Jarosław Iwaszkiewicz MŁYN NAD UTRATĄ Blue, blue heaven, Dark, dark shadow... Negro Spirituals Przed niedawnym czasem musiałem się zająć pogrzebem jednego z naszych wiejskich sąsiadów i przy tej sposobności zabrnąłem na odludny cmentarz w Sulistrzycach, powiatu warszawskiego. Cmentarz to nieosobliwy, posiada tylko kilka ładnych drzew, których gałęzie zwisają nad zatartymi mogiłkami, pokrytymi trawą bardzo okazałą. Połamane krzyże z resztkami napisów sterczą tu i ówdzie. W tej wiejskiej i nędznej samotni zwrócił moją uwagę pomnik stojący w rogu cmentarza. Duży czarny kamień, na którym wyryto dwa nazwiska: jedno znanego przed pewnym czasem, nawet modