projektami na przyszłość? Jakim to sposobem dojdzie on do swego malarstwa? Jeśli dopomaga się takim, jak pan Biernacki, należy dopomóc i jemu, by choć dobrze trafił, też na dobrego majstra. Elżbieta układa sobie dziecinny projekt: a gdyby tak podsunąć tego Jorka ojcu? W tej chwili zdumiewa Brunona, przerywa mu bowiem w pół zdania, chwyta niecierpliwie walizkę i staje przy oknie. — Dojeżdżamy! Na stacji odmawia propozycji pani Hollert, iż odwiozą ją końmi, i pędzi do tranzytki, która podjeżdża właśnie z niemieckiej strony. Tym sposobem będzie prędzej. — Ojciec! Dom nowy! Matka! — Dźwięk tych słów, powtarzanych w sercu, przeradza się w przyjazne, niemal.czułe:-Dzień dobry!-dla towarzyszy podróży. Robią jej też zaraz miejsce. — Niechaj se siądą, bo się tak zasapali. — Lecz zaraz też w końcu wozu odzywa się strapiony głos Buczkowej: — Ojciec wasz są bardzo chory. Rano wezwali doń farosza. Już teraz nie wie, jak dojeżdża, pocieszana i podtrzymywana przez pasażerów. Jak pędzi z białym świadectwem dojrzałości w ręku, przebiega ulicę, dziedziniec i schody, wpada do izby ojca! Jest tam Elza i Agnieszka, lecz na widok ojca, odwróconego twarzą do ściany, Elżbieta wybucha nagle: — Wyjdźcie stąd! wyjdźcie! Błagam cię, matko! — Dzieje się z nią coś strasznego i Agnieszka dopiero teraz, na widok swego dziecka zrozpaczonego, czuje żal i wybucha płaczem. — Nie jest z nim źle, Elżbieto, uspokój się. — Lecz panna Elza uprowadza ją i Elżbieta zostaje przy ojcu. Chory leży odwrócony twarzą do ściany, leży tak pono od rana, można by przypuścić, iż śpi. To, co się ¦odbywa przed oczami Elżbiety, śmierć, którą ongi wyobrażała sobie jako "robactwo toczące ciało pod ziemią", jest rzeczą straszniejszą, upadkiem ciała jeszcze za życia, czymś niezależnym już od wszelkich wysiłków woli, czymś dotkliwie zaprzeczającym słowom: człowiek, słowom: życie. Palce ręki ojca, założonej pod głowę, sinieją jej w oczach, w jakiejś chwili rozchodzi się po pokoju ohydna woń — to chory oddał kał i Elżbieta z przerażeniem patrzy na wdowę Misztol, która odrzuca kołdrę i czyni z tym porządek. Ukazują się sine obrzękłe stopy -¦ tak, to koniec. Elżbieta przyklękła przy łóżku i nasłuchuje. Cisza. Pochyla się i widzi oczy ojca, utkwione w ścianie. Wtedy ogarnia go ramionami. — Ojcze. Dźwięk tego słowa, dźwięk wydobyty z odległych dni światłości dzieciństwa, zdaje się docierać do zamierającej świadomości — chory zwraca powoli głowę. Spojrzenie jego pada na Chrystusa, na półkę z lekturą, na rozłożone zeszyty Żywotów Świętych, aż wreszcie obejmuje głowę Elżbiety. Slaby uśmiech ukazuje się na jego obliczu. Ach, jakże dawno nie uśmiechał się w ten sposób, łagodnym przemknięciem światła po wargach. Leży wypogodzony. Lecz nagle, jakby przypomniał sobie coś ważnego, coś, co ostatecznie wiąże go jeszcze z żyjącymi, czyni ruch przyzywający. Elżbieta, nachylona, słyszy głos obcy, głos zupełnie nieznany: — Elżbieto, nie daj się omamić, to, co tu jest, to jeno nędza i utrapienie. Życie jest cierpieniem. Musisz cierpieć! — Wyrzekłszy to, chory odwraca się do ściany. Przejęta strachem, wzburzona owym głosem nieznanym, Elżbieta z krzykiem rzuca się ku drzwiom. W obliczu śmierci Agnieszka raz jeden traci głowę. Nie może zrozumieć, że Julian umrze tak, milcząc, odwrócony do ściany, przejęty wzgardą dla życia, dla bliskich, których pozostawia. Być może, iż dotychczas nawet nie zdawała sobie sprawy ze stanu jego zdrowia. "Julian znów się odął" zwykła była mówić. Lecz teraz... Jak to! umrze i nie rzeknie do niej ni słowa?! Budzą się w niej wspomnienia zgonów, których była świadkiem, owe pojednania przedśmiertne ze światem, rzewne pożegnania z bliskimi, wreszcie walka i strach, jakie dręczyły starzików Ligęnzów przed zgonem. Budzi się w niej lęk przed "tamtą stroną", sądem, milczenie Juliana przejmuje ją zgrozą! Agnieszka rzuca się rozpaczliwie: — Julian, odezwijże się, Julian?! Powiedzże coś! — Błyska jej myśl zbawcza, jedyne słowa, które z sobą ostatnio zamieniali, jedyna troskliwość, jaką mu poświęciła! — Może coś zjesz? — Posil się! Z samego tego głodu siły tracisz! — Julian! Agnieszka, dysząc, biegnie ku drzwiom, lecz natyka się na drodze na klęczącą, poważną Elżbietę. Wtedy jakby oprzytomniała. On umiera. Ten człowiek, słaby i mdły za życia, umiera spokojnie, odwrócony od swoich, nieugięty. Wdowa Misztol wchodzi w samą porę z zapaloną gromnicą w ręku. Elza otwiera szeroko drzwi i okna. — Niech odejdzie dusza ta w spokoju. — W drzwiach i na schodach cisną się domownicy. Za oknami przepływają żałobne, czarne smugi dymu z "Zygfryda". XV Cicho jest i cicho, i nic się nie dzieje, aliści jak się zacznie walić, to już za wiele. Ludzie wprost ochłonąć nie mogą od najrozmaitszych wrażeń i zdarzeń. Odbył się pogrzeb Juliana Ligęnzy, z tak wielką pompą, iż ludzie przy komórkach chyba miesiąc będą mieli o czym gadać. Nie tylko farosz i wikariusze szli za trumną, duchowieństwa zjechało się bez liku, jako że zmarły całe swe życie koło kościołów pracował. I też — aby okazać współczucie niewieście tak znanej, jak Agnieszka. Z Katowic przyjechała delegacja stowarzyszeń niewiast ze sztandarami, zaś już tych bractw, sodalicji, wystąpiło bez liku. Małżonka zmarłego, Agnieszka, prowadzona za trumną przez dwóch Haleczków, na ten moment zgodnych, trzymała się dzielnie. Jedyne zaś dziecię zmarłego, Elżbieta, prowadzona przez posłankę Martę i młodego Hollerta, w pół drogi została zabrana do domu. — Tak — o, Jezu — mglała co chwila, po trzykroć nogi się pod nią ugięły, nie będą przecie nieść ją i wlec przemocą na cmentarz. Wiele mówiono też o przyjeździe z niemieckiej strony trzech krewniaków zmarłego. Przyjechali autem, w cylindrach, z paradą wielce żałobną, wieniec przed trumną nieśli, lecz to i wszystko. Posługę ostatnią według zwyczaju oddali i odjechali. Ledwo ucichło z tym pogrzebem, umiera synek strażnika Buczka. Co mu też było? Płuca mu się zapaliły! I znów kobiety przy kominkach hołd oddały Agnieszce, która mimo żałoby sama czuwała nieraz przy dziecięciu, kompresy należyte kładąc, nadaremno. Zdechlik to był, lecz rodzice jego znów rozpaczali mocno, dla matki bowiem wszystko jedno, jakie to jej dziecię jest. — Im gorzej nieszczęsne, tym więcej ukochane, no. — Już też Pan Bóg nazbyt tę matkę nieszczęsną ugodził! Tak, dzieci swe kochała ponad wszystko i oto jedno z nich zostało jej odjęte. Toteż po pogrzebie sam farosz drżącym ją objął ramieniem i szlochającą pod dom od prowadził. Pogrzeb to był, choć i dziecka, wspaniały, głównie przez udział dzieci. Niosły te odrobiny kwiaty żywe, każde jedno w wyciągniętych dłoniach, głównie lilie. Tak, były to dwa pogrzeby wspaniałe i słusznie tyle narodu gromadzące: dusza ludzka odeszła w zaświaty, ciału na wieczny spoczynek do ziemi idącemu należało się odprowadzenie; gorzkim i słodkim dniom życia, które tu wiedli oni zmarli — uczczenie! Ledwie ucichły westchnienia i żałobne pogwarki, z oberży "Pod Farą" ze sztabu Wilhelma Haleczki wyfruwa wieść tak nieprawdopodobna, że aże się rozśmieli. Co?! Farosza chcą przenieść w inne miejsce? Farosza chcą odjąć?! I kto zaś niby? Kuria? — Nie mówiąc już o żwawych językach kobiecych, protestujących i trwożących się biegle, ten i ów chłop, chociaż tak zwykle flegmatyczny, portki z siłą podciągnął, rzemyk mocniej spiął i rzekł surowo temu tam nowinkarzowi: — Nie gadaj bele czego, trzym gębę swą, nie czyń zaś na głupotę! Tak, lecz gadano dalej. Wieczorami, gdy się do kupy zeszli na działkach czy przy komórkach, wytaczano ważne racje. Wieść ta przecie wyszła z oberży Haleczki, gdzie się wszystkie ważne i tajne sprawy ubijają; ma to być przeniesienie polityczne. Wiadomo przecie, iż wśród kleru, wśród faroszów okolicznych jeden mały farosz przychylny był rządowi, orędownik to był dawny i najdawniejszy mowy polskiej i obyczaju. On to wagą swą te owe sprawy wywyższył, a owe zaś przytłumił, nie wytykając choćby sprawy stowarzyszenia matek-Polek. No. Tedy się mocno zastanowili. Jeśli się już tak zaczyna, jeśli do polityki sprawa ta skręca, na drogi tak zawiłe, to prawdą, być może, jest ta wieść nieprawdopodobna. Na statku i namyśle im nie zbywało, po małej więc chwili rzekli: — Co zaś tu będziem daremnie języki psuć, pójdą tam którzy i zapytają wprost farosza, osobę zainteresowaną. Przecie ich nie zje. Decyzja ta zapadła nie na żadnej tam sali lub jakimś feście, jeno przy komórkach. Zebrali się bez żadnych tam wybierań i na farę podążyli. Farosz przyjął ich, jak zazwyczaj, przyśmiechnięty swym szczególnym uśmieszkiem, lecz gdy mu pytanie krótkie i bez długich przymówień zadali — wszelkie zmarszczki zadrgały mu ano na twarzy jego malućkiej i dosyć musieli czekać, aż odrzekł spokojnie: — Tak. — Wtedy obejrzeli się po izbie, która przecie była tak biedna w swych sprzętach, i pomyśleli wszyscy naraz jedno: "Majątku on tu nie nazbierał, ów farosz nasz, nie". Wzruszeni byli i wydać się z tym nie chcieli, rzekli mu więc: — Pochwalony! — i wyszli. Dopiero teraz wszczął się rozruch, istne piekło wśród ludzi, f Była więc to prawda?! Patrzyli na kościół, jaki im wzniósł, kościół na wysokiej górze, o licznych stopniach, i wspomnieli, jak to się z nich prześmiewał, że tak wysoko im świątynię Pańską stawia, by do Boga swego dochodzili w trudzie, na każdym stopniu ostawiając pychę swą szatańską, ziemskie swe sprawy. Lecz przecie, gdy tu do nich młodzieńcem przybył, drewniany kościółek stał jeno u podnóża tej góry, mowa tu brzmiała niemiecka... Fary dla siebie nie wzniósł, nie: w wspaniałościach nie tonął,' nie; wszystko oddał, nie było tu ano jednego takiego, który by łaski i pomocy od małego farosza nie uświadczył! — Po kolędzie jak szedł, to tu wziął, a tam dał! A już gdy wspomnieli owe sprawy cudowne przy wznoszeniu świątyń, konie, które runęły ze wzgórza, nie czyniąc szkody ani sobie, ani furmanowi! Noszenie cegieł na własnym grzbiecie! Ofiary i datki, i wstrzymanie się podówczas wszystkich ludzi od picia napojów wyskokowych! He, były to sprawy pamiętne i na wieki wieczne związane z osobą małego farosza! Ich on był przecie — choć po głowie, wiadomo, nie byli przezeń głaskani, nieraz honor ich i ambicję naruszył — ich był, syn górniczy ze Śląska, krew z ich krwi, kość z ich kości, wiek tu razem przeżylil Gdy już do tego doszli, do owej wspólności pochodzenia, zawrzał w nich gniew piekielny. Przed komórkami zahuczał krzyk: — Nie dać farosza! nie dać! Pierona! Już my wam ano pokażem szacherki, nie bójcie się! Pierzyna! Pieruństwo zatracone!- Nawet Spiwok, choć był duchem oberży "Pod Farą" przesiąknięty, trzęsąc się z gniewu, wylazł na drogę i w stronę tejże oberży pięściami wygrażał: — Ktoś ty za jeden jezdeś! Pierrony jasne! Wyłaź sami Tej jeszcze nocy zaciągnięto warty przy Farze, aby "farosicka nie dać". Zdarzenia te błogosławieństwem były dla domu Ligęnzów. Elżbieta, słysząc krzyki i niebywałe pierony, ocknęła się z smutku swego i przyciągnęła do okna. Cała ulica Kościelna zalana była tłumem, okna i drzwi sierocińca zawarte były szczelnie, choćby się nawet i tym siostrom pobożnym serca miały rozpuknąć, nie będą przecie występować przeciwko woli biskupa! Przy farze warta, w oberży Wilhelma Haleczki wybito szyby i też przed nią wartę policji ustawiono — cała osada rozdarta i wzburzona! Elżbieta nagle staje się jakby cząstką tego tłumu, rządzi nią jego wzruszenie, jego gniew i zaciętość. Po raz pierwszy od śmierci ojca schodzi na dół, do sklepu, i oto wszyscy słyszą, jak błaga Agnieszkę: — Matko, zrób coś. Poradź coś! — Pod sklepem Ligęnzów komendant policji, Gromek, wszedłszy na pożyczony stołek, zapowiada: — Policja nie stanie wam naprzeciw, gwałtów jeno nie czyńcie! Odrzucić pałki! — Odrzucić pałki? Dobrze! Słów wielkich mówić nie poradzą, czują tylko, że farosza gołymi rękami obronią i ciałem swym zasłonią, no. Odrzucają pałki. Słyszą też mocny głos Agnieszki, iż de legację mają tu do biskupa wybrać, że delegacja do biskupa jechać ma: — he, słuszne, niechaj jedzie. Lecz oni tak głupi nie będą, by od Fary i kościoła odstępować! Już też i warty między sobą na noc drugą rozdzielili. Farosz nie ukazał się ich oczom. Może też — tłumaczyli sobie — i rad jest, iż tak się za nim ujęli, miłość swą ukazując. Może też i on burzy się na owe zarządzenie biskupie, od kościoła, który wzniósł, od miejsca, gdzie się postarzał i młodość swą pogrzebał był, odpędzające go. Kto tam wie, dość że milczał i nie ukazywał się, a oni milczeniem jego dziwnie się poczuli wzmocnieni. — Jest on z nami! — mówili pochrząkując ze wzruszenia — już tam on od nas nie odejdzie, nie! Wieść o rozruchu przy kościele rozeszła się w mig po całej okolicy, po całej krainie — ludzie szli a szli — ci z ciekawości, ci z prawdziwym dygotaniem serca. Z kopalni i hut, z dyrekcji nawet. Ba! znalazła się nawet w tłumie płacząca dyrektorowa Hollert, wzruszona nadmiernie. Lud ten nienawidzić umie mocno, lecz jak już kogo miłością obdarzy, nie byle to jest co! Z ranną mszą wyszedł wikariusz; kościół, stopnie wysokie i góra kościelna zalane były milczącym tłumem ludzkim; ta cisza była przerażająca! Nim też nabożeństwo ukończone było, ci, co najbliżej ulicy stali, już dowiedzieli się, że delegacja powróciła z niczym. Gorzej jeszcze: powrócili, jakby na pół przekonani. Tak było. Już zaraz, gdy do owej kurii wspaniałej weszli, poczuli się nijako, zaś dopiero, gdy ich sam biskup raczył łaskawie przyjąć, pierścień swój do pocałunku wysuwając, stracili się zupełnie. Rzekł im, iż parafia ta, kościół ten, cudami słynący, wielkiej wymaga pieczy — i wielkiej zdolności, wprost talentu administracyjnego musi tam farosz być. Obecny farosz, którego tu w kurii miłują i cenią nie mniej wcale niż w parafii, słabowitego jest zdrowia, wydołać wszystkiemu nie może — środki materialne są nadwyraz skromne, 1 pącie odbywają się tam liczne. Gdy był już biskup wyszedł, pożegnawszy delegację łaskawie, w dalszej rozmowie inni dostojnicy kościelni, którzy się przy owym posłuchaniu znajdowali, wskazali na słabo prowadzoną akcję katolicką, na związki i stowarzyszenia, ba — nawet owe ławy kościelne wyciągnięto, co to ich farosz za pieniądze ustanowić dla możnych a zasłużonych parafian nie chciał. Tak, że gdy im tą praktycznością i wspaniałym widokiem rozkwitłej osady w oczy zaświecili, odeszli z niczym. Tego samego dnia zjechał i nowy naznaczony farosz. Z daleka, na drodze ujrzeli już zaprzęg, zdążający od stacji kolejowej, i ci, co na rowerach zdążali do osady, pierwsi dali znać. Wprost też zagotowało się! Klucze kościelne zdobyli, omal kościelnego nie tłamsząc na śmierć, a ponury, jękliwy głos dzwonu, co właśnie rozbrzmiał, nie był powitalnym dla nowego farosza, he! Zeszedł nowy farosz ze stopni swego powozu, okazały, wysoki, z twarzą pełną dostojnej łaski, i odrobinę nadęty, lecz kościół zastał zamknięty, a drogę do fary napełnioną wzburzonym tłumem. Rzekł im z żartobliwą dyplomacją: — A puśćcież też mnie, bracia moi, na pogawędkę do proboszcza. — Lecz mu wręcz odrzekli, iż tak, jak farosza swego wypuścić z Fary nie chcieli, tak i jego tu nie wpuszczą! — Póki my żywi jesteśmy, farosz nasz tu pozostanie! nie gdzie indziej! Zobaczyli, iż czerwień uderzyła na wielką twarz farosza. Nogę stawiając na stopniu powozu, rzekł do komisarza policji Gromka: — Na pana spada odpowiedzialność za to, co się tu dzieje — i ruszyć kazał. Komisarz Gromek, ogarnąwszy okiem niezmierzone fale ludzkie, aż ramionami wzruszył. Tak, i owszem, odpowiedzialność to on już bierze na siebie, władzy zameldował i posiłków zażądał. Podąża druga delegacja, wprost już do stolicy, do arcybiskupa, do władzy kościelnej i rządowej, tak! Jeśli potrza, do samego papieża udadzą się w obronie swego farosza! Nikt im tu na nosie grał nie będzie w takich sprawach! Już też i gazety piszą, pojęcia o niczym nie mając, o "gorszących zajściach i awanturach". Delegacja wyrusza, na czele tej delegacji stoi — kto? Niewiasta, Agnieszka Ligęnza, kobieta mocna i z głową nie od parady, już tam ona byle czym zastraszyć się nie da! Gdy to jest postanowione, gdy Agnieszka zabiera się naprędce, wdowa Misztol pyta nagle: — Także oto pojadą? — i ręką wskazuje na czarną suknię swej pani. O, wdowa Misztol to też głowa nie od parady! Wyciąga ze skrzyni strój, fartuchy damaszkowe, fałdzistą kieckę i jaklę, czółko i korale, i zausznice — jest to strój na taką okazję jedynie godny. Agnieszka przebiera się pośpiesznie i gdy ukazuje się oczom ludzkim, wielka i szeroka, z twarzą pogodną i jasnym błękitem oczu pod śnieżystym czółkiem, ludzie nabierają pewności, iż sprawa ich będzie obroniona należycie. He, to ziemia ich zdąża cała w obronie swego syna, to już nie ludzie, ale cały lud wysyła swych przedstawicieli. Osada uspokaja się zwolna. Porozchodzili się do domów, do prac; dzień upływa w jakim tam spokoju; oho, zwykli oni do cierpliwości! Dzień przemija, nastaje drugi, od delegacji wieść żadna nie nadchodzi, a tu ludzie, co koło fary pozostali, znać dają, iż jakby się farosz do wyjazdu zbierał. Znów rumor się czyni, ludzie rzucają wszystko i biegną. Zalewają farę, kościół, dziedziniec — być to chyba nie może?! Chyba już im tego nie uczyni?! Wewnątrz panuje cisza. Lecz przy wejściu od kuchni stoi oto przygotowane auto, w sieni policja — tak więc, farosz ich uprowadzon chyba bądziel Nagle, gdy tak stoją i rozprawiają — drzwi fary rozwarły się cicho — ukazuje się farosz. — Poganami jesteściel — mówi. — Poganie! Nakazuję wam rozejść się do domu w spokoju!... Z pogańskim takim narodem pozostawać ani myślę! — He, znów ich ostrymi słowami siecze, oto go macie, farosza, małego i niezmożonego! Lecz już Alojz, Alojz magazynier, pada plackiem u stóp jego i woła: — To już chyba depcz po nas, faroszu, kiedyżeśmy poganie! to już po nas w swój świat ruszaj! Wtedy zobaczyli, iż farosz, wsparłszy głowę o odrzwia, zapłakał. O, to było nie do wytrzymania, dni tyle spędzili w napięciu groźnym. Ten płacz ich rozprzęgł, skruszył, cisnął na kolana. Rozległ się krzyk, jęk błagalny, płacz: -¦ O faroszku nasz! o, farosiczku! o, pasterzu! zostań z nami! pozostań, pozostań! Nie opuszczajże nas! W tym błagalnym skomleniu ktoś, dźwignąwszy ręce, intonuje suplikacje. Rozlega się wstrząsający, błagalny śpiew, targający trzewie szloch, lament! Farosz niknie w swej izbie, drzwi zawierają się. Gdy wśród śpiewu auto rusza powoli, z ludźmi czepiającymi się kół, wśród klęczących pośrodku drogi,- z rękoma wzniesionymi ku niebu, uderzają dzwony. Obłęd ogarnia ludzi. Zwarli się ciasno ramię przy ramieniu i szpaler tworzą wzdłuż i wszerz drogi, tyle tylko ustępując, gdy mignie im w otwartym aucie drżąca dłoń farosza, krzyż błogosławiący nad klęczącym tłumem kreśląc. Całe osady stanęły aż do stacji kolejowej, już też tu i owdzie ukazały się chorągwie bractw, zwinięte na znak żałoby, już też auto ruszyć z miejsca przy osadzie kopalnianej nie mogło, gdy we drzwiach poczty stanęła w ciężkiej swej żałobie Elżbieta, z papierem w trzęsącej się dłoni. Najbliżsi jeno usłyszeć mogli jej słaby głos, lecz w tym momencie jakby grom zahuczał, wrzasnęli: — Pozostać ma! pozostać! — Podawany z rąk do rąk papier dotarł do auta, już go też sam komisarz policji Gromek przez otwarte okno schwycił i w głos odczytał. Depeszowała Agnieszka na imię swej córki Elżbiety, iż przeniesienie farosza zostaje odwołane, mają zachować spokój. Już też i otwarto auto -¦ trzęsąc się ze wzruszenia farosz zstąpił na ziemię. Toteż go chwycili na ramiona wśród radosnych krzyków i nie w aucie, ale już jak król jaki, niesiony na barkach ludzkich, wrócił na swą farę. Czego tylko ano nie przewidzieli ludzkim swym umysłem, to — że na tak krótko go obronili, że na tak krótko wstrzymali go między sobą. Po wzruszających tych przejściach mały farosz zaniemógł ciężko i owóż dnia jednego, o zmierzchu znalazł go był wikariusz w fotelu, z twarzą ku cudownemu źródełku zwróconą, martwego. Pogrzebali go koło kościoła, który wzniósł, w oddzielnej, pięknie wybudowanej kaplicy na górze. XVI Wydaje się teraz Elżbiecie, iż dzień jeden ma wagę roku i lat, według przeżyć i zmian, które w niej zachodzą. Gdy tak przesiaduje na swym pięterku i wspomina to wszystko, co się przydarzyło, ogarnia ją zamęt i zdumienie. Usiłuje jakąś sprawę pozostawić na boku — jakże błogo jest nie rozmyślać, tylko patrzeć przez okno na samo życie! Kobiety krzątają się koło kuchen; strażnikowa Buczek narządza mundur swego męża, czyści guzy i glansuje buty; panna Elza niesie do warsztatu pozłotkę; matka, stając pośrodku podwórza, naradża się z mistrzem malarskim Klotzem nad urządzeniem warsztatów w starym budynku... Lecz poprzez to wszystko widziane ciągle gnębi ją myśl, że coś ważnego zostało poniechane, coś, co niepokoi, wraca i domaga się rozwikłania. Elżbieta buntuje się. Czyż raz jeszcze ma przeżyć to wszystko? Tak. Rozpacz po śmierci ojca, bezwiedne ugięcia się nóg — czy to było rozpaczą po stracie kogoś tak bardzo kochanego? Ojciec już dawno odszedł od nich, od Elżbiety i Agnieszki, odwrócił się — tak jak w chwili śmierci twarzą do ściany. Rzekł Elżbiecie, miast pożegnania, słowa przerażające: "Nic tu nie ma krom cierpień!" Rozpacz jej to był tylko raczej protest życia, strach, osłupienie wobec sinych paznokci, sztywnego ciała, obrzydliwości rozkładu. Lecz ludzie wzięli to za rozpacz córki i okazywali jej wiele współczucia. Potem, gdy z płaczem błagała matkę o pomóc dla farosza, czyż jej tak bardzo chodziło o to, by pozostał? Czy, gdy pędziła po kilkakroć na pocztę, oczekując znaku od matki, myślała o samym faroszu? Płakała wraz z ludźmi, burzyła się, modliła i chciała odnieść zwycięstwo — sam farosz stał niejako na boku. Rządzona była przez jakieś siły tajemnicze, które wyrwały ją z bezmyślnego osłupienia po śmierci ojca i rzuciły między tłum. Teraz, gdy oto przyjmuje przyjaźń młodego Hollerta, gawędzi z nim i odbywa najdłuższe sam na sam spacery, czy jednocześnie nie patrzy nań okiem zgryźliwym, czy nie naśmiewa się wewnętrznie z jego przedziałku, butonierki, krawata? O, jest do gruntu zła: siedziała rozpalona przy boku pana Biernackiego, dała się całować i zapomniała o nim teraz doszczętnie. To wszystko, co łączyło się w dzieciństwie z osobą pana Biernackiego, przepadło w niepamięci, pozostał tylko mężczyzna, który ją tamtego wieczoru przygarnął do siebie, ktoś, kto ją pierwszy raz pocałował. Przepadł także z nim jakiś inny rytm słów i myśli, inni ludzie i zdumienia, jakie opowieści jego w sobie mieściły. Istne bajki. Tak, niewykluczone jest, iż opowieść o młodej damie była bajędą i wymysłem! Pozostawał więc tylko straszliwy skwar lata, odległy łomot żelastwa na hucie i dym. Pozostawała monotonna mowa, przydługie okresy, w których dopiero przy końcu leżał sens zdania — pełna archaizmów i uroczystych zwrotów kościelnych. Elżbieta zaśmiała się jak szalona: na pociechę pozostawała wdowa Misztol ze swymi przeczuciami ciemnymi. — Helżbieto, nie mówiłam to? — pyta ciągle, stojąc z rękoma opartymi o brzuch. — Nie przewidywałam, że się to zdarzy? — Okazało się, że w noc wigilijną pozostawiła na stole bochen chleba i nóż. Nóż ten powlókł się żółtą poświatą. Nie jest to od dawien dawna nieomylny znak śmierci w domu? Pewnego razu, wychodząc z kościoła, Elżbieta z lenistwa nie wyciągnęła ręki do kropielnicy i nie ucałowała krzyża. Lecz następnie, gdy schodząc ze schodów wyrzucała sobie to zaniedbanie, wzburzyła się także i obruszyła gwałtownie. Cóż, to przecież tylko gest. Tegoż dnia zapytała młodego Hollerta: — Czy pan wierzy? — Potrząsnął głową i roześmiał się. Stali Wtedy na górze kościelnej w drodze do źródełka i Brunon ogarnął ruchem ramienia rozpościerające się u ich stóp dwie osady. — Wierzę w to — rzekł — co tu widzę. A to jest gorzkie i zadziwiające. Elżbieta bezmyślnie zapytała: — Dlaczego? — Ujął ją pod ramię i wskazał dalekiego "Zygfryda", a potem dom Ligęnzów... — Elżbieto, twoja matka i mój ojciec mogą sobie podać ręce. On reprezentuje pracę, ona modlitwę. Módl się i pracuj! Ci ludzie w pośrodku, te dwie osady, które widzisz, odetchnąć wprost nie mogą od nacisku tych dwóch spraw przemożnych. Elżbieta oburzyła się: — Moja matka? — Lecz Brunon wskazał jej, niemal palcem wytykając, święte posążki przed domem i rzekł: — Ona zaprowadziła tu taki zwyczaj. Kupno świętości zaleca jako środek przeciwko wszystkiemu. — Tak, lecz cóż w tym złego? — Wtedy potrząsnął z rozpaczą ramionami. — Ależ oni o niczym innym pomyśleć nie są w stanie! Czy ty nie widzisz? To ludzie całkiem pierwotni! Mały farosz, który im ciągle mówił: ciemni i głupi, znał ich dobrze! O, to był człowiek zadziwiający! Działał w kierunku ich przebudzenia, chociażby szyderstwami. Schodzili potem w dół, owiał ich miły chłód drzew. Było to najpiękniejsze, a tak istotnie ubogie miejsce w osadzie, Elżbieta z westchnieniem ulgi opuściła się na trawę. Milczeli. — Czy pani mówiłem, że wyjeżdżamy wkrótce na małą wędrówkę po świecie? — Elżbieta uniosła się na łokciach. — Tak? Z kimże będę odbywać swe spacery? — Brunon uczynił jakiś ruch, powściągnął się i zapytał poważnie: — Co pani zamierza dalej robić? Czy nie wyjedzie pani na dalsze studia? Elżbieta krzyknęła: — Ależ nie! pozostanę tu! Jakież znów studia? — Brunon skinął głową. — Tak. I mnie tutaj zawsze coś ciągnie, mimo wszystko. Agnieszka, która z początku z uczuciem dumy przyjmowała odwiedziny Hollerta, popadła teraz w różne wątpliwości. Wyczuwała w młodzieńcu owym tyle sprzecznych spraw, nie mówiąc o tym, że dużo też gadano o jego przychylności dla dziołch kopalnianych. — Syn mój — rzekła pani dyrektorowa Hollert — jest prawdziwym przyjacielem ludu. — Lecz Agnieszka wiedziała, co sądzić o interesowaniu się młodych paniczów dziewczętami, i nie bez obawy śledziła młodą parę. Oto schodzili z góry kościelnej, trzymając się przyjacielsko za ręce, wspierając się przy trudnych przejściach. Elżbieta wypogodniała w ostatnich dniach, stała się tak kochającal Lecz nie zaszkodziłoby jednak zbadać owego Hollertal Agnieszka westchnęła, wspominając swe pożycie z Julianem. Jakże to jednak córce swej przekazać zdobytą mądrość i doświadczenie? Kobieta winna mieć chłopa, na którym by się mogła oprzeć niezachwianie! Agnieszka, która zdobyła dostatek i niezależność, odczuwa jakby jakieś oszustwo w całym swym życiu, jakiś brak szczególny, i nagle spostrzega, iż wszelkie bałamuctwa z Cybullą są tylko łataniem owego braku. Zawsze przychodzi czas, że Cybulla idzie do swej wyschniętej małżonki, a ona pozostaje sama. Przy uruchamianiu sklepu w Katowicach nikt prócz Elzy nie był jej pomocny, musiała baczyć wprost, jak zwierz, przy umowie, by ludzie, których tam osadzała, nie podeszli jej, by byli spętani paragrafami doszczętnie. Nie, Elżbiecie musi oszczędzić podobnego losu! Ów młody Hollert nie wydaje się być "tym niezachwianym" — owszem, zdradza jakoweś szmenderfender w różnych kierunkach. W dodatku tam, w dyrektorskim domu, wyobrażają sobie, iż czynią tu niebywały zaszczyt. Agnieszka, tak "okropnie" zajęta, nie jest wolna od układania różnych kabał życiowych i tworzenia nowych sytuacji. Z swą miną poważną i zaprzątniętą niebywałymi zagadnieniami (stare gazety Biernackiego wyciągnięto z kantorka) wyrżnie nagle jakąś sztuczkę udatną i nie pósiada się z zadowolenia. He, będzie to może w sprawie Elżbiety zasięgać rad Frau Hebamme Nazimowski i gdakliwej Wilhelmowej? Przy błogiej chwili ondulacji, kiedy to Hilda powolutku czyni swe zabiegi koło jej fryzury, Agnieszka chyłkiem zmierza w stronę młodego Hollerta. — Nie wspaniały to z niego chłopiec, elegancki i pan w każdym calu, co? Jed no nakże, choć z takiej rodziny pochodzi, nie dmie się i przyjaźni szuka nie wśród swoich wystrojonych i mądrze mówiących dam. — Jest to szczery demokrata. — Agnieszka uprzystępnia demokratyzm pojęciom Hildy, po czym oznajmia: — Dziewczyna, która by umiała mądrze się koło niego zakrzątnąć... Zakręć no mi, Hilda, niżej loczki na karku... Dziewczyna taka nie potrzebowałaby się długo pocić i trudzić przy zdobyciu jego serca. — Agnieszka wybucha śmiechem: — Mężczyźni to som dopiero dudki! Aliści Elżbieta nie jest tą, która to potrafi. Ona jest jakaś niedokrwista, nie ma zrozumienia dla tych rzeczy. Wyrzekłszy to, Agnieszka milknie i ukradkiem spogląda w lustro. Ta szelma Hilda ma taką minę, jakby już! już! miała Hollerta. Wyniosła ona niejaką widać praktykę od fryzjera w mieście! Ryba połknęła haczyk. Następnych dni należało tylko oczekiwać na okazję. Jakoż i wydarzyło się, iż młody Hollert zaszedł przed wieczorem do sklepu, lecz Elżbieta ociągała się z zejściem na dół lub zaproszeniem gościa na górę. Emma odeszła już, Hilda, stojąc na drabinie w całej swej smukłej osobie, ustawiała małe posążki. Agnieszka rzekła żartobliwie: — Niechże mnie pan zastąpi przy kasie na momencik. Wyszedłszy do sieni, nie zaraz pokwapiła się na górę. Oho, znała dobrze szczególną atmosferę zacisznej wnęki w tyle sklepu ze świętościami. Wreszcie ruszyła do Elżbiety, udając, iż zapomniała niezbędnych kwitów kontroli. — Zbiegaj, Elżbieto, to sobie przed spaniem obrachujemy. Potem znów zapomnę! Tak, to była kombinacja prosta i niezawodna. Elżbieta weszła w sam raz wtedy, gdy Hilda, rzekomo chwiejąc się na drabince, wpadła w objęcia Brunona. Agnieszka natrafia jeszcze na dalszy ciąg tej sceny, lecz Elżbiety ani śladu. Zastała ją w kuchni, biadającą wraz z Misztolką nad niezdrowiem Margrety. "Widać ją to wcale nie obeszło" — pomyślała Agnieszka i wróciła czym prędzej do sklepu. Brunon, czerwony i zły, siedział jak najdalej od miejsca przestępstwa. Hildy już nie było. Agnieszka, jakby nigdy nic, zaprosiła młodzieńca na wieczerzę. Opowiadając pcftem doktorowi Mice przebieg owej kolacji i naśladując ton mowy i miny dwojga młodych, śmiała się do rozpuku. Doktor Mika uważał, iż Agnieszka powinna była grać na scenie. — Z takim darem naśladownictwa i humoru!... — Tak. I czemu nie? — odpowiedziała zupełnie poważnie. Dom więc znów był pełny, i Elżbieta nieraz może doświadczała tego samego uczucia, co Julian, gdy wchodziła do jadalni, gdzie za stołem widniała czupryna dobrodusznego doktora! Nie był on na nieszczęście żonaty i wkrótce wszelkie chwile wolne od zajęć spędzał u Ligęnzów. Ani kawalerskie mieszkanie, ani domy miejscowych wielkości nie dogadzały tak jego gustowi i upodobaniom, jak to ognisko, pełne kobiet, troszczących się oń z Agnieszką na czele — "mieszaniną dobrego i złego, głupiego i mądrego", jak o niej mawiał bez ogródek. Była też doskonałą słuchaczką, żywo uczestniczyła w perypetiach różnych chorób, różnych pacjentów doktora. Ona, tak zdrowa, tak niespożycie mocna — miała wielkie zrozumienie i współczucie dla choroby. Mawiała też: — Julian, żeby mnie słuchał i chciał żyć, toby żył. Ale on nie chciał żyć. Czy przez bywanie doktora odpadała osoba Cybulli? Nic podobnego. Przychodził ze swymi nowinkami, zasiadał jako trzeci do partyjki i był nadal mile widziany. Zjawił się także naczelnik okręgu. Bytność jego jednakże ograniczyła się na złożeniu bardzo czołobitnego hołdu dla niewiasty, która nie byle jakie zasługi po łożyła w zjednoczeniu i ożywieniu pracy społecznej kobiet. Agnieszka przyjęła także do wiadomości, iż kurs czapnictwa i gotowania, zorganizowany dla młodych Polek, otrzyma subsydium. He, nie darmo przy komórkach opowiadano sobie o wszechwładzy naczelnika okręgu. Jedno tylko nie poszło tak, jak pragnęła. Asystent doktora Miki, na którego zwróciła baczne oko, odmówił wszelkim zaproszeniom. — Ktoś przecie musi być w szpitalu — rzekł po prostu. Istotnie, doszło do tego, iż pacjenci doktora Miki zgłaszali się do domu Ligęnzów. — ¦ Jak go nie będzie w izbie, to nieochybnie będzie u Ligęnzów — mówiono. — Lecz asystent Kubicki, o, to był młody wróbel, młody zapaleniec. Doktor Mika uważał, iż tak jest wszystko w porządku. — Gdy byłem w jego wieku — rzekł i powagą — sądziłem, że sam jeden uzdrowię całą cierpiącą ludzkość, raz i na zawsze. — Agnieszka jednak z niejakim żalem myślała o tak stanowczym młodzieńcu. Wyczuwała w nim prawość, siłę, wielkie zamiłowanie do swej pracy. A jakże go też miłują chorzy! Mała Buczkówna powiada, iż kocha go bardziej niż mamulkę i tatka. — Bo się tyż z nią cecka i cecka — rzekła wdowa Misztol. Owego wieczoru pośliźnięcia się Brunona, Elżbieta długo stała przy oknie. Strażnikowa Buczek podarowała jfej po śmierci synka kwiat w doniczce, marne dwa listki o żółtawym zabarwieniu. Elżbieta chuchała nań troskliwie, lecz było to niewdzięczne, chorowite ziele, żadnej pociechy dla oczu. Teraz zakwitł — i jak dziwacznie! Małe, delikatne kwiatuszki, zebrane w duży pąk na jednym pręciku, były najpierw białe, później poróżowiały słabo — i mocniej, wreszcie znów zbladły i przybrały nieopisaną drogocenną barwę jasnozieloną. Kwiat ten więc nie tylko po prostu kwitnie i po prostu więdnie, lecz przechodzi jakieś tajemnicze koleje w swym krótkim życiu... Elżbieta patrzyła nań długo, jak jaśniał w otwartym oknie na tle głębokiej nocy... Nie, nie miała żadnego żalu do Brunona, czuła tylko jakby jeszcze większe osamotnienie. Na dole głośno i obrzydliwie cierpiała Margreta. Wdowa Misztol, mocząc płachetkę w zimnej wodzie i przykładając chorej do czoła, wspomniała: — Nie miałaś to pustych orzechów przy wigilii, co? — Margreta, blada i płaksiwa, wyjęczała: — To te nóżki, com je jadła na obiad. Zarazem je czuła niedobrze. — Lecz wdowa Misztol omal ją w pochylony kark nie prasła. — Czy widział kto?! nóżki gotowane przez nią samą i przez wszystkich ze zdrowiem spożyte? — Baj mi tak dłużej, to ci tak wytnę, że no! Nóżki!... XVII W osadzie kościelnej zbierano już z pól. Robota ta znów odbywała się dorywczo i na raty, po powrocie z kopalni czy z innej pracy. Nad polem wisiał już srebrny róg księżyca; żałosny żuraw na "Laurahucie" zamilkł jakoś i ludzie, co chodzili polem, mogli byli usłyszeć suchy szelest ścinanych zbóż. Na pólkach stały jeszcze zielone jęczmienie. . Wieczorem w altankach świeciły ogniki fajek i* raz po raz wypryskiwał chichot dziewczęcy. Lecz starszyzna, siedząc pod komórkami, milczała jakoś, gęsto tylko pykając gniewnymi wargami. Że też to człek tyloma głupstwami para się w swym życiu, głowę sobie zawraca marnymi turbacjami, a gdy przyjdą 'Większe, to radzić sobie z nimi nie może. Na "Laurahucie" zaprowadzono świętówki. Raz w ty godniu. Na "Zygfrydzie" — dwa razy. Rady załogowe wtrąciły swoje trzy grosze w owe postanowienia dyrekcji, lecz uspokojono ich, iż to tylko "na razie". W oczekiwaniu na zamówienia. Świat, widać, nie potrzebował w ten moment tyle żelaza i tyle węgla. — Ano... — Ludzie jednak, skazani na przymusową bezczynność, odczuwali tęgie zaniepokojenie. He, stawki im obniżą, nie ma co mówić i nad czym biadać, rzecz to była jasna od pierwszej redukcji dziołch. Lecz przemyśliwali nad tym, jak daleko sięgają owe świętówki — i czy to im się tylko przydarzyło? Spiwok, szleper z "Zygfryda", rzekł, iż słyszał także o świętówkach w fabryce maszyn w Hajdukach. Policjant Sikora miał wiadomość z kopalni "Hoym" o zniżkach. Poważny, siwy rencista z "Laurahuty", Miglas, słyszał o świętówkach na "Emmie". Tak ci więc, zataczały koło szerokie. Ludziom usta od tego jakby zakneblowało, każdy bąknął coś niecoś i o swojej biedzie przemyśliwał. Że się zagalopował z kupnem tych i owych rzeczy zbędnych. Lub też z zapisem potomstwa swego do gimnazjum. Czy to wytrzyma? Policjant Sikora, widząc takie znękanie ludzi dojrzałych i już w pracy steranych, ruszył z pociechą: w razie czego to przecie i rząd wystąpi w ich obronie. Rząd!... O, to słowo! To słowo mityczne, mieszczące w sobie niejasne, odległe pojęcie o mocy i słabości, rozumie i głupocie, dobroci i złości — stosownie do okoliczności, w jakich zostało wymówione. Szleper Spiwok, który od czasu wojny o farosza odbił się od Wpływów oberży "Pod Farą" i pił teraz u Trzęsiochów, rzekł: — Rząd daleko, a dyrekcja blisko. — Miglas parsknął: — Dyrekcja? Jeden taki psiakrewski Hollert wystarczy, a rady nadzorcze wsfcystkich kopalni przepełnione są takimi Hollertami, — Jednakże strażnikowa Buczek na wzmiankę o rządzie opowiedziała historię wdowy Woźniak. Kobieta ta pozostała z dwanaściorgiem dzieci, z których dwoje jeno mogło pracować, a nie miało tej pracy. Za poradą Agnieszki wystosowała ona prośbę błagalną do rządu i otóż otrzymała wezwanie do amtu wojewódzkiego. Syna jej, że szkołę z najpomyślniejszym wynikiem skończył, do wydziału szkolnego na posadę wsadzili, dziołchę za rewidentkę do urzędu celnego — i zbyte. Owóż tedy — w wypadku tym rząd dla wdowy Woźniak pokazał się ojcem prawdziwym. Walcmistrz Czapla jednak z okna swego wypuścił strzałę zatrutą: po niemieckiej stronie świętówek nie zaprowadzono. No. Wiedział on dobrze, co robi, kiedy opcją swoją tak pokierował! Od tego wszystkiego poczuli w głowie zamęt i jakieś opuszczenie z każdej strony. W sam raz wystąpił na widownię nowy farosz. W kościele zawczasu zarządzono rekolekcje, rozmyślania w sam raz dla oderwania się od marności ziemskich kłopotów, łagodzące i uspokajające. Nowy farosz zabrał się znakomicie do rzeczy, zachęcał i nawoływał, jako przykład zaś przytoczył, iż wielka i słynna gwiazda filmowa, Ramon Novarro, kilkakrotnie odprawił rekolekcje zamknięte. Przytoczył opinię prezydenta, ministrów węgierskich. Nadało to ważności przedsięwzięciu. Wnet też rozproszone ostatnio bractwa i stowarzyszenia zwołały swoje zarządy, zaprowadziły ład, a nawet potworzyły się i nowe. Pod jesień już można by powiedzieć, iż kto żyw w obu osadach, od najstarszego do najmłodszego, zaciągnięty był pod chorągwie. He, ledwie dreptające chroboczki otrzymały też swoje Dzieło Dziecięctwa Jezus. Budowano na gwałt salę parafialną na zebrania. Wraz się też inaczej zarysowały ugrupowania, jedni się wywyższyli, drudzy pojechali w dół. Wilhelm Haleczek prawie nie wychodził z pokojów nowego farosza, nikomu też tajne nie było, iż między Agnieszką Ligęnza a nowym faroszem powstały od razu wielkie niechęci. Składając pierwsze odwiedziny w wielkich domach, dom Ligęnzów nie tylko pozostawił na samym ostatku, lecz w końcu i po długim ociąganiu zaszedł był tylko do sklepu. U wielkiego Haleczki bawił co prawda w mieszkaniu, lecz krótko. U Cybulli tylko że ucha nadstawił pojękom i załamywaniom rąk Cybullowej. Nie krył się też wcale z zasięganiem wiadomości o ludziach, pytał prosto i grubo nawet o rzeczy najdrobniejsze, a gdy księgi kościelne był przejrzał, aż ręce załamał, tyle tych nieślubnych dzieci napotkał. Mały farosz nie rozpadał się ongi tak wielce nad faktami tymi, do jednego tylko dążąc, by młodego przychwycić i do ożenku nakłonić. Atoli nowy farosz, trzęsąc się ze zgorszenia, postawił przed swe oblicze przełożeństwo "Róży" i najostrzej wyrzucał niewiastom takie oto rezultaty ich pracy. Nie, przez miłosierdzie Boskie, będą to w stanie przypilnować każdej jednej dziołchy w altankach przesiadującej? Lecz farosz potrafił ich natchnąć duchem wojowniczym i nieubłaganym. Frau Hebamme Nazimowski całym pobożnym sercem stanęła po stronie farosza. Niedługo też czekając, bo znów jakoś przed Dzieciątkiem, osada otrzymała własną gazetę. Było tam tego dwie jeno kartki, lecz gęsto zadrukowane. Dowiedzieli się z nich o ostatecznym rozkładzie rekolekcji, oddzielnie nie tylko dla stanów, ale i płci. Dla mężów katolickich osobno, dla niewiast, dla dorastającej młodzieży, a znów dla dzieci, a znów dla inteligencji. Dowiedzieli się o nieszporach, o pierwszym piątku Serca Jezusa, o godzinie i dniu udzielenia generalnej absolucji dla Arcybractwa Pocieszenia NMP, o zebraniu Bractwa Matek Chrześcijańskich, o wycieczce do lasów książęcych Sodalicji Mariańskiej; a wszystko to w dwu językach, polskim i niemieckim, dokładnie wyłożone było. Następował też rozkład nabożeństw na ciąg całego tygodnia. I owóż Ligęnzowa dzień po dniu zakupiła nabożeństwo za śp. Juliana, małżonka swego. Tu też wyczytano wiadomość o zapowiedziach Froncka Nazimowskiego z panną Karolą Huczną. Wszelkie też nieślubne chrzty, z zaległościami nawet, przytoczone były. Tyle tego, że o świętówkach powoli zamarło. Nie wiadomo też, jak wiele czasu upłynęło, zanim Margreta obejrzała się, że na bieliźnie jakoś nic nie ma. Niedawna jej szczególna słabość winna dać coś do myślenia wdowie Misztol, lecz nie, ani jej to w głowie było! Miała sobie za najświętszy obowiązek czuwania nad dziołchą, pozbawioną opieki rodzicielskiej, sierotą, i obowiązek ten, mniema, iż spełnia należycie. Atoli Margreta ma powód do niepokojów i rozpaczy. Można by rzec, że nie tyle ją obeszły zapowiedzi Froncka, jak brak plam na bieliźnie. Mało zdawała sobie sprawy, co to za siła szatańska i nieczysta pchnęła ją wówczas w przejścia ciemne między hałdy, jakie to uczucia rozwierały jej ramiona. Po jakimś krótkim nasyceniu się nastąpił zwrot, a sam Froncek został znienawidzony, jak ktoś, kto miał był przynieść dobro, a przyniósł zło. Podumawszy, przestała go nawet oskarżać. Bo to nie latała za nim pierwsza? Latała za nim tak, aż jej tu któregoś dńia, po najgorętszym spotkaniu na hałdach, rzekł:-Ty, Margreta, łatwa zbyt jesteś dla mężczyzn, jak tak dali się poprowadzisz, nie zaznasz szczęścia, ni. — Rozeźliła się podówczas mocno. — Za kogo mię mosz? — rzekła — czyżem to się tak bardzo ciągała z chłopami, co? — On też ją ułagadzał: — Czy ja to rzekłem? Tego nie powiadom przecie. — No, nie mówiłeś to przed momentem? — Podrapał się frasobliwie po głowie i rzekł: — To ci już powim, co zdążyłem wymiarkować, że chyba i o mnie tak bardzo nie stoisz. — Nie stoję? — A ni. — A ty stoisz, co? — Do tego to już nie skręcaj. — Aha. Mom to nie skręcać? To ci sama odpowiem: obrzydłeś mi przez owe wspomnienie swojej Karolki. Twoja racja: nie stoję o cię. — Ano, to widzisz. Tak, nie można powiedzieć, by z tej utarczki pokonana wyszła. Nie, była na wierzchu. Pokazała mu jasno, że mógł sobie swoje egzaminy poskładać, atoli ona nie rozpada się znów nad jego umiejętnościami, Z Panem Boczkiem! Teraz jednak strach zdjął ją wielki, poczuła, iż chyba przepadła na wieki. Komu to ma rzec o swoim zdarzeniu? I oto dzieje się tak, iż Margreta, otoczona w swej służbie samą niby życzliwością, widzi, że niesposób powiedzieć komuś z domowych, niesposób obrzydzić życie wdowie Misztol, boby ją chyba utłukła. Pewnego też wieczora tak zgłupiała, że podążyła — gdzie? Do Frau Hebamme. Na pierwsze zaraz jej słowa Frau ręce do góry wzniosła. Czy zwariowała Margreta z takim interesem tu przychodzić?! Stanąwszy w całej pulchnej osobie przed struchlałą Margretą, rzekła, iż tylko bacząc na jej nieświadomość, furt ją za drzwi nie wyciepnie. — Nie wisz to, że syna księdza mom? Takimi rzeczami nigdy a nigdy się nie trudnię, gdyż to jest groźbą potępienia karane! — Zaraz jednakże, gdy te słowa mówiła, myśl jej przebiegała szybko i na wylot ową historię. — Hm. Pożądane byłoby, by nieopatrzny Froncek przed ślubem swym wstydu takiego nie doznał. Związek jego z Karolą Huczną wspólnie układały z Wilhelmową Haleczką i niemało trudu poniosły. Frau Hebamme śpieszyła się znów na noc do domów kopalnianych, rzekła więc: — Umisz ty sekret trzymać, Margreta? Żal mi cię, to ci tu dam adres jeden w Królew skiej Hucie. To ci tylko powiem, że nigdy bym tego nie uczyniła, atoli innej rady dla cię nie widzę. To mi chyba Jezus Pan wybaczy ów grzech. Tak więc, z karteczką maluchną wraca Margreta do domu. Długo stoi w sieniach Frau Hebamme, nim się upewni, iż zejść może bez obawy, tak jest jednak rozkołatana, iż w końcu wypada na ulicę. Piekarzowa Grol stoi oto przed swym sklepem, podparłszy się o odrzwia; dzieciaki pędzą z bochnami chleba na wieczerzę; tu znów przemknął powóz z dyrekcji... Margreta wzdycha — o, ty świecie! I nagle jakby dopiero teraz ujrzała świat — piekarzową i dzieciaki, i bochny pachnącego chleba, i olbrzymi żuraw "Laurahuty". Zatrzymała się krzynę i patrzyła bezmyślnie, jak to on z żałosnym zgrzytem jedzie powoluśku w jedną stronę, zniża się, chwyta stare żelastwo z kupy, znów dźwiga i znów dąży — aż otwiera swe srogie kleszcze i z piekielnym hukiem rzuca żelastwo na drugą kupę. Precz tak i bezustannie — z jednej na drugą — z żałobnym swym zgrzytem. — 1 bez co to tak? Coś przyjemnego natomiast zdarzyło się Trzęsiochowej. W dzień lichego targu w oberży podkomisarz uciął z nią małą pogawędkę. Szło, jak na teraz, o dług strażnika Buczka — dług, który on zrobił, pijąc tu i jedząc. Trzęsiochowa nie rzekłaby nic, szczególnie właśnie podkomisarzowi, bo wcale a wcale nie na te drogi pragnęła z nim pogawędkę sprowadzić! Lecz Trzęsioch, tak dbały o swą kasę, kiedyś tam poskarżył się. Tak i tak — mija jeden pierwszy z wypłatą i drugi pierwszy, a strażnik Buczek nie dąży do zaspokojenia jego pretensji. Podkomisarz mu na to urzędowo: — Skargę wnieść... — Wydał się nawet dotknięty, że go tu przy posiłku sprawami takimi zatruwają. Lecz na dzień drugi, zastawszy samą gospodynię w bufecie, zwierzył się, iż z długiem tego Buczka należałoby poczekać. — Przecież pani wie, że miał pogrzeb, a teraz drugie dziecko leczy — rzekł. — W dodatku jest to mój najlepszy strażnik. Trzęsiochowa omal się pod ziemię nie zapadła na tak łagodną wymówkę. Wychodzi na to, jakoby oni byli ludźmi bez żadnego współczucia i wyrozumienia. Cała w rumieńcach i złości na męża schwyciła notatkę z długiem i trach, trach w oczach podkomisarza stargała ją w strzępki. — O to mogą być pan podkomisarz spokojni! Będzie ona miała od małżonka swego, no! — Atoli już czuje, że wkracza na drogę, gdzie dzieją się wszelakie szaleństwa. W następnej chwili, gdy własnoręcznie niesie kufel piwa do stolika, ni z tego ni z owego szepce nieznacznie:-Dzisiaj w nocy przez tor kolejowy przemyt pójdzie...-Mówi to obcym jakimś głosem, pod nakazem siły straszliwej, dziwując się sobie jednocześnie, dlaczego to robi? Przecież i nie w tej materii pragnęła wieść rozmowę. Lecz jest już nagrodzona sowicie, hojnie! Oczy podkomisarza zabłysły nagle, chwyta opuszczoną dłoń Trzęsiochowej i szepce: — Chciałbym pogadać z panią na osobności. I oto znów hałdy przygarniają zbłąkaną parę — ludzi, rządzonych uczuciami najsprzeczniejszymi, a w nocy * przy torze kolejowym grzmi strzelanina. Między strażnikiem Buczkiem a braćmi Sroka trwa walka na śmierć i życie, tym razem jego na wierzchu. Dostaje pomoc, nie jest już sam jeden, leży na wysokim nasypie kolejowym, podczas gdy oni wyszli dołem spod mostku. Biorą ich, tych pierońskich Sroków. Dopiero na placówce okazuje się: przemyt nie byle jaki, jedwab. Strażnik Buczek nie pozwala sobie jednak na żadne uczucie tryumfu. Od śmierci swego synka urzęduje bez dawnych złośliwych humorów, w złowrogim milczeniu. Zasiada przed biurkiem, celem sporzą dzenia meldunku, przed nim zaś stoją Srokowie z ga* lotami zawiniętymi pod kolana, zmoczeni lodowatą wodą rzeki granicznej. Twarze ich także nie wyrażają dawnej wściekłości, milczą i nie próbują się wyłgiwać. Walka między nimi jest akurat w tej fazie, gdzie szkoda każdego zbędnego słowa. XVIII Jakoś zaraz po wspaniałym święcie Dziękczynienia, z takim przepychem przeprowadzonym przez farosza, przeniosła się Ligęnzowa do nowej swej siedziby. Ludzie zbierali tej jesieni piękne zbiory z swych działek, atoli ona ze swej pracy zebrała prawdziwe ananasy kosztowne, jakim był chyba ten dom. Wybierano i dobierano starannie sprzęty do każdego pokoju, sprowadzono wielkie lustra do salonu, miękkie meble, obrazy, rzeźby. Trzy auta firmowe w ciągłym były ruchu między stacją a domem. Elżbieta otrzymała pokój narożny z dwoma wejściami. Jedno z tych wejść, boczne, były to misterne schodki wprost z podwórza, tuż zaraz przy ogrodzeniu ulicznym. Zawieszone niejako w powietrzu, oszklone od połowy i kryte daszkiem z czerwonego łupku, zdawały się prowadzić do nieoczekiwanego celu, do tajemniczej kryjówki. W sam dzień przeprowadzki panna Elza, nie szczędząc wcale swoich osobistych zasobów, zakupiła u sióstr Bohme wszystkie nieomal będące na składzie rośliny doniczkowe i przystroiła nimi te schodki. Elżbieta ucałowała ją, wzruszona do łez. Wszyscy domownicy przejęci byli wielce urządzeniem domu, nikomu ani w głowie nie powstało brzydkie uczucie zazdrości. Wszak równocześnie z tymi wspaniałościami gospodyni, chłopcy z pawlacza otrzymali pokój z łóż kami, szafkami i stoliczkami. Mistrz malarski, który prowadził pracownię pozłotniczą, miał ich uczyć rysunku, ponadto wszyscy oni uczęszczali na dokształcające kursy wieczorowe. W pokoju Elżbiety dobrano stare i piękne sprzęty, kanapkę z oparciem wygiętym tak wdzięcznie, jak wyciągnięte do uścisku ramiona, lustro okrągłe w bogato rzeźbionej, starej oprawie. Tam także zawieszono na ścianie niedokończony wizerunek "Slązaczki" w osobie Margrety, pędzla pana Biernackiego. A kiedy już ukończono przesuwanie, ustawianie i dobieranie mebli, mogła była Agnieszka rzec sobie, iż końce roboty zaczęte już nie przed rokiem, lecz przed wieloma laty, zeszły się wreszcie. Nowy sklep został urządzony z przepychem, interesy w Katowicach idą znakomicie, wraz z pierwszymi objawami bezrobocia zwiększyła się pobożność i pokup na świętości. Nie, Agnieszka nie ma powodów do niepokoju, aczkolwiek nowiny, które jej ludzie znoszą do sklepu, mogłyby ją zastraszyć. Nowy farosz nie ustaje w objawach swej niechęci — cóż z tego. Prowadząc swą misję pobożną, pracuje on na rzecz Agnieszki, choćby i nie chciał. Dyrektor Hollert w rozmowie z delegatami pracowników osadził ich zapewnieniem przewidującym czasy jeszcze cięższe. Lecz czyż HolJertowie sami ukrócili w czymkolwiek swe potrzeby, mimo przewidywań? Wyjechali ano za granicę, do wielkich kurortów. Agnieszka na wszystkie płochliwe objawy prostuje się i odpowiada: — Daję chleb tylu a tylu ludziom, robię co mogę, reszta zaś w ręku Boga. — I ludzie, słuchając jej, wychodzą pokrzepieni. Tak, jej słowo ma wielkie znaczenie. Wpływy jej między ludźmi są ugruntowane; cokolwiek by rzekł nowy farosz, Agnieszka zdaje się stać u zenitu swych pragnień. Atoli w tym czasie zdarza się jej rzecz dro bna, lecz będąca jakoby przestrogą przed zbytnią ; ufnością w swe siły, bezpieczeństwo i wielkość. Gustek, posłany z przesyłkami na pocztę, nie wracał jakoś. Minęła pora zamknięcia sklepu, Emma i Hilda, śmiejąc się, same zaciągnęły żelazną kratkę na szyby i drzwi, ale też i pocztę przecież zamknięto! Agnieszka już miała pchnąć którego z chłopców na poszukiwanie Gustka, gdy dzieciaki Spiwoka nadbiegły z wiadomością, iż Gustka zaprowadzono na policję. Agnieszka, zakazując wspomnieć o tym Elzie, zadzwoniła do komisariatu, lecz tam wprost odburknięto jej grubiańsk(r). Wrząc z gniewu, ubrała się, chcąc osobiście rozmówić się z komisarzem Gromkiem, ciągle w pewności, iż idzie tu o zwykłą bitkę na ulicy. Jakże więc ten Gromelć, który u niej tu jadł, pił, w karty nawygrywał, nie poczuwał się do jakiegoś uprzedzenia jej czy co! Elżbieta zeszła z góry chcąc towarzyszyć matce; wdowa Misztol milczała ponuro, pełna wciąż najgorszych przeczuć. Agnieszka odtrąciła obydwie z drogi i wypadła na ulicę. Ośmielono się zatrzymać jej chłopca, jej wychowańca! Cokolwiek był uczynił, winni byli zawiadomić przede wszystkim ją, a nie w dodatku odburkiwać byle jak przez telefon! Lecz w komisariacie byli zgoła innego zdania, przyjęto ją jak kogoś, kto, gdyby sam nie przyszedł, zostałby przyprowadzony. — Pan komisarz jest zajęty obecnie — rzekł przodownik — pani zaczeka, bo jest tu do pani interes. Agnieszka użyła całej swej mocy, by zapanować | nad sobą i zachować się teraz z należytą godnością. [| Rzekła, iż czas jej jest ściśle ograniczony, że chce się i natychmiast rozmówić z kimkolwiek. — Jest tu zatrzymany mój chłopak! — rzekła — mój terminator, cóż on takiego uczynił? — Jej stanowczy głos zrobił wrażenie, komisarz Gromek zjawił się jak spod ziemi. He, przestępstwo Gustka było nie byle jakie! Komisarz Gromek poprosił ją do gabinetu i rzekł: — Łobuz ten pomógł do ucieczki ważnemu więźniowi. — To było tak niespodziewane, iż Agnieszka załamała ręce. — Być to może? — Komisarz Gromek nie miał żadnych wątpliwości, iż Gustek popełnił swój czyn świadomie, iż wiedział, co to za więzień. — Czy pani może mi ręczyć za swoich ludzi? Niech pani nie będzie tak pochopna do tego — chodzi o komunistów! Człowieka, o którym mowa, przychwycono, gdy chciał przekroczyć granicę. Gruba ryba, poszukiwana przez sądy, przez policję całego kraju. Policjant, który go wiódł, nie miał pojęcia o jego ważności. W uliczce przy cynkowni człowiek ten usiłował zbiec. Policjant za nim. Już-już ma go chwycić, gdy z bocznej ulicy wypada chłopak i podstawia mu nogę. Policjant pada, atoli głupiec ten, miast powstać i gonić uciekiniera, chwyta chłopaka za nogę i przewraca go także. Robi się zbiegowisko i w tym popłochu więzień ulatnia się jak szpileczka. Teraz dla Agnieszki sprawa jest jasna. No, nie jest to zwykły figiel niedorostka? Lecz komisarz Gromek wcale nie jest usposobiony do żartpw. — Pani chyba nie wie, co mówi — oświadcza bez ogródek i grzeczności. — W rękach policjanta zostały papiery, ktoś musi odpowiadać! Agnieszka na to: — Wsypcie mu ano za te psie figle, niech pamięta na drugi raz. -r Komisarz Gromek uśmiecha się krzywo: — No, może pani być pewna! Pokiereszował się i tak przy upadku. — Tak, Agnieszka nie zdaje sobie sprawy z tego, co zaszło, i dopiero na widok Gustka bierze się za głowę. Gustek jest stłuczony chyba na śmierć! Na widok Agnieszki, którą dopuszczono do niego w nadziei, iż coś wyzna, wcale nie popada w mazgajstwo, owszem, zacina usta. Na pytania odpowiada jednakże: leciał ulicą, chłopaki gonili za nim, uciekał co miał sił. Wpadł na kogoś, nawet nie wiedział, że to był policjant. — " Podstawiłeś mu to nogę? — Ni. Nogi żem nie podstawiał, uciekałem i wpadłem. i Im dłużej trwa ta rozmowa, tym spokojniejsza wydaje się Agnieszka, choć twarz jej blednie straszliwie, a ręce szarpią skraj palta. — Kto cię gonił? nie pamiętasz to? — Mam to wiedzieć? te trómby od Haleczki. — Od którego to Haleczki, uważajże! — Ano, od wielkiego Haleczki, ze składu. Agnieszka powstaje. — Mam świadków, panie komisarzu, pan słyszy? — Agnieszka wraca do domu i zasięga rady doktora. Nie jest to sprawa tak prosta. Oto protokoły, oto meldunek policjanta, któremu należy dać wiarę. — Cóż mam z tym zrobić? — pyta komisarz Gromek. Po licznych telefonach z Cybullą, nagle policja przeprowadza rewizję w warsztacie, pracowni i sypialni terminatorów. Nie jest to znów obelga i policzek dla Agnieszki? O cóż to podejrzewają jej domowników, jej dom? O komunizm? Ona, która przegląda własnoręcznie bieliznę terminatorów, która asystuje przy sprzątaniu — jest pewna swego. Po raz setny powtarza, iż to był wypadek, a nawet gdyby Gustek nogę był podstawił, to i to wyrozumieć należy jako psi figiel. Niech więc przeprowadzają tę rewizję, niech obaczą przy tej sposobności, jak tu jest wszystko urządzone, czy w warsztatach takich prawie rodzinnych jest miejsce na jakiś tam komunizm? Z diuną asystuje przy rewizji. Nie znaleziono nic a nic, żadnego strzępeczka, oczywista. Przejrzano za to książeczki oszczędnościowe terminatorów, kajety i książki do nauki i nabożeństwa. Oto jak prowadzi ona swą czeladź. Gustka zwolniono. I dopiero teraz, gdy go Agnieszka sama przywiozła do domu, zdarzył się dramat z panną Elzą. Ona, tak trzymająca dotąd na wodzy swe uczucia, na widok pokiereszowanego chłopca wybucha takim lamentem, iż Agnieszka nie chcąc, by znów policja wtrąciła tu swój nos, uprowadza ją w najodleglejszy kąt domu i nakazuje milczenie. Doktor Mika sporządza protokół oględzin lekarskich, Cybulla poddaje Gustka badaniom. Lecz ów zaprzecza, jakoby go bito na policji. Co o tym sądzić? Dr Kubicki odsuwa wszystkich, on bowiem jeden myśli o poratowaniu delikwenta. Co do projektowanych porachunków Agnieszki z komisarzem Gromkiem, wszyscy są zgodni: dać spokój, z policją nigdy nie wygra. Świadectwo doktora schować jednak na wszelki wypadek. Późno w nocy, gdy się już uspokoiło, zjawia się Agnieszka w pokoju Elżbiety. — Teraz ano możemy pomyśleć o owym Jorku z sierocińca. Gustek bowiem zamieszka z Elzą. I zaraz, nie dając Elżbiecie czasu na pytania, dodaje z uroczystym zdumieniem: — Weź sobie do głowy, Elżbieto, jak kruche jest wszystko, co człowieka otacza. XIX Auto naczelnika okręgu znów dzień po dniu stoi przed sierocińcem świeckim. Co zaś ma on tam fiut do czynienia? Ano, sierociniec ma być przeniesiony, to i owo trzeba obgadać na miejscu. Wesoła panna Maria jest w coraz większym rozstroju ducha i nerwów, a tumany pudru, jakie wzbija koło siebie, nie przyczyniają się już do jej uspokojenia. Naczelnik okręgu wychodzi właśnie z klasy, lecz zamiast skierować się ku wyjściu, pyta szorstko: — Gdzie pani pokój? — Panna Maria wskazuje mu drogę. Jest tak nieszczęśliwa, iż prawie jej wszystko jedno, co będzie. Na dobitkę podczas gimnastyki pękła jej stara, wysłużona bluzka na ramieniu. Naczelnik okręgu staje w pośrodku pokoju i ogarnia wzrokiem cały ten panieński kram. Hm, jest tak właśnie, jak się spodziewał. Oczy jego spoczęły teraz na wychowawczyni. Ta, zmieszana do ostateczności, bąka: — Pękł mi oto rękaw. Naczelnik okręgu zbliża się nagle i bez słowa chwyta ją za ramiona. Chwyta brutalnie, mocno i przygarnia do siebie. Pocałunki, jak uderzenia, spadają na to rozpalające, wiecznie wystraszone stworzenie. Rękaw? — Kupię ci suknię — bąka. Zna to dobrze, och, zna na wylot: nędza i obawa. Panna Maria nie broni się, jest szczęśliwa. Szczęśliwa całkowicie, nie jest to żadna z jej strony ofiara, iż po takich strachach zarzuca mu ręce na szyję. Nieomal kocha go w tej chwili. Znaczy to dla niej bezpieczeństwo, koniec niedojadania, koniec przygryzkom Cecylii. Kroki na korytarzu przerywają ten niemy pakt. Naczelnik okręgu, idąc ku drzwiom, mówi głośno: — W nowym budynku pokoje wychowawczyń będą większe i lepiej urządzone. XX Margreta otrzymuje wreszcie wolne, o które tak długo prosiła. Jedzie odwiedzić krewnych w Królewskiej Hucie. Wdowa Misztol jest tak obrażona za tak nagłą miłość do jakichś tam dalekich krewniaków, iż wcale się już nie odzywa. Margreta ubiera się w najlepsze szaty i gdy jest za drzwiami, wdowa Misztol krzyczy za nią głosem zdławionym przez wzruszenie: — Daj tam pozór na sięl Margreta wyjeżdża w samo południe, prawie bez posiłku, bo wielce się stała grymaśna w jedzeniu. Nad chodzi wieczór, lecz Margrety nie ma. Zapada noc, wdowa Misztol widać dostała napadu gadatliwości, gdyż do późna słychać w kuchni jej gorączkowe pytania do samej siebie: — Być to może?! Co zaś znowu! — Elżbieta uspokaja ją, iż Margreta zanocowała u krewnych. Rano jednak Agnieszka napada na Misztolową z wielkim gniewem: dlaczego nie zapytano Margrety, gdzie jej krewni zamieszkują? ¦- Pierwszy raz słyszę o jakichś krewnych! — krzyczy Agnieszka. — A bo ja to słyszałam? — bąka wdowa Misztol. — Lecz siedzicie tu z sobą w kuchni od tylu lat i nic o sobie nie wiecie! — Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czekać jej powrotu. — Alojz oznajmia z wielkim przekonaniem: — Ino jej patrzeć! Dopiero jednak na drugi dzień pod wieczór zjawia się Margreta, lecz jest to ona? Wdowa Misztol zapiera drzwi kuchni i z podniesionymi pięściami rzuca się na dziewczynę. — Gadaj mi zaraz, w ten moment! Nóżki, nóżki ci to zaszkodziły!? — Margreta patrzy na nią wzrokiem tak oddanym, iż ją to wprost do furii przyprowadza. Dziewczyna ledwo stoi na nogach, otrzymuje jednak uderzenie w pierś, w twarz, raz przy razie. Nie wydaje z siebie najmniejszego krzyku, pada. Wtedy właśnie Elza wchodzi do kuchni, w sam raz, by ocalić leżącą od kopnięcia. Ta wdowa Misztol! tak łagodna i takich dopuszczająca się okrucieństw! Elzie brakuje wprost słów dla wyrażenia jej nagany. — Czekaj, powiem ja gospodyni! Naskarżę Agnieszce! Masz ty prawo do niej? Jesteś to jej matką? Stara prukwo! — Wiedzą oto, cO zrobiła? Zepsuła się! — Ano. Co ci zaś do tego? Tyś tu pani? Zawiadomiona Agnieszka nakazuje Margretę położyć do łóżka i zawołać doktora. — Doktora Mikę! — nakazuje. Coś bowiem wstrzymuje ją od wtajemniczania w tę sprawę młodego asystenta. Wszystko to załatwiłoby się w cichości, żeby nie ta nieuskromiona gęba wdowy Misztol. Doktor znajduje wszystko w porządku. — Dobrze zrobione! — rzecze. Lecz na pytanie jego: — kto, gdzie? — Margreta odpowiada płaczem. Tak samo nie chce wyznać Agnieszce, jak to doszło do owego zapomnienia? z kim? Ma to, widać, pozostać jej tajemnicą na zawsze. — Albo to już nie wszystko jedno! — decyduje nagle Agnieszka. — Toć dziecięcia już nie będzie. — Doktor Mika czuje się w obowiązku oświadczyć, iż wątpliwe jest, czy ta Margreta urodzi już kiedykolwiek. Wtedy Agnieszka okazuje wielkie zdenerwowanie: — Ma to być odjęte jej na zawsze prawo macierzyństwa? Za ten jeden raz i za ten jeden błąd? Być to chyba nie może! — Lecz niewzruszony w swej nauce doktor odpowiada: — Tak przeważnie bywa; nieumiejętny zabieg kończy się zawsze jakimś uszkodzeniem. To daje powód do długiej, wyjaśniającej rozmowy między doktorem i Agnieszką. Przy łóżku chorej Margrety zasiada Elżbieta. Posiadar ona ten jeden właśnie dar — milczącą dobroć dla chorych, bez szczególnego troskania się i pytań, czy ci lepiej? Siedzi tylko i czyta oto swą książkę. Wdowa Misztol, odsunięta od wszystkiego i zwymyślana należycie przez Agnieszkę, udaje się do kościoła na nieszpór. Piekielny to widać będzie nowy dom!... Margreta leży i odpoczywa. Ilekroć otworzy oczy, napotyka na twarz Elżbiety, Elżbiety tak pięknej, niedotkniętej przez złe zdarzenia. Margreta wyciąga rękę. Wreszcie z piersi jej wydobywa się jęk i szloch bezsilny, płacze — płacze — płacze! Wśród tego płaczu wyznaje, niczym małe dziecię: — Elżbieto, nigdy a nigdy nie wyjdę już z domu. Tyż już i darujom mi. Nigdy a nigdy. Do śmierci swojej służyć wam tu będę. Po kilku dniach wstaje. Jest to jednak cień dawnej Margrety. Przesuwa się po pokojach zżółkła, wykrzywiona smutkiem i sobie tylko wiadomym cierpieniem. He, czy to ona jedna! Każdy nieomal dom, każda izba rodzinna kryje w swym wnętrzu oszukane kobiety, nieślubne dzieci, sprawy takie są tu na porządku dziennym. Innym udaje się lepiej lub gorzej. Jedne idą wprost na śmierć, drugim tyle ów zabieg znaczy, co i nic, spływa jak deszcz po psie. Jedne wpadają w smętek i pobożność, dla drugich akurat jest to wstęp do wesołego, płochego życia. Te żółkną, tamte pięknieją i za kieckami swypii wodzą rój chłopów. Jeszcze inne wydaje się za mąż i matkami są, jak się patrzy, celują też w surowości obyczajów. Margrecie jednak nie dane jest puścić swój grzech w niepamięć. Doznała wielkiego uszczerbku na zdrowiu i tylko z niedokończonego obrazu "Slązaczki" pędzla znakomitego malarza, Biernackiego, który bawi obecnie w Paryżu — widać, jaką była ongi, w czas swego rozkwitu. XXI Niepokój sprawił, iż ludzie nie gromadzą się już przed komórkami, w obrębie swoich domów, lecz wyciągają na ulicę, do samego centrum i stoją na rogach całymi kupami. He, gdzie to te czasy, gdzie to błogie dni na Dzieciątko i huczny Nowy Roczek z pijusami, błądzącymi do rana! Idzie na zimę, atoli nie tylko trwają świętówki, lecz zdarzają się gromadne redukcje. Toteż nie wystarczają już pogawędki na swoich śmieciach ciągle ano z tymi samymi sąsiadami. Niepokój wygania ludzi na ulicę i wytrąca im wszelką domową dłubaninę z rąk. Kobiety tylko, wzorem lat ubiegłych, zabrały się do zaprawiania owoców i jarzyn na zimę. Ma być źle — tym ci bardziej przykładaj się do robienia zapasów. Oho, kobiety nie tak łatwo dają się wytrącić z szyn, w ich krzątaninie się koło kuchen, pościeli, szycia i narządzania jest coś niewzruszonego, nieomal wzniosłego. Tu i ówdzie wprowadzono w domostwach oszczędności, afoli nic sąsiadom do tego, ludziska posiadają jeszcze wstydliwość w okazywaniu braków. Fartuchy i ubrania niewiast i dzieci nie są ani odrobinę mniej czyste i mniej pięknie wygładzone. Mężczyźni opuścili się już ociupinkę. — Co mi tam będzie w głowie kręcić — odpowiadają na każde upomnienie — żem się nie umył! Co zaś tobie do mojej gęby.? — Przywykli do wielkiej roboty, do wielkich ciężarów i wysiłków, za nic mają drobiazgi owe. Lecz kobiety zaprawiają w weckach owoce i jarzyny. Drzwi do kuchen stoją otworem, sień zapełnia się parą i zapachem. Roku tego jednak ze względu na koszt cukru nie ma mowy o słojach wymyślnych konfitur. Słodzi się tylko aby-aby agrest i wiśnie, owoce najmniej kosztowne, i pakuje do wecka. Kto ma te wecki. A kto nie — wprost do butelki. Użyczają też sobie kotła, gonią dzieciaki po siano, wykładają sianem kocioł — i niech się tam gotuje. Owoce, tomaty, .kalafiory, korniszony. Zanim zaś przyjdzie czas na kapusty szatkowanie. Tak wypełniwszy swój obowiązek i swe spiżarnie, patrzą w przyszłość bez strachu. Przestrzegają też pilnie pobożności i pilnują godzin nabożeństw. W zachowaniu starych obyczajów domowych upatrują jakiegoś ratunku przed rozbiciem swych ognisk. Zdarza się bowiem kilka wypadków znamiennych w rodzinach dotąd spokojnych. Tu się chłop bez robotny za bicie niewiasty swej wziął, tamten wprost babę z dziećmi ciepnął i przystał do drugiej otwarcie. Czy przódzi zdarzało się coś takiego? Pieniądz, który się robi tak upragniony, nie jest atoli jednakowo szanowany. Bezrobotni, otrzymawszy po 15 zł zasiłku, pędzą "Pod Farę" i zostawiają tam swe grosze, uważając, iż jest to psiniec, jeśli chodzi o potrzeby domowe. Także wszystkie prawie domy kupieckie wysłały swe potomstwo na wakacje w góry, zaopatrzywszy je w najwymyślniejszy moderunek sportowy. Tym ci redukcje nie dąły się we znaki! W międzyczasie poszło w ruch gimnazjum i wypełniło się po brzegi dzieciarnią, żądną wyższej nauki. Skądże tu nie przyjeżdżano! | całej chyba okolicy, nie wyłączając niemieckiej strony. Wybudowano wspaniały gmach, cały jakby ze szkła, tak wiele było tam okien. Atoli nie oni to mieli potomstwo swe tam ukształcać i lepszy mu gotować los. Nie, dla nich znów nie ta pora! Pierwej Niemcy ich nie dopuszczali, teraz redukcje trzymają ich za kieszeń. Zaprawdę, wyrwać się z czerwonych domów, osiągnąć w życiu coś więcej, niż osiągnęli ojcowie — sztuka to nie byle jaka! Prawie niemożliwa! Przeniesiono sierociniec i utworzono przedszkole w tym samym budynku. Z tego to mieli pociechę, że się te najmłodsze po schodach i czarnych drogach tłuc nie będą; nic to przy tym nie kosztowało. Powolućku, powolućku, jak miał zwyczaj mówić Cybulla, niewiasty przywykły do nowomodnego przedszkola i wielce sobie ceniły, że mogą tam wejść w piękne pokoje, przystrojone ciekawymi rycinami, i z rektorką o dzieciach swych pogawędzić. Też i to miały za dobre, że rektorka była tutejsza, córka urzędniczka z kopalni, w fachu swym ukształcona. W sierocińcu samym zdarzyła się śmierć. Byłyby i dwa trupki, jeno jednego z nich uratowano. Lecz patrzajcie, co się to nie dzieje — znajdy te zatruły się brendką, spirtem wcale nie do picia przeznaczonym. Ociupinkę był on jakimś tam sposobem oczyszczony, nie do pomyślenia bowiem, by pili wprost z odorem odstręczającym. Jednego ale nie udało się uratować, zginął marnie i nie było komu go opłakiwać. Ponoć też za późno doktorowi znać dano. Ba, czy to dzieciom tym, podrzutkom nieszczęsnym — do życia? Dziołcha, która się już tak zapomni i dziecię ma mieć, niech je urodzi, niech je chowa, kiedy się do tego dopuściła. Temat ów przerabiały niewiasty na rekolekcjach zamkniętych i sam farosz, choć osoba duchowna, nie szczędził im takich nauk i szczegółów, o których one, matki dzieciom, i pojęcia nie miały! Jednak wynikało z tego, iż sto razy gorszym grzechem psuć się, niż urodzić, choćby i nieślubne. Tego im, zaklinając, zakazał — i jak od diabła, od wszelkich operacji odżegnać się zmusił. Strażnikowa Buczek znów chyba nosi się z brzuchem. Ano, do trzech razy sztuka. Powiedają, iż trzecie dziecko oczyszczone już bywa i zdrowe. Więc też próbuje. W osadzie kościelnej zaczęto budować nową farę. Bo też i prawda, marnie sobie żył i mieszkał farosz, niezapomniany, Panie mu daj spoczynek niebiański! Następca jego wydziwić się nie mógł tym izbom. Wiew pobożności poszedł po obu osadach, kolekta też następowała po kolekcie, w każdym atoli numerze gazetki zapowiedziane było, na co ma ta kolekta być. W zachowaniu dobrych obyczajów farosz nie przepuścił nikomu, zarówno bogacze, jak i biedni strzec się musieli bystrego jego oka. Rektor z gimnazjum z małżonką swoją rozszedł się był po dobroci i bez rozwodu i cży to nie spadł z kazalnicy, tak chytrze odmalowany, iż go wszyscy poznali? Doszło do tego, że ludzie wstrzymywali się od leczenia u lekarzy, jednego i drugiego, bo tych nigdy w kościele nie widać było. Ręką taką podane leki będą to skuteczne? Młody asystent, jak tylko do uszu jego to doszło, wraz stawił się w niedzielę na sumę i najpobożniej do wielkiego ołtarza się przepchał. — Nic ma nie stać .między mną a chorym — rzekł był w szpitalu — zaufanie wasze mieć muszę. — Atoli staremu Mice nie poszło tak łatwo. Ponoć pomstował w gniewie na zebraniu i Cybulli omal guzów u szpencera nie poobrywał w złości. Jednakże oto przyszedł, najpóźniej jak mógł, gdy świątynia była natłoczona po brzegi, i w progu lub zgoła na ulicy stawał. Jedna tylko Agnieszka Ligęnzowa była nieugięta. Ławki wszystkie rozkupiońo, lecz ona, bogaczka taka — nie. Przychodziła na ranne i stała, i klęczała przez czas cały. O, wojna między nią i faroszem pełna była wybiegów, grzecznostek i świadczeń światowych! Gdy służącej Margrecie w "Róży" zaczęto przytyki różne czynić, natychmiast sama i uroczyście z "Róży" ją wypisała. Gdy jednak córce Elżbiecie wzbroniono wstępu do sierocińca sióstr, zasłaniając się regulaminem, na dzień drugi dwieście złotych złożyła w piśmie w Katowicach, wyraźnie zaznaczając: na dożywianie sierot w sierocińcu takim a takim. Nie, nie szczędziła ofiar na kościół, grzeczność swą posuwając do tego, iż wypożyczyła auta swe do zwiezienia materiału na budowę fary. Rozeszła się wieść o nowym prawie małżeńskim i choć tam nikt nie pojął, w czym rzecz, jednakże wszystkie związki niewieście w okolicy, jakie tylko były, czy chrześcijańskie, czy postępowe, wystąpiły z rezolucjami protestującymi. Ba, ponoć uczyniły to i przełożeństwa w samych Katowicach. Atoli w osadzie, mimo wielkiego nacisku farosza — nie. Agnieszka Ligęnzowa na zwołanym posiedzeniu wstała zza swego miejsca prezydialnego, wielka i tak oczy ludzkie przy ciągająca do się, i rzekła: — Niech będzie pochwalony jezus! — A potem zaraz: — Pilnuj, szewcze, kopyta. — I z tej oto śmiesznej przypowieści rzecz całą wyciągnęła gładko i wśród śmiechu. Nowe to prawo układane było nie tylko przez ludzi biegłych w swym fachu, przez prawników, lecz i przez -znawców samego życia, w którym to życiu ludzie z powodu złych praw cierpią od urodzenia do zgonu. Nowe to prawo było pod pewnymi względami dobrodziejstwem dla niewiast, skiś czego zaś one protestują? Tu już Agnieszka wpadła gruntownie i na przełożeństwo Związku w Katowicach, i nawet na swą krewną, posłankę Martę. — Dzielnica nasza — zawołała — od dawna ma śluby cywilne i kościelne i prawo rozwodu, atoli rodziny nasze są silne. Protesty te są głupotą i wysyłać tej głupoty nie trza. Rację musiały jej przyznać, protestów owych nie wysłano. Ano, przewodniczkę swą miały nie od parady, choć mówiono, iż rzecz tę całą doktor Mika jej przódzi wyłożył i oświecił. Atoli, jeśli nawet i tak było, nie jest to mądrą ta niewiasta, ćo chłopa wyższego od się rozumem wybiera? XXII Człowiek doznaje na przemian klęsk i zwycięstw, aczkolwiek kolejka ta jest nieraz niedostrzeżona. Życie samo jest istnym mistrzem w okazywaniu niezbitych przykładów, z których masz czerpać naukę i doświadczenie. O tych to sprawach lubi Agnieszka przemyśli wać nie gdzie indziej, jak w sklepie, po jego zamknięciu. Siedząc na fotelu pod oknem, skryta za obrazami wystawowymi, ma akurat tak, jak lubi: wśród ludzi i z dala od nich; widzi stąd ulicę, atoli sama nie jest widziana. Otacza ją także błoga cisza. Doktor Kubicki poczuł się w obowiązku zdać sprawę z leczenia ulubienicy jej, Zosi Buczek. Krosty zniknęły prawie zupełnie, jednakże nie był bynajmniej zadowolony z wyników kuracji, dziecię to było chore gruntownie, aczkolwiek choroba jej przestała razić oczy ludzkie. Były tam takie sprawy w organizmie dziecka, o których młody asystent mówił z bolesnym gniewem i omal nie ze łzami. Agnieszka poczuła dla niego prawdziwy szacunek. Atoli zrobiła już dla Buczkowej, co tylko mogła. Strażnikowa została wszechstronnie pouczona o środkach ostrożności przez doktora, a Agnieszka sama dołożyła ręki i pieniędzy, aby zaprowadzić ład w tym nieszczęsnym domostwie, nawiedzonym chorobą. Łoża małżeńskie zostały rozdzielone, Zosia spała w jednym z nich przy samym oknie, aczkolwiek trudno było urządzić to jakoś w izbie o obszarze 3X3, zajętej niemal całkowicie przez te właśnie łoża wyprawowe. Agnieszka zakupiła także osobiście jak najwięcej płócien bieliźnianych, ręczników, prześcieradeł, koszul, gdyż trzeba było patrzeć, jak się tam u Buczków obywali byle czym. Przy tej okazji wspomniały się Agnieszce owe czasy, gdy Elżbiecie jedną koszulinę na noc przepierała, i szewc Abramek, który ongi trzewiczki dziecku na kredyt sporządził. — ¦ Co otrzymasz dobrego od ludzi, wróć im z nawiązką. Ten pijus, Buczek, do śmierci ich przyprowadziłby rychłej. Atoli na cóż zdały się te wszystkie wysiłki, skoro strażnikowa znów chodzi z brzuchem wydatnym? Byłoż to możliwe, aby po tylu gadaniach doktora znów się oddała nadziei? Ludzie ci wprost pracują na swą zgubę, na nieszczęście choroby i śmierci, choć instynkt życia jest w nich nieuskromiony, przeogromny! Buczkowa przyszła tu nawet z płaczem i obrazą, ponieważ doktor Mika, ujrzawszy ją w swym gabinecie lekarskim, wrzasnął: — Płodzicie się jak króliki, psiakrew! — Czuła się tym dotknięta niebywale — cóż ma począć z pragnieniami swymi i z pragnieniami Buczka? Przy tym, powiedają, iż trzecie będzie zdrowe. Otóż to! Policjant Sikora w swych wycieczkach patrolowych natknął się na rzecz niebywałą, na widok której wprost osłupiał. Dostrzegł był w opuszczonej hałdzie otwór, zasunięty dla niepoznaki różnym śmieciem. Ten otwór zaprowadził go do dużej jamy, wyporządzonej galancie, podpartej i umocnionej stemplami, niczym na kopalni. Pośrodku tej jamy leżało na sianie Dzieciątko Jezus, naokoło zaś poustawiane były najrozmaitsze figury święte. Policjant Sikora, z życzliwości dla pani Ligęnza i dla — jak mówił — dobra śledztwa, strzymał sekret i po cichutku zniósł się z samą Agnieszką. Nie było tu wątpliwości, iż święte figury zostały wyniesione z warsztatu czy magazynu przez domowego złodzieja! Agnieszka popadła wtedy w wielkie osępienie. Od śmierci Juliana nie zachowywała zgoła żadnych niechęci do starego Alojza — nieraz też i rada była, iż przy pracy w warsztacie odeszła mu jego głupota, a owóż jak błędne były jej sądy! Człek ten, zagrożony ciągłym opróżnianiem się magazynu, zagrożony ciągłą stratą tego, co mu było najdroższe iz pobożności dopuszczał się kradzieży! Agnieszka odęła usta: jest to atoli pobożność?! Po namyśle, uprosiła Sikorę o dalszy sekret: chodzi tu o człeka zbłąkanego na umyśle, człeka, któremu ponadto brak trzy ćwierci do śmierci. Wdowa Misztol biła się następnie z myślami, co to ma znaczyć, iż nakazano jej olbrzymiego utuczonego indora związać i policjantowej Sikorzynie w imieniu Agnieszki sprezentować! Zabrzęczał telefon, Agnieszka aż podskoczyła na swym fotelu. To doktor Mika dzwonił ze szpitala z żartobliwym pytaniem: czy dostanie tam w świecie szklankę herbaty? Agnieszka krzyknęła w odpowiedzi: — Prosimy! — i zawiesiła słuchawkę. Oczy jej wprost same się zamykały, wstawała przecież przez cały sezon letni co świt. Zajęła więc z powrotem miejsce w fotelu. Na ulicy, pod sklepem, jakiś głos męski mruczał coś niezrozumiale, widocznie gaduła ów ćmił faję. Już, już zapadała Agnieszka w sen, gdy za ścianą rozległo się: — Pierrona! — Wzdrygnęła się. Usłyszała ocieranie się wzdłuż ściany, widocznie przesmykli się na korytarzyk wejściowy: ktoś rzekł flegmatycznie: — Ano, idzie. — W szparze między oknami Agnieszka ujrzała ogromną postać strażnika Buczka, kroczącego drugą stroną ulicy. Szedł na służbę, w pasie i z karabinem, przewieszonym przez ramię. Za ścianą ucichło całkowicie. Zaciekawiona Agnieszka przeszła na palcach przez sklep i odsunąwszy brzeg firanki z oszklonych drzwi bocznych, ujrzała przylepionych do ściany braci Sroków. Widok ich twarzy był taki, iż dłoń jej opadła, a usta zacisnęły się. Uczyniła nawet ruch, jak gdyby chciała rozewrzeć gwałtownie drzwi, lecz ramię jej zawisło w powietrzu bez ruchu. Po czym powróciła na swe miejsce w fotelu. Siedziała teraz nieruchomo, zdawała się znów zapadać w sen. Jednakże w jakiejś chwili powstała nagle, całkiem rześka: z daleka dobiegły ją znajome, szybkie i energiczne kroki. To doktor Mika nadchodził. Agnieszka poszła naprzeciw niego. XXIII Zdaje się, że Elżbieta za coś się wreszcie wzięła. Na jej stoliku leży mnóstwo zabazgranych kartek i Margreta, sprzątając pokój, ma możność obejrzenia wdowy Misztol z miną najgorszego humoru, panią Agnieszkę w sukni z koronkami, Alojza suchego niczym trupek, głów dziecinnych z tuzin — pewnie to będzie z sierocińca — i wreszcie doktora Mikę, który ma tu wygląd zadowolonego kota, do czego przyczyniają się też jego wielkie, siwiejące wąsy. Odkryciem swym dzieli się Margreta z gospodynią i jest świadkiem jej wielkiego zadowolenia. Elżbieta przecież nie zdradzała dotąd chęci do żadnej roboty, jeśli zaś zajmie się rysunkiem, to będzie już coś wiążącego ją z firmą. Jednakże, gdy Agnieszka proponuje jej lekcje rysunku od nauczyciela gimnazjum, który jest prawdziwym artystą malarzem, Elżbieta patrzy na nią ze zdziwieniem: — Nie, wcale nie mam zamiaru rysować — odpowiada. Posłanka Marta Haleczkówna próbuje zapędzić ją do pracy w związku młodych Polek, lecz i tu Elżbieta okazuje się do niczego. Odnosi się do dziewcząt z nadmierną grzecznością i uwagą, co uczyniło stosunek ich ceremonialnym i nieszczerym. Przy tym zastanawiała się wielce nad różnymi zarządzeniami przełożeństwa — czy to jest celowe? czy czapnictwo da im możność najskromniejszego zarobkowania wobec tak niskich cen fabrycznych? czy nauka pieczenia ciast teraz jest na czasie, gdy w domach produktów coraz mniej i do garnka nie ma co włożyć? Nie, tak nie idzie! Posłanka Marta tłumaczy jej, że w pracy takiej należy wierzyć w celowość najbagatelniejszego wysiłku i wiarę tę zaszczepiać wszystkim. Ale Elżbieta nie nadaje się bynajmniej do tego, jej bytowanie znaczone jest ciągłymi wątpliwościami. Jakim to jednak cudem zdobyła Elżbieta wiadomość" o której nikt a nikt w plotkarskiej osadzie nie wiedział? Przebywała ona tak często w sierocińcu świeckim między dzieciakami i w osadzie kopalnianej w domach gminnych, iż mogło jej to do uszu wpaść. Szło też o synka, którym zamierzała się zająć, o Jorka. Zanim z władzami opiekuńczymi załatwiło się formalności, związane z jego przejściem do firmy Ligęnza, zmarł on, struł się. I oto nagle staje Elżbieta przed matką, ciemna z gniewu, choć usiłująca panować nad sobą, i pyta: — Czy wiesz, jak to było z otruciem Jorka? Agnieszka skinęła głową. No. Tyle wie, co wszyscy, tyle, co rzekł doktor Mika i co zeznały wychowawczynie. Dwóch tych chłopców pozostawiono w niedzielę w sierocińcu, podczas gdy reszta z wychowawczyniami i służbą udała się do kościoła. Pozostawiono ich za karę, coś tam bowiem przewinili. W tym czasie przybył do schroniska dawny wychowaniec, chłopak już spory, pracujący w Sosnowcu, i on to właśnie przyniósł ową brendkę, którą się struli. Bo ich tak chciał pocieszyć, wursztu też kawałek z sobą miał. No i stało się. — A czy wiesz, matko, jaka to jeszcze była kara? — Agnieszka dziwi się wielce owej indagacji, lecz na to właśnie jest ona matką, by dziecku swemu pomóc w wypadku jakich niepewności i udręk, co właśnie czyta z twarzy Elżbiety. — No, cóż to była za kara? — Nie dano tym dwom chłopcom wieczerzy w sobotę i śniadania w niedzielę. Agnieszka załamuje ręce. — Być to może?! Ano. Za wiele już sobie w tym sierocińcu pozwalają! — Elżbieta swoje, dalej:-A czy wiesz, za co ich tak sroga kara spotkała? Weszli oto bez pukania do pokoju panny Marii, podczas gdy obściskiwała się z naczelnikiem okręgu. Za to zostali ukarani! Wypili brendkę na pusty żołądek, jednego uratowano, b'o jadł wurszt i wyprosił gdzieś kromkę chleba. Jork nie chciał prosić, nic nie jadł — umarł. Spytaj doktora, doktor przecież będzie wiedział! Agnieszka przerywa: — Kto ci to rzekł? Skąd wiesz, od kogo? Lecz to jest wszystko prawdopodobne, nie? — Elżbieta ucina: — Wiem. Teraz nie mogę powiedzieć. Przypatrz się teraz Marii, jej nowym sukniom. Już się nie obawia, że ją zwolnią... — Elżbieta urywa nagle: — Słuchaj, matko, coś z tym trzeba zrobić, prawda? Przecież to już jest nie do zniesienia! Chodzisz tu, robisz niby tyle, dano ci odznaczenie. Zbieracie się i gadacie, ty i wszystkie, i posłanka Marta... Zrób coś! — Elżbieta podnosi głos: — Wypędź stąd Marię i naczelnika okręgu, wystąp przeciwko nim i wypędź ich! Agnieszka potrząsa głową, oszołomiona. Jest to w jej mocy? Jest to w jej mocy powstawać przeciwko naczelnikowi okręgu? Który, pono, za swymi plecami "ma rząd"? — Weź to sobie do głowy, ile by się tu osób poruszyło! Nie mówiąc już o Mice, któren przyjacielem domu naszego jest — a teraz znów naruszaj komisarza Gromka — o wszystkim wie — i o tym wiedzieć musi! Ze zaś dochodzeń nie przeprowadzał — nie jest to znakiem, iż w sprawie tej palcem ruszyć nie pozwoli? A Cybulla? Robi ona co może, tak. Ratować żywych, jeśli się da, krzątać się, zabiegać koło biedy ludzkiej. Lecz tu zaś synek ów martwy jest i nic mu nie pomoże. I ta dziołcha nieszczęsna, owa panna Maria, na której by się wszystko skrupiło, którą by zaraz wyciepnięto — i dokąd? Nie, rozsądek Agnieszki nakazuje nie mieszać się do owej sprawy, musi to przyznać. Wtedy zrywa się Elżbieta ze swego miejsca i w tej chwili Agnieszka nie poznaje córki. Twarz jej wykrzywiona jest z wściekłości, nie może z uniesienia rzec ani słowa, lecz nagle wybucha: — Zbrodniarze! Ty i doktor Cybulla, i wszyscy! Kłamcy! Nienawidzę cię, słyszysz? Bronisz Marii? Boś ty taka sama! Samaś taka! Głos jej przechodzi w krzyk, krzyk przeraźliwy. Szarpie odzież, zda się dusić — odpycha Agnieszkę i krzyczy, iż jej znieść nie może. Wreszcie wybucha płaczem i śmiechem na przemian. "Jest to atak nerwowy" — myśli Agnieszka. Stara się ratować córkę, lecz ręce jej dygocą i wszystko trzaska o podłogę, szklanka, karafka, butelka z kroplami. Na szczęście wbiega Elza. Elżbieta, sztywna i zimna, z pianą na ustach, rymnęła już na ziemię. Zatelefonowano po doktora, zabiegi i rozcierania Elzy nic skutku nie przyniosły. Agnieszka opadła nagle z sil, wydała się ruiną samej siebie. Doktor Mika, w przeczuciu jakiejś przykrej awantury rodzinnej, wysłał Kubickiego, sam podążając za nim. Młody lekarz, nie witając się i nie dopytując o nic, zastosował zastrzyk z kamfory, sam podjął chorą na ręce i zaniósł na górę. — Niech się pani jej nie pokazuje! — rzekł bez ogródek Agnieszce, po czym zarządził gorące okłady na nogi i wrócił na górę. W oczekiwaniu, jął cierpliwie rozcierać ręce i stopy Elżbiety. Młode to sworzenie nie zdawało się posiadać zbyt wiele krwi. W jadalni, przy herbacie już i po wielkim kielichu wina, Agnieszka opowiadała doktorowi rzecz całą. W kuchni wdowa Misztol, Margreta i Alojz w głowę zachodzili, co też ano było przyczyną takiego gniewu Elżbiety. Wszakże dotąd nigdy i głosu nie podniosła na nikogo — cóż dopiero na matkę! Jednakże tam, na górze, w owej rozmowie w cztery oczy doktor Mika oświetlił sprawę wszechstronnie. To, co mówiła Elżbieta, jest zapewne bajdą, jest tu jednakże i cień prawdy. Mianowicie — i on zastanawiał się nad późnym wezwaniem lekarza do strutych i też sądził, że coś się tam za tym kryje. Lecz zadziwiające jest, iż drugi pacjent, chłopak mały i zapewne, jak każde dziecko, papla — nic nie rzekł o karze, o śniadaniu -1 mówił tylko o owym koledze, który ich przyszedł nawiedzić i poczęstował wódką. Kolega ten zginął następnie i nie dało się go odszukać, a może i nie szukano. Doktor spełnił swój obowiązek, protokół | sekcji zwłok przesyłając policji. Reszta go nie obchodzi. Dalej: Elżbieta jest prawdopodobnie w tym ciężkim okresie młodości, kiedy wszędzie widzi zło. Jest to osoba wrażliwa, zamknięta w sobie, niczym właściwie nie zaprzątnięta tak dalece, aby to zapełniło jej czas. Trzeba by coś w tym kierunku zrobić. Przyznać trzeba, iż życie w osadzie nie jest tą kolorową szybką, przez którą patrząc, można znaleźć pewien powab istnienia... Doktor prawi i prawi, zasypuje przykładami i przypadkami, Agnieszka zaś uspokaja się całkowicie. Przypomina sobie słowa Elżbiety: — samaś taka! — i odyma usta. W tej chwili przedstawia sobie jasno, iż raz urządziwszy taką awanturę, Elżbieta może i sobie, i jej zatruć życie. A ona teraz tak chce żyć w spokoju, tak smakować i kosztować owego bezcennego dnia i czasu, który upływa! Rozżala się nagle i wybucha skargami i płaczem. Życie jej pozbawione będzie chyba miłości? Nie tó nawet, żeby ją kochali najbliżsi — oni się nawet kochać nie pozwalają. Człowiek tylko tego jednego pragnie, na to jedno haruje i zdobywa majątki, i zdobywa sławę, tak na przykład jak ten Biernacki — aby utrzymać miłość ludzką, aby móc kochać. Doktor Mika najpoważniej przytakuje jej skinieniami głowy. Tak, jest to dźwignia nie byle jaka. Wszystkie zła i dobra świata początek swój biorą z miłości. Atoli czyż Agnieszka, sama dbając tak o życzliwość swych domowników i sąsiadów, troszcząc się o Zosię Buczek, nie zaspokaja tym swego pragnienia miłości? Ludzie, najrozmaiciej oszukani przez życie, nie mogą się pozbyć tej siły tkliwej, obdarzają nią zwierzęta, psy, koty, rośliny i sprzęty. Agnieszka potakuje. Ano, ano. I to, szkoda jest tej odrobiny życia na nędzne przekomarzanie się i niepotrzebne smutki. Jak postąpić z Elżbietą, by mieć w domu spokój i pogodę? Po tym zapytaniu Agnieszka potrząsa głową i czuje, iż to będzie do niczego, pakt zawarty na chwilę. Nazajutrz jednak sprawa sama układa się nieoczekiwanie. Elżbieta, blada jeszcze i osłabiona, schodzi na dół do stołu i oznajmia w obecności Elzy: chce wyjechać. Powzięła zamiar uczęszczania na pewne kursy. Matka może być o nią spokojna, nie jest już dzieckiem i da sobie radę. Mówi to z opuszczonymi powiekami, nie patrząc na nikogo, z wyrazem twarzy tak wzgardliwym, iż Agnieszka zgadza się natychmiast. — Pieniądze na utrzymanie możesz podejmować w filii katowickiej — rzecze. Lecz Elżbieta potrząsa głową: — Nie, ona jedzie do sfolicy. — Jak chcesz — odpowiada Agnieszka. Tak, czy to jej ktoś w młodości pilnował, troszczył się, dbał o nią? Sama dawała sobie radę... Spokojnie już omawiają szczegóły owego wyjazdu, wysokość sumy, jaką Elżbieta będzie otrzymywać od matki, projekt zatrzymania się po przyjeździe w pewnej bursie. Nie ma już mowy o wypadku, który doprowadził do rozłąki. Wybuch Elżbiety był takim samym, jak ongiś, w obliczu malowideł kościelnych, w obliczu gorejącego piekła i szatana. W obliczu okropności. Tego samego jeszcze tygodnia opuszcza dom. P rawda przychodziła do Buczkowej powoli i znienacka, i nie wiadomo kiedy, i nie wiadomo nigdy było, co tę prawdą sprowadzi. Ludzie już całkiem zapomnieli o jej nieszczęściach i sądzili, że i ona niepamiętna jest już tych trumien, wynoszonych z domu. Tak była przecie zabiegliwa i spokojna, aże niejedna niewiasta zazdrościła jej dobrego wyglądu i dobicia do mety. Ale z Buczkową było tak, że dowiadywała się o swym losie wciąż z nowa i po troszeczku. Czasem w szufladach przerzuca i natknie się na pończoszki dziewczyńskie.- Toć to Zosi! Zapomniała chyba na szczęt, że je tak głęboko oto skryła. Rozwija pończoszki — i masz cii — zostaje tak zadumana, na podłodze. Na co się to przyda teraz? Toć Zosia pomerła. Krosty one, leczone na twarzy, rzuciły się na wnętrze, nie trza było ich spędzać gwałtem. Ano. To samo pas z bagnetem, wiszącym na kołku — na nic się nie zda. Buczka przeszyła na wskroś kula przemytnicza i legł na granicy. Co się zaś tyczy tych małych koszulinek, powiązanych do kupy wstążeczkami kolorowymi, sprezentowanych przez Agnieszkę Ligęnza — i z tego nic nie będzie. To trzecie, które miało już być zdrowe, nie donosiła go i przyszło na świat martwe. Uprzytomniwszy sobie to jasno, Buczkowa zakołysała się w obydwie strony, po czym znów uczuła w głowie zamęt i napadły ją wątpliwości. Jakże to, u Boga i Ojca, tak migiem mogło się stać? Ma to już nie rozpalać ognia na kominie na porę, nie patrzeć na zegar i nie sporządzać na czas posiłku? Ma to nie latać do Agnieszki Ligęnza po pieniądze lub do sklepu Haleczki upraszać o kredkę? Na białym atoli stole kuchennym spoczywał tęgi kawał wieprzowinki na pieczeń, majeranek i czosnek, wszystko sporządzone już, że tylko do piecyka kłaść. Tedy nad czym tu rozmyślać? Buczkowa prasła owe szmatki i gałganki, trzasnęła szufladą i zabrała się do rozpalania ognia pod płytą. He, ma ona co jeszcze robić na tym świecie, nie bójcie się! Izba w sąsiedztwie, którą to izbę dawniej zamieszkiwała cera Czaplów, jest teraz we władaniu Buczkowej. Tak więc pozbyła się wszelkiego tego, co tworzy rodzinę, a patrzajcie — dom jej powiększył się. Ileż to namarzyła się za życia Buczka, ileż to zamiarów miała, by tę izbę dobrać, by większy luz w domu mieć! Nic z tego nie wyszło. Bo i Czapla puszył się, iż na osobną izbę dla cery może sobie pozwolić — a Buczek znów tak gospodarzył swoją pensyją, że nigdy nie stać ich było na to. A tu masz. Cera Czaplów wydaje się za swego Kukofkę i izba jest wolna. A że czasy są gorsze, izba była do podnajęcia za psi grosz. Buczkowa przechodzi przez sień i staje przed tamtymi drzwiami. Widnieją tam dwie przyszpilone karteczki, podobniusieńkie do się, i pięknym pismem wypisane stoi: STARSZY STRAŻNIK PIONTEK ALOJZ STRAŻNIK CZUMA MIKOŁAJ z placówki Kiż po czym prośby: 1) Wycierać nogi. 2) Pukać przed wejściem. 3) Zachować ciszę na schodach. Oto jak się w ciało oblekły marzenia Buczkowej. Izbę tę ma wreszcie i od siebie podnajmuje strażnikom. Strawę im warzy i dogląda ich. Tkwi w tym, do czego przywykła: w zielonych mundurach, pasach i bagnetach, w narządzaniu grubych skarpet, w opowieściach o przemycie i służbie granicznej. Może i dlatego nieraz zapomni się i zagubi co do swych strat oczywistych. W kuchni i małej izbie 3X3, którą teraz sama zajmuje, w izbie strażników i ną całym pięterku panuje tak wielka cisza. W tej ciszy krząta się Buczkowa i że to sąsiedztwa nie ma, ani do kogo gęby otworzyć — gada sama z sobą, głośno. W izbie strażników stoją przy sobie dwa wyprawowe łoża, zakryte dla rozpoznanie jedno kapą zieloną (Piontka), drugie zaś fiołkową. Są tu dwa jednakowe kołki na paśy z bagnetami, ponadto na wieszadełkach kapelusz do cywila i czapka sportowa. Kapelusz należy do Piontka, sportówka zaś do Czumy. Piontek ma też nad łożem zawieszone skrzypce, a Czuma gitarę. Z samego początku stał tu jeszcze stół, szafa i dwa krzesła, jednakże później coraz to coś nowego przybywało. Starszy strażnik Piontek przybił na ścianie konterfekt, ściągnięty z swojej osoby z racji awansu. Czuma zaś podobiznę swoich rodzicieli i sióstr, co ich miał kupę całą gdzieś w świecie. Nakupił też farb i własnoręcznie obaj namalowali wielką a wielką, gwiazdę na suficie. Zaś potem przyszła kolej na umywalkę z lustrem, kanapę miękką — nie było miesiąca, by nie przywlekli czegoś nowego. Też — jak otworzyć szafę, widziało się jej wnętrze, rozdzielone przez pół, i w porządku poukładane skarpety, bieliznę,' na kołkach zaś i ramiączkach — porozwieszane ubrania cywilne lub służbowe. Buczkowa, gdy przyjdzie sprzątać tę izbę, trudu wiele nie ma, tak ci ludzie są schludni. Więc też nieraz musi zadumać się nad różnością natur człowieczych. Buczek, na ten przykład, furt wszystko o ziem rzucał, babrał, wydziwiał, spluwał — ci zaś za punkt honoru sobie mają schludność i porządek. Ze służby przyjdą, to się wypluszczą, wymyją, za czym siadają do posiłku. — A jego ileżem to razy naprosiła się o to mycie? Jeśli w nocy wypada im powrót, to po cichutku wsmykną się do kuchni i kawę sami sobie wezmą z ciepłego piecyka. Ona zaś spoczywa w izdebce za kuchnią i nie tylko że nie wstaje, lecz i nie przebudza się. — Jemu zaś wyłaź spod pierzyny i usłuż, o niczym innym słuchać nie chce. Dzieci też przy tej okazji pobudzi. Zaraz na pierwszego wyłożyli jej na stół pieniądze, a że głowy do rachunków nie miała, to jej sami wyliczyli. Pokazało się też wtedy, jak w porządku zapisane wszystko mają. Ile obiadów, kaw, litrów mleka, ile sztuk upranych i narządzonych. Zakupili też węgiel i rozpałkę na zapas. Buczek na pierwszego nigdy wypłacić się nie mógł. Wieczorami, wolnymi od służby, grają. Piontek, pochodzący ze Śląska, gra pieśni i walce dobrze znane, lecz Czuma... He, ten gra pieśni wspaniałe, na wskroś przeszywające i posępne, pieśni swoich stron, z drugiego, ruskiego pogranicza. Nieraz też i nie opatrzyła się, jak ręce jej opadły na podołek, a po gębie poleciały mroźne ślozy. Musieli to grajkowie wreszcie dostrzec, bo ukrócili swe granie i miast na instrumentach, jęli grać w karty. Lubili w takiej chwili zasiąść w kuchni przy ciepłej płycie, ziemniaki lub nawet jabłka piec i prowadzić ciekawą pogwarkę. Lecz wewnątrz Buczkowej ciągnął się poranny monolog... — Przódzi to żem sama tylko, aby z tymi dziećmi wieczorami i dniami siadywała. Bo on, to czy służba, czy nie służba, w świat za oczy pędził. ¦- A znów, co do ludzi, czym nie mówiła mu, by zbyt służbisty nie był? By folgował? A czy to kiedy usłuchał? Tak to powstawała przeciwko swemu małżonkowi, któren dawno w grobie leżał, a jeszcze dawniej od niej był odstał, gdakania jej nie słuchając. A już gdy dzieci przed komórkami wszczęły swe zabawy, cóż to za wspomnienia sercem jej targały na wsze strony. Przy czym nie tyle jej chodziło o synka, bo "płuca mu się zapaliły", zatem zmarł bez niczyjej winy, trudno i wola boska. Ale Zosia? Czy nie przychodziła to do jej kolan z swymi pytaniami straszliwymi, odtrącana od dzieci, jakby na szczęt zabita współczującymi spojrzeniami i westchnieniami niewiast...? Przyszła tak w ów dzień, gdy się właśnie objawiły pierwsze boleści brzucha, stanęła milcząc koło matki i po długim takim milczeniu rzekła: — Słuchaj no, czy to ja nigdy nie będę jako inne dzieci? Co też jej mogła w odpowiedzi rzec, co! — Adyć ci one krosty zeszły — powiedziała słabo. Jawiła się jej teraz ta Zosia, udręczona, stojąca na uboczu ze swą twarzą szkaradną, a tak jej sercu miłą, to znów skryta za maską z płótna z otworami na oczy. Te jedne oczy, patrząc gdziesik z głębi, zza jakiejś przegrody, rozpalały w Buczkowej piekielny ogień. Dziw, jak to mogła strzymać, by nie rwać na sobie kiecek i nie wrzeszczeć! Tedy wznosiła grożące pięści w górę. — Kurwów mu się chciało, temu pierunowil Ano! Bez to mi dzieci zmarnował, życie mi zmarnował i sam siebie! Skroś wszystkie te pogróżki i wspominania, jasne było chyba, że tego Buczka znienawidziła doszczętnie, aż do pamięci pośmiertnej poza grób. Spotkać ją było można w sklepach, czyniącą zakupy nie na żadną kred kę, ale za gotowy pieniądz, dostatnio przyodzianą i w dobrym usposobieniu; nikt też tam od niej słowa wspomnienia | straconym małżonku nie słyszał. Ano, odszkodowanie za śmierć jego otrzymała, tudzież i wspomogi pogrzebowe od matek-Polek; stołowników i lokatorów ma, w pierze porasta. Za czym wspominała Agnieszkę Ligęnza i błogosławiła ją za dobre pokierowanie sprawami. Toć za jej radą izbę donajęła i strażników na stancję zdobyła. — Lecz czy to nie ta sama Agnieszka mondrowała się też nad spędzaniem króst Zosi? Gdyby nie to gwałtowne spędzanie, żyć by żyła. Może też by jej same zeszły. Nie, o małżonku nie było długo mowy. Lecz gdy sądzili, że zapomniała o nim na szczęt, któregoś tam dnia, przy obiedzie z Piontkiem i Czumą, zagabnęła niespodziewanie: — Czy to nic nie wykryto? Spojrzał na nią, nie rozumiejąc, o co chodzi, a wtedy wyjaśniła dobitnie: — Czy to nic nie wykryto z tą śmiercią Buczka? Ma to tak pozostać? Zachmurzyli się obaj, a Piontek po sprawiedliwości musiał rzec, iż ze Srokami nic nie wyszło. Lekarze naukowo określili niezbicie godzinę śmierci, zaś Srokowie też niezbicie wykazali swe alibi. — Alibi? — Hm... Niby, gdzie dnia tego i o tej porze przebywali. Ze świadkami. — Ano, przeciw strażnikowi zawsze się świadki znajdą — rzecze Buczkowa. Ale Piontek nie ustępuje: sama pani Agnieszka Ligęnza zeznała, iż dzień w dzień po zamknięciu sklepu bracia Sroki siedzieli na schodkach, faję kurząc. Tego zaś wieczoru przebywali na tym miejscu do późna. — Ag-nie-szka?! — Hm... Tak jest, isto. Nie, z Piontkiem nic się nie zrobi, chłop to jest ciężki i akuratny, niezdolen do odgadnięcia zagadki serca kobiecego, daleki od pójścia zawikłanymi jego drogami. Zaś Czuma? Siedział on skurczony, z łyżką w dłoni, nie pisnąwszy ni słóweczka. Ślepia mu tylko płonęły. Buczkowa zerknęła nań i poczuła niejakie pokrzepienie. — ¦ Głupi jest ten, który sądzi, iż sprawa ta pozostała na boku — rzekł. To była prawda. Już na samym pogrzebie, gdy trumnę do ziemi złożono i ziemią zasypano, zeszli się strażnicy w oberży Trzęsiochów na żałobne piwo. Z daleka dobiegały tu tony dziarskiego marsza i któryś tam rzekł: — Dopiero co grali żałobnego, a oto już nogi człekowi podrygują. — Może też pod wpływem tego powiedzenia — poczuli mróz i smutek, i zniechęcenie, iż tak to po życiu człowieczym śladu-popiołu nie pozostaje. — Młody przodownik, siedzący w zadumie, powstał i krzyknął: — Koledzy! śmierć strażnika Buczka musi być pomszczona sprawiedliwie! — Zerwali się wtedy na równe nogi, jak na pobudkę, na alarm, na słówko: baczność! — i poczuli do dna, jakby ta kula przemytnicza, która śmiertelnie trafiła Buczka, w nich także godziła. Mają to padać, jak wróble, na granicy, bez odwetu? Za czym, jeśli ten Buczek nieświetny był mąż i ojciec, wiadomo, iż świetny i zasłużony był z niego strażnik, kompan niezrównany, nie cofający się przed fundą, a nawet i poręczeniem i podpisaniem weksla za kolegę. Ma to zgasnąć, jak zdmuchnięty ogarek, przez bele jakiego trómbę, takiego syna, przemytnika? Chybaby niegodni byli paradować w osadzie w swych zielonych mundurach! Ludziom w oczy patrzeć! Sprężyli się, jak jeden, i wrzasnęli: — Tak jest, panie przodowniku! Nie, wojna ze Srokami nie była wcale z śmiercią Buczka skończona. Co zaś miała do tego Agnieszka, że z swym świadectwem nie wołana wystąpiła? He, świadczyć zaprawdę ani myślała, wymknęło jej się słówko jakieś w obecności komisarza Gromka, ten zaś wiele a wiele miał przyczyn, by do jej słów ciężką a pełną wagę przywiązywać. Wspaniałomyślna ta niewiasta, niepomna na zatargi, jakie mieli ze sobą o ów komunizm Gustka, pierwsza mu pośpieszyła z pomocą, gdy małżonka jego ciężko zaniemogła i w góry, z dala od dymów kopalnianych, musiała być wysłana. Pożyczka? Ano, mogła sobie na to pozwolić. Bez żadnego rewersu czy poręczenia — na cóż znów jej te świstki? Pani komisarzowa pomknęła w góry, zaś komisarz Gromek siadł przy kantorku pani Agnieszki, czujne ucho na jej słowa nastawiając. Była to osoba wiarogodna, czyż zresztą nie obdarzała wielką życzliwością domu Buczków? Czyż miała jaki powód do bronienia Sroków? Tego by nikt pomyśleć nie śmiał. Nie, nic jej po Srokach! Ma jednak wielki instynkt życia — och! uwielbia życie. Mogła była po prostu czuć jego smak na języku i widzieć jego płomień w ciepłych oczach doktora Miki, w oczach Gromka i Cybulli, w oczach wszelkich mężczyzn, którzy się koło niej snuli. Ten Buczek więcej zła, niż dobra, zdziałał. Legł w giobie. Ano, pokój mu. Srokowie żyją i obdarzeni są nie byle jaką liczbą dzieci. Rachunki jej chyba zgadzały się? Myślała o tym, ilekroć zetknęła się z Buczkową. Czy to nie pięknieje Buczkowa z dnia na dzień? Czy to nie stara się, jak widać, o swą powierzchowność? Co — znów nowa kiecka? Humory ma zmienne, to prawda, ja. Raz do rąk przypada i do całowania się zabiera — to znów spogląda z nieskrywaną złością. Lecz chyba na dnie tych humo rów kryje się po prostu któryj ze strażników, lokatorów. Przy rannej kawie, którą pani Agnieszka spożywa w towarzystwie Elzy, rzecze: — Piontek czy Czuma? jak myślisz, Elza, któren? — I Elza, nauczona iść w mig za tokiem myśli swej chlebodawczym, tym razem wzdryga się z przestrachu na to pytanie. Aż nazbyt pamięta ona śmierć Buczka. Chyba ta Agnieszka jest bez serca? Lecz przynaglona drwiącym i nakazującym spojrzeniem: — Coś mi się widzi, że Czuma, Czuma — odpowiada ze śmiechem. Jakkolwiek bądź sprawy się mają, widuje się teraz często Buczkową w domostwie Ligęnzów — może nie tak wprost u samej pani, lecz w kuchni, w sklepie, w pracowni i odlewni. A gdy tylko zjawi się Buczkowa, zaraz gdzieś z głębi, z swoich pachnących komnat ukazuje się Agnieszka. Siła jakaś przyciąga je ku sobie, muszą wiedzieć jedna o drugiej, co i jak. Pani Agnieszka posuwa tak dalece swoją życzliwość! Daje db zrozumienia, iż Buczkowa, gość, może udać się wprost na pokoje, nie zaś ucinać pogawędkę, z wdową Misztol czy Elzą na białych stołkach kuchennych. — Lecz czy to ja nie znam swego miejsca? — odpowiada skromnie Buczkowa. Przy tym z odwiedzin w pokojach nie ma żadnej korzyści, jeszcze większy zamęt w myślach i zamydlenie oczu. Ano, nie mówcie Buczkowej nowin o triumfach Elżbiety w stolicy. Wie ona dobrze, co o tym trzymać. Może sobie pani Agnieszka po stokroć podnosić błyszczące szkiełka na złoconym drążku do oczu i zagłębiać wzrok w papiery leżące na kantorku: — "Dzisiaj akurat otrzymałam list od Elżbiety" — Buczkowa wie swoje. Nijakie listy od Elżbiety nie nadchodzą. "Dzieci moje poszły do ziemi — myśli podówczas — lecz twoje odwróciło się i odeszło w świat, i tyle o nim wiesz, co nic. Czy to nie mówiła Misztolka, iż Elżbieta odjechała w gniewie"? Co tam Buczkowa! — robak i proch, mogący się snuć w takim świecie akurat małoznacznym, między strażnikiem Czumą a Misztolką. Lecz do sklepu zajdzie na przykład pani dyrektorowa Hollert i wówczas szkiełka i ręce pani Agnieszki mają dość do czynienia, aczkolwiek poruszają się z godnością i bez pośpiechu. — Brunon pisze tak rzadko, jestem o niego niespokojna. — Lecz z panią Agnieszką sprawa ma się inaczej, ją nie dręczą niepokoje o Elżbietę. Już w kilka miesięcy po jej wyjeździe mogła rzec odwiedzającym: — Oto Elżbieta — lub: — Córka moja, Elżbieta, uczęszcza do szkoły malarskiej w stolicy. — I ukazywała Elżbietę w gronie kolegów i koleżanek, zdjęcie z okazji dorocznego balu Sztuki. Ano. Wielki Haleczek i dyrektbrowa Hollert, i panny sklepowe, Alojz, Misztolką, Elza i Margreta podziwiały więc Elżbietę na owym obrazku. Nie ma co mówić, była to Elżbieta, wyróżniała się z dziwacznie wystrojonego grona strojem pięknym i tak tu znanym, strojem mieszczki z Żywca — takim samym, jaki nosiły niewiasty z tamtych stron, przybyłe z procesją do cudownego obrazu. Szedł jej do twarzy ten strój, postać miała strzelistą i smukłą, mimo fałdzistych kiecek. Za czym nowiny zacichły, nastąpiła przerwa i pani Agnieszka kupiła sobie wówczas owe szkiełka. Doktor Mika miał cokolwiek do roboty, zwracając uwagę na należyte i wdzięczne użycie tego przyrządu, wybawiającego niewiastę z szpetnych okularów i kłopotu niepewności. Odwiedzający bowiem patrzyli przede wszystkim na szkiełka, oczekiwali miłego trzasku mechanizmu i musieli podziwiać ów niezrównany ruch, ospały i uroczy, z jakim pani Agnieszka dźwigała złocony kijek w górę. Ano, oczy jej się popsuły, czyta teraz wiele, ślęczy też nad papierami związku matek-Polek. Za czym, po pewnym czasie, znów pani Agnieszka mogła rzec gościom: — Córka rpoja Elżbieta... — I ukazywała w piśmie wzmiankę, pochlebne słowa o młodej malarce i pierwszych jej pracach. Zachodziły z tym różne śmieszne nieporozumienia, ciemni i prości ludzie tutejsi nie rozumieli całego splendoru i zaszczytu spadającego na dom Ligęnzów. — Ym... więc Elżbieta maluje? — pytano. Ano, czyż nie malował też stary Ligęnza, czyż nie zdobił pozłotką ram i gipsowych figur? — Wstąpiła więc na tę samą drogę, co ojciec — rzekł ten i ów. — Tak, lecz nie jest to to samo — tłumaczy pani Agnieszka — całkiem inna sprawa. Malarstwo świeckie. — Kiwano w zrozumieniu głowami. — Znaczy się, miast świętych, maluje ona zwykłych ludzi? — Nie, nie mieli tu pojęcia co znaczy: sztuka. Były to tylko małe wzmianki w pismach codziennych, nic wielkiego. Ale nadchodziła obfita poczta do domu Ligęnzów, pełno pism — owóż w tygodniowych dziennikach można już było ujrzeć, co zdziałała Elżbieta. Była tam jej fotografia, wizerunek Elżbiety, zmienionej nie do poznania, z lokami gładko zaczesanymi do tyłu, z twarzą jakby rzeźbioną. Obok zaś widniały odbitki malowanych przez nią obrazów. Głębokie rozczarowanie! — Nie jest to Alojz? — zapytała wdowa Misztol. Ano, bezsprzecznie, był to Alojz o chytrym wejrzeniu, z zaciśniętymi wargami i fają, ten sam Alojz, szyderca, który rzekł ongiś: — Nie jest to ta Margreta już zaklockowana? Były tu też skrzywione i nieszczęsne twarze podrzutków z sierocińca. Nic nowego dla Margrety, która widziała ongi ołówkowe szkice w pokoju Elżbiety. Ano, odtworzone to jest teraz farbami. Nie wywołuje t'o jednak podziwu wśród domowników, zapewne i pani Agnieszka Wolałaby, żeby Elżbieta na pierwszy raz wystąpiła z czymś nowym i bardziej zadziwiającym. Lecz nie pokazała tego po sobie, owszem, rzekła z dumą i naciskiem: — Tak, Elżbieta w wielkim świecie nie zapomniała o domu i ludziach tutejszych, są oni widać zachowani w jej sercu. — Aha, czyż nie figurował tu też nędzny kwiat doniczkowy, podarowany jej niegdyś przez strażnikową Buczek? Figurował i mienił się tysiącami odcieni kwiat czarodziejski, którym to lubili przystrajać ołtarze. Zawstydzili się też mocno na słowa Agnieszki, strażnikowa Buczek aże zalała się łzami i znów przypadła do rąk pani. Przywołano Alojza. Wszedł, grzmiąc swymi podkutymi buciskami, a starczy jego umysł doznał, zaiste, wstrząsu. Nie ma co, wywyższenie go spotkało wielkie. Obraz był w złoconych ramach, ni? Przywykł czcić obrazy i złocone ramy, oddawał im cześć i oto, jak i jego uczczono. Wynikł znów z tego kłopot, ludzie starzy zwykle czynią jeno kłopoty. Elżbieta zapanowała wszechwładnie w myślach i czuciach Alojza; jeżeli co czynił teraz, to czynił dla Elżbiety. W warsztacie odlano nową formę, posążek śliczny, była to patronka, św. Elżbieta z różami. Posąg poszedł do miasta do odlewu z brązu. I otóż Alojz, mrucząc i sypiąc pieronami, odwalił jedną płytę marmurową na "weneckim" dziedzińcu nowego domu i w czterech rogach posadził szczepy róż. Gdy posąg przywieziono — nie byłoż to w sam raz miejsce dla ustawienia go? Ludzie tu mieli gipsowe posążki w wnękach swych domów, zaś ten z brązu w sam raz się nada d'o domu Ligęnzów. Pani Agnieszka przystała chętnie, wyszukała nawet w filii katowickiej piękną latarnię o kolorowych szybkach, i oto zapłonęło światło u stóp posągu. Wszystkie drzewka w sadzie za nowym domem pokryły się kwieciem. Alojz tam drepce, starowina, i obrządza je, i chucha. Koło oszklonych schodów, wiodących do pokoju Elżbiety, zasadził też szczepy winne — była to strona słoneczna. Ano, na starość powziął zamiłowanie do ziemi, wątpliwe jest, czy nawiedza on teraz pewną dziurę w hałdzie, z resztkami ukradzionych świętości. Ziemia go ciągnie i ludzie dość się muszą nasłuchać jego mamrotań o niezrównanym zapachu ziemi i wielkich z niej korzyści. Gdy zaś upewnił się co do silnego okwiatu drzew, gdy się ano przyjęły szczepy winne i szczepy róż, zjawia się Alojz w sklepie. — ¦ Oho, Alojz! — wołają ekspedientki, Hilda i Emma. Lecz on nie po to tu przyszedł, by z tymi tam frelkami ugwarzać. Zdąża do kantorku, do samej pani, staje i trzęsie głową, czapka tkwi na tej głowie. — Kiedyże wracajom Elżbieta? — zadaje pytanie. Ano, zaskoczył panią tym pytaniem. Już miała usta otworzyć z nakazem, by mu Hilda stołek podała — wejrzała na twarz i czapę Alojza i zaniechała tej grzeczności. Tak, widać, do samej swej śmierci Alojz będzie jej przysparzał przykrości raz po raz. Niechże więc stoi. — Skiś czego owo pytanie, Alojzu? — Ano... że to ciepło stało się na dworzu... myślałech sobie... Pani Agnieszka kiwa głową. — > To prawda jest. Alojz uśmiecha się niewinnie, gęba rozdziera mu się od ucha do ucha w tym uśmiechu. — Toż i róże przy posągu już rozpuknęły się... — > Aha — mówi pani Agnieszka i łagodnieje. — Myślę, że już wkrótce przyjedzie. — ¦ Nie pisała to?... — Pisała, Alojz, pisała — lecz dnia jeszcze nie oznaczyła. — Jo. To bydziem oczekiwać. Odwraca się i odchodzi. Pełen nadziei. Pani Agnieszka nie mogła przewidzieć, że od tego dnia umysł Alojza Zostanie opętany tą jedną myślą. Regularnie koło południa zjawia się w sklepie, stąpa powolutku w stronę kantorku i staje ze swym zapytaniem. Pani Agnieszka wprost gęsiej skórki dostaje na jego widok. Chowa się i uskarża przed doktorem Miką. Tedy doktor wydobywa skądś różowy papier i smaruje list. Alojz może teraz przyjść. Pani Agnieszka ujmie szkła, przytknie do oczu i przeczyta mu nowinę. Elżbieta maluje duży obraz, nie może przyjechać tak zaraz. "Pozdrowienie i podziękowanie dla Alojza". Aczkolwiek nie jest to to, czego upragnął, Alojz zostaje zaspokojony tą okruszyną na dłużej. Przychodzi jeszcze paka pism i owóż tego dnia Agnieszka przywdziewa paradną suknię z koronką, ozdabia ręce pierścieniami, a nawet skrapia się perfumą i tak zasiada w sklepie za kantorkiem. W piśmie znów zamieszczono portret Elżbiety, obok zaś drugi: fotografia mężczyzny. Nadpis u góry: "Mistrz i uczennica" wyjaśnia wszystko. Złożono tym hołd wielkiemu artyście, który swój talent poświęcił pracy nad kształceniem młodych, a oto obiecujący owoc tej pracy — młoda malarka. Teraz może Agnieszka być całkiem spokojna. Elżbieta, widać, nigdy nie zejdzie na płochą drogę szaleństw. Mężczyzna, którego pomieszczono tuż obok niej, którego imię związano publicznie z jej imieniem, jest człowiekiem nie pierwszej młodości. Lecz doktor Mika potrząsa głową: — Wiedziałem, że Elżbieta nie pokocha młodego, lecz raczej starszego, a mającego pewien urok, mężczyznę. — Pozwala sobie nawet świsnąć zadziwiająco przez zęby. — Ta Elżbieta!... dokonała rzeczy nie byle jakiej, uwięziła dzikusa, człeka niezależnego! — Byłżeby to ktoś na podobieństwo Biernackiego? — niepokoi się Agnieszka. — Hm — odpowiada doktor — jeszcze gorzej! Spójrz tylko na jego oczy!...Tak, oczy ma całkiem niezwykłe, posępne i na wskroś przenikające. Lecz za to czyż twarz Elżbiety nie promieniuje nowym blaskiem? Ano — jeden traci, drugi się bogaci. — Elżbietą zainteresował się sam mistrz — rzecze Agnieszka do ciotki Herminii Haleczkowej. Ale patrzajcie! Ta Herminia, niewiasta z wielkiego rodu osady, niczym się nie różni od najgorszej prostoty. Nie powiedziała nawet — aaal Żadnego podziwu. Albowiem w osadzie było tu mistrzów sporo w swoim fachu. Co krok na wywieszce pod nazwiskiem widniała ta godność. Owszem, ludzie jak się patrzy — ale nic ponadto. Jest i trochę zaszczytu, ja. Komisarz Gromek składa "najgorętsze gratulacje", a naczelnik gminy, Cybulla, ma powód do wygłoszenia mówki o postępie. Wszyscy kroczą naprzód, bramy świata są otwarte na ścieżaj. Elżbieta wyfrunęła spod kiecek matki w ów świat i powodzi jej się wspaniale. — Pomnę ją tykucieńką, gdy się pętała jeszcze przy kramie w uliczce Kościelnej — rzekł. Lecz Agnieszka nie była mu nazbyt wdzięczna za owo wspomnienie. Roześmiała się i uderzyła go kijeczkiem od szkieł w ramię. Tedy chwycił upierścienioną dłoń. I w jednej chwili, gdy tak trzymał w żelaznym uścisku jej palce, wspomnieli i przeżyli niejedno. Jednakże ten, któremu Agnieszka najbardziej pragnęła sprezentować fotografię, młody doktorek Kubicki, jak na złość, nie pokazywał się. Agnieszka układała swoje kabały i figle, aby go zwabić, zadzwoniła do szpitala: — że może na herbatkę przyjdzie? — Odrzekł: — Jestem strasznie zajęty, proszę pani, układamy tu pewną rzecz z inżynierem, zięciem Hollerta. — I dodał tajemniczo: — Być może, że zwrócimy się też z tym do pani. — Agnieszka z uśmiechem i zalotnością do telefonu: — Dla pana wszystko, panie doktorze. — I na tym się skończyło. Wreszcie zdybała go, gdy szedł ulicą w stroju tenisowym i z rakietą w ręku, na plac Haleczki. — Doktorze! — zawołała z progu sklepu. Znalazł się grzecznie, wszedł i przywitał się, i okazał zainteresowanie podobiznami Elżbiety. "Mistrz i uczennica". Odczytał artykuł sam sobie, w głębokiej ciszy; czytał i czytał — o wiele za długo. — Kiedy panna Elżbieta wraca do osady? — Hm, to zupełnie nie wiadomo — w zmieszaniu wyrzekła wreszcie pani Agnieszka szczerze. — Uważam — rzecze doktor — że miałaby tu dużo do czynienia, tak. Jej sztuka nie poniosłaby szwanku, raczej przeciwnie. Czyż nie dała wyrazu swych zamiłowań, malując Alojza i ludzi ze swoich stron? Agnieszka odyma usta. — No. Lecz do takiej pracy potrzebny jest chyba jakiś nastrój, inne otoczenie i towarzystwo, nie? Ludzie tu nic nie znają się na tych rzeczach. Doktor się zapala. — Dawniej — mówi — jeśli ktoś w życiu dźwignął się, wyszedł na ludzi, to pamiętał o tym i podawał dłoń pomocną komuś ze swego środowiska. Jakieś stypendia... czy fundacje... czy praca... Teraz się mówi z pochwałą: o, on wyszedł ze swej sfery, bywa w świecie; lub: kupił auto. Cybulla gotów to uznać za postęp, za wyraz demokracji... Jasne — do kogo pił, i to pił ostro, i bez ogródka. | tym wszystkim jednak, to człowiek prawy i usilnej pracowitości. Agnieszka zatem puszcza przymówkę koło uszu i pyta: — Co zaś znaczyła tajemnicza wzmianka przez telefon? — Rzecz nie dojrzała jeszcze do rozmów — odpo wiada doktor z miną nieprzejednaną. Kłania się i odchodzi. Z dyrektorową Hollert rozmowa nie natrafia na żadne takie trudności. Dama ta zażartowała pierwsza: — Brunon, syn mój, studiuje na politechnice, lecz o tym, niestety, nie piszą w gazetach!... A że też pisuje skąpo i rzadko, więc nieraz nie wiadomo, co właściwie porabia. Za czym roztoczyła swe żale: — Z powodu małżeństwa Anny nie mogę wyruszyć do stolicy. — Czy więc będzie w robocie Frau Hebamme Angela Nazimowski? — Ach, nie, to nie — wzdryga się dyrektorową. — Ale, pani Agnieszko, mój zięć i mój mąż nie mogą się jakoś z sobą zgodzić. A tak się wszystko dobrze zapowiadało! — I bez co to tak? — żywo zapytuje Agnieszka, i zaraz poprawia się: — A dlaczego? I dyrektorową, ujęta jej zainteresowaniem, zagalopowała się w zwierzeniach. — Ano — decyduje Agnieszka — zięć nie chce iść na pasku u dyrektora, ja. Nie jest to dla niej nowina, przy kantorku swym usłyszy od ludzi niejedno. Biedna Anna, nie powtarza już ustawicznie swojego "ach"! Zdumienie i obraza zamknęły jej usta, od chwili gdy małżonek rzekł ostro: — Anno, zamilczże ze swoim "ach"! Leżąc w miękkim i lśniącym białością pościeli łożu, Agnieszka zostaje nagle uderzona pewną myślą: teraz ano dopiero zbiera sam smak, samą śmietankę z istnienia Elżbiety. Nie potrzebuje się obawiać i kryć ze swymi pragnieniami, fryzurą i strojem, nie cierpi nad smutkami Elżbiety, jej dojrzewaniem i urazą do życia. Jeśli się teraz Elżbieta zakocha, miłością swą pierwszą, to ona, Agnieszka, nie będzie nad tym drżeć i niepokoić się — bo tego widzieć nie będzie, nie będzie to na jej oczach. Być może, że i Elżbieta z dala jest szczęśliwa, | tym swoim malowaniem. Agnieszka oddycha głęboko i lekko, słyszy pukanie i mówi do wchodzącego doktora: — Człowiek, widać, musi być wolny ode wszystkiego. — Wolny? — zastanawia się doktor. — Wezmę to sobie pod uwagę, moja pani. ? Spiwok, szleper z "Zygfryda", ostał teraz sam jeden pod parkanem ogródków działkowych. Zieleniło się tam nieco trawy i słońce przygrzewało mocniej. Ludzie zaś, chłopi inni przenieśli się ze swymi pogwarkami nieco dalej, do osady kopalnianej. Tam się bowiem skupił cały interes życia: ogrodzenie przed gminą, gdzie tworzono ogonek, kuchnia dla bezrobotnych, rzeźnictwo Haleczki, gdzie raz do tygodnia wydają mięso za kartkami komitetu i, ma się wiedzieć, rogi na skrzyżowaniu paradnej ulicy — oto te punkty zbiórek i pogwarek. Spiwok jakoś tam nie ciągnął, jakoś odstał od ludzi, choć przódzi rad się pienił i naprzód występował. Atoli był to już człek wyczerpany doszczętnie, sił mu nie stawało na bunty i wzburzenia. Od wieków chyba wiecznych zastanowiono "Zygfryda" i diabelski Hollert nawet nie wypłacił należności! Tyle go ano widzisz, co przemknie autem w stronę granicy, na tamtą stronę, do Niemiec — na konferencję, jak rzekł delegatom. Spiwok raz się zamachnął kamieniem w owe błyszczące auto, nie trafił i pokój sobie dał. He, ludzie!... bieda stępia i przyciera rogów najbardziej burzliwym naturom. Nędzarz! Kiedy tak spoczywał pod parkanem, z oczy ma przymkniętymi, w jaczce brudnej i rozchełstanej na piersi, bosy, brudny, wynędzniały — zdawał się przechodniom obrazem owego Hioba biblijnego. Lecz miast współczucia, wzbudzał w duszach ludzkich złość, burzę mętnych uczuć, że oto się tak bezwstydnie obnażył w swym upadku i nędzy -¦ że się tak wystawił na oczy ludzkie, podczas gdy oni ani patrzeć na to, ani nic odczuwać nie chcieli. Radzi by byli też przymknąć oczy! Trza było się zdumieć: podziwiajcie, tyle się ano potworzyło urządzeń społecznych, postęp Cybulli panuje w całym rozkwicie, sama taka Agnieszka Ligęnza iluż to ludzi wspomaga i dźwiga — a onemu Spiwokowi tak się źle dzieje! Legł pod parkanem — i można powiedzieć — zdycha. Nie wypłacają to. zasiłków? Nie udziela to wsparć związek matek-Polek? Nie krząta się to posłanka Marta Haleczkówna? Nie otworzono to kuchni bezrobotnej? Boże i Panie, widać że dobrodziejstwa te nie przenikają wszędzie należycie. Nie jest to bynajmniej rzeka, rozlewająca się szeroko, jest to zaledwie strumyczek, nie zasilający Śpiwoka i jego potomstwa. Leży oto pod parkanem, używa świeżego luftu, a chroboczki jego, odziane w łachmany, otrząś wzbudzające zamorusanymi twarzami, pętają się po drodze i dziedzińcu. Coś się w nim jednakże przeonaczyło, przódzi nie był zbyt czułym rodzicem, he, śmiano się, że swego potomstwa rozeznać i zliczyć nie może — a teraz oto wznosi swą rozkoczudłaną głowę spod parkanu i woła: — Synku! a pódż sam! pódź do taty! Rok temu, na wiosnę, chwytał się jeszcze za robotę, ciągnął na hałdy, nastręczał się tu i owdzie do wyręki — a choćby do wyporządzenia swej komórki się zabrał. Obnażył tors, by nie niszczyć jaczki, wywalił miał węglowy, starannie go przesiał, z jakichś przechowanych łat i klocków zrąbał drewna na podpałkę. Krzątał się, coś czynił. Teraz zaś widzi się człeka powalonego, zmożonego. Ano, pierońskie to musi być czucie, odwalonym zostać na stronę i z nędzy swej spozierać na istne szkielety swych dziatek, odziane w łachmany... — Synku, a pódź sam! legnij z tatą pod płotem! Ma się wiedzieć, ludzie mu choćby tych rad udzielali, póki nie machnęli nań ręką. — Nie mógłżeś to zapisać tych chroboków do przedszkola? Płacić nie trza i na dokładkę coś niecoś ciepłego w brzuch by im wpadło. — Ano, majom to jaki ludzki przyodziewek, w czymże pójdą na owe błyszczące czystością sale? Małżonka jego wychodzi z sieni — rozgotowała trochę ziemniaków i niesie swoim na trawkę. Niewiasta ta musiała być ongiś pięknością, wywodziła się z tutejszego "ludu prostego" | niezaprzeczonej jednak, rasie; kształt jej głowy, tors, dłonie i ramiona raziły wprost oczy ludzkie szlachetnością, a spod szerokiej kiecki stopy jej widziały się jak lilipucie. Piękność sponiewierana, klejnot, który nigdy nie błyszczał w należytej oprawie, świecił ano wiernie nędznemu małżonkowi Spiwokowi i niezliczonej gromadzie drobiazgu. Wychodzi z sieni z miską gorących ziemniaków. Chwila prawie radosna, gdy zasiedli kupą pod płotem. Frau Hebamme Nazimowski wędruje z walizeczką w ręku do apteki. Głowa jej jest wzniesiona do góry, zatem w ukłonach jeszcze więcej godności. Po prawdzie mogłaby nieco spuścić nos na kwintę, małżeństwo Froncka z bogatą Karolą Huczną wcale a wcale nie jest błogosławieństwem Bożym. Pędzi ona akurat na kółku, z włosem rozwianym, wypukłą piersią i zadkiem kokietując nawet bezrobotnych na rogu. U kierownicy widać siatkę na zakupy — już ona się tam uwinie na targu, nie bójcie się! Oszustwo — i nCwięcej, dziewczę to za swych panieńskich lat udawało jeno skrom ność. Ani śladu potomstwa w tym młodym stadle. Frau Hebamme doczekała się tego sromu, iż Karola psuła się raz po raz w mieście, zaś u sąsiadek swych, w izbie pełnej chłopów, rzekła: — O matko, coś mi ciec zaczyna po nogach, toć mam maszynki założone w środku! Ano, są inne powody do wzniesienia głowy. Jest dużo miejsc w osadzie krom oberży "Pod Farą" i apteki, gdzie można zajść i błyszczeć dumą, i raz po raz ciskać słowa "naród niemiecki". Pokrzepiające słowa! Pokrzepiające uczucia, gdy się tak wywodzi czarno na białym o "zdrowiu narodu". Po tej stronie nieraz krakano i wróżono o rewolucji w Niemczech, o dniu ostatecznym — bojówki bowiem robiły sporo harmideru — a owóż wszystko się przeinaczyło na wywrót, dziewczęta niemieckie zapuściły cnotliwe warkocze, a kobiety będą rodzić dzieci! będą rodzić, choćby w sąsiednim narodzie taka Agnieszka Ligęnza odmawiała codzienny i bezbożny pacierz o regulacji. Amen. Na rogu Rynkowej wznoszą nowe domostwa i owóż właściciele budowy stoją tam wśród pracowników z kieliszkiem i przegryzką w ręku. Są to: Emma Trzęsiochowa i jej małżonek, tudzież podkomisarz na dokładkę. Trójkąt dobrze znany i należycie obniesiony na językach, ponieważ niewiasta ta nie ma na tyle sprytu, jak Agnieszka Ligęnza, by otaczać się całym dworem mężczyzn i kobiet. A może Emma tylko jest wierna, wierna jednemu? O Agnieszce mówią, że kobietą jest towarzyską, do tańca i różańca, zaś Trzęsiocha nazywają po prostu — rogaczem, Ano, interesy tych trojga, tak sprzeczne, splątały się teraz zgodliwie, trudno je rozwikłać. Podkomisarz swą urodą, pięknym obejściem i uśmiechami przywabił wszelkie związki do oberży Trzęsiochów — nauczycielstwo, sport, śpiew i muzyka, teatr i polityka podały sobie tu dłonie. Zaś Trzęsiochowa może coś niecoś zasług oddała sprawom przemytu? — Co, przemyt nie idzie? — zawołała ze śmiechem. — Ano, to musi ruszyć, zrobi się! — orzekła. I poszedł. W komisariacie podkomisarza chwytano przemyt za przemytem, szczęśliwie mu szło, sypnęły się nagrody i odznaczenia, i należności konfidencjonalne. Jednakże ta władza, gdzieś tam, w stolicy i okręgu! nie podobna jej dogodzić: tak źle i tak niedobrze. I owóż stojąc na rusztowaniu, podkomisarz upatruje tylko tej chwili, gdy Trzęsioch odejdzie choć krzynę na bok. Ci zakochani... Nie potrzebują słów, aby się porozumieć, wystarcza jedno spojrzenie. — Willy — powiada Emma stroskana — nie zajrzałbyś ario do oberży? Zaś mają w tę porę piwo przywieźć. Willy na to: — No, ja. — I wyrusza. Gdy niknie, Emma skręca za mur, chwyta za tą osłoną kochanka swego w objęcia i pyta: — Co ci to? roztoriiiły mój, co ci? — Ostrożnie! — odpowiada podkomisarz, lecz oczy mu błyszczą. — Wiesz? Dano mi do zrozumienia, iż obfity przemyt świadczy o słabym zwalczaniu go, jeśli nie o czymś gorszym. — Należy zwalczać przemytnictwo — powiedziano. Robotnik z cegłą przechodzi mimo, Emma odsuwa się i mówi głośno: — Na piętrze będą wykusze, malowane. Da się tyż skrzynki z pelargoniami, firany, stolik i fotele. Pokój z wykuszem, ten oto — będzie nad podziw piękny... Emma ociera się piersią o ramię podkomisarza. — Do samej śmierci — ten pokój — dla cię — szepce. Lecz podkomisarz chmurnieje jeszcze bardziej niż w początku rozmowy, i Emma w lot chwyta jego udrękę. — Bez to się turbujesz? — pyta i dotyka wyciągniętymi palcami zielonego munduru — bez to? Ano, mundur. Szlify i gwiazdki, i odznaczenia, i sre brne sznurki, jest w tym coś. Myśl jakaś błysnęła w zakochanej głowie, Emma odwraca oczy i mówi stanowczo: — Pogadam z naczelnikiem okręgu. Myśl wyborna. Naczelnik okręgu to figura znaczna, w ostatnich czasach zdobył tu wiele popularności, bywa na uroczystościach i fetach, i świniobiciach. Auto jego stoi jak dawniej przed sierocińcem, człek to miłujący dziatwę, istny rodzic podrzutków, które wreszcie otrzymały nazwiska, z czym Cybulla miał kłopot niemały. Naczelnik jest więc w sierocińcu, zajęcia szkolne skończyły się i dziatki mają wolną chwilę, wychowawczynie także — naczelnik siedzi oto na kanapce w różowym pokoiku panieńskim. Cóż to znów za człek, co za gatunek? Ano, bardzo pospolity, na imię winien mieć: tysiąc. Ogładzony i rzutki, coś wiecznie działający i zawsze na pewnym stanowisku oficjalnym, a także przylepiony zawsze do jakiegoś dzieła społecznego. Ach, nie jest to motyl, umie utrzymać należyty dystans i godność — gdy przemawia, zda się, iż postać z pomnika ożyła. Lecz siedzi teraz na kanapce w panieńskim pokoiku, nienasycony, nozdrza mu drżą. — Malutka — powiada do siedzącej przy stole panny Marii — malutka -; malutka... Tranzytka mknie od strony granicy, nie wszyscy jednak podróżni wracają do swych domostw, są tu i obcy. Młoda i zamaszysta niewiasta powierza się opiece konduktora. — Gdzie mam wysiąść najbliżej do sierocińca? Ano, konduktor dzwoni i tranzytka staje, a ludzie jeden przez drugiego prześcigają się w uprzejmościach: — Pójdą drogą i na lewo... zadzwoniom u furtki... jest to dom w ogrodzie... — Młoda niewiasta patrzy śmiele i życzliwie, uśmiecha się, jak gdyby bliska i swoja. — Pięknie dziękuję i do widzenia! — | Z Panem Boczkiem! — odpowiadają. Młoda panna idzie według wskazań. Dzwonić u furty nie potrzebuje, gdyż dzieciaki jej otworzyły. Wchodzi do sieni, puka w pierwsze drzwi, jakie jej się nawinęły, i energiczną dłonią popycha je. Ale, ci dwoje, wewnątrz! Cofa się. Awantura. W chwilę potem panna Maria zdąża do kancelarii, uśmiechnięta jest i spokojna, faliste włosy, ułożone ma w piękne pukle, a bluza jej bynajmniej nie jest wysłużona. Ma za sobą naczelnika okręgu, stąpa on tuż za nią z powagą i stanowczością. Młoda panna nie podaje dłoni. — Ach, pan tu? — rzecze lekceważąco i mimochodem — i przedstawia się z dała pannie Marii. — Z Wydziału Opieki Społecznej — dodaje. I natychmiast w stronę naczelnika: — Pan zechce zostawić nas same. Rozmowa w cztery oczy jest krótka; nie jest to mężczyzna, wizytator, którego rozbroić można swą bezbronnością, ale kobieta młoda i bystra, nieustępliwa i wyposażona, widać, w wielkie pełnomocnictwa. Z miejsca szafuje dymisją. — Pani nie nadaje się do zabawy z dziećmi — mówi brutalnie — raczej chyba bawić się pani będzie ze starszymi panami. — Lecz panna Maria zdobyła już pewne doświadczenie, niech jej nikt nie gada głupstw! Cyniczny i gorzki uśmiech skrzywia jej wargi: — Pani się myli — odpowiada — to starsi panowie bawią się mną. — Skłania się i odchodzi. III Wielkiego farosza osmarowano w gazetach. I nie w jakiejś tam gazetce, zaś ále w wielkim piśmie stołecznym, piórem nie byle jakiego pisarza został on ugo dzony. Bylaż to sprawa doktora Miki, któremu grozi przeniesienie ze szpitala, czy rechtora z gimnazjum, który potępiająco z kazalnicy spadł, czy Agnieszki Ligęnza, co pod swe skrzydła matki nieślubne zagarnia i z faroszem jawną wojnę toczy? Nie wiadomo. Dość, że osmarowany został słowami ostrymi i hańbiącymi. Wspomniano mu i owe ciągłe kolekty na kościół, i cele świątobliwe w czas takiego bezrobocia, i kontrolę pożycia małżeńskiego; pisemko zaś, gazetkę parafialną, ośmieszono dokumentnie. Hm, upadł krzynę w oczach swoich parafian, pismo stołeczne dostało się do osady i wędrowało z rąk do rąk. Lecz wielki farosz nie jest z tych, co się poddają, nie. Nieugięty on, ani słówkiem nie poruszył tej sprawy, nie burzył się ni gromił, a daleki był także od pokory. Zwołał bractwa i zarządził tygodniowe solenne modły za niedowiarków, zbłąkanych. W niedzielę z kazalnicy wołał podniośle: — Módlmy się, bracia, za nieszczęsnych ślepców duchowych! — Można rzec, że w końcu mową swą płomienną doprowadził naród do płaczu i znów był na wierzchu. Atoli wyłom już był uczyniony. W dzień swego patrona farosz wysadził się na wielką fetę, zjechało się moc karoc z dóbr książęcych i samochodów z kopalń, a ze składów Haleczki zwłóczono paki za pakami. Ludzie, że to brzuchy mieli zapadłe, a dusze rozgoryczone, urągali po trosze i w gawędzie wysadzili nadmiernie już owe dostatki farosza, a młódź męska, najbardziej wygłodniała i łasa, szydliwie się śmiejąc, orzekła: — Jak taki on bogacz, farosz — to mu coś niecoś trza ująć. — I owóż w dni parę postawiono policję na nogi: łajdusy włamali się nocą do piwniczki i spiżarni farosza i wyporządzili je doszczętnie. Tego nigdy nie bywało! Rzecz cudza — rzecz święta, mogłeś dom swój ostawić na ścieżaj otwarty. Z faktu rabunku u farosza ludzie starsi upatrywali światu koniec i rychły sąd ostateczny. Nie brakło i innych złowróżbnych znamion. Akurat w południe przeciągnął ulicą młodszy Sroka ze Sroczyną i dwojgiem dziatek. Maluśkie niosła Sroczyna na ręku, zaś to starsze pęta im się koło nóg. Istny pochód, środkiem ulicy — a że też Sroka wymachuje łapskami i gada głośno na świat cały, ludzie przystają i dziwują się. Strażnik Czuma służbę miał nocną, spał więc do tych pór, teraz zaś Buczkowa zbudziła go na obiad. Siedząc przy tym obiedzie, słyszy gwałt na ulicy, spoziera przez okno i już wie, co się święci. Tedy zawiera okno, zawiera drzwi i kładzie broń na pogotowiu. — ¦ Będziesz mię dzień w dzień chwytoł! — krzyczy za oknem Sroka — będziesz mię prześladował i gnał niczym psa! A Sroczyna lamentuje od siebie: — Do gęby ni momy co wrazić, dzieciaki nom z głodu schną! A ty siedzisz i żresz, i wieprzowinkę w brzucho pchasz, i wszyćko ci jedno! — I nikogo już na granicy nie ujrzysz, tylko mię i mięl I moją babę! Ano, stali i zawodzili, i wygrażali pięściami. Czuma zaś odsunął jadło i nie nazbyt się z tym wszystkim dobrze czuł. Ale Buczkowa! Krząta się przy płycie, wyprostowana i promienna, rzekłbyś — anielskie pienia towarzyszą jej przy zajęciu. Nabiera warząchwią ziemniaków, krasi je obficie tłustym i ze stukiem stawia talerz na stole. Co, Czuma odsunął jadło skiś owych pyskaczy? Szatańska kobieta, jaki to blask od niej bije w ten moment, gdy patrzy na Czumę błyszczącymi ślepiami. Słówka nie rzeknie i dokona, czego upragnęła. Pod jej naglącym wzrokiem Czuma zabiera się z powrotem do jadła. — Tożem ci tu dzieci swe przyprowadził, pieronie jeden, żyw je, kiejś taki mondry! — wrzeszczy Sroka za oknem. Teraz zapada cisza. — Ano, prawdę to rzekł? isto, uczynił tak? — Ręce Buczkowej zawisły w powietrzu. Czuma wyjrzał chyłkiem przez szyby: Srokowie kroczą środkiem drogi, a dziecię, to starsze, biegnie za nimi co sił. Atoli za drzwiami, pod saanym progiem piszczy coś i skrzeczy niesamowicie. Płacz słychać słabiutki, lecz wyraźny! Buczkowa otwiera drzwi na ścieżaj, unosi piszczący tobołek, wkracza do izby i rzecze spokojnie: — Patrzaj, Czuma, w razie czegó to mamy i dziecko gotowe, ja. Chlusnęła wody w garnek, stawia na gorącej płycie, wyciąga nieckę do kąpieli, z szuflady zaś koszulinkę z paczki, przewiązanej różową wstęgą. — Dar Agnieszki — rzecze — dla tego niedonoszonego, co żem miała mieć. Rozwija piszczący tobołek i przygląda się dziecku: — Nie tyle wyschłe — śmieje się — jak niechlujne. Ano, na szczęście mam tu tera coś niecoś płócien... Lej wodę, Czuma. Piontek zastaje ich zabawionych niczym młode stadło nad rozkraczonym na wyprawowym łożu chroboczkiem. Wymyte i nakarmione, ślini się teraz i gdacze. — * A gul gul gul! — rechoce też Czuma — będziesz ty jeszcze strażnikiem, nie bój się! Buczkowa zaś: — Nie daj Boże, co mu tak szpatnie będziesz wróżył? Nie jest to lekki los, he! — To go bydziecie chować? — pyta Piontek. — Cóż to znów zamiaru jesz, Czuma? — Mamy go to wyrzucić? — krzyczy Buczkowa — praśli go na próg i zbyte. — Somżeście w prawie? — pyta rzetelny Piontek i wyjeżdża z przepisami. — ¦ Władzy trzebno meldować. A ty, Czuma, idź mi zaraz na placówkę i meldunek o zajściu ze Srokami złóż. — Gdzieś mom przepisy! — rzecze Buczkowa. — Ty, Czuma, składaj swój meldunek, ale o dziecięciu ani ni ni. Nie waż mi się. Ale od czegóż byłby Cybulla? Koło wieczoru zjawia się niewiasta z gminy. Otrzymuje poczęstunek — kawa i kołacz wyjeżdża na stół. Owszem, zjada ze smakiem i chwali talenta gospodarskie Buczkowej — Bóg zapłać — atoli wyciera usta dłonią i z namaszczeniem zabiera się do pakowania dziecięcia. — Bydziecie go to brać? — pyta łagodnie Buczkowa — macie ano sumienie? Toć go rzucili i wyrzekli się go na imen. Jednakże dla mamki gminnej rozkaz naczelnika Cybulli jest świętością. Ani gadania! Pakuje dziecię, wcale nie zważając na owe głupoty Buczkowe. — Gdzie go to poniosą? — pyta Buczkowa. — Do sierocińca. Ano — tedy rzuca się Buczkowa na dziecię i ściąga zeń koszulinkę. — Niechaj mu tom dadzą gminne — rzecze. — Toć to pamiątka po moim. — Wiedzom, Buczkowa — śmieje się mamka gminna — żeście som chyba jedna jedyna niewiasta ślubna, co te wyprawki od Agnieszki dostała. Wszyćkie inne to dziołchy, którym się wypadek zdarzył z nieślubnym dzieckiem. Ale Buczkowa nic sobie nie robi z tej przymówki. Kładzie koszulinę do szuflady — przyda się to jeszcze. Tak więc, mamka gminna kroczy ulicą z dziecięciem na ręku, a ludziska stają i mają przyczynę do pogwarki o znamionach złowróżbnych. Podziwejcie się — dziecię swe rzucić na cudzy próg, odchowane! Czy rozum odszedł od Sroczyny? Ba, na dokładkę jeszcze zdarzy ły się trzy napady na ogrody warzywne i sady, ludzie się rozpuścili niczym dziadowskie bicze, co twoje, to i moje, myślą sobie. Stała się też i rzecz pocieszająca: kupka bezrobotnych na rogu zmniejszyła się krzynę, a w osadzie kopalnianej kobiety nabrały otuchy. Panie i Boże, jakżeż im niewiele potrzeba do życia i szczęścia, jeden człek energiczny i prawy setki tego drobiazgu kopalnianego dźwignie w górę, wyniesie z ciemnicy i beznadziei. Inżynier, zięć Hollerta, w niczym śladami jego nie idący, objął małą kopalnię "Witek", zaś z miejsca puścił ją w ruch. Za czym od razu świat zmuszony był wytrzeszczyć oczy: — Jakże to? nie będzie świętówek? — Ano, młodość puszcza się na ryzyko: świętówek nie będzie, "Witek" pójdzie całą parą, pełne dni. Skalkulowano najniższe ceny sprzedaży, otrzymano też moc zamówień, a pensje dyrektorskie i administracji — istny to był śmiech, nie pensje. Anna, dyrektorówna Hollert, a obecna dyrektorowa na "Witku", z bólem musiała zapomnieć o jakowejś zamierzonej podróży za granicę. Za czym powoli wylazło, iż kopalnię wzięto na udziały. Kto zaś? Haleczek, doktorowie Mika i Kubicki, tudzież Agnieszka Ligęnza. Można rzec, rodzina. Jeszcze więc nie kbniec z tamtymi, w osadzie kopalnianej. Podnieśli głowy, a przed domem Haleczki (towary kolonialne) znów stoją szeregiem ręczne woziki na prowiant. Ano, wkładając udział w kopalnię, wielki Haleczek miał znów swój interes na oku! Dał — i zbiera żniwo. IV — Wziąłem pod uwagę słowa pani o wolności człowieka — rzecze doktor Mika przy kolacji — moja pani Agnieszko. Nie mam zamiaru być dłużej pod pantoflem. Wyjeżdżam. Farosz ma ręce długie, sięgnął daleko i wysadził mpie z siodła. Wczoraj otrzymałem papióreczek od swej władzy. Agnieszka blednie krzynę. Nie tak na razie o ten wyjazd, jak... że z Miką nigdy nic nie wiadomo, przeszedł na "pani". Ano, Agnieszka przesuwa w zamieszaniu pierścienie na palcach, nakazuje sercu milczenie i rzecze z namysłem: — Można jechać — można i nie jechać. To się właśnie tyczy owej wolności. O, czyżby miała zamiar ten sam, co Trzęsiochowa? "Ten pokój — do samej śmierci — dla cię"? Doktor wybucha śmiechem. — Ale! Przyznam ci się, żem już tam był w nowym szpitalu i chęć eonie zebrała, aby się faroszowi nie dać. — Ano, to z wyjazdu nic? — Owszem — rzecze doktor i pilnie patrzy w oczy swej sąsiadki — na odwrót, Agnieszko, gdybym rzucił szpital i został — co za gratka dla farosza! -Wyrzucono go — został na lodzie — taka by szła pogwarka. Z drugiej strony przeniesienie takie to awans prawie: szpital w górach jest większy i znakomicie wyposażony. Takie tam gadanie! Jedno z tego można wymiarkować: Mika odjeżdża. Agnieszkę ogarnia ów beznadziejny nastrój, pamiętny w związku z Cybullą. Odszedł Biernacki, ni po nim śladu-popiołu, odchodził Cybulla do swej suchej i płaczliwej Cybułlowej, odchodzi ano doktor Mika. Owóż tedy — czyż w każdym uczuciu takim, w pierwszym zetknięciu i pierwszym wzniesieniu ramion do uścisku nie tkwi mordercze słowo: — koniec? Przez moment życie wydaje się Agnieszce niczym czarna jama grobu, otwarta przed jej stopami. Coś z tych jej smętków udziela się i doktorowi — człowiek to nie pierwszej młodości, samotny — i ciepło rodzinne ma dlań swe znaczenie. Spogląda na Agnieszkę — ach! jakże to chwilowe wzburzenie uczuć wydało na jaw wszystkie zmarszczki jej oblicza, gąbczastość ciała, jak nagle zajaśniały srebrne nitki, dotąd niewidoczne prawie wśród blond włosów fryzury. Jednakże to wszystko nie czyni doktorowi różnicy, owszem, wzmaga smutek z powodu rozłąki, przyjaźń ich jest akurat w tej fazie, gdy się lubi człowieka nie dla jego cielesnej powłoki a dla niego samego. Cóż to za pyszna towarzyszka, co za umysł chłonny i przyswajający sobie w lot wszystkie nowości, które on jej poddawał! Kobieta wydzielająca ciepło, pełna macierzyńskości do całego świata, dodająca kroplę rozsądku i humoru — niczym kroplę bulionu — do chudej zupki życia. I teraz — czyż twarz jej nie napręża się, nie zbiera fałd skóry w gładkość pogody? Czyż w głębi tego ciała rozlewnego nie rodzi się nowy figiel? Wczoraj, na niedzielnym obiedzie, zasiadł przy boku gospodyni nowy gość, inspektor dóbr, Willert, któremu należała się owa grzeczność za sprezentowanie tego i owego: drzewek, róż i winorośli. Doktor uśmiecha się: Agnieszka więc pozostanie tu, otoczona swym dworem — między Cybullą, Gromkiem, Willertem. Z nich dwojga — on zostaje poszkodowany. — Farosz zje diabła z tym przeniesieniem! — rzecze nagle. Z Górek — nie jest to znów taka podróż. Będziem sobie, pani Agnieszko, składać wizyty — ruch dobrze pani zrobi. — Ano — żeby nie ta noga... — I Agnieszka wyciąga stopę w niedopiętym pantoflu, stopę, na której jedwabna i lśniąca pończocha rozciąga się zatrważająco. — Co — znów spuchnięta? — woła doktor. — Mojaś ty! Jakże tam z zachowaniem diety? — I podczas gdy pochyla się i bada opuchliznę, myśli prędko: — nerki czy serce? Jedno jest w tej całej historii pocieszające: Kubicki obejmuje szpital. Naczelny lekarz, ho, hol Doktor Mika żartuje: — Kubicki chodził przykładnie na niedzielne nabożeństwa i Opatrzność obdarzyła go awansem znacznym, jak na młody jego wiek. Elza, która nazajutrz przynosi poranną pocztę, ani wie, ani spodziewa się, co za wieść przynosi! Pani Agnieszka, siedząc za kantorkiem, przystępuje do uroczystego wertowania gazet. Z kantorku dobiega trzask sprężynki, po czym szelest kart papieru — aż nagle wszystko to cichnie. Nie wiadomo, jak długo trwa ta cisza, ekspedientki zajęte są okurzaniem posągów i przybraniem wystawy, pracują na samym przodku sklepu, i dopiero Alojz, przybywający z zapytaniem o przyjazd Elżbiety, odkrywa panią z twarzą zmartwiałą i oczyma wybałuszonymi. — He — krzyczy Alojz — dziołchy! — czy nie trza tu doktora?! — Lecz w tejże samej chwili, jakby na głos jego oprzytomniała, Agnieszka wybucha: — Zejdź mi z oczu! w ten moment! Emma i Hilda przybiegają, lecz zostają też ostro odprawione do roboty. Po czym pani dzwoni na Elzę i żąda płaszcza i kapelusza. Dyszy ciężko, lecz nie zapomina schować gazet i zamknąć kantorka. — Idę do pracowni — oznajmia. Gdy się zjawia na starym dziedzińcu, nikt by ani poznał, jaką burzę w sobie nosi i co ją tu przygnało. Wchodzi do starej przybudówki i w milczeniu przygląda się wypełnianiu form — akurat według wymagań chwili i w związku z uroczystościami narodowymi odlewa się pośpiesznie Kościuszkę tudzież Piłsudskiego. Przypatruje się w milczeniu: dawniej, za starzików Ligęnzów, nie odlewało się rzeczy świeckich, jest to jeszcze jedna nowość przez nią wprowadzona. Robotnik nakłada kopyścią do formy płynny gips — a stary już majster Płotka, pracujący jeszcze jako terminator w dawnej oficynie, wspomina owe czasy, gdy to stary Ligęnza w takie puste wnętrza świętego Jacka czy Barbarki wsuwał druki polskie i przesyłał je tym porządkiem w głąb niemieckiego kraju, rodakom, spragnionym polskiego słowa. Agnieszka zdradza wielkie zainteresowanie. — Tak było, isto? — Ja, stary Ligęnza przez graniczną rzekę, tak bliską, stykał się z fest-Polokami i z polskiej strony niejedno posłanie przyjął i przesłał. — Aha — rzecze Agnieszka i popada w zadumę. A więc patrzajcie, starzikowie mieli swe sprawy krom robienia pieniędzy. Ano, służyli swej ziemi, tak jak i cały ród Haleczków, prócz, ma się wiedzieć, skwaśniałego właściciela oberży "Pod Farą". Posłanka Marta Haleczkówna nie otrzymała wielkiego ukształcenia, dzieciństwo swe spędziła w szkółce niemieckiej i od wczesnej młodości zaprawiała się do pracy w kółkach, czytelniach i związkach. Wstąpiła na swą drogę i szła nią, równo i godnie — aż do miejsca swego w sejmie. Tylko Elżbieta! Tylko Elżbieta jedna plącze się i targa, i zbacza na najprzeróżniejsze drogi życia, kołuje i błądzi! Czyż nie miała już swojej sztuki? To winno jest wszelkie inne sprawy zasłonić. Czyż nie miała swego mistrza i przewodnika? Atoli nie, ona nic nie uczyni prosto, wszystko pokrzywi i pokręci, do komunistów przystanie i aresztowana będzie. Z Mollertem na dokładkę, który niechybnie przyczyną był tej sromoty. Agnieszka przechodzi od dziewcząt, wygładzających brzegi posągów, do magazynu, z magazynu do pracowni na górce, do dawnego pokoju Juliana i do starej bawialni, gdzie zmarli starzikowie. Wygnana jednak wspomnieniami śmierci, pomyka ku sypialni terminatorów i tam przysiada na stołku. Czystość tu panuje i porządek wzorowy, łoża zasłane gładko, stół do nauki lśni białością, a na półkach ułożono w porządku książki z czytelni. — ¦ Trza ich będzie w tym roku przypilić z robotą i wyzwolić. Niechaj idą w świat... Za czym już drugich terminatorów na stałe nie wezmę. Ano, dokonała swego dzieła. Jaka też ta oficyna Ligęnzów maluśka, śmiech pomyśleć, gdzie się tu wszystko mieściło! trzy okna z przodku i nie rozchodźcie się. Cały budynek jakby osunął się w głąb, tynk pooblatywał, trzyma się jednak czarną farbą wywiedziony napis, namalowany jeszcze przez starzików. Będzie się to odnawiać czy burzyć? Atoli — na cóż to wszystko, te plany? Elżbieta w jednej chwili w proch obróci cały dobytek i skrzywi się zapewne na te dobra. Pani Agnieszka pochyla się nad szafkami, przerzuca książki i, wiedziona dawnym nawykiem, otwiera drzwiczki i czyni przegląd. Ja, ma się wiedzieć: potargane to wszystko, tu dziura, tu rękaw urwany, tu u spodnich galotów brak tasiemki i guzów... — Trza będzie przygnać Margretę i szwaczkę nająć do dom. Miłe to było ongiś dziecię, ta Elżbieta, uległe i milczące, o czułym sercu. Stała przy oknie i składała ręce, i modliła się, szukając oczyma nieba. Rozpłakała się niegdyś nad wonnym jabłkiem, przysmak ów zdawał jej się wówczas szczytem dostatku. Czyżby życie, takie jakie było, z Bogiem ukrytym w niebiesiech i pieczonymi jabłkami, straciło dla niej swój smak? Niedawno jeszcze Agnieszka sądziła, iż żadnych już trosk, związanych z Elżbietą, ponosić nie będzie (- co za głupota i naiwność!) — że już przez nią cierpieć nie będzie! Ano, cierpi. Stokroć bardziej niż na wieść o przeniesieniu Miki, stokroć bardziej niż przy wyjeździe Elżbie ty! Stokroć bardziej niż w czasie jej uporczywego milczenia! Purpurowa nić krwi, pępowina, przecięta przy urodzeniu, nie została cięciem tym przerwana i otóż przy każdym targnięciu matka odczuwa ból straszliwy. Przysiada oto na ziemi, koło otwartej i wybebeszonej szafki, osuwa się z jękiem, a łzy toczą swe drogi żółte i lśniące w pobielonej pudrem twarzy. Teraz odchodzi Elżbieta naprawdę! Odchodzi ze swym oskarżeniem: boś ty sama takal wszyscyście tacy! niesyta nigdy swych mętnych cierpień, udręczona i zadająca udręczenia. Jakże tu przekazać dziecięciu swemu zdobyte doświadczenia, wmówić w nie, że życie jest jedno, niepowracalne, drogie, iż żal dnia każdego i chwili każdej na podpalania, na burzenia... Tak, słów brak Agnieszce, lecz czuje to do szpiku kości, ową swoją prawdę. Miga jej w pamięci postać Cybulli ze słowami: — powoluśku, powoluśku, wyjdom tu takie przepisy i ulepszenia. — Nie, to nie całkiem to! — Cybulla chwycił coś niecoś do rzeczy, lecz znikł za swymi przepisami, powoli odpadło odeń słówko "ulepszenia", a zostały same "przepisy". Jakże tu też, z wyżyny swoich lat pięćdziesięciu, rzec młodziutkiej Elżbiecie prawdę o ziemi? o ziemi rodzimej, o osadzie? Nie, nic rzec nie można, prawdy owe są nie do wmówienia i przekazania, człek je zdobywa w życiu sam, powoli i żmudnie, nie byle jaką cenę nieraz płacąc za wartość ich poznania. Choćby się teraz zerwać i lecieć tam do owej stolicy, sypnąć pieniędzmi i obronić — na cóż to się zda, skoro Elżbieta w myślach swych odeszła na imen od matki, od domu, od ziemi, od tego tu życia? Z błaznem takim, Hollertem? Z jakąścić tam Rachelą Hand — jak pisano w gazecie. Jakąż też cenę Elżbieta zapłaci za swą zmyłkę? | nagle błysk przebiega przez twarz Agnieszki, ów błysk niebezpieczny, całkiem ziemski, zwiastujący po częcie się nowej myśli czy projektu. Podniosłe rozmyślania pierzchają bez śladu, Agnieszka zaciska dłoń w pięść i mruczy: — Tych Hollertów zgniotę, zgniotę. Już ja im się wywdzięczę! Trza przywołać Gromka. Nie jestże on zapłacony ową pożyczką? Słyszy kroki w sieni i dźwiga się wprędce. Ańo, tak samo jak i farosz nie pokaże niczego po sobie, choćby się w godzinę rozniosła ta wieść po osadzie. Odwraca się do okna, gmera palcami w bieliźnie i nie patrząc na wchodzącą, pyta ostro: — Czego chce Margreta? — Telegram — bąka zalękniona Margreta. — Dajże mi! — Pani Agnieszka sięga po szkła, wiszą one na jej piersi na pozłotnym łańcuchu, trzaska sprężynką i odczytuje: "sprawa błaha proszę się nie niepokoić jambor". Nie jest to w mig zrozumiałe, słowa zlewają się w jedno. Agnieszka stoi i stoi z papierem w trzęsącej się dłoni, za czym błyska w jej pamięci owo słówko "Jambor", umieszczone pod fotografią mężczyzny. Ano: mistrz. Elżbietę, okazuje się, jest komu obronić. Poza tą myślą, poczęta w odęciu ust, rodzi się wdzięczność dla człeka obcego, który pamiętał o niej, matce, i wieść jej przesłał. Nie poprosiłaż go o to sama Elżbieta? — Weź mi się zaraz, Margreto, do narządzania tych strzępów. Szwaczkę sprowadź i w mig to uczyńcie. — Nie może się powstrzymać, aby nie dodać: — Do porządków w domu trza się też pilnie dołożyć... Myślę, że wkrótce zawita tu Elżbieta... Margreta płaszcze w dłonie: — O, matko, to ci nowinal — Lecz pani Agnieszka osadza ją: — Trzymaj jeszcze sekret i weź się do roboty. Bo co ci powiem, Margreto: robota najlepsza dla przetrzymania wszystkiego. Śmigaj do Buczkowej, może też się za to szycie zabierze... Nie, Buczkowa ani słuchać nie chce o żadnej robocie takiej. — Ni mom to dość do czynienia doma? Posiłek akurat przyrządzam, stołownicy moi dopiero co wrócili ze służby. Buczkowa spogląda na Margretę wzrokiem rozjaśnionym i wraz pyta: — Nie wisz to nowiny? — Nowiny? — Ano, nowiny... Sroki obydwaj padli tej nocy na granicy. v Powóz z "Zygfryda" zatrzymuje się przed sklepem Ligęnzów, lecz nie dyrektorowa to zeń wysiada, ale Anna. Musi ona posługiwać się końmi ojca, kopalnia "Witek" bowiem nie posiada ekwipażu. Anna wysiada powoli i | wahaniem, twarz jej wyraża przymus i niezadowolenie. — Przyszłam... — powiada do Agnieszki — z nakazu męża... — Słowa te są jasne i zwięzłe, ale bynajmniej nie miłe: Anna przychodzi nie z własnej woli, lecz z nakazu. Agnieszka skinęła głową: — Rozumiem. — I ruchem ręki odprawia ekspedientki. — Zróbcie mi tam porządek w składziku — rzecze. Po czym ze zrozumieniem jakby owego przymusu, ciążącego na Annie, zwraca się ku niej i pyta grzecznie: — O cóż więc chodzi? — ¦ Inżynier kazał mi panią przeprosić, pani Agnieszko — recytuje Anna jak wyuczoną lekcję — za haniebną rolę Brunona w związku z aresztowaniem Elżbiety... — Anna czerwienieje, kręci głową i wybucha: — Tak mi kazał powiedzieć: haniebną rolę. Matka moja wyjechała do stolicy i on uważał, że ja powinnam tu przyjść i powiedzieć pani... Agnieszka na to — zimno i spokojnie: — Ano. Nie jest to dla mnie nowina, nigdym nie miała zaufania do brata pani, Brunona. Czerwień znów uderza na twarz Anny, palce szarpią i gniotą rękawiczki. Lecz rola jej jeszcze nie skończona, opanowuje się więc i ciągnie dalej: — Mam jeszcze pani powiedzieć, że jeśliby pani uważała stosunki z inżynierem za niemożliwe, to choć z trudem, udział pani w "Witku" może być spłacony, choć grozi to... Agnieszka przerywa ruchem ręki. — Co za głupotę pani mi tu prawi! — krzyczy brutalnie. — Nic to nie ma jedno do drugiego! Gdym udział swój wnosiła i kuzyna Haleczkę do tej sprawy wciągła, nie brata-m pani, błazna tego, miała na myśli, ni dyrektora ojca, ni nawet panią — jeno małżonka pani, inżyniera, i bezrobocie tu panujące. Dwie te rzeczy pozostają bez zmiany. Szacunek mój dla pani małżonka ostał się nienaruszony — a bezrobocie — chyba to pani wiadome jest? — trwa. Po czym, umocniona wstydem Anny i wyniosła własnym stanowiskiem, w tej sprawie, Agnieszka udziela młodej kobiecie lekcji. Skiś czego to Anna nie nazywa swego małżonka swoim małżonkiem, jeno mówi "inżynier" albo: "on"? Skiś czego te przymusy i grymasy, te jazdy powozem z "Zygfryda", na widok którego to powozu nikt czapki nie zdejmie, ale owszem, splunie? Skiś czego owe wycieczki z tatą dyrektorem na niemiecką stronę i do przyjaciół? Zona takiego człeka, jak naczelny inżynier kopalni "Witek", winna na piechotę chodzić, w tym cały jej zaszczyt. — O ile mi wiadomo, pani z miłości wielkiej za mąż wydała się i z miłości została wzięta. Więc jest to tylko niezrozumienie swej roli i wprost głupota. Małżonek pani nie byle jaką walkę tutaj toczył o zniżkę cen, świat cały ma przeciwko sobie, pani winna stać twardo przy jego boku. Anna — oniemiała wprost z urażonej dumy, słowa wyrzec nie jest w stanie. Lecz i Agnieszka ma dość. — Udziału nie cofnę, mogę dołożyć, oto moja odpowiedź. Małżonka pani zawsze podtrzymam. — Lecz w tejże chwili przy tych słowach życzliwych ogień zapala się w błękitnych oczach Agnieszki: — lecz z dyrektorem szluss — mówi sobie w duchu — zgniotę go na imen... — Czy Brunon jeszcze siedzi? — Tak -| odpowiada cicho Anna — do sprawy. — Agnieszka podnosi głowę. — . Elżbietę uwolniono... Nawet-żem nie jeździła do stolicy. Sprawa Elżbiety jest czysta jak szkło, aresztowana była w chwili, gdy kroczyła ulicą z pewnym młodzieńcem, obserwowanym przez policję. Ano, pani Agnieszka odbyła niejedną konferencję z komisarzem Gromkiem, ba, przyjeżdżał tu nawet do osady agent, wywiadowca, celem sprawdzenia pewnych faktów. Młodzieniec ten, Hollert Brunon, student politechniki, w pewnej chwili oddał swej towarzyszce paczkę i wszedł do sieni. Dom był przechodni. Elżbieta stała z paczką w dfoni, jak na pokaz, i tak ją aresztowano. Sprawa Elżbiety czysta? No, nie tak bardzo. Uporczywie na przykład milczała co do osoby swego towarzysza, choć oddanie paczki odbyło się wprost na oczach agentów. Milczała, nawet gdy na drugi dzień Hollerta aresztowano i kiedy przy konfrontacji bohatersko przyznał, iż panna Ligęnzianka zamieszana została w sprawę przypadkowo. Jak to należy rozumieć? Po prostu młody Hollert załamał się, od dawna był śledzony i wiedział o tym — "krytycznego dnia" spotkał Elżbietę, dostrzegł także idących po drugiej stronie ulicy agentów i nerwy odmówiły mu posłuszeństwa. — Ja zaraz powiedziałem sędziemu śledczemu -¦ rozwodził się agent — zaraz powiedziałem: "Panie sędzio, ta pani została zamieszana przypadkowo". Ałe ona milczała, a u drugiej aresztowanej w związku ze sprawą, Racheli Hand, znaleziono notatnik mocno obciążający córkę pani. Stało tam: dnia tego a tego od E. L. zł 20... zł 15... i tak dalej, cała kolumna. Oczywiście, były to inicjały pani córki. Na cóż dawała te pieniądze? Czy nie na cele partii? — Córka moja, Elżbieta — rzekła bystro Agnieszka — czułe ma serce. Czy nie były to zaś jakieś wspomogi? Chodziła tu przecie do sierocińca i wynosiła z domu, co tylko mogła, dla owych podrzutków. Agent kiwnął głową. — Zgadza się. Tak też i zeznała główna oskarżona, Rachela Hand. -" "Panna Ligęnzianka -¦ rzekła — dawała te pieniądze, aby pomóc różnym biednym studentom, mogę przedstawić dowody, to nic wspólnego nie ma z moją działalnością polityczną". — Agent roześmiał się. — W ogóle, proszę pani, jak te kobiety wzajemnie się broniły! Jak broniły i usprawiedliwiały jedna drugą! Choć co do Racheli Hand, to nie ma żadnej wątpliwości... — I cóż to takiego czyniła owa Rachela? — zainteresowała się Agnieszka. — Co robiła? — Niech pani zapyta: czego nie robiła? Chodziła pod szkołę i dawała dziecibm kartki kolorowe: "Dziecko! przeczytaj i oddaj swemu tacie". Szła pod koszary i kokietowała żołnierzy, i znów dawała im kartki: "Bracie, rzuć karabin!". Szła pod fabryki i znów dawała kartki. Ale te kartki redagował — Hollert. — Ja zaraz powiedziałem sędziemu śledczemu: "Panie sędzio, to jest autor i główna sprężyna." Ale w ży ciu, jak to w życiu... Ja zaraz przewiduję, jaki będzie koniec: pani córka odpadnie w śledztwie, Hollert z góry udaje głupiego i już śpiewa, że "właśnie niósł bibułę, aby zapoznać się z programem partii" — wyskrobią go z tego interesu adwokaci i rodzice — a Racheli Hand wlepią najmniej 3 lata. Agent pozostał w osadzie dzień cały i spędził czas głównie na rozmowach z komisarzem Gromkiem. — Czy nie rozwijał tu jakiej działalności miody Hollert w tym ośrodku pracy, czyli bezrobocia? — Owszem, rozwijał z dziołchami na kopalni — wybuchnął śmiechem komisarz Gromek! Nie, z komunistami kłopotu tu nie mieli żadnego, nawet w te ciężkie czasy. — To mogę z czystym sumieniem powiedzieć — rzekł Gromek. — Żadnych kłopotów, chyba z przelotnymi ptakami przez zieloną granicę i z interwencją tłumu w razie aresztowania przemytników dniem. Tu jest lud pobożny, po pierwsze, a po drugie, oni mają swoje pojęcie o życiu, chcą pracować i dorabiać się, i mieć swoje domy — a wszystko inne jest im obce. "W myśl powyższego" komisarz Gromek wydał opinię o dwojgu aresztowanych: tu na miejscu żadnej ich działalności nie ujawniono. Matki, pani dyrektorowa Hollert i pani Agnieszka Ligęnza — to zasłużone działaczki społeczne. Agent westchnął. — Stara historia: matki matrony, a dziateczki bałamucą się komunistycznie. — Ja koledze powiem coś lepszego — rzecze na to Gromek. — Ojciec tego młodego Hollerta ma na karku sprawę o złośliwe wstrzymanie wypłat górnikom z "Zygfryda". Wcale bym się nie śmiał, żeby te dwie sprawy: komunistyczna syna i kapitalistyczna ojca, zbiegły się w jednym czasie. Na takie dictum agent zmienia front. — Ja zawsze z góry to mówię — o ile chodzi o takich szczeniaków, jak Hollert: a jak tam z rodzicamil — I zawsze, mówię panu komisarzowi, okazuje się, że w domu jest zgęszczone powietrze: tato ma kochanki i jest drań lub też odwrotnie, mama, i otóż macie reformatora społecznego. Coś niecoś z tych rozmów czy z gazet, czy pogłosek przemknęło między ludzi i owoż drzwi w sklepie Ligęnzów zaczęły aż nazbyt skrzypieć. Ma się wiedzieć, niewiasty w związku matek-Polek klektały jak najzawzięciej: toć była ich przewodniczącą Agnieszka. Ma to na dobre imię związku cień jakiś padać? Już i tak ongiś nazwano ten związek "żydowskim" — a teraz masz ci — komunizm! Ma się wiedzieć, że farosz zadbał o to wzburzenie umysłów: każda z niewiast należała też do kongregacji mariańskiej czy Pań Wincentek, i tu znów farosz był ich najwyższym przełożeństwem. Agnieszka siedziała za swym kantorkiem, ze szkiełkami i psztykającą sprężynką, otoczona gazetami i papierami — niewzruszona. Znów mówiła, jakby nigdy nic: — Córka moja, Elżbieta... — i tym razem oznajmiała nie o jej sukcesach, ale o rychłym przyjeżdzie. Błękitne jej oczy widziały się teraz zimne jak lód, stalowe, mrożnosine. Nie zapuszczała się w żadne zabiegi i łaski, niewiastom wprost słowa marły na ustach. I owoż zauważono jeszcze na piersi jej przypiętą sztuczkę nową: nie byłże to ów medal zasługi, dekoracja z uroczystych dni maja? Ano, w sam raz. Tedy skręcała Agnieszka rozmowę na tory i sprawy ogólne. — Coś tym ludziom z "Zygfryda" trza zrobić — rzecze. — Kobiety już dłużej nie strzymają... Kobiety... | tak owym słówkiem o kobietach jęły szafować, aż westchnęły i rozczuliły się. No, ja, co prawda to praw da, na wytrzymałości kobiecej cała ta rzecz wisi... A znów kobiety dłużej nie strzymają: skiś dzieci... — Toż dajcie se pozór — rzecze Agnieszka — iż z tej strony matki-Polki zdziałać coś mogą. Przedstawić sprawę władzy ze względu na kobiety. Że kobiety... Ano, z tym słówkiem właśnie, choć i z nogą spuchłą i bolącą, wybrała się w niedaleką podróż do miasta i tym słówkiem wojowała, straszyła i udręczała władzę. Jakimi to tam poszło drogami, że ugodziło wprost w dyrektora Hollerta, Bóg to raczy wiedzieć. Atoli, widać, że Agnieszka mierzyła celnie i trafiła w sam raz. Tego samego bowiem tygodnia policja wkroczyła do biur "Zygfryda" i opieczętowała księgi. Dyrektor Hollert wraz z małżonką bawił w stolicy z racji przyskrzynionego za komunizm synka. VI Haleczek (towary kolonialne) nie przestaje rozwijać swych skrzydeł. Wyznaje on szczerze każdemu z osobna, iż nie zamierza chorągiewki zwijać. — Jo tam dać się nie myślę, jeno byde czynił a czynił. Więc też czynił i oto z boku jego posesji wyrosła do podziwu piękna a kolorowa buda. Szottkowie mieli znów robotę, choć się z nią długo nie ceckali. Oszklono ową budę szybą lśniącą niczym lustro, zaraz zaś po oszkleniu do budy wjechał wykwintny autok. A więc Haleczek otrzymał przedstawicielstwo. Ludzie przystawali i czytali słowa niezwykłe i niezwykłymi wywiedzione literami. Reklama to była najnowsza, sposobem wielkomiejskim namalowana. Jupiter — nowoczesny jak nadchodząca chwila. Niejeden z czytoków pośmiał się nad owymi słowy: — Pierona tam, z taką nową chwilą! Zaś Co do szybkości — to pierona tam! — bez roboty czas się wlecze, niczym wieki całe. — I któż to mu teraz poleci na autoka? Kto ma pieniądz gotowy? Ludzie tak pobiednieli, nawet ich nie stać na myśl, iż ktoś drugi ma pieniądz na takie zbytki. Lecz patrzajcie — znalazł się pierwszy klient. Sam doktor Mika. Ano, lekarzowi trzebny jest wehikuł tak prędki. "Nowoczesny, jak nadchodząca chwila". I owóż słbwa te w sam raz się zdadzą, aby powtarzać je w tym momencie na dworcu kolejowym, w poczekalni pięknej i zwykle pustej. Macie tu naczelnika okręgu, personę znaczną, o którego wpływach szeptano sobie na ucho. Wyjeżdża on widać na imen, świadczą o tym liczne toboły — Coo?... naczelnik okręgu, ten sam, co to rząd...? Cóż, rząd odwrócił się odeń plecyma, wątpliwe nawet, czy kiedyśkolwiek roztaczał nad tą figurą swoją dłoń opiekuńczą. Wykryto liczne jego sprawki i wyfurgnął ze swego stanowiska w jednej chwili. "Nowoczesny, jak nadchodząca chwila". Patrzajcie, czyż to nie wesoła panna Maria z sierocińca świeckiego? He, czyżby i ją wyciepnięto? U jej stóp spoczywa wątła walizeczka, w urękawiczonej dłoni dzierży bilet 4 klasy. Nietęgo z nią... "Nowoczesny, jak nadchodząca chwila". Przy okienku kasowym czynności uległy pewnemu zahamowaniu, bowiem podkomisarz ze straży wywalił kasjerowi swą legitymację, dotyczącą zniżki, i zasięga informacji co do połączeń. Jedzie do okręgu i do Poznania. Hm — ten też? Cóż, otrzymał on papióreczek ważki o przejściu w stan nieczynny. Przewinienie jego jest — pożal się Boże — istotną nędzą, wynikłą chyba tylko ze sprzeczności przepisów: — czy przemyt ma iść, czy nie? — Lecz papióreczek jest ważki, suchy i stanowczy, wątpliwe jest, czy da się coś zrobić. Wszelka władza więc ocknęła się, widać, z swej ojcowskiej drzemki. Szybki i nowoczesny, jak nadchodząca chwila — on sam, Jupiter, ukazuje się przed stacyjką. Ano, doktor Mika. Wysiada i podaje ramię pani Agnieszce, opuszczającej wykwintne wnętrze auta z pewnym trudem. Tuż za Jupiterem ukazuje się czerwony autok z napisem "Dewocjonalia". Elza i Margreta sprawnie zajmują się wyładowaniem bagażu doktora. Tedy doktor też odjeżdża? Odjeżdża z honorem i w asyście — i owóż, gdy kroczy ku poczekalni z panią Agnieszką, wspartą jawnie i śmiele na jego ramieniu — nie sąż oni: lekarz i ta niewiasta, wywodząca się z kramu pod kościołem — wyrazem owej nowoczesności z reklamy Haleczki? W poczekalni — okrzyki, powitania, wymiana aktualnych słówek. — O, pan naczelnik — do stolicy? — Moje uszanowaniel — O, pan podkomisarz! — na bomblerkę? co? "Szybki, jak nadchodząca chwila"... Ostatni moment. Panowie zapalają papierosy — no, jest się nieco zdenerwowanym. — Za chwilę ukaże się na lśniącej tablicy świetlisty sygnał nadchodzącego pociągu. Doktor staje za krzesłem Agnieszki. — Słuchaj no, moja pani, z tym Jupiterem — to na razie będę miał jeno kłopot. Czy nie mógłbym go zostawić pod twoją pieczą? Ano, Agnieszka przeczuwała ów fortel — po cóż by jechał pociągiem, mając auto? — i skłania głowę. — W porządku — rzecze — na każdy telefon niezwłocznie autor wyruszy w drogę. — No — mówi doktor — dzięki — więc urządziliśmy to jako tako. Galant z tego doktora, oto jak wyrównuje swoje rachunki. Auto i piękny pierścień na ręku Agnieszki. W tej chwili cicho i nagle wyskakuje na tabliczce świetlisty napis: "Do Poznania"... Towarzystwo ciągnie ku wyjściu. Ostatni moment — z daleka widać już nadjeżdżający pociąg. Naczelnik okręgu wykłada cosik poważnie podkomisarzowi, doktor potrząsa z werwą dłońmi Elzy i Margrety. Tylko panna Maria biegnie oto w bok, za stacyjkę, i rzuca pożegnalne spojrzenie na osadę. Usta jej drżą, z oczu nagle tryskają prędkie łzy. Cóż za bezradność, smarka ona i szlocha, nie zwracając najmniejszej uwagi na ludzi i czerwony nos. Stoi i patrzy, i ruszyć się nie może, z miejsca swego widzi czerwony dach sierocińca i kępę drzew ogrodowych. W domu tym miała różowy pokoik... Przestępstwo jej jest ciężkie, cała suma niewiadomego, ukryta w chłopcu tak obiecującym, jak struty Jork. Lecz... czyż mogła przypuścić, iż kara jej pociągnie za sobą taki skutek? Ano. Tu różowy pokoik i jakie takie bezpieczeństwo, a tam w turkocie nadchodzącego pociągu: — miasto, miasto! Ze swoim gwałtem i ogromem, z setkami "naczelników okręgu", starszymi panami, rozpalającymi się kobiecą bezradnością. Panna Maria nie posiada dość silnych szponów i nie grzeszy mądrością. A więc — na bruk. Pociąg nadjeżdża. Do widzenia, moje uszanowanie, żegnajcie i — z Panem Boczkiem! Aż naraz poprzez ten zmieszany gwar głosów wybija się okrzyk Agnieszki: — Elżbieta! Stoi ona w oknie wagonu — przed patrzącymi miga jej twarz — niknie — i gdy pociąg staje, postać niewieścia ukazuje się na stopniach. Oto Elżbieta. W płaszczu, niedbale narzuconym na ramiona, z pękiem róż i walizeczką. Przyjazd niespodziewany i bez uprzedzenia, jest w tym coś z nagłych powrotów i znikań pana Biernackiego. Wznosi dłoń do góry gestem powi* tania, oczy jej przemykają jednak po otwartych oknach wagonu. Ano, jest też tam "on". Mistrz. — W drodze powrotnej z Poznania wysiądziesz tu — mówi Elżbieta — widzisz? to tutaj. Mężczyzna skinął głową, niezdolen jakby wymówić słowa. Teraz Elżbieta zwraca się ku Agnieszce: — Witaj, matko. — Nie jestże to mistrz? — szepce Agnieszka. — Jak to? — pyta przeciągle Elżbieta — o kim mówisz? — I nagle śmieje się z całego serca: — Tak, to oni — I woła z dala: — Andrzeju, to moja matka. Twarz z okienka niknie i mężczyzna ukazuje się na stopniach wagonu. — Pociąg wkrótce ruszy! — woia Elżbieta. Kto już miał wsiąść, wsiadł; doktor Mika stojąc przy wagonie, w którym się ulokował, zatrzymuje Elżbietę. Lecz tam na peronie cztery kobiety stoją jak zaklęte. Mężczyzna zbliża się bez słowa, jest to człek o postaci wyniosłej — i pochyla głowę przed Agnieszką. — Dzięki za Elżbietę — mówi Agnieszka. Wtedy ten podniósł głowę i Agnieszka otrzymuje spojrzenie mocne, niczym uderzenie pięścią. Ano, te oczy — te same, co na podobiżnie. Oczy te przesuwają się po pannie Marii z wyrazem litosnego szyderstwa, dotykają przelotnie Elzy i zatrzymują się na Margrecie... — Czy to nie panna Margreta? Agnieszka zmieszana: — To ona, właśnie. Tak, to Margreta z niedokończonego obrazu pana Biernackiego. I owoż wszystkim tym czterem kobietom, stojącym kłopotliwie i nieruchomo, zda się przez moment, iż obcy przejrzał je na wylot jednym mgnieniem swych posępnych źrenic. Oto Elza, odsunięta pobieżnym spojrzeniem jakby na stronę, w swej bluzce zapiętej pod szyję i sztywnym windhorście, oto Agnieszka — jejmość tęga, z twarzą nadmiernie upudrowaną, z kapeluszem nieco przekrzywionym i pozłotnym łańcu chem na wydatnym biuście — oto Margreta z niedokończonego portretu pana Biernackiego — sama niedokończona w swym przeznaczeniu kobiety, stłamszona na zawsze w pewnym pokoiku Frau Hebamme w Król-Hucie. Oto wreszcie bezradna panna Maria z wargami ponętnie obrzmiałymi od płaczu... ' — Gotowe! — rozlega się głos w tyle pociągu, gdzie ładowano bagaże doktora i naczelnika. — Siadać! — odpowiada głos konduktora. — Andrzeju! — woła Elżbieta. Ostatni moment... Panna Maria, obijając nogi walizką, biegnie do swej czwartej klasy... "Szybki i nowoczesny, jak nadchodząca chwila" — Jupiter dyszy przed stacją, gotów też do odjazdu. vn — Co tu tak cicho? — pyta Elżbieta wychodząc z przedsionka stacyjnego. — Cóż tu tak cicho? — Cicho? — śmieje się Agnieszka — ano, zdawało mi się, że była nas niezła kupa na peronie. — Lecz Elżbieta nie odjeżdżających ma na myśli — patrzy ona na osadę. Na urzędzie celnym słychać zgrzyt zatrzymującej się tranzytki — tu cicho dyszy motor Jupitera — poza tym: martwota i cisza. — Wsiadajmy — rzecze Agnieszka. — Czy zmieści się'tu jeszcze Elza i Margreta? — Cóż to, kupiłaś auto? — dziwi się Elżbieta. I nagle, wraz z serdecznym pocałunkiem, wyciśniętym na policzku matki, prosi: — Słuchaj, ja pojadę tranzytką, dobrze? Chcę sobie podróżować, jak dawniej... Tak długo tu nie byłam. Agnieszka rozpromienia się. — Ano, jedżże, skoro za tym tęskno ci było, skoro tego upragnęłaś. Przygotuję pokój. Margreta towarzyszyć ci będzie. — | Nie — nie! — woła Elżbieta — ja sama! — po czym biegnie schodkami w górą. Pani Agnieszka wsiada z pomocą Elzy do Jupitera, daje miejsce towarzyszkom i rzuca rozkaz: — Ruszaj żwawo. — Oho, promienieje! Elżbieta powraca, jak samo szczęście i zdrowie, farosz może sobie strzępić język, atoli ludzie, ujrzawszy Elżbietę pełną blasku i szyku, więcej zawierzą swym oczom niżli klektom. Usposobienie jej uległo też zmianie — cóż za wylewność i szczerość! Nie mówi to samemu mistrzowi — ty? — Elżbieta jest ze sławnym tym człekiem w przyjacielstwie — rzecze Agnieszka, — Ma on tu powrócić w goście, jadąc z Poznania, weźcie mi się zaraz do porządku w domu. — Elżbieta nabrała ciała — orzeka Elza. — Piękna jest Elżbieta — wtóruje Margreta. W tranzytce panuje nastrój przyjacielski — na urzędzie celnym odcięto plombę i otworzono drzwi — owoż ludzie odetchnęli trochę świeżym luftem. Znajdzie się też zawsze między podróżnymi niewiasta z twarzą czerstwą i gładko zaczesanymi włosami, tryskająca gadatliwą wesołością wprost, zda się, z obcisłej jakli i niezliczonych fałd kiecek. Lub też jakiś stary pieron o pomarszczonej gębie, sypiący poprzez kłęby dymu z fai sprośne żarciki i szpetne przymówki. Ludzie, których stać jeszcze na te parę czeskich na tranzytkę, nie są to bezrobotni... — Dzień dobry — rzuca Elżbieta i odpowiada jej pomruk ciepły i życzliwy. Siada przy oknie i powraca do niej owo pytanie niepokojące, na które nie otrzymała odpowiedzi: — Cóż tu tak pusto? Czemu tak cicho? — Ano, ma to nie być cicho? — Jakby ktoś ich dotknął rozpalonym żelazem, wszyscy i każdy z osobna dokładają powoli swe słówko do należytego uświadomienia pytającej. Na Król-Hucie tyle a tyle oddziałów i warsztatów zastanowionych. Stoi "Laurahuta". Stoi "Emma". I "Zygfryd". I najogromniejsza, bogata cynkownia "Biała", ciągnąca się od samych chyba Katowic. Zastanowiony "Hoym". I wapniak. I "Józef" z rudą żelazną. Stanęła fabryka naczyń i nawet farbiarnia w samej osadzie, dająca choćby i tym dziołchom jakiś takiś zarobek. — Stanął "Witek"! — rzecze głos jakiś żałobnie. — Ano, dali mu to iść? — zajęczano. Inżynier, zięć Hollerta, zaczął z całym rozmachem, nie brakło mu zaś rozsądku i dobrej woli co do zniżenia cen na węgiel i pełnego tygodnia pracy. Atoli — czy mu to dali? Kopalnia to była nieduża i uzależniona z piaskiem i światłem od sąsiednich kopalń, należących znów do wielkiego koncernu. Więc mu też rzekli, temu inżynierowi: albo, albo. — Ni? To mu wzięli i to podawanie światła, i ten piasek zastanowili. — Pierona na nich nimo! Kary boski na nich nimol — Ano — zaśby tam! Zacichli rozgoryczeni i zacichła też i Elżbieta przy oknie. Oto pierwsze mury osady kopalnianej, oto uliczka z kopczykiem wolności, gdzie ongi zabłądziła wśród czerwonych domów. Oto dawny, smutny sierociniec świecki, gdzie tak cierpiała!... Lipy przy drodze rozrosły się ogromnie, niezadługo rozpocznie się ich kwitnienie. Tu znów — odrobina owych pól między osadami. Czy zwalczano już rak ziemniaczany? Żytko przedstawia się nędznie. ...Poczta, przed którą zatrzymał się pochód z odjeżdżającym faroszem, schodki, na których wówczas stała z depeszą w trzęsącej się dłoni. — Cóż to za nowy dom? — Wiedzom? — To Trzęsiochów. Elżbieta wysiada pośpiesznie, widok z tranzytki nie wystarcza jej, pragnie dotknąć ziemi tej stopami, ogarnia ją podniecenie i przenikająca, ogromna radość. ...Święte posążki przed domami, coś nowego — za świętą Tereską. Świętości — świętości — świętości. Matka kupiła sobie auto. Ogródki toną w kwieciu i w listowiu fasoli. Żółcą się dynie. Gospodarne niewiasty pokrają miąższ dyni w kawałki i zaprawią octem. W sam raz do tłustej wieprzowinki. Lub znów: zupa. Mdła. Oberża "Pod Farą", apteka "Pod Matką Boską", drogeria "Mariańska", kram "Pod Aniołem"... Czy nie za wiele tego dobrego? Cóż to za buda modern? "Jupiter — nowoczesny, jak nadchodząca chwila", ba — przecież to "towary kolonialne" kuzynka Haleczki. Elżbieta stoi przed lśniącymi szybami. ...Wystawy, jakich by się nie powstydziła stolica. Ciekawe, czyj to gust? Ciotka Herminia siedzi za kasą... Utyła jeszcze, choć zdawało się to już niemożliwe! Która też z ekspedientek pomaga w tej chwili kuzynowi Haleczce porządkować ciemnawą pakamerę? Ironiczny i wesoły uśmieszek zjawia się na ustach Elżbiety. — Salve! — woła u progu sklepu. Kuzyn Haleczek stoi za ladą z obwisłymi ustami, zagapiony. Ciotka Herminia oblewa się purpurą. — Jestże to Elżbieta? Elżbieta, nie Elżbieta? — Ta sama! Śmieje się. — Ano: — więc powróciła Elżbieta?! — woła gromko kuzyn Haleczek. — Witej. Tak żem się zagapiuł. — I powtarza: — Witej, witej w osadzie! Ciotka Herminia nie może się wydostać zza kasy. Jęczy: o Herr Jesu... o Maatko! To dziwne, że dom nie zmalał po wspaniałościach stołecznych — przeciwnie, wydaje się jeszcze piękniejszy niż w wspomnieniach. Cóż to za architekt, prote gowany Biernackiego, projektował to? Ten marmurowy dziedziniec... Och! róże! Róże, brązowy posążek ze staroświecką latarnią, szczepy winne przy schodkach, sad! To jest doprawdy ładne, ten kawałek ogrodu w tyle domu, z dala od ulicy. Można by tu żyć... Zapada w głęboką zadumę, dziwny uśmiech zjawia się na jej twarzy — nie pierzchliwe, dziewczęce drgnienie światła, ale głęboki i spokojny uśmiech szczęśliwej kobiety. Zdaje się nasłuchiwać uważnie i czule, z głową opuszczoną, z powiekami przymkniętymi. Prawa jej dłoń spoczywa na piersi, jakby kryjąc tajemnicę... I Agnieszka, obserwując ją jak ongiś przez szyby szklanego pawilonu, odczuwa ciężki niepokój. VIII Zaczynają się wielkie dnie pielgrzymek. Od początku lipca do połowy sierpnia osada jest w ciągłym, gorączkowym ruchu. Wszyscy czynią przygotowania, czyszczą i ustawiają kramy, szykują noclegi i żywność. Ileż nadziei! Największa biedota ma możność zarobku. Dzban wody i cytryna, tudzież cukier wzięty na kredkę lub nawet i ta przemycona sacharyna może kieskę takiej biedoty pokrzepić na parę dni. I tu trzeba wziąć pod uwagę konkurencję. Haleczek (towary kolonialne) puścił w ruch wytwórnię limoniad kolorowych przedziwnie, które to wody puszcza po nadto niskiej cenie. Jeśli się niewiasty krzątają koło limoniad a pierników, gorących wursztów i herbat, koło zaopatrzenia swych mizernych kramów, cóż dopiero mówić o bogaczach. Taka Agnieszka Ligęnzowa uruchomiła trzy punkty sprzedaży, zatrudniając moc silnie pięknych dziewuszek. Jaki taki zauważa, że już ci bogacze nie nasycone gardła mają, mogliby poprzestać na swych wspaniałych sklepach i dać pohandlować kramikom, ale ich zakrzyczano z takim gadaniem. Bo tego lata sama pani Agnieszka tak łaskawa się stała, że nie do pojęcia. Towar swój oddała kramom po byle jakich cenach, a kobietom zredukowanym całkiem na kredkę. Doradzała, co mają wziąć, kalkulowała im zarobek, objaśniała, jak taki kram urządzić, by jak najpiękniej się wydał i oczy przyciągnął. Niechętni podnieśli też zaraz, iż chyba tak się chce przed światem wybielić, sprawy swoje i komunizm Elżbiety uczynnością dla ludzi pokryć — ale — co zaś komu do tego? W gminie i u farosza przeparła swą wolę, aby najpierw tutejszą biedotę zaspokoić, miejsca najlepsze im wyznaczyć. Ba, dosyć ma swego. Siedzi za kasą w wspaniałym sklepie, w ciszy i chłodzie, a ludzie prżechodzący poprzez lustrzane szyby napatrzeć się nie mogą przepięknym sprzętom. Sam już napis, cienkimi złoconymi literami biegnący nad szybą "Sztuka Kościelna", nadaje tajemniczej ważności i splendoru owemu przybytkowi. Istotnie, wnętrze sklepu wygląda jak wielka wystawa sztuki. Nie ma już tych czerwieni ran i błękitu sukien, i ostrej białości posągów. Srebro i złoto, drzewo i marmur, co najwyżej w gipsie łagodny kolor kremowy, a wszystko to użyte w przedziwnym kształcie. Ogromne dywany i dziw piękne zasłony wyścielają sklep. Zebrało się tam towarzystwo, mógłbyś powiedzieć — jak w salonie, wokół gospodyni Frau Agnieszki Ligęnza w czarnych jedwabiach żałoby, co jeszcze młodszą i smakowitszą ją czyni. Raz po raz przez szyby dolatuje jej burzliwy śmiech, a wokół stoją, jak zaczarowani: komendant policji Gromek, inspektor dóbr Willert i naczelnik gminy Cybulla, i doktor Mika. He, poredzają sobie cosik wesoło. Córka domu, Elżbieta, wróciła z szerokiego świata. Widziano już ją na osadzie. Od świtu do późnej nocy brzmią kapele i chóry śpiewacze. Ludzie z osady kopalnianej tworzą szpaler po obu stronach ulicy. — Skądżeście som? — zapytują idących brzegiem, a tamci odpowiadają. Wtedy się widzi, że ciągną tu ludzie ze wszystkich stron Śląska, od Beskidu po Katowice — ba! z niemieckiej nawet strony, zza kordonu i z dawnej Kongresówki, z Sosnowca. Idą kobiety z Małej Dąbrówki w wspaniałych czepcach z haftu, zakończonych olbrzymimi kokardami jedwabistych wstęg, w śnieżnobiałych ogromnych fartuchach; dziewczątka w wianuszkach i czepcach na giowie, z rzęsistymi fryzami u szyi, z wstęgami od tych fryz na przodzie przyszpilonymi; mieszczki z Żywca w dawnych paradnych strojach, całych jakby z przedziwnych koronek; gospodarze w kurtach z błyszczącymi guzami; szarża górnicza z pióropuszami na czapach; ale już najwięcej widziało się kobiet tutejszych w szumiących kieckach i obcisłych jaklach, dorodnych wielce, z jedwabistymi szpigielkami na głowie, to znów okrytych na ramiona ulubionymi chustami tureckimi. W końcu naród luźny, rozmaity, od jedwabnych sukien do perkalowych kaftanów, od tobołków do lśniących walizek podróżnych. Nie znać już na twarzach wędrowców zmęczenia — dochodzą do celu, do mety. Gromka pieśń rozwija się nad głowami, chorągwie szumią. Cóż o Tobie dalej mówić, o Panno Święta, Jakie w Śląsku cuda czynisz, rzecz niepojęta. Chorych na duszy, na ciele Uzdrawiasz tu bardzo wiele, Maryjo Panno. Z biciem dzwonów, z słońcami świateł ukazuje się na schodach kościelnych wielki i okazały farosz w oto czeniu duchowieństwa. Ręce wyciąga przed się i wita naród przybyły. Chorągwie kłonią się ku ziemi, a gdy już na plan pierwszy wystąpi pielgrzymka z niemieckiej strony, nie podobna wstrzymać łez i głośnego szlochu. — Braci naszych zza kordonu najgorętszym sercem witamy! — woła farosz — i wszystkie oczy zwracają się na ową grupę i ręce wyciągają się same, aby oto tamtym przekazać ów znak pamięci i miłości. Już to trzeba powiedzieć, że cokolwiek by się działo, jakakolwiek uroczystość święciłaby się w danej chwili — podniosła czy zgoła zwyczajna, radosna czy smutna — zawsze się ta rzecz stanie, zawsze się te słowa wypowiedzą: O braciach naszych zza kordonu, zza tamtej strony, pamiętajmy. I żebyś, człecze, najsiarczystsze pierony sypał na swą dolę, na biedę, na redukcje i takie w kraju porządki — zawsze w onej chwili czujesz, że jesteś tamtym winien i tę łzę, i tę tęsknotę." Tu już zaraz po powitaniach występuje najuroczystsze nabożeństwo, z przepychem, z wonią bijącą z Jrybularzy, z wyszukanymi i wycieniowanymi pieśniami chóru. Wszystkie oczy przylgnęły do cudownego obrazu. Taka im się wydała ta Lekarka chorych swoja i najbliższa! Oto lico okrągłe, lico tutejszych wieśniaczek, gładko rozdzielone pasma włosów i niepokalane czoło, jaśniejące wśród zasłon chusty. Prześwietlone miłością niezmierną spojrzenie żywych oczu i miłosierny uśmiech ust... Mimo że tonie w wspaniałościach złota i srebra wotów, poprzez majestat świętości przebija się przede wszystkim owa najłagodniejsza macierzyńskość i miłosierdzie, słodycz i miłość. Nie dziw, że taką czcią obraz ten otaczają. Westchnienia ulgi podnoszą się w piersiach -O, Pani nasza! — o, Matko! Dopiero już po spowiedzi, nabożeństwie i kazaniach skupieni ludzie rozlewają się po rozległych wzgórzach kościelnych. Ci, którzy tu byli za dawnych lat, widzą, jak wiele się zmieniło. Nie można powiedzieć, żeby pod każdym względem poszło na lepsze. Wybudowano hale odpoczynkowe dla pątników, poustawiano ławki na uciążliwej drodze do źródełka. A samo źródełko — na dole? — Wprost nie do poznania to miejscel Wycięto drzewa, a wybudowano wspaniały, okrągły budynek, kryty kopułą i wsparty na kolumienkach; wewnątrz zaprowadzono krany dookoła. Zrobiono też odpływ na dalszym planie, po prostu basen. Ludzie z kubkami, butelkami i innymi naczyniami posuwają się za ogonkiem do wnętrza, tam usługujące niewiasty napełniają szklanki i naczynia cudowną wodą. Przy wejściu i wyjściu puszki ofiarne na datki. Ano, nic tu teraz darem nie idzie, ni. Ziściły się słowa i życzenia biskupie, iż parafii potrzebny jest nie tylko dobry pasterz, ale i dobry administrator. Tu puszki ofiarne, tu centralne ogrzewanie w kościele, tu złota księga ofiarodawców i dobroczyńców kościoła, która atoli grubszych datków wymaga. Ławki porozdzielano według ustalonych cen, czego się dawny farosz tak zarzekał. W przedsionku wzywano do ofiar na fundusz prasowy, a tu znów przyjmowano prenumeratę na gazetkę parafialną. A owoz otworzono naokół cudownego obrazu stare przejście, tunel, także z puszkami ofiarnymi. Tu ludzie suną na klęczkach, pokornym szeregiem, całując pewne miejsca posadzki, uświęcone podaniami uzdrowień. Padają w proch i znów powstają, aby obolałymi kolanami posuwać się cierpliwie naprzód. Daje to obraz wędrówki ziemskiej, w mroku i ciemności, w męce poszukiwania i bolesnym utrapieniu. Twarz Najświętszej Panny zda się pochylać z niewymownym współczuciem ku ziemi. Spojrzenia ludzkie są osłupiałe, puste, oślepłe od blasku, bijącego z ołtarza. Cała uliczka, aż het, do źródełka, obstawiona kramikami, zapełnia się rozgwarem. Żywej i wrzaskliwe tar* gi, śmiechy i przekpiwania klientów i przekupniów. Upał wygnał i rozproszył ludzi. Pod każdym krzaczkiem, dającym nieco cienia, rozłożono się z koszykami, jedzeniem a piciem. Jakaś gruba jejmość prawi z zadowoleniem: — Porzykali my w kościele, pojemy na trawce... — Niektórzy śpią już, zmożeni zmęczeniem, z twarzami nakrytymi chustką czy kapeluszem. Tylko na dole, przy źródełku, ruch nie ustaje na chwilę. Jakżeby się zdumiał mały zmarły farosz, jakżeby się zdumiał i zasmucił, widząc swą codzienną dróżkę modlitw, cichą i tajemniczą — teraz zaś zabrzydzoną kramikami! Owo zeuropeizowanie świętego miejsca, odratowanie łąki i wycięcie drzew, cały ten ponury splendor budynku, odpływ i przypływ wody — rzec można, owo skanalizowanie źródełka, jakże dziwny i nieoczekiwany wpływ wywarło na gromady ludzkiel Nie ma już tego klęczącego wyczekiwania i zbożnego ujmowania srebrnej strugi wody w błękitne flaszeczki pękate — rąk, które tu dawniej ledwie zanurzały końce palców, aby znak krzyża na czole nakreślić. Piękne frel otrzymawszy spod kranu pełną blaszankę wody chlustają ją sobie wzajemnie na podstawione dłonie, zanurzają twarze, aby zaś gładką mieć gębę. W basenie, w odpływie wody z budynku brodzą dzieci z majtkami podwiniętymi do ud, dziewczęta z zakasanymi kieckami. Brzegi poobsiądali starsi, opuszczając nogi do wody. Niewiasta w brązowej sukni bractwa, z malutkim stroikiem na czubku głowy, obnażyła swe tęgie nogi, aby wejść i pomaczać wodą ogromne żylaki. Przemywano opuchłe i chore oczy, wykręcone dłonie, zbolałe i owrzodziałe stopy. Zmywano pokryte żółtą skorupą krost głowy niemowląt. Płukano chore gardła. W bezwstydnym, otwartym i prostym sposobie, z jakim to wszystko czyniono, w udzielaniu sobie rad, poszturgiwaniu i napomnieniach, było coś wstrząsającego. Jakaś sędziwa niewiasta, tknięta tym widokiem, rzekła szczerze i bez ogródka, że — "jako świnie w korycie, zachowują się w tym miejscu świętym". Lecz uważali, że tak im tu wszystko urządzono kwoli ich wygodzie i uprzystępnieniu, a samo to miejsce nie miało już dawnego uroku, zmuszającego do ciszy i poszanowania. Było zwyczajne, a same te kurki błyszczące podobne były kurkom, spod których ściekało piwo czy woda gazowana. Zaś basen widzieli już nieraz na terenach Wychowania Fizycznego. Takie więc oto owoce wydała dobra administracja nowego i uczonego farosza, tak to ich zbałamuciły owe przepychy. Podczas gdy mały farosz zmarły ze swym kąśliwym uśmiechem na pomarszczonej twarzy bez ustanku popędzał ich "na wzniesienia ku górze". IX Jest o tym właśnie mowa w wielkiej sali na piętrze domu Ligęnzów, przy stole ogromnym i obficie zastawionym — jest mowa o owej ujawnionej brzydocie natury ludzkiej i o szczególnych skutkach ożywionej działalności obecnego farosza. Cóż za świetne zebranie! Pani Agnieszka, znów w najlepszej swej formie (nie, nie ma tu mistrza, w oczach którego czeka kobietę pomniejszenie — nie przyjechał on jeszcze), kuzyn Haleczek, posłanka Marta z dekoracją na piersi, dwaj doktorowie, Mika i Kubicki, komisarz Gromek, inżynier naczelny "Witka", wreszcie Elżbieta-, ku której biegną wszystkie spojrzenia męskie. Elegantki w obu osadach, które zrzuciły kiecki i jakie, noszą kuse suknie, moda nie dotarła jeszcze tutaj. Ale Elżbieta przybrała się do stołu w strój galowy, powłóczysty. Czarna jej, głęboko dekoltowana suknia ujaw nia okrągłe i drobne ramiona. Między piersiami lśni biała róża, róża Alojza bezwonna i jakby uczyniono z wosku, liście ma ciemne i sztywne. Kwiat złowrogi po prostu w swej śmiertelnej piękności. Rudawe loki, odrzucone do tyłu głowy, szare, świetliste oczy, nagłe wzburzenia i uśmiechy, przelatujące po tej wrażliwej twarzy, miękki szelest sukni, płynącej po posadzce jak czarna głęboka woda — sprawiają, iż nie podobna oderwać od niej oczu. Lecz Agnieszka tłumaczy sobie starania w stroju Elżbiety po swojemu: Ano, musi być pod bronią, nie wiadomo, kiedy może spaść tu mistrz z swymi oczyma przenikającymi. Elżbieta trwa w milczeniu. Nad stołem tryska światłem wielki kryształowy pająk, stół lśni piękną zastawą, Elza i Margreta uwijają się bezszelestnie. W przyległej małej bawialni zainstalowano najnowszy aparat i cichy nurt muzyki dobiega spoza zamkniętych drzwi. Między tym końcem stołu, gdzie siedzi Elżbieta, między inżynierem a doktorem Kubickim, a tamtym, gdzie króluje Agnieszka, w krześle o wysokiej rzeźbionej poręczy z Haleczką i doktorem Miką — biegnie jakby niewidzialna i wyraźna kresa. W pośrodku, niczym łącznik, łagodzący ów rozdział, łącznik niewzruszony i tłumaczący się jasno — posłanka Marta z wysokim odznaczeniem na piersi i Gromek w swym mundurze komisarza policji. Tu tajemnica, nieuchwytny niepokój i wewnętrzna zaduma "o swoim", sobie tylko wiadomym, najważniejszym, tam — spokojne zadowolenie z pięknego przedwieczerza, miłego zebrania, smacznego jadła, niemal przyjazne uczucie dla sprzętów, rzeczy dotykanych, gromadzonych uparcie, zdobytych. Wszystko się ułoży, co jeszcze nie zostało ułożone i strawione — najsilniejsze wzruszenia stają się całkiem czymś zwyczajnym po dniu ruchliwym, spędzonym w sklepie w gwałcie dni pielgrzymek. Chwila odpocznienia dla Agnieszki, chwila odpocznienia po wściekłym targu w towarach kolonialnych dla Haleczki, chwila odpocznienia dla doktora Miki po pracy w wielkim nowym szpitalu. Doktor Kubicki mówił dopiero o eterze, który przeniknął między ludzi w osadzie kopalnianej: — Wzywają mnie i zastaję ludzi, odurzonych do nieprzytomności — i zamilkł. Sąsiadka jego wyciągnęła ramię przez stół, sięgając po wino. Widok tej dłoni, widok przedziwnego ramienia kobiecego odurzył młodego lekarza, jak dopiero co wspomniany eter. Dotychczas nie nazbyt zajmował się ludźmi zdrowymi, teraz, od czasu pamiętnej rozmowy w sklepie, nad fotografią "mistrza i uczennicy" — myślał nieraz o Elżbiecie. Myślał o niej jednakże jak o dziewczęciu, które ongiś troskliwie przywracał do przytomności, stworzeniu niedokrwistym, o nadwerężonym systemie nerwowym. Tymczasem miał tu przy sobie kobietę, o której inaczej myśleć nie mógł, jak tylko: że została doprowadzona do takiego rozkwitu swej urody przez miłość cielesną, przez uwielbiające spojrzenia i ramiona męskie. Piła dużo. Inżynier, jedząc i usługując sąsiadce, odpowiadając i sam podnosząc rozmowę, myślał o Annie, pozostawionej w domu. Czy dźwignie się ze swego rozbicia, czy dojrzeje w nieszczęściu — czy też zmuszeni będą rozejść się? Brunon, siedzący za komunizm w więzieniu stołecznym, ojciec — zagrożony kompromitującą rozprawą... Wspomniał Annę, młodziutką dziewczynę, opuszczającą szkołę klasztorną — ową naiwność, którą go zwabiła, tak różną od krzykliwego wyznania wiary współczesnych dziewcząt. Inżynier westchnął nagle. Doznał zahamowania w dwu rzeczach prostych a koniecznych dla istnienia: w miłości i pracy. Elżbieta, siedząca obok... Czy nie z powodu czyjegoś opóźnionego przyjazdu rozżarzyła w sobie szatańską swą piękność? Czy nie z powodu jakiejś przeczuwanej klęski przywdziała strój nieco za wyzywający w tym małym gronie? Czy nie podjudza siebie z zewnątrz drgnięciami dumy i rozpaczy? Jej dramat osobisty rozgrywa się na nadzwyczajnym tle, zastępuje jej drogę w chwili, gdy życie zaczynało być cenne. Chodziła więc dzień cały w czasie wędrówek narodu do cudownego obrazu, stała w oknie, gdy przeciągała ulicą pierwsza kompania — i wybiegła wtedy z domu nieco wzruszona. Czegóż szukała tam — ona, niewierząca? Świętości i wszelkie uczucia wielkie to do siebie mają, iż należy patrzeć na nie z niejakiej odległości, zbliżać się z zamkniętymi oczyma, z bijącym sercem, Elżbieta błąkała się dzień cały wśród tłumu i serce jej pozostało zimne. Doznała uczucia człowieka, który stoi w płonącym domu i widzi podawaną sobie drabinę — pieśń, wznoszącą się w górę mocno i ufnie. Zstępuje na tę drabinę — i spada w przepaść. — Co to jest? co to jest? — zadaje sobie pytanie wśród scen przy cudownym źródełku — do czego to wszystko zmierza? Czego oni pragną? Ano, pragnienia ich nie różniły się tak wielce od jej pragnień i nadziei, gdy zbiegała na ulicę. Pragnęli wybawienia od wszelkich plag i klęsk życia. I tak samo, jak ona teraz, w przeczuciu, iż klęska jej jest nieunikniona — wyciąga piękną swą dłoń z kryształowym kielichem, prosząc sąsiada o wino — tak samo niejeden z tamtych, przy źródełku, nie doznając ukojenia, z klęską w zanadrzu, stanie przed bufetem oberży "Pod Farą" i zawoła buńczucznie: — ein Bier; ein Koks! Komisarz Gromek prawi właśnie o zdumiewających rezultatach działalności farosza: w osadzie kościelnej wykryto kółko badaczy Pisma świętego. W przeddzień pierwszej pielgrzymki, o świcie, nieznani sprawcy wywiesili na frontonie kościoła transparent komunistyczny. — Wraz z tym, co mówił pan doktor Kubicki o eterze — obraz niepokojący! — Lecz dzisiaj masz ich tu pan wszystkich — rzecze Agnieszka swym dźwięcznym głosem — masz ich tu — badaczy Pisma i odurzonych eterem, i może nawet owych komunistów, którzy transparent wieszali — masz ich tu na kolanach przed obrazem. — Somżeśmy przy kościele! — oznajmia kuzyn Haleczek — czy farosz taki, czy owaki. Znieśli my już niejedno, a to zostało niewzruszone. W tej chwili Elżbieta przerywa mu wybuchem śmiechu. — Ja się wcale nie dziwię — woła. Wszyscy zwracają się w jej stronę. — Ja się wcale nie dziwię — mówi ironicznie — panu Haleczce (sklep kolonialny), iż stoi przy kościele. Co tam eter! Wzruszenia, odurzenia, nadzieje i obietnice, jakie daje Kościół, są stokroć potężniejsze! Cóż by to było, gdyby nie ta wielka obietnica wiecznej szczęśliwości po tamtej stronie! Gdzie się już nie wysycha z pragnienia, nie kona z głodu, nie drży z zimna, nie cierpi ze złej miłości! Owa wyżyna i ogród rajski, dokąd krzyki wygnańców Ewy dobiegają jak szmer usypiający dusze wybrane. Cóż to by było — raczcie pomyśleć! Szyby wystawowe sklepu kolonialnego trzasną w jednej chwili, wykwintny Jupiter pójdzie w drzazgi — dom ten — Elżbieta przytupnęła lekko nogą w dębową posadzkę — pochłonie oczyszczający ogień, mundur pana komisarza pójdzie w strzępy -¦ a pan, inżynierze... — Niech mnie pani oszczędzi — rzecze inżynier — ja jestem... także człowiekiem powalonym. "Także?" Cóż to ma znaczyć to słówko, na którego dźwięk blednie rozgorzała mówczyni. Zapada cisza. Elżbieta powstaje nagle ze swego miejsca, opanowana już całkowicie. — Dziękuję — mówi z uśmiechem. Zdąża ku drzwiom do małej bawialni — a czarna, głęboka woda jej obcisłej sukni płynie za nią burzliwie. "Ano -¦ myśli Agnieszka — czym to nie mówiła, że ona to wszystko spali?" Jakby ze zmianą miejsca zmieniły się także humory, w małej bawialni stało się ciasno i prawie wesoło. Oho, Elżbieta to istna figlarka, z oczu patrzy jej chyba szesnaście wiosen, gdy zbliża się do Haleczki i podstawia mu policzek do pocałunku. Za czym grubas oznajmia z żartobliwą wymówką: — Słuchaj no, Elżbieto, jak ci ma to przyjemność uczynić — biegaj i praśnij czym w moje szyby. I bier, co ano chcesz! Ustawiono owoce na małym stoliku, przykrytym jedwabną siatką, a Agnieszce i Mice zachciało się nagle ponczu. Zapalić poncz? Ano, czemużby nie? — Margreto! Zebrani podobierali się jakby w pary, według chwilowego interesu. Inżynier z komisarzem Gromkiem w sprawach tak palących, jak opieczętowanie biura "Zygfryda", Agnieszka z Miką, jak ongiś z Biernackim, przy rumie, Kubicki za krzesłem Elżbiety z jabłkiem na talerzyku, jabłkiem ofiarowanym mu przez nią gestem żartobliwym. Haleczek — czy nie za Margretą okiem swym wodził? — a posłanka Marta, milcząca dotąd jak zaklęta — przy "najnowszym aparacie". — ¦ No, na cześć tego trudnego życia! — woła Elżbieta znów ze szklanicą w dłoni. A kuzyn Haleczek pojmuje ten okrzyk po swojemu i rozczula się: — Tak, oby nom się stało łatwiejsze! — wtóruje. Lecz nagle posłanka Marta przemawia w tej chwili — nie przez swe usta co prawda — lecz jednak czyni coś, zapewne świadomie i zapewne w wielkiej jakiejś intencji. Przywykła do wrzawy opozycji, do mów w rodzaju przemówienia Elżbiety przy stole, zna także głęboki efekt zaskoczenia, ową "pointę", zasiewającą śmiertelną ciszę w Wysokiej Izbie. Dotknęła oto krążka aparatu i wraz, jak za czarodziejskim zaklęciem, małą bawialnię zalały ostre, dobitne słowa, wygłaszane głosem przywódców. Wśród wielkiej ciszy, jaka panuje i tu, i tam, gdzie mówca wygłasza swą mowę programową, głos ten brzmi jak urwane szczekanie, trzaska jak suche a mordercze strzały. Przemawia "on sam" — Hitler. Głos — napięty do krzyku — milknie nagle. Teraz, bez przejścia, bez szmeru, jak na niewidoczną komendę, wznosi się miarowy, monotonny śpiew, niczym dziwaczna litania — słuchacze, którzy mają nieco fantazji, mogą ujrzeć w tej chwili zatłoczoną po brzegi salę, kiwanie się ciał ludzkich, jak zwykle przy gromadnym śpiewie, twarze wzniesione w górę i oczy — utkwione w niego — w fuhrera. Ten, który nas zbawił — Wzniósł — Odkupił — I oczyścił — Heil, Hitler! Po trzykroć: heil, heil, heil! Ręce, wzniesione do góry gestem pozdrowienia, jak do ciosu. Grzmiący oklask dla fiihrera. 1 znów ostry, dobitny głos. I znów śpiew: Pięć palców liczy prawica. Pięć — jego wierna lewa ręka. W naszym domu są dwaj Sprawiedliwi: Chrystus i HiUer na ścianie. I tak, jak tamci na dole, w czas powitania przez farosza pielgrzymki 1 niemieckiej strony, nie mogli wstrzymać wzruszającego siąkania — tak ci tu, w zacisznej bawialni, pod naciskiem tych słów zdumiewających, wzburzeni głosem siekącym, pod gradem grzmiących oklasków i okrzyków — zwracają głowy i oczy — wszyscy na raz — w stronę granicy. Płonęła ona od świateł i grzmiała krzykami. X Alojz to był, który poczuł się do obowiązku wprowadzenia Elżbiety w tok wszelkich spraw. Zdybał ją koło posążku, przysiedli społem na cokole i najpierw zwierzył jej się co do oszukaństwa tych róż. — Czyżem to mógł przewidzieć, że pachnuć nie bydom? — Ale są piękne, Alojzy. Ano, była to więc Helżbieta, ta sama, co ongiś pomogła mu zapełnić puste półki magazynu. Ludzie mogą w niej widzieć to i. owo nowego, dziwić się jej strojom i zmiennym humorom, lecz dla Alojza jest to ta sama Helżbieta i zbyte. — Cóżem to chcioł rzec?... Czy nie mówiłech o Buczku? — Tak — odpowiada Elżbieta — to już było... — Ano. Więc przyszła kolej na innych, na Sroków, na Spiwoka, na Cybullę, a Elżbieta, nie słuchając już prawie, potakuje: — Tak, tak, Alojzy. Nagle rzecze: — Czy nie mógłbyś zajść do sklepu i zapytać o list? Alojz myśli długo, po czym z zmąconym uśmiechem: — Ma to być list od Helżbiety? — Jakże to, Alojzy? Przecież ja tu jestem. Ma to być list do mnie. — Ano — rzecze Alojz — czy to Helżbieta pisuje? Powiedają, że ni, ni. Nie pisze, ni o nij słychu dychu. Siedzą naprzeciw i przypatrują się sobie bacznie. — Mom to iść? Elżbieta, zniechęcona: — Nie, siedź tu, Alojzy. Słońce przygrzewa mocno, faja Alojza przestaje dymić. Śpi. Śpi z tą fają w zaciśniętych ustach, powieki ma lekko przymknięte. Z wzgórza kościelnego zabrzmiał dzwon na Anioł Pański. W tej chwili zapewne siostra Pacyfika prowadzi długi szereg drobiazgu na nieskończone modły. Słychać daleki śpiew. — Nie płaczże, dziecino, choć cię zmoże ból... Elżbieta powstaje nagle. Wszystko jest takie samo! Nawet Cybulla siedzi w tej chwili koło kantorku matki. Po chwili, w wielkiej sali nad sklepem, Agnieszka słyszy prędkie kroki. Kroki prędkie i nierówne, potykające się. W sklepie słychać te kroki wyraźnie. W takim stanie rzeczy nie podobna prowadzić rozmowy z Cybullą. I choć znów Agnieszka machnęła ręką na sprawy i uczucia Elżbiety, wstaje oto, przeprasza Cybullę i zdąża na piętro. Zastaje Elżbietę w jej pokoju nad otwartą walizą. — Cóż to, nie będziesz oczekiwać na mistrza? Elżbieta potrząsa głową. — Nie. — Cóżem to chciała rzec?... — mówi Agnieszka — głowę mam tak roztrajdaną i ciągle zapominam: czy to nie spotkałaś w stolicy Biernackiego? — Biernacki przebywa w Ameryce — odpowiada krótko Elżbieta. — To ci dopiero... Lecz, Elżbieto, powiem ci, że te suknie wygniotły się nadmiernie, nie pora ich jeszcze pakować. Toć pociąg mamy wieczorem... Wtedy Elżbieta załamuje ręce. Przeklęta dziura! — Przecież ja muszę jechać jak najprędzej! — powtarza z rozpaczą. — Ano — mówi Agnieszka — nie ma to auta? Dojedziesz nim do Katowic, a tam pociągów huk! Tedy zabiera się Elżbieta z powrotem do pakowania. — Elżbieto, czy to nic mi nie rzekniesz? — pyta Agnieszka zasiadając w fotelu — czy to nie w prawie jestem wiedzieć? Elżbieta przyklęka nad walizką. — Po co ci to? — mruczy. — Czy nie lepiej tak, jak jest? Powiedz. — Ano — przyznaje Agnieszka — do tajemnic twoich dobierać się nie chcę. Jeno co do dalszych twoich zamiarów... Elżbieta zatrzaskuje wieczko. Unika spojrzenia matki. — Czy nie trzebno ci będzie pieniędzy? — Tym razem — odpowiada Elżbieta — tak. Trochę więcej, jeśli możesz. Zamyśla się i przysuwa fotel do fotela Agnieszki: — Uważam, że doskonale zrobiłaś, wkładając udział w kopalnię "Witek". Jeśli mi coś wolno powiedzieć i wtrącać się do środków, które ty i tylko ty zdobyłaś swoją pracą, to... — No... — przerywa Agnieszka — był to kiepski interes. "Witek" zastanowiony i wyjścia z tego stanu rzeczy nie widać. Żeśmy tu wszyscy wpadli po trosze... — Ach — mruczy Elżbieta swym niskim głosem — cóż za przeciwieństwa! — Patrzy na matkę i decyduje się, widać, wyjaśnić jej swe pomrukiwania: — Z jednej strony frontu tamci kładą na wagę swą wolność, idą z kartkami agitacyjnymi i otrzymują po parę lat więzienia — tu zaś drą się o kilka groszy na tonie węgla. Ani źdźbła ustępstw z zysków, choćby ten świat miał spłonąć! Sprawa ta z góry skazana jest na zagładę, rozumiesz? — Ano — odpowiada Agnieszka — ja tam tak daleko nie patrzę, życie moje nie będzie już tak długie, bym wybiegała naprzód. Spoglądam pod nogi i kroczę. Toć o tym właśnie rzec ci chciałam na początku rozmowy — że jedno jest życie człowiecze i nic innego nie trza, tylko wszcząć swą robotę i doprowadzić do końca. Widziałam tu ano w pismach ilustrowanych tą twoją robotę... Czy to więc nie masz swej sztuki?... Elżbieta odwraca się szybko, jej smukłe palce dotykają piersi matki. — Widzisz — rzecze gorzko — my, kobiety, w drodze swej doznajemy całkiem naturalnych zahamowań. Miłość nas pcha w taką drogą i miłość nas z niej strąca. Taka Rachela Hand... — Przerywa nagle, zarzuca płaszcz na ramiona: — No, czas na mnie — mówi. Obejmuje matkę i pozostaje tak długą chwilę, jakby zjednoczona z nią wreszcie ciałem i uczuciem. — Pożegnaj ode mnie Alojza, Misztolką i wszystkich — ja, widzisz, jakoś nie mogę. — Chwyta za walizkę i zdąża ku drzwiom. Nie rzuca nawet okiem na ogród ni posążek z różami. Tak niedawno jeszcze, stojąc tam, zamierzała uwić tu swe gniazdko. "Nie wrócę już tu" — myśli wsiadając do auta. XX Nie są to bynajmniej orły — ta Buczkowa i Misztolka, gdy taką rzecz wspólnie wymyśliły. Natury to grube, niezbyt bawiące się w roztrząsanie uczuć ludzkich. Zasiadły przy kawie w kuchni Ligęnzów, dokumentnie przeklektały wyjazd Elżbiety i jej zachowanie sią bezbożne: kto ją tam wie, jak to było z owym Hollertem w stolicy 1... Po czym przeszły do właściwej sprawy. — Ano, cóże Sroczynie tera po dzieciach? Nie jest ona w bidzie, jak się patrzy? Ma to na ich wyżywienie? — Jażem to i myślała: Co ji tam po dziecku. Tego, co mi pod progi ciepnąli, wziąłabych. — Nie jest ono w sierocińcu, nie. Bo im zaraz Cybulla odesłać kazał, jako że rodzice doma, więc dziecko ma być na swym miejscu przyrodzonym. — Ano. — To ci tylko powiem, Buczkowa, że Sroczyna wdzięczna wom będzie. Ma to ona chłopa, żywiciela? Ale Sroczyna, która się gniotła z.drugą opuszczoną Sroczyną i kupą jej dzieci w jednej izbie, jak tylko usłyszała wyłożoną przez Buczkową propozycję, rozwarła gębę na całego. — Żeś tyż nóg nie połamała, dążąc tutej! Podziwejcie! Masz to czoło, ty zbóju, pokazować się w ty izbie? — Cóżem to ci zawiniła? — pyta Buczkowa niewinnie. — Coś mi zawiniła? — wrzeszczy Sroczyna — wisz to dobrze, no! Klektać o tym nie trzebno! To ci tylko rzekę, że niech mi te dziecka zdychają, a ci nie doml Ni mom dziecka dla cię. Czyś to nie pomyślała, że dom twój jest zapowietrzony?! — Zapowietrzony? — Ano. Od czego to pomerli twe dziatki, co? Krew w tobie nieczysta, zarazą tchniesz — furt mi z izby w ten moment! — rozżarła się Sroczyna. — Nie smrodź mi tul Gnała krzykami swymi Buczkową przez sień, aże na ulicę. No więc sromota spotkała Buczkową za jej dobre serce. Mało tego. Sroczyna zażegła w niej niepokój. Prawdą to ma być jej niezdrowie? Od dawna nie czuła się tak pełna sił, istny to śmiech, takie gadanie Sroczyny. Atoli, choć stąpała ulicą z gniewną mocą, doznała uczucia, jakby potknęła się i w ów dzień sierpniowy i miły twarzą na ziem padła. Ma się to za nią ciągnąć i ciągnąć przez całe jej pierońskie życie?! Mija się koło Fary z Frau Hebamme Nazimowski z pozdrowieniem zgoła niechętnym — a patrzajcłeż, kobiety te mogłyby sobie to i owo rozjaśnić. Frau Hebamme bowiem doznała też potknięcia — po" tknięcia natury duchowej. Nowe władze niemieckie po tamtej stronie wydały prawo o sterylizacji, zgadza się to z pragnieniami i gadaniem o zdrowiu narodu, atoli... Biedna Frau chwiała się duchowo na wsze strony, aż udała się z wątpliwościami swymi do farosza. Farosz rzekł z miejsca, iż prawo to jest sprzeczne z zasadami moralnymi katolickiego Kościoła. I powołał się na samą encyklikę papieską. — O tym będę mówił w kongregacji mariańskiej — rzekł farosz. — Kościół wystąpi z jak najostrzejszym protestem. Nie, farosz nie ulega żadnym zwątpieniom, człek to mocny i uczony. Lecz Frau, kapinkę spokojniejsza po wyjściu z Fary, natyka się w drodze swej na Buczkową i znów zostaje zachwiana duchowo. Tej Buczkowej potomstwo na świat przyjmowała, stosując należyte środki ostrożności co do oczu dziecięcych, i byłoż to im pomocne? — Oczy miały czyste, prawda, ja — lecz zdrowe nie były, ni. Cóż dopiero mówić o wypadkach chorobowych ważniejszych? Jedyna do rady — pani Agnieszka siedzi znów nad rozłożonymi gazetami, zasępiona tym razem, lecz owszem do rad wszelkich skora i łaskawa. Na pierwsze zaraz bąkania strażnikowej o Czumie rozjaśnia się. -¦ Ano, czy nie mówiłam? — Co zaś do tego wątpliwego zdrowia, o czym Buczkowa wspomina szeptem i cała w pąsach, Agnieszka wzrusza ramionami. — Nie jest tak źle — myślę — atoli co do potomstwa, to lepiej ano nie próbować. Ma się wiedzieć, Agnieszka sprzeczna jest znów ze zdaniem Kościoła i farosza. — Można się to ustrzec? — pyta Buczkowa, już z góry broniąc swej pozycji. Lecz Agnieszka wpada w gniew i występuje ostro przeciwko takiemu pojmowaniu macierzyństwa. Nie wykluczone, że Czuma w tym wypadku wściekłby się na imen. — Pewna to jezdeś, że ci przaje? Mówiliście to już o wydaniu się? Ano, z tym nie ma znów żadnej pewności, skoro na myśl przyjdzie to choróbsko dokuczliwe a niewidoczne. Tak, wszystko w ten moment zostaje zachwiane. Buczkowa staje przed drzwiami izby strażników i wścieka się nagle na widok karteczki na drzwiach i ładu w izbie. Ten porządek staje jakby w poprzek jej burzliwym zamiarom. Jedno jest jeno dobre — to oznaczenie łoża kolorową kapą. Na któregoż to dzisiaj wypada służba nocna? — Piontka z kapą zieloną, Czumy zaś fiołkową, znaczy się te od okna — to Czumy. Żeby się ano nie stała zmyłka. XII Agnieszka kręci korbą aparatu, zamawia połączenie ze szpitalem w Górkach i uzyskuje to połączenie natychmiast. Atoli doktor Mika za nic przyjechać nie może, ni dziś, ni jutro — ma tu pewien zjazd lekarski i podejmować będzie kolegów. — I Co się stało? — pyta. — Mogę to mówić przez telefon? Nie będzie to podsłuchane? — Co za dzieciństwa! — irytuje się doktor — mów śmiało! — Mistrz zaginął. — Czytałem we wczorajszych gazetach — odpowiada doktor. — Z oczu mu to patrzało. Słyszałem, że przed laty przechodził chorobę nerwową. Nie mówiłem ci o tym, źe u artysty tej miary to nie taka znów rzecz niezwykła. No — ale co z tego, Agnieszko? — Czy nie odbije się to na Elżbiecie? — Nie sądzę — mówi doktor dobitnie — żadnego w tym związku. I nie widzę potrzeby, żebyś się tym zajmowała. To przecież już kobieta dorosła. — Ano. — Więc widzisz. I tyle wszystkiego. Widać z tego jasno, iż doktor odstał trochę od ciepła rodzinnego domu i nie biegnie tak na każde skinienie. O, tego całkiem powiedzieć nie można, auto bynajmniej nie kursuje dzień w dzień między szpitalem w Górkach a osadą, doktor Mika nie ma już tam takiego asystenta murowanego, jak Kubicki, któremu by można zaufać. Lecz i Agnieszka ma lekarstwo na swoje bolączki, zwykła ona w momentach tak krytycznych tym mocniej, tym bardziej chwytać życie. Każda taka przeszkoda wzmacnia jej ducha, bo o ciele, a mianowicie o wielkich biciach serca i spuchniętej nodze — nie ma co mówić. Chwyta za raporty filii katowickiej i pogrąża się w nich po uszy. Krzyż na Mice, krzyż na Elżbiecie — nie podobna matce nadążyć za jej młodymi stopami i szaloną głową! Ustały już pącie, cisza w sklepie i cisza panuje w osadzie. Ludzie coś tam gmerają w ogródkach, zbierają z pól, atoli panuje cisza, wszystko tu idzie niemrawo, a święto jesieni, święto dziękczynienia wypadło nie tak wspaniale, jak ongiś. Rzekłbyś: ludzie w osadzie pożałowali hojnych darów z płodów ziemi. Emma Trzęsiochowa zakupiła posąg do nowego domu. Lecz nie można powiedzieć, żeby Agnieszka palcem ruszyła w tej sprawie, od dawna już poniechała zwyczaju zalecania kupna świętości na wszelakie bolączki życia. Ludzie szli już sami i kupowali. Więc cisza. Dziołchy, ekspedientki, Misztolka odsypiają zaległości z czasu wędrówek. Alojza — niewykluczone jest, że się kiedyś znajdzie śpiącego snem wiecznym na dziedzińcu, przy posążku świętej. Zaś gdzie siądzie, tam zaraz nosem sennie kiwa. Sen to nie z żadnego utrudzenia, sen to starczy. Buchalterka, panna Małgorzata, ślęczy dniem i nocą nad księgami buchalteryjnymi. Ano, sumy wpłynęły nie byle jakie, choć ani porównania do lat ubiegłych. Trzeba by ograniczyć produkcję, wynika to jasno z obrotów filii katowickiej. Sezon skończony, zaś ci badacze Pisma świętego w osadzie nie przyczynią się do ruchu w sklepie. Ani mowy o tak wielkiej fabryce i tylu ludziach. Dzięki Panu tylko, że domostwo to, pałac Ligęnzów, stanął akurat przed samym bezrobociem. Tedy udaje się Agnieszka do starej oficyny, aby na miejscu redukcję skalkulować. Każdorazowe jej tam odwiedziny znakiem były czegoś dobrego dla ludzi, choćby wspomnieć porządki w sypialni terminatorów, choćby różne prośby i biedy, jakie przy tym widzeniu jej przedstawiono. Nieraz też apteka Mariańska pełno miała w dniu tym zapisek, recept i karteczek, a owóż zwykło się mówić: pani Agnieszka była dziś w fabryce. To samo działo się i u Haleczków (towary kolonialne), gdzie otwarty był oddzielny od potrzeb domowych rachunek pracowników — "Konto niebieskie" — jak mawiał Haleczek o dobroczynności swej krewnej. Atoli teraz kroczy ona z zamiarem bynajmniej nie miłosiernym, interes wziął górę. Kogóż to jednak ruszyć, komu obwieścić ów wyrok złowrogi w te czasy? Po sezonie? Gdy na ciężką zimę się zanosi? Ano, nie zapomniała ona, co to znaczy, pamięta dobrze one zimy w miasteczkach, na przewiewnych facjatkach, z Julianem, fachowcem przecież tę gim. I bez co to kładła udział w kopalnię "Witek" — aby u siebie redukować? Ludzie jej mają to stanąć na rogu ulicy w kupie bezrobotnych? Nic z tego nie będzie, ni. Takie powziąwszy postanowienie, z sercem lekkim odbywa swą wędrówkę po fabryce, zadziwiając ludzi wesołością. Z majstrem Płotką rozgadała się na dobre. — Nie trzebno to będzie tych trómbów wyzwolić? — rzecze o terminatorach. A Płotka wylicza jej swoje: plusy i minusy każdego, a w ogólności mówiąc — czas by im było. — Jeno oni się do tego nie pchają, bo gdzie pójdą po wyzwolinach? — A bo to muszą iść? — odpowiada Agnieszka. Bytność taka w fabryce — to kąpiel orzeźwiająca. Agnieszka kroczy z powrotem do domu i twarz jej jaśnieje. W takim stanie ducha umysł pracuje sprawnie. Ano, rewolucji ona nie zrobi, to prawda, ale czynić będzie swoje, po babsku. Czyby się nie wziąć za tego "Witka", aby zaś z miejsca ruszył? Wstępuje też do domu tekstylnego Kowalów i zakupuje całą moc włóczki i wełny, co tylko jest. Zima się zbliża, nie żarty to. Co zaś znaczyć ma owo zniknięcie mistrza? Jakże taki człek może tak raz dwa przepaść, niczym szpilka? Prawda, z spojrzeniem takim żyć nie łatwo, żadnego w tym powabu, widzieć wszystko tak, jak jest. Szkiełka, zamydlające ludziom oczy, nie są bynajmniej do niczego. Czasy śą takie, iż niejeden raz się słyszy o tajemniczych odejściach w świat z powodu różnorodnych bankructw, nie tylko majątkowych. Czyżby mistrzowi przytrafiło się coś w tym gatunku? Nie rzekła to coś Elżbieta o życiu trudnym? Ano, rozjaśniło się oko Agnieszce, gdy w kantorku zoczyła Cybullę. — Wiedzom to już? — zawołał na jej widok. — Co mam wiedzieć? — Dyrektora Hollerta zasądzono. Dejcie pozór: z ca* łą surowością. Na całe dwa tysiące grzywny i dwa miesiące skrzyni. Prokurent "Zygfryda" otrzymał cośkolwiek mniej. Ąno, przepisy nie zaś po to som, aby je obejść dookoła. Nowinę taką należało ochrzcić. Cybulla został zaproszony na górę. Z tym wszystkim — co za zmiany! Annie już dawno przedstawiono do rozstrzygnięcia jej pożycie małżeńskie. W niedużym domku dyrektorskim kopalni "Witek" podczas tych przejść dotkliwych czuć było jakby pożarem. Ani ładu, ani składu — pani bowiem niechętnie rozkazuje służbie, sama też ręki ni ouzu nie przykładając do porządków domowych. Co innego było jej w głowie. Siedziała zamknięta w pokoju, rozpatrując swój problem małżeński z jednego i drugiego końca. Dyrektor Hollert wszczął starania o wyjazd, był całkiem dobrej myśli, po odcierpieniu kary jego koncern zatrudni go gdzie indziej. Zapewne znów to będzie gdzieś przy granicy — na przykład, granicy francuskiej. Ach, Paryż! Matka pójdzie za nim, a Brunon, wydobyty przez adwokatów, tego samego dnia opuści "ten kraj". Brunon jest czysty, nie znaleziono przy nim ni w mieszkaniu nic kompromitującego, żadnego dowoda. Byleby dalej milczała Rachela Hand. Co ją tu czeka, dyrektorową kopalni "Witek"? Jak tu będzie żyć w tym domu pustym, odległym nie tylko od miasta, ale i od tej nędznej osady? Z mężem, patrzącym na nią krytycznie i nie dającym się nawet znęcić pieszczotą? Objęła go kiedyś ramionami, chcąc przeprosić za jakąś winę urojoną, lecz żachnął się i rzekł: — Dajże spokój, "to" przecież nie jest wszystkim! — Co przez "to" rozumiał? Czy nie była to wzmianka o ich szalonych pocałunkach narzeczeńskich i pierwszym zbliżeniu cielesnym? Oho, patrzajcie, Anna zaczyna kombinować, Ann" zaczyna — myśleć. Odkądże to? Pewnego dnia, będąc wraz z matką w stolicy, w kancelarii sędziego śledczego zetknęła się -z młodziutką dziewczyną żydowską. Biało-różowa, pięknie rozwinięta Anna po raz pierwszy doznała wzruszenia na widok cudzej piękności. Nie umiała potem nawet określić, co właściwie składało się na to wrażenie — czy cudowne, tajemnicze oczy — czy marmurowa bladość twarzy — rzeźbiona głowa z gładko zaczesanymi lśniącymi lokami? Matka dotknęła znacząco jej ramienia i wycisnęła na usta swe uśmiech prawie miłosny. Przecież to była Rachela Hand, Rachela, od której zeznań zależała wolność Brunona! Dziewczyna przeszła, przemknąwszy po nich pieszczotliwym spojrzeniem. Więc to ją zgubił Brunon? O, jakże się zmienił, jakże był inny! Anna przypomniała go sobie jako młodzieniaszka o gładkiej twarzy, uprzejmym uśmiechu, z jego krawatką, butonierką, skarpetkami, starannie dobierającego owe drobiazgi. Ta gładka twarz przy ostatnim widzeniu miała w sobie coś przykrego, coś odpychającego. Zmiana ta odbywała się przecież na wolności, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu. Brunon tył, oczy dziwnie zmalały, czoło wydało się niskie, wargi wydęte. Ojciec przy jakiejś awanturze z matką zawołał, że Brunon pędził w stolicy żywot skończonego łajdakal Czyżby tryb życia, czyżby wnętrze człowieka kształtowało też jego twarz? Anna zbliżyła się do lustra, lecz miast spojrzeć na swą "poprawną" urodę — drgnęła na pewną myśl. Rachela, komunistka — i jej mąż, inżynier, kawaler krzyża walecznych — mieli ten sam wyraz twarzy, ten nieuchwytny blask i otwartość czół. Anna parsknęła śmiechem. ¦- Śmieszne! — ja rzeczywiście jestem głupia... I problem małżeński znów nie został rozstrzygnięty. XIII Tej jesieni nie było mowy o zapasach między kobietami w osadzie kopalnianej, głównie przez butelki — butelki zostały sprzedane latem, a nawet wiosną zaraz po zjedzeniu zapasów. Butelki z hermetycznym zamkiem wcale nie były głupstwem, bo spróbowano gotować w zwykłych i oto raz po raz rozlegał się huk, niczym przy piciu szampana. Ani zapasów, ani głowy do ich robienia. "Witek" ruszył, prawda — ale co to było za ruszenie! Inżynier musiał się ugiąć co do cen i swoich porządków, za czym łaskawie udzielono mu przebaczenia w postaci piasku i światła. A więc też i to ruszenie odbyło się ze wszelkimi szykanami: świętówkami, redukcją i opóźnieniem wypłat, bo ma się wiedzieć, skoro ceny "unormowano", przestały one nęcić nabywców, nie było owego gwałtownego runu zamówień na kopalnię, "Witek" po prawdzie robił bokami, nie mierzyć mu się z wielkim koncernem! — Ale że się tyż ten inżynier ugiął! Ano, ugiął się, ponoć sama pani Agnieszka nakłaniała do ustępstw, aby tylko ta kopalnia szła jakkolwiek. A ludzie, patrząc na ugiętego inżyniera, dopiero uznali, co oznacza to potężne słówko "Wspólnota Interesów". Cóż jednak znaczy dla ogółu pracowniczego "Witek"? Psiniec i źdźbło wobec potężnej "Laurahuty", która ich ongiś żywiła tysiącami, o której mogli byli snuć swe marzenia, jakoby miała kiedyś tam — ruszyć. A owóż dnia pewnego rozeszła się pogłoska o zapadłym jakoby w "łonie" Wspólnoty Interesów postanowieniu rozkruszenia "Laurahuty". Uwierzyć temu było nie podobna! Aliści ludzie gadali, gadali — aż wygadali. Nadszedł dzień, w którym "Laurahuta" poczęła się ruszać i ożywiać, coś tam czyniono przy wielkim żurawiu. Ludzie pozadzierali głowy, odstąpili krzynę od muru i przez ten mur wszczęli gromką pogwarkę z ludźmi tam zatrudnionymi. — Zaś to bydziecie go w ruch puszczać?! — Oho! — odkrzyknęli tamci — taki to bydzie ruch, jak trupka w grobie. Rozkruszać go momy! Ten sam żuraw, który ongiś skrzypiał żałośnie i tajemniczo Margrecie, dążącej do Frau Hebamme. Żuraw rozkruszają, po czym zaś rozkruszać mają wielki piec martenowski. Wraz z tym rozkruszaniem, Boże i Panie, ginie coś w ludziach patrzących najważniejszego, bez czego chybaby człek nie wyżył na tym świecie: nadzieja! Stoją i patrzą na rozkruszanie samych siebie, rozpacz podchodzi im chyba żółcią do gardeł — czy to nie powstaną, nie zakrzykną i nie obronią?! Ano, powstawali nieraz w obronie swojej, w obronie warsztatów pracy. Siedzieli dniami i nocami przez całe dwa tygodnie pod ziemią, nie dając zalać kopalni! Zamykali się w obrębie hut, w strajku włoskim. Zdawało się, iż od takiego siedzenia pod ziemią, od tej rozpaczy zakopanej w czeluściach świat drży, iż głos z głębokości się wydobywający wstrząśnie ludźmi bardziej niż ciągłe lamenty na powierzchni... Atoli onego czasu najtęższe pióra i umysły w kraju walczyły o pewną niewiastę, posądzoną o mord, wszystkie pisma zajęte były tą walką o jej głowę, za czym krzyk spod ziemi pozostawał prawie niedosłyszalny. Ho, nie wojować nędzocie górniczej z Wielkim Koncernem! "Łono" jego okry wa złoty pancerz, nieczuły na strzały. Tak więc, ludziska mogą jeno stać i przypatrywać się rozkruszaniu potężnej "Laurahuty". Zdarza się niekiedy dzień pocieszający, niczym rodzynek w cieście. Policjant Sikora puścił w ruch gazetkę stołeczną i olśniewająca raca nadziei znów zapaliła blaski w zagasłych ślepiach ludzi z osady. Minister, "ich" minister rzekł w sejmie słowa gorzkie i pamiętne pod adresem panów z rad nadzorczych. Ludzie podnieśli głowy -¦ a niechże mu tam Pan Boczek!... Można rzec śmiało, iż potok błogosławieństw spadł dnia tego na ową daleką głowę* nie było izby, aby o tym nie klektano. Ano, początek zrobiony. — Czy się aby nie ugnie? — Oho, minister?! W ślad za tym poszły wzmianki, domagania się ochrony dla niszczonych warsztatów pracy, a owóż zaczęto bąkać i pisać o upaństwowieniu kopalń i hut. Cóż zaś to miało znaczyć? Byłoż to jutrzenką błogosławioną nad milczącą krainą pracy? Ba, skoro o tym piszą raz po raz — nie wyjdzie to co z tego? — Rząd podniósł głowę! — mówiono. — Oho, sam rząd stoi za nami! Jako też przyszło skazanie dyrektora Hollerta i posypały się z Katowic energiczne wyroki na dyrekcję za wszelakiego rodzaju wykroczenia. Czytano i słuchano o tym, jak o najpiękniejszej bajce, jak o pieśni anielskiej! Gromki śmiech zahuczał w izbach i na ulicach, gdy za morzami, w Ameryce, mąż jakiś rzekł z wściekłością: "Te świnie, baroni węglowi, muszą się ugiąć!" Ano, nazwał ich po imieniu, to prawda, ja. Z tym wszystkim przeszła jesień, nadeszła zima, śniegi zasypywały pola i drogi, i świat, na przemian 1 mrozami — a nikt się nie ugiął tu w osadzie. Nie ruszyło się z miejsca, ludzie ochlapli i poszarzeli bardziej — aby tylko zdychać nie mieli chęci. Skupiali się więcej, jak za dobrych, tłustych czasów, choć o suchej gębie — ciągnęli do się. Pod każdy wieczór ciągnęły niewiasty w stronę domu Ligęnzów, nie zaś do sklepu od przodka, jeno wejściem bocznym. Ogromna kuchnia buchała ciepłem i świa> tłem, najmilszy zapach kawy roznosił się po całym obejściu. Kobiety zasiadały wokół stołów lub wprost przycupnięte, gdzie się dało, i z miejsca przystępowały do pracy. Wełna zakupiona u Kowalów przez Agnieszkę — błogosławiona to, cenna nić, która utrzyma w człowieku ową dobroczynną krzynę ciepła, bez której żyć niesposób. Migot i brzęk drutów, ciepło i bliskość, sprzęgająca ludzi, sprawiła, iż nie trza tu było ciągnąć i namawiać pracownic. Za wełnę — robota. Ta, która otrzymała wełnę, musiała odrobić za się i za drugie, nie umiejące drutami migać. O, jakże błyskawicznie migały te druty, jakże życie pojaśniało od tych migotów, blasków, drgnień i łyskań srebrzystych. Wszystkie dzieci osady nosiły już tej zimy pończochy "Ligęnzów". Za czym nadeszła pora na kamizele chłopów, mężów i synów — a wraz z tego wywiązały się ozdobne sweterki damskie. Agnieszka ugodziła z miasta instruktorkę tych robót. Ano, niewiasty miały możność ujrzeć różnicę między bawełnianą nędzotą, kupną w kramie za złotych trzy, a owymi puszystymi i frechownymi cudami, co wyszły spod ich rąk. Na dokładkę, czasem już w późną noc, Misztolka podawała kawę. Tak, nie można powiedzieć — drzwi tylne pałacu Ligęnzów zostały otwarte na ścieżaj. Kto chciał — ten szedł. Pani Agnieszka przy tym, nie wysuwając swej osoby naprzód, mawiała: — Robię to w imię Związku Polek. Przy jej boku nie stało już dyrektorowej Hollert, nie do pomyślenia było zatrzymanie owej godności wiceprzewodniczącej po skazaniu małżonka. Ale znalazł się ktoś inny i całkiem niezgorszy, żona dyrektora gimnazjum. Niewiasta ta więc zasiadła przy boku Agnieszki i rzec można śmiało, iż czyniła, co jeno mogła. Lecz chyba nie podobna było tej zimy napełnić wszystkie burczące głodem brzuchy. Matki-Polki poczęły wprost wpychać biedotę do domów bogaczy, poczęły tam je słać z garnuszkami i prośbami. Gdzie jaka zdarzyła się posługa, pranie, szorowanie schodów, już tu miały pod ręką "jedną taką", co w sam raz się nada. Aby za życie! aby za przeżycie! Nie, o zapłacie nie mówiono już tak często: aby za ten kawałek chleba. Atoli ludzie nie byli aniołami — poczęli oto taką biedotę wyzyskiwać. Po całym dniu pracy — ochłapki z oszczędnego stołu; nie było to pożywienie na taką robotę, jak pranie. Zdarzyło się to Sroczynie, która, biedna, nadzieję miała, iż z owego stołu pańskiego, z jadła jej wydzielonego — uszczknie coś niecoś i do dom wyniesie dla dziecięcia. Ano, pożegnać się musiała z takim zamiarem, nie tylko, że z wyniesienia nici, ale i ją pewnego razu z nóg na ulicy ścięło, padła na ziem jak długa. — Gdzie to ona na posługi chodzi? — spytała pani Agnieszka, manewrując swymi szkiełkami — gdzieżeśmy ją to z odżywianiem umieściły? — U Cybullowej była! — zakrzyknęły niewiasty z drutami. Podziwiajcie, u Cybullowej, naczelnika żony, która opływała w dostatki! Która pobożna była wielce i z kościoła prawie nie wychodziła I Nie podpasła ona Sroczyny, tego nie można było powiedzieć. Wraz też podniosły się i inne głosy: — A bo mi to lepił — A bo to nam dają po ludzku jeśćl — Haruj — to i owszem, lecz co do zapłaty — to nil — Bo to z łaski — powiadają — cię wziąłem. Bo mi robotnicy nie trza, jeno z miłosierdzia cię tu trzymam, by jakoś tam bidę przeklepała. Druty migały w gwałtownych palcach i gwałtowne słowa cisnęły się na usta. Aż piękna Spiwokowa, siedząca przy drzwiach samych, prasła nagle te migające druty na ziemię i bez słowa z ciepłej kuchni wyfrugnęła. Ano — serce się w niej wzburzyło. Inne zostały i czyniły swoje. Pochylone, całe w owych migotach drutów i ogniach uczuć, przelatujących po twarzach, z zaciśniętymi wargami i kłębkiem drgających nici na podołku. Nie pisnęły ni słówka — nie byłaż im, w te dnie upadku, kuchnia Agnieszki — rajem? Nie mógł to człowiek tu ogrzać się, kawy pochleptać i wyżalić? Do czego też doprowadzą one bunty przeciwko życiu, na co się to zda? Nie, trza czynić swoje — na ten raz wypadła kolej na roboty włóczkowe. Po czym — na piórek darcie — tym razem za jakąś takąś zapłatę. Tak przetrwały niemal do wiosny. XIV Jakoś na wiosnę dnia burzliwego i wietrznego nadeszła depeszka od Elżbiety o wysłanie auta na stację kolejową. Pani Agnieszka zerwała się, by jechać, atoli nie znalazł się w całym domu pantofel dość obszerny, by na spuchniętą nogę był w sam raz. — Czy nie mogę to jechać w domowym chodaku? — rzekła Agnieszka. — Toć mogę z auta nie wysiadać. — Lecz Elza, Margreta i Misztolka powstały naraz z krzykami, iż ruszać się nie ma. Cóż, błagania te rozbroiły jej serce, łasa była na te oznaki przywiązania i troski. Za czym wydelegowano Elzę, zaś dom cały stanął na nogach, wszystko bowiem przemawiało za tym, iż Elżbieta przyjeżdża na dłużej i z tobołami. Nie zwykła bowiem depeszować o wyjazd na spotkanie. — Człek światami będzie wędrował — rzekła Agnieszka przy tej okazji — a w samym końcu do domu swego podąży. — Po czym przywołała Hildę, ekspedientkę, aby się zakrzątnęła koło jej fryzury i powierzchowności. Chciała wystąpić w całym blasku spokoju i godności. Dom bowiem winien w pogodzie i cieple rysować się w pamięci Elżbiety — po ponętach i niepokojach świata. Tedy rozniecono ogień w piecach, wyciągnięto srebro i obrusy damaszkowe z szafek i długo roztrząsano pospólnie z Margretą i Hildą suknie: którą by zaś przywdziać? Nie wykluczone, iż Elżbieta nadjedzie sama, może też z nią przyjechać w obiecaną gościnę — sam mistrz, jeśli się odnalazł. Gustek został pchnięty do sióstr Bóhme po kwiaty, Misztolka do Haleczków — po delikatesy. Wielki, kryształowy pająk w sali rozgorzał światłami. Pociąg nadszedł i przystanął na moment, Elza wraz pojęła po jego gwałtownym dychaniu, iż był to pociąg pośpieszny. Tym bardziej zaś straciła głowę. Z jednego tylko wyjścia zaczęto wyrzucać walizy, Elza podskoczyła tam żwawo. Atoli za walizami ukazała się niewiasta jakaś | tobołkiem niemowlęcym w ramionach i nikt więcej. Elza w popłochu pobiegła na przód pociągu, potem cofnęła się do zadku — ani śladu Elżbiety. Pociąg już furknął, Elza jeszcze raz przebiegła oczyma zatrzaskiwane drzwiczki i peron, aż się natknęła na ową niewiastę, bezradnie sterczącą wśród waliz. Toć to Elżbieta! Ano, Elza podskoczyła w tym kierunku, z powitaniem i okrzykiem, lecz wraz została osadzona na miejscu suchym rozkazem: — Weź to. — Elżbieta wyciągnęła ręce i w wyciągnięte tak samo ramiona Elzy złożyła tobołek z niemowlęciem. Po czym odetchnęła lekko, a z ulgą. — Naturalnie — rzekła — tragarzy nie ma. Czy szofer nie może odejść od auta? Elza odzyskała przytomność i wyszedłszy przed siatkę, okrzyknęła szofera. Z pomocą pośpieszył mu starszy strażnik Piontek, który miał służbę na stacji. Tak więc, wtarabanili się wreszcie, choć waliza największa została pod pieczą Piontka. — Ze służby zejdę za godzinę i sam ją na miejsce tranzytką odstawię — rzecze Piontek z szarmanckim ukłonem. Ruszono tedy. Nigdy a nigdy nie zapomni Elza westchnienia, z jakim osunęła się Elżbieta na miękkie siedzenie wozu. Serce jej ścisnęło się. Elżbieta wyglądała tak kiepsko — istny cień! Atoli człek do końca życia uczyć się będzie i jeszcze ciemnym zostanie: Elzie ani przez myśl nie przeszło, iż dziecię, które pielęgnuje na ręku, jest dziecięciem Elżbiety. Ona, która w panieńskim stanie dziecię swe zrodziła, podrzuciła i potem jak pies ciągnęła przez życie jego śladami... Nie, ani jej to w myślil Dziecię zaczyna kwilić, Elza potrząsa tobołkiem kwoli uciszenia i nawet nie dostrzega instynktownego ruchu ręki Elżbiety, rozsuwającej okrycie na,piersiach. — Czyjeż ono? — pyta. — Moje — odpowiada Elżbieta i ręka jej opada na kolana. W tym właśnie momencie auto staje przed domem. Elza zmuszona jest wysiąść, nogi uginają się pod nią z wrażenia. — Jessus, Pan Jessus — powtarza. Jak też wysiadła, jak też skierowała się nie do głównego wejścia, ale do bocznych schodów, oszklonych schodków Elżbiety, tego za nic nie pamięta. Stoi u szczytu pod drzwiami i kołacze usilnie, po czym dopiero naciska dzwonek. Słyszy pośpieszne kroki — Bogu chwała — to Margreta otwiera drzwi. Ale w głębi mieszkania, z małej bawialni, widać już zdążającą panią Agnieszkę. Dziecię kwili — Margreta rzuca się naprzód — Elżbieta zaś siada i obnaża pierś. — Zamknijcie drzwi — mówi. Głos jej drży teraz. Lecz już w tych drzwiach stanęła Agnieszka z twarzą zsiniałą, z bystrym spojrzeniem... Krzyk — rumor upadającego ciała, lament i płacz — oto ci powrót do domu. XV Co za żmija z tej Buczkowej, co za jaszczurka mieści się w tym ciele niewieścim, doświadczonym tak srogo przez życie. Zjawia się ona dnia pewnego w sklepie Ligęnzów z pakiecikiem. Pakiecik ów jest owinięty w bibułkę i owiązany różowym sznureczkiem. Buczkowa staje przed Elzą, siedzącą za kantorkiem, i pakiecik ów składa przed nią uroczyście. — Co zaś to jest? — pyta Elza, zdziwiona. — Myślała — eh sobie — rzecze skromnie Buczkowa — że tera bydzie to wom przydatne. Elza rozwija i widzi — koszulinki, dar Agnieszki dla nieślubnych niemowląt osady. Czerwienieje z gniewu, zamierza ścisnąć owe szmatki i prasnąć je w twarz niewdzięcznicy, lecz powstrzymuje się. O, gdyby tu była pani Agnieszka, zgniotłaby nędzotę taką jednym palcem, jak się gniecie na paznokciu wesz zjadliwą, jak zgniotła Hollerta, tylego bogacza. Atoli pani Agnieszka leży na górze, ręką poruszyć nie jest w stanie, tedy ci, którzy doznali łask wspaniałomyślnego jej serca, winni stanąć w jej obronie. — Dzięki — rzecze Elza i zawija pakiecik — lecz nie wiedzom to Buczkowa, iż ukochane dziecię Elżbiety tonie w koronkach? — W koronkach? — Ano. Z najcieńszych płócien i koronek jaczki ma sporządzone. Zaś więc szmatki złóżcie w darze innemu. Jednakże Buczkowa nie daje się byle czym odepchnąć. Wyjmuje płachetkę i siąka, i ociera oczy, wpada wprost w rozpacz i zapytuje, czy nie mogłaby pani Agnieszki, chorej, nawiedzić? Elza potrząsa głową. — Ni. Nie jest ona tak chora, by trzebno ją było nawiedzać. Siedzi na górze, wiele tam mając do czynienia. Tedy odchodzi Buczkowa z kwitkiem, nie daje jednak za wygrane i próbuje wcisnąć się z zadku. W kuchni — rozpromieniona Margreta nastawia wielkie baniaki wody i zabiera się do szorowania małej wanienki. Isto, nie stała się w domu tym hańba i ohyda? Bez co to twarz tej skrzywionej Margrety tak promienieje? — Nimo to Misztolki? — Toć widzom — odpowiada Margreta — lecz bydą tak grzeczni i siądą. Daruj om, bo oto robotę mom prędką. — Narządzasz to kąpiel dla dziecięcia? — Oho! — rzecze Margreta — już on się tam dopomina, nie bójcie się — już on tam wrzaska raz po raz. Szoruje z zamachem wanienkę, pluska wodą i jakby w niej kto sprężynkę nacisnął — gada i gada — ze śmiesznym rozczuleniem, z największą wesołością — a Buczkowa stoi oniemiała i uczucie ma takie, jakby ktoś jej serce szpileczkami nakłuwał. — O, znam go, znam, trómbę tego maluśkiego! Jak krzyknie — to raz jedzenia sobie żąda; jak zawrzaśnie, to nieochybnie podmoczył się-, jak znów zakwili z gniewem — to pluskać się w wodzie zapragnął. Tego już Buczkowa słuchać nie może, mierzy na oślep i rzecze: — Słuchej no, Margreto, jakoś nazbyt się Piontek o cię dopytuje,.. Margreta oblewa się rumieńcem, puszcza z rąk wannę i poczyna coś bąkać. Atoli w tej chwili interesującej wchodzi Elza. — ¦ Co? Margreto, tyś jeszcze tu? Bier mi za baniak, to ci pomogę dźwigać. Drzwi ode dworu trzebno już zamknąć. Po prostu więc Buczkowa została wyproszona. Na nic się to jednak nie zda, drzwi można i nie zapierać — prócz Buczkowej pies z kulawą nogą nie zajrzy do domu tego. Niewiasty dość mają do czynienia latać z językiem z izby do izby. Matki-Polki skrzyknęły się na zebranie, nie mówiąc już o paniach pobożnych, wincentkach i innych. Frau Hebamme Nazimowski, bez której pomocy noworodek taki do osady przybył — omal nie pękła dni tych od kaw i kołaczy, poczęstunków w oberży "Pod Farą" i w aptece Mariańskiej. — Jest to co dziwnego — mówiła — jest to dziwne? Toć Agnieszka przez lat tyle matkom nieślubnym orędowniczką była, bękartom fundowała wyprawki, cera jej w domu przykład miała nienajgorszy. — Bóg położył palec swój na dom Ligęnzów — rzekła Frau. — Na nic się nie zda co wieczór zapalać kryształowy świecznik w sali na piętrze, na nic dumna mina Elzy i rozpromieniona twarz Margrety. Ludzie wiedzą, jak się sprawy mają, choćby skiś nieopatrzny a zgorszony język Misztolki. Czy to była kiedy mowa o wydaniu się Elżbiety, co? Pani Agnieszka psztykała swą maszynką i prawiła dziwy o sukcesach Elżbiety — lecz o tym sukcesie zamilczała, ni? Na nic się nie zda skrywać. Tu w jednam skrzydle domu leży nieruchoma Agnieszka, na wysokich poduszkach podciągnięta do I góry; tam w pokoiku przy oszklonych schodkach — Elżbieta na starej swej kanapce, zwinięta w kłębek, milcząca i chyba wpółżywa. W ogólnym zamęcie nie zadbano jeszcze o kupno wozika i dziecię spoczywa na panieńskim łożu matki. Przy Agnieszce tkwi siostra szpitalna — przy Elżbiecie, a raczej dziecięciu, kręci się Margreta. Ta Margreta!... Jakby w nią tchnął kto nowe życie, zwariowała całkiem, dom zapełnia "swym dzieckiem"! Wśród posępnej ciszy, szeptów i chodzenia na palcach trzewiki jej grzmią po pokojach i korytarzach, śmiech jej rozlega się wprost niesamowicie. Niczym najczulsza matka, cmokta i fiuka, i poklepuje, zabiega i troszczy się. — O chroboczku mój ty! trómbo ty jedna!... O jezdeś, jezdeś! bydziesz mi ty cicho? Za czym, ponieważ chroboczek wrzaska dalej, Margreta przypomina sobie w mig dawne piosenki. Chodzi więc, kołysze dziecię w swych objęciach i nuci: — Malina, kalina, róża malowana. Nic nie pomaga. Wrzaskulec ten drze się z całej mocy — nie będzie to zaś na pożywienie? Tedy Margreta staje nad skuloną na kanapce postacią i rzecze: — Ni bydom tak grzeczni nakarmić je? Elżbieta siada natychmiast i odsuwa jedwab szlafroka na piersi. Nie ona to jednak drży z niepokoju, gdy dziecię daremnie usiłuje chwycić sutkę; nie ona to oddycha z ulgą, gdy wreszcie malutkie wargi przylgnęły do ciała; nie ona tonie w szczęściu, gdy pięć rozcapierzonych paluszków legło na jej piersi, niczym gorąca pieczęć na sercu. Wszystko to przeżywa Margreta, stojąca tuż z rozbłysłymi oczyma. Inni domownicy: Misztolka, ekspedientki, panna Elza — w głowę zachodzą o ojca tego dziecięcia — ba, pytanie to roztrząsane bywa w całej osadzie. Atoli Margreta nie potrzebuje się tym turbować. Oczy! Oczy te same, które wejrzały na nią pewnego dnia na peronie kolejowym, ogromne i chmurne. Ano, te same, co u dziecięcia. Misztolka wzdryga się, spojrzawszy w nie, lecz Margreta dużo sobie tam robić będzie z posępności tylego smarka. — Cóżeś mi się tak nabańduczył? — rzecze — ni mosz to mokro? nie trza ci to czego? — I póty ćmoka i mruczy, i łaskocze pod bródkę, aż w głębokości onych źrenic zjawi się promienisty błysk i spłynie na gębusię, i ujawni bezzębne dziąsła. — Jezdeś ty chytrzec, nie bój się, znam ja ciebie, znam. Tyż byś jeno żądał, by cię dźwigoć a pohuśtywoć... Ano, nastrój nie całkiem żałobny. Któż więc w domu tym odprawia pokutę? Misztolka to jest, która ofiaruje się za grzechy całego domostwa, która pędza do kościoła, bije się w piersi i czołga na kolanach w tunelu dookoła cudownego obrazu. Błagania tak hałaśliwe i wzruszające mogły to ujść oczom farosza? Dojrzał on je, tedy westchnął i razu pewnego spytał: — Czyli dziecię to zostało ochrzczone? Oto coś w sam raz dla Misztolki! Nie jest to ona strażniczką obyczajów i tradycji, i pobożności? Atoli w tym wypadku orzech nielekki jest do zgryzienia. Trzeba aż było silnego zachorzenia niemowlęcia, całodniowych i całonocnych krzyków, by sprawa ta mogła być poruszona. Lecz wtedy... — Jestli ono ochrzczone? — pyta na dom cały wdowa Misztol. Ale pytanie to pozostało bez odpowiedzi, albowiem miast farosza, przywołano doktora. Zjawił się tedy doktor Kubicki i w mig sprawę wyklarował. — Czy pani karmi sama? — spytał wprost Elżbietę bez żadnych tam omawiać i kondoJencyj. — Tak. — ¦ Proszą obnażyć pierś. Obmacał tą pierś dokumentnie, nie zważając na zaciśnięte usta i wrogą twarz młodej matki, wystrzyknął odrobinę żółtego pokarmu i zawołał: — Toć to truciznal I zaraz potem, pośpiesznie: — Ile i co pani jada? W jakich godzinach karmione jest dziecko? Czy używa pani przechadzki? Kąpiel? — Dzieciak zdrów, istny słoń — pani go tylko zatruwa. Żołądek. A więc: zrobić to i to, i tamto, doktor wyliczał głosem dobitnym i z naciskiem, zmieniony, nie ten sam, jak zwykle, gdy chodziło o chorobę: przeistoczony. Skończywszy zaś, stanął przed Elżbietą i poklepując ją po dłoni, rzekł: — No "mamusiu", głowa do góry, wszystko będzie dobrze — przecież nie zechce pani odłączyć go od piersi?... Tedy doktor wszedł w paradę Misztolce ze swą wiedzą lekarską. Jednakże miała ona nie byle jakiego sprzymierzeńca w siostrze szpitalnej a zakonnej, tkwiącej u łoża Agnieszki. Pytanie o chrzcie świętym zostało powtórzone tyle razy, aż zostało usłyszane. Wypadło to w sam raz przed przyjazdem Miki. — Tu mi o chrzcie powiadają — bąknęła słabym głosem pani Agnieszka. Mika zaś, po namyśle: — Nie byłaby to rzecz całkiem zła. Można by przy tej okazji od Elżbiety dowiedzieć się czegoś. Oczy Agnieszki błysnęły. — Ano. Lecz któż to z nią będzie o tym mówił? — Oczywiście, że nie ty, Agnieszko, ze swoim sercem... Tedy czy nie mógłby doktor, wypróbowany przyjaciel domu, który tu stawił się jeden w nieszczęściu? — No, no. Tylko mi się tu nie rozczulać. Cóż, pogadam. Wybór ten człowieka, który ongiś przeszkadzał młodziutkiej Elżbiecie w swobodnym poruszaniu się po domu rodzinnym — na pozór nie wydaje się szczęśliwy. Jednakże — jest to ktoś obcy, który nie wybuchnie zarzutami i skargami, nie jest ugodzony w samo serce tak, jak matka. Trafia też na moment, gdy po raz pierwszy od przyjazdu Elżbieta porzuciła kanapkę i stanęła koło okna. Doktor — jakby nigdy nic — wita się przyjaźnie i zostaje przyjęty bez żadnej specjalnej niechęci. Nie wyjaśniając też roli, jakiej się podjął, pyta o sprawę chrztu noworodka i otrzymuje natychmiastową odpowiedź: — Nie mam nic przeciwko temu. — Tedy nie może oprzeć się zadowoleniu, zapędza się i rzuca parę słów pocieszających na temat, "iż nic się znów takiego nie stało i nie ma powodu do rozpaczy". Wówczas w szarych oczach i na wrażliwej twarzy Elżbiety miga płomień tak straszliwej boleści, iż doktor niemieje, kurczy się na swym krzesełku i doznaje objawienia. Zapomnieli o stracie, jaką poniosłal Zapomnieli o zaginionym! Doktor siedzi nieruchomo i klnie w duchu ludzką gruboskórność. Jakże mogli przypuszczać, iż w otępieniu Elżbiety gra rolę jakikolwiek wzgląd na pozory, jakikolwiek wstyd z powodu "kompromitującej sytuacji"! Doktor powstaje i składa głęboki ukłon. Lecz zostaje powstrzymany. — Nie chciałabym — rzecze Elżbieta już spokojnie — aby sobie rzeczy fałszywie tłumaczono. Ojciec tego dziecka nic nie wie o jego przyjściu na świat, nic nie wiedział o jego poczęciu. W umyśle doktora jawi się błysk; wspomina chwilę przyjazdu Elżbiety i widzi ją w całym tamtym blasku i rozkwicie. Wróciła do domu z zalążkiem nowego życia pod sercem, pchana instynktem naturalnym kobiety, która rozgląda się bystro i przebiega świat — aby wybrać to miejsce jedyne, miejsce na — gniazdo. Pyta, zmieszany. — Czy... wyczerpano wszystkie środki... w poszukiwaniu?... -¦ Lecz drżenie rąk i twarzy Elżbiety ostrzega go przed podjęciem tego tematu. A więc straciła nadzieję. Gdzieś tam, w najtajniejszej głębi uczuć i przenikań, zapadł wyrok. Bo oto doktor słyszy: — Jeśli chrzest dziecka jest konieczny ze względów formalnych, nie chcę zwlekać. Proszę dać mu moje nazwisko. — A imię? — Andrzej — odpowiada Elżbieta. — Czy pani pomyślała o chrzestnych? -: pyta doktor, chcąc sprawę doprowadzić do końca. Elżbieta zamyśla się. — Chciałabym... jeśli to możliwe — prosić kuzyna Haleczkę i — Margretę. — Doskonale. Doktor wraca przezv salę, zaciera ręce i wydaje pomruki zadowolonego kota. Jaka szkoda, że Agnieszka akurat chora i nie o wszystkim można z nią mówić! Przecież ta Elżbieta — to wprost pycha! — nieodrodna latorośl Haleczków, aczkolwiek to i owo w jej postępowaniu wskazuje, iż nie będzie ona szafować swymi łaskami. Lecz jakże prędko opanowuje się, jak odważna w decyzji, śmiała w uznaniu sytuacji! Zdrowa w swym powrocie do swoich! Staje w jednym szeregu z uwiedzioną Margretą — a wybór Haleczki nie został podyktgwany czymś innym, jak sympatią? Oho, wielki Haleczek zasłoni swą potężną piersią "plamę" rodu! Doktor omal nie podryguje, siwe jego wąsiska po ruszają się szybko. Trzeba by jeszcze wybadać, czy Haleczek stanie na wysokości zadania, czy jego baby go nie zaklektają? Przecież od czasu przyjazdu Elżbiety nikt z domu Haleczków nie pokazał się tutaj! Doktor udaje się do patrona Jupitera. Lecz nie darmo tkwi on w tym życiu osady od niepamiętnych lat! Miast wywalić z miejsca prośbę Elżbiety, zagaduje o tym i'owym, napomyka o kupnie aut na usługi szpitala, rozśmiesza Herminię komplementami i wreszcie z naciskiem na niewątpliwy zaszczyt, jaki spotyka grubasa Haleczkę — wykłada swe posłannictwo. Tak, Haleczek przyjmuje. Mimo rozpaczliwych gestykulacji Herminii i wyraźnego sprzeciwu posłanki Marty, żeglującej od dzieciństwa pod chorągwią katolicką. — Tak i amen — odpowiada — zgoda i dzięki. — Odwraca się tyłem do kasy i udaje, że nie widzi rozpaczliwej gestykulacji Herminii. — Ano, Bogu chwała, żem zdrów jeszcze na umyśle — powiada. Tylko Agnieszka — tylko Agnieszka, pod osłoną swego niezdrowia, pozostaje nieugięta. Nie wyraziła ona chęci ujrzenia córki ni wnuka, a w postanowieniu tym siostra zakonna zda się odgrywać pewną rolę. XVI Bezrobotni na rogach ulic odwrócili się jakoś plecami do osady i cały ich interes skupił się jakby w jednym .pasie, pasie wykrętnym i rozległym, niewidocznym w bezmiarze i wolności powietrza i nieba. Na rzecz tę można się było natknąć w polu, na drodze czy między hałdami: mały słupek znaczony jakimiś tam hieroglifami, oto ci punkt graniczny. Burzliwy on był teraz, grzmiący i huczny po tamtej stronie, atoli patrzący mieli gdziesik te krzyki i śpiewy. Spoglądali nie na ludzi i ziemię przez ludzkie ręce granicami pokrojoną — jeno na kominy. Dymiły. Kominy po tamtej stronie dymiły I Szły! Rozwłóczyły czarne smugi dymów. Zaś po tej, po polskiej — cisza. Policjant Sikora, pełniący służbę na skrzyżowaniu ulic, usiłował coś niecoś oświetlić sytuację. — Głupiżeście som — rzekł - e kominy dymią jeno w pasie pogranicznym. W głębi zaś Niemiec panuje większe bezrobocie niż u nas. Aby jeno w ten pas pograniczny rząd niemiecki pieniądze wali. Wzruszyli ramionami. Być to może prawda, ja. Atoli idą! atoli dymią! Zaczęli też ano przemyśliwać: ile też w nędzy ich, tu siedzących, jest "kryzysu", a ile — zdrady? Ano, nitka się rozpruła z chwilą ukarania dyrektora Hollerta. Nie było dnia, aby nowe paskudztwa nie wypływały na światło dzienne. Potężna Wspólnota Interesów chwiała się, w złoty pancerz raz po raz uderzały ciosy. Jednakże końca temu widać nie było! Nikt jeszcze nie ugiął się z jednej i drugiej strony frontu, nikt jeszcze nie trzasnął pięścią w stół i nie zadał śmiertelnego ciosu. Walką prowadzono ostrożnie. A w tym czasie bezrobotni stali i patrzyli bezustannie na dymiące po tamtej stronie kominy. Kobiety — miały inne sensacje; rzec można, iż drobiazgi owe utrzymywały je jeszcze przy życiu. Ano, Elżbieta Ligęnza nie uniknęła tego, co każda inna, bogactwa nie osłoniły jej. Farosz pozostał nieugięty i sprawiedliwy! W gazetce parafialnej, między innymi działaczami, stała ona wyraźnie wymieniona: Andrzej Jan, nieślubne dziecię Elżbiety Ligęnza, córki Agnieszki i Juliana, miesięcy 5. Mogłaż to się oprzeć Buczkowa tej gratce? Elza sfolgowała nieco w strzeżeniu domu i mściwy posłaniec dotarł do paradnego piętra, do Agnieszki. Buczkowa przyniosła jeno gazetkę kwoli rozweselenia chorej wiadomościami z osady — pojęcia nie mając, iż znów wprawi w ruch doktora Mikę z igłą i zastrzykami. Aliści przeonaczyło się to na dobre. Agnieszka popadła w drzemkę, w sen widać dobroczynny i kojący, gdyż znękana jej twarz wypogodniała. To jednak zaniepokoiło doktora czuwającego przy łożu. Powstał bezszelestnie i nachylił się nad chorą, nadsłuchując. Wtedy otworzyła oczy — oczy stojące we łzach i zachwyceniu. — Doktor mi nie wierzy — rzekła wpółprzytomnie — taki niedowiarek... Lecz był tu w tym momencie Jezus Pan i uczynił cud. Tak mi lekko... Doktor, ucieszony i pobłażliwy: — No więc, nie odczuwasz już duszności? Nic nie boli? Głęboki namysł odmalował się na twarzy Agnieszki, brwi podniosły się w zdziwieniu. — Ano, boleć to mię boli — rzekła — i właśnie też myślę, na czym to ano polegał ów cud? Doktor roześmiał się. — Widzę z tego, że pani Agnieszka wkrótce zasiądzie za kontuarem. Lecz nie była to też reakcja na cios, zadany przez farosza? XVII Wcale się na nic nie zanosiło! Jak zwykle w porę wypłaty zasiłków, bezrobotni stanęli rankiem przy gminie, oparci plecami o parkan, starsi — w milczeniu, młodsi — baraszkując. Wzwykli już do oczekiwania, toteż stali a stali, aż coś blisko południa przy wejściu do gminy ukazał się urzędniczek Kukofka i po przyjacielsku zapytał, bez co tu tak oczekują? Odpowiedzieli: — Nie wisz to? Na wypłatę! Zdumiał się. — Toście chyba nie czytali ogłoszenia? Krzyknęli: — Ni! Więc im palcem wskazał na róg. Daremnie tu stoją, bo wypłaty nie będzie. Powiedziawszy to, urzędniczek Kukofka wycofał się prędziutko i znikł. Bezrobotni zgromadzili się na rogu i zredukowanego pisarka z kopalni upoważnili gromko: — Czytoj! czy tow głos! Niewiele to tam tego czytania było. Że wypłaty w dniu tym a tym nie będzie i szlus. Potem się tam zawiadomi, którego dnia stawić się do gminy mają. — Pierony! Ma się wiedzieć, że poklęli trochę, ale w końcu rozeszli się po osadzie. Niejeden o suchym pysku wyszedł był z izby, brzuch burczał, niczym motor, i trza przyznać, że z ulgą myśleli o babach swych, co pomknęły z garnczkami do kuchni bezrobotnej. Dzieciska wyszły im naprzeciw, trzęsąc się z zimna i miaucząc błagalnie: — Przynieśliście to mi co, tata? Kupiliście to Żemły? — Ale, choć im do żywa dojeżdżał ten pisk dziecinny, ten i ów huknął groźnie na swe potomstwo. I już widać przeklęty to miał być dzień, bo oto w ten sam moment rozruch się zrobił przy kuchni. Któryś tam — młody Gajda, ślusarz — wyszedł naprzeciw swej kobiety i grzysi go podkusili, iż podniósł pokrywę i zajrzał do onej oczekiwanej zupy. Buchnęła para wraz z obrzydłym, mdlącym fetorem zepsutych kartofli. Jakoż tak i było: w mętnej wodzie, ledwie rozparzone, widniały czarne ćwiartki pokrojonych ziemniaków. Wtedy to Gajda zawrócił z miejsca, zamachnął się bez słowa i cały gamczek ciepnął w oszklone okno kuchni. Był to tylko brzęk tłuczonego szkła i wrzask kucharek, ale w czekający pokornie szereg jakby kto płonącą żagiew rzucił. Zajęli się nagle płomieniem, gniewem, klątwą i wrzasnęli: — Chleba nie dali tyż! Chleba nie dalii Zasiłków nie wypłacili! Zupkę taką, jak dla świń, gotują! Mąki od dawna nie wydają! Światło w izbach zamknęli! Wszystkie usta rozwarły się, wyrzucając potok słów i narzekań, I tak, jakby ten garnczek cuchnącej zupy był tą ostatnią kroplą, porwali się nagle — i pod gminę. Niedaleka to była droga — ale i przez ten krótki czas wszystko się w nich od początku przewaliło, jak w chwilę śmierci. Tu była ziemia, tu przyszli uczeni panowie ze swą kalkulacją i tu wystawili swe kopalnie i huty, cynkownie i odlewnie. Potworzyły się wielkie miasta z tysiącami mieszkańców, postawiono czerwone domy, rozbłysły światła sklepów, zabrzmiały dzwony kościołów i wszystko to żyło z tej huty czy kopalni i wszystko to zwracało oczy w tamtą stronę. Żyli tu, życie tu przeżywali w onych czerwonych więzieniach, rozmnażali się i syn po ojcu brał pracę. Były zarobki i rośli w dostatek, w ten dostatek domu, który dawał złudzenie zamożności i spokoju, co im nieraz przybysze z innych stron wytykali. Porośli więc w pierzyny i meble, płótna i ubranie, sprzęty gospodarskie i paradne kryształy. Ledwie zaspokoili swój głód posiadania, aż tu im wszystko pod nogami trzasło. Całe te miasta z porytą i zrujnowaną wokół ziemią, z handlem i kościołami zaczynały im powolutku zamierać. Z początku katastrofą im się wydało, że sobie tych tam zakupów odmawiać muszą, potem już nawet o tym nie myśleli — a teraz to już tylko kawałka chleba łakną. Aż się to zaczęło rzucać w oczy, aż się to uczyniło jawne i straszne, aż łzy napędzało do oczu, jak powszechnym stał się ten brak chleba. He, czy to świat się zrobił ślepy i nieczujący, że nie dostrzegł onego powolnego konania? Ktoś szedł drogą z kromką chleba w dłoni. Naprzeciw w stronę miasta zmierzała kobieta z dzieckiem. Ile też miało? Ze trzy lata. Pod czystą sukienką, lśniącym fartuszkiem, aniby poznać biedy. Ale oto z daleka już ujrzało ten chleb, wyszarpnęło się z dłoni matki, co sił pognało naprzód, chwyciło chleb i nie uciekając, zaraz na miejscu jęło pakować do ust ogromne kęsy. Oczy nieomal wychodziły mu z twarzy, rączyny drżały... Mały Jaś, syn policjanta, zbliżył się do ogniska za domem, które chłopcy rozpalili dla rozgrzania. Matka go obdarzyła kawałkiem chleba; zajadając smacznie, wmieszał się w gromadkę rówieśników. Ale go zaraz przegnali z nienawiścią. Rzekli mu; — Jak nam tu przyniesiesz chleba, to cię puścim, a jak ni, to ni. — I krzyczeli za nim: — Sam to będziesz żarł?! O, dzieci już tego strzymać nie mogły, chodziły tajemnie przed rodzicami po domach urzędniczych, pukały do drzwi i upraszały o ten chleb. — Może choć skóreczkę chleba — bąkały. Zjadały go zaraz za drzwiami, na schodach, ani minuty nie odwlekając błogiej chwili sytości. Zdarzało się, że synek taki, wysłany z blaszanką do kuchni, przycupnął za hałdą, zupę sam zjadł i wałęsał się do późnej nocy, bojąc się powrotu do izby i cięgów. Domy pokryły się cichością ponurą. Szli i rozpamiętywali to wszystko. Nie były to żadne pędziwiatry — byli to ludzie stateczni, ciężcy trocha, przysapujący jeno z gniewu. Mieli wspólne cechy zewnętrzne, stanowili jakby jedno: nadmierne rozwinięcie ramion, żylaste dłonie i blade twarze. W czasie pracy, w czasie spokoju mieli też jednakie życie i upodobania: zjeść tłusto, kawą popić, do kościoła z niewiastą swoją iść i jaki taki dzbanek piwa kamratom postawić. Bezrobocie wydobyło na jaw różnice, drogi ich rozeszły się. Ten chwycił się gorzkiego bogactwa przemytu, ten za babkę, co na usługi poszła, izbą i dzieciskami się zajął. Ten utonął cały w kościele w modłach, ale najwięcej, a najwięcej przygarnęła biblioteka. Palić tam nie było wolno, wyrzekali się ulubionych faj, godzinami całymi przesiadując nad gazetą czy książką. Niedołężnie i z mozołem stawiali pierwsze kroki w sztuce jakiegości nowego myślenia i czucia — światy się przed nimi rozwierały nowe, rzucali się łapczywie na tę dziedzinę nieznaną, umysł brał odwet za lata długiego milczenia. Zwolniono ich z opłaty. Wracali obładowani do dom i przy byle jakim ogarku czytali późno w noc. Nie wynikło z tego nic dobrego. Gorzkie to było poznanie. Paniczka jakaś oto rozwiodła się na stronicach wielkiego dziennika, co im tam przyniosły te ogródki działkowe, wprowadzone w czas bezrobocia. Czytali zdumieni piękne i dziarskie słowa, jak się dźwigają, jak wydobywają z ziemi "nowe wartości", jak już nie pragną powrotu cynkowni i hut, bo... im się tak wydarzyła kapusta i dynia, fasola, marchew i tomaty. Oczom swym nie wierzyli, uwikłani w zgrabne wieńce słów i zwrotów pochlebnych. Aż raz i drugi przeczytawszy wydobyli z tego to artykułu właściwy sens i zaklęli z goryczą. Więc na rodzinę, gdzie dzieciaków pięć i sześć, i dziesięć, na długie dni jesieni, zimy i wiosny mają to im starczyć te płody? Z zagona, co trzema krokami przemierzysz? Za tłuszcz i mięso, za mąkę i krupy, za cukier i sól?... Jęli się tych zagonów, bo nie zwykli rąk załamywać próżniaczo, chwycili się tej roboty z wielkim upodobaniem. Ale i to na fałszywe sobie wytłumaczono. Cóż im dał świat — he, he, cywilizacja, kultura — itepe? Cóż to im dał? Przechodzili koło lśniących witryn sklepowych i ujrzeli swe osoby w wielkich szybach. Wszystko najgorsze, co ma handel, sztuka, nauka! Ogryzki, odpadki! Wydasz ciężko zapracowane grosze na tandetny garniturek, który ci za pierwszym deszczem zzielenieje, niczym trawa, skurczy się i z "szykownego" w mig robi się łachman. Masz tu najgorszy gatunek mąki, najgorszy cukier, najohydniejsze ochłapy mięsa. Masz tu wszelakie kostki na zupę, proszki na leguminę, palony groch i żyto na kawę. Ze szpalt gazetki wyleje się na twą głowę, żądną mądrości, cały kubeł plugastwa i nienawiści partyjnej. Pójdziesz swe krzywdy ofiarować Panu Bogu, a tu usłyszysz, w jakim to ogniu piekielnym będziesz gorzał jeszcze po tej straszliwej wędrówce ziemskiej. Wyliczą ci na dokładkę, jaka kolekta dziś będzie — masz dać, jeśliś chrześcijaninem. Zabrzmi radio w świetlicy i między jedną a drugą piosenką modną a miauczącą opowiedzą ci rzecz o tobie samym — o tobie, Froncku, Gustliku, Alojzie. Naśladując twoją wymowę i twoje obyczaje, twoje przypuszczalne myśli i sądy, człek uczony, twój "przyjaciel radiowy", ukaże cię w grubej dykteryjce "zdrowo i jędrnie", aż wybuchasz gromkim śmiechem, zanim się spostrzeżesz, że to o tobie mowa, że zrobili z ciebie głuptaka, bułę, durnia i filuta. Olbrzymie fortuny wyrastały tuw ich oczach, stara dzielnica rosła, jak na drożdżach, i w ich uczuciach była cząstka dumy twórców. Koleje i olbrzymie przewodniki elektryczne, tramwaje i autobusy przerzynały kraj. Budowano im domy. Ocknęli się — i zobaczyli, że to wszystko w jednym kierunku tylko zmierzało, iż robiono tylko to, co wielkim tego świata potrzebne było. Wspaniałe domy okazały się lichotą o cegłach ledwo spojonych, nie pokrytych tynkiem, przez które wiatr przenikał do izb. Przyszło bezrobocie i wspaniałe światło zamknięto im. Tramwaj nie był dla naszego brata, kiedy miałeś wywalić za kurs 50 i 60 groszy. Olbrzymie fortuny rosły na tej ziemi, wytwarzane ich rękami, lecz oni po dawnemu szli na wypoczynek na zbocza zakopconych hałd, "na luft", a dzieci ich, przeganiane i ulicy na podwórze, z podwórza na ulicę, miały wolny oddech jeno w okolicach śmietników. A jakaż znów piekielna zmowa, jakiż zamysł okrutny krył się w onych redukcjach i bezrobociu?! Zrozpaczone zarządy miast i osad, oblegane przez setki ludzi, wystąpiły o uruchomienie tej huty czy owej cynkowni w swoim zakresie i na swoje ryzyko. Dyrekcje wyśmiały te projekty. Isto więc — chcą ich tu zagłodzić, chcą ich tu powoli na mogiłki wykierować? Popędzani tym to rozgoryczeniem, stanęli przed gminą i nim się naradzili, kto i z czym wejdzie wewnątrz, w mig zjawili się na wzniesieniu schodów naczelnik Cybulla z dwoma urzędniczkami przy boku. Znali się nie od dziś, swoi byli niby, ale trudno się im było dogadać. Ci głodni — ci syci. Ci wzburzeni — tamci spokojni. Już tam ktoś widać doniósł o zajściu w kuchni, bo sam ten Cybulla wsiadł na nich ostro i z góry: — że mi tu z takimi ekscesami nie wyłaźcie, bo to będzie liczone jako gwałt i do odpowiedzialności pociągane. Zakrzyczeli mu zaraz w odwecie, iż za taką świńską zupę kto będzie odpowiadał? Nim coś rzekł, kobiety wrzasnęły: — Nie na takiej zupce brzucho sobie upasłeś! Nic mu to nie znaczyło, wypominali mu już ten brzuch nie raz i nie dwa, takie już czasy nastały złe dla ciał dostatnich. Machnął ręką: — Gadajcie do rzeczy, o co wam idzie? Więc mu wywalili, po porządku, jak się należy. Zasiłki wypłacić. Kuchnię zamknąć, a produkty suche wydać, już tam niewiasty potrafią uwarzyć doma. Komitet z bezrobotnych utworzyć. Mąkę przywrócić. Światło otworzyć. Wtedy spoważniał i na wszystkie te punkty odpowiedź dał. Co do zasiłków, to przynależy do otwarcia kredytów rządowych. Za tym idzie i zakup mąki do rozdziału — rozumicie, co, ni? Produktów się suchych nie da, bo stwierdzone zostało, iż w tym wypadku handel pokątny szedł. Zaś światło, że zalegali z opłatą, gmina oddała Towarzystwu Elektrycznemu oświetlenie domów gminnych i nic teraz gminie do tego. — A w komitecie też macie swojego bezrobotnego, co, ni? — Jaki on tam nasz?! — No to go sobie zmieńcie, wybierzcie drugiego, tego się wam nie wzbrania. I, jakby tylko o to kwestia szła, zabiera się do wejścia biurowego. Zdumieli się: jak to? To już po wszystkim? Zostali ano na czysto! Bez zasiłków, bez mąki, bez światła! Naparli goręcej i napierając tak, wdarli się za Cybullą na korytarze gminne. Tu zaraz z wejścia podwórzowego zjawiła im się w twarz policja. — Rozchodzić się, rozchodzić — jazda! — popychali ich całkiem łagodnie a stanowczo do drzwi. Aż któryś, nie dojrzawszy, natknął się na brzemienną kobietę ładowacza Gentka, która z tej biedy, można powiedzieć, na ostatnich nogach już była. Czworo drobiazgów w domu, piąte w drodze... Popchnięta, z jakimś nieludzkim rykiem rzuciła się na oną władzę. No, ja, słuszne — tak było, że porwali się wszyscy, mało nawet wiedząc, co zaszło. W ciemnym korytarzu zakotłowało się, chwila była taka, że sam Cybulla i urzędnik Kukofka, i kto żył — pośpieszył na pomoc, aby tłum wypchnąć na ujicę. Wypchnięto. Ale w tym samym momencie trzasnęły szyby i grad kamieni sypnął się po przestronnych pokojach. Bezzwłocznie policja wypadła przed gminę. Pałki gumowe poszły w ruch, nie czas na namysły! Bowiem tłum rósł w oczach, cała osada stanęła na nogi, głuchy odgłos uderzeń i przeszywający krzyk kobiet podniecał do szaleństwa. Granatowe mundury policjantów tonęły całkiem już w rozburzonej fali ludzkiej, gdy u wylotu ulicy pojawił się oddział z karabinami na ostre. — Rozejść się! Rozejść! Przechodzić! — chcieli skierować falę ludzką w boczne ulice, broniąc dostępu do miasta. Tłum cofnął się, zwinął niejako w sobie, zwarł — i niespodziewanie wyrzucił na swe czoło dzieci i kobiety. O, kobiety występowały sobie najzajadlej, najbardziej zawzięte i wściekłe. Z swym drobiazgiem u kiecek, te spokojne, zrównoważone i pobożne niewiasty zmieniły się w furie. O, to nie był wybieg, ochrona, sprytny zamysł — że wyforowały tak dzieci naprzód. Nie, był to trudny do pojęcia odruch rozpaczy, rozpacz karmicielek i dawczyń, których dłonie były puste. I te krzyki tylko słyszało się w walce, która później wynikła: — To ich pozabijojcie! to ich porznijcie, jak mają z głodu przymiroć! to już kuniec z nami róbcie! Policja, choć posypał się grad kamieni, nie atakowała teraz — cofnęli się krzynę nawet — i tłum zawahał się na chwilę. Nastąpiła głucha cisza. Wtedy to w obliczu najeżonych bagnetów pojęli jasno, że zostaną zgnieceni, zepchnięci z oczu świata, że ich stąd wypchną między czerwone domy na długie, długie dnie oczekiwań, wśród chłodu, pustki i ciemności izb, uprzykrzonego skrzeczenia głodnych dzieci, przekleństw i zwady. Wtedy to drapieżne i zrozpaczone ręce wyciągnęły się w stronę miasta, w stronę naładowanych żywnością sklepów i kramów. Wtedy to runęli w czeluść ulicyl — Agitatorzy komunistyczni — pisały nazajutrz gazety wszystkich odłamów... — niepoczytalna demagogia... wichrzyciele... — A tymczasem, to tylko u progu domostw i wewnątrz tłumu stał wielki agitator: Głód. Nie trzeba było nic więcej. Gdyby o moment wcześniej naczelnik gminy Cybulla rzucił im jakąś obietnicę, ochłap, datę wypłaty zasiłków, cośkolwiek... Lecz już nawet i obietnic w zanadrzu nie mieli dla nich. — Męty uliczne — wytłumaczyły gazety — rzuciły się na rabunek sklepów. Przeklęty, po stokroć przeklęty dzień, w którym mieszkańcy czerwonych domów ujrzeli, iż są sami, odgrodzeni od świata najeżonymi bagnetami policji! Bo oto gdy już wypchnęli ich, rozproszyli i utłukli, gdy już zdziałał tu co potrza doktor Kubicki i komisarz Gromek — znów się zebrały gromady ludzkie na krańcach osady kopalnianej. Czy to było obliczenie strat, strachy przed odpowiedzialnością, czy też podniecające rozpamiętywanie kolejności zdarzeń? Dość, że kupa zwiększała się i zwiększała, gwar rósł, a w tym gwarze wybijał się znów naprzód wzburzony głos Spiwoka, szlepra z zastanowionego "Zygfryda". Trza mu było tych strzałów i tych krzyków, i tej bitwy, aby dźwignął się ze swego miejsca pod płotem, aby stanął na nogi i znów na przodek wystąpił. Nie te też czasy były, aby nędzocie takiej przewodzić nad sobą nie dali. Grzmiał więc i w pierś gołą się uderzał, i płonął wprost, a ludzie stali wokół, rozhuśtani. Aż nagle ucichło. Coś się tam w tej kupie ludzkiej stało niebywałego, padło jakieś słowo śmiertelnej wagi — gdyż śmiertelną zasiało ciszę. Tłum jakby sią rozwarł. Wtedy wysunęli się naprzód — Spiwok ze swą małżonką i dzieciskami, Sroczyna jedna i Sroczyna druga z licznym swym potomstwem. I setka takich Spiwoków, i setka takich Sroczyn, do których nie dotarła szeroka rzeka ludzkiego miłosierdzia — lecz — nie bój się — dotarły peany Frau Hebamme Nazimowski. A gdy już się z owego tłumu wysunęli i oddzielili — jakby ktoś niewidzialną nić zerwał — podjęli się z miejsca biegiem i kupą — w stronę dymiących kominów — w stronę granicy. Do punktu. — Tam my pójdziem! Tam dla nas ratunekl Ludzie patrzyli, zmartwiali ze zgrozy, jak tamci biegli, potykając się na roztopach zimnej wiosny, jak nie oglądając się, wpadli na tamtą stronę. Patrzyli w milczeniu. W grozie. W osłupieniu. Albowiem nie ma chyba nic gorszego na świecie, niż z ziemi swojej tak uchodzić. Strażnik Piontek służbę podówczas miał na swym odcinku, odcinek zaś ów nie jest tak krótki, aby go człek zapełnić mógł i zasłonić sobą, w każdym miejscu na raz. Z niejakiej odległości dojrzał pędzącą kupę ludzką^ W pierwszej chwili na ten niebywały widok osłupiał — lecz zaraz też, ująwszy przed się karabin, ruszył z kopyta. Co zaś to miało być?! Dostrzegł, że nie mieli tobołów żadnych przy sobie — nie byli więc przemytnicy?... I w tej chwili, tknięty jak piorunem myślą straszliwą, wrzasnął: — Stać! Stać! Trzęsąc się przyłożył broń do ramienia, w szale swym pragnąłby wytłuc ich co do jednego!... Lecz runęli już poza biały punkt graniczny. Wtedy grzmotnął karabinem o ziemię. Wtedy i w nim coś się widać rozkruszyło i rozprzęgło, bo oto jął wrzeszczeć na świat cały, w szale, wściekłości i wzgardzie: — Toćżem w powstaniu był, pierony! Toćżem powstawał! W Lipsku-m — w skrzyni niemieckiej za powstanie gnił! A bodajżeście sczeźli! A bodaj was!... Ludzie z osady szli ku niemu z rąk załamywaniem i krzykiem.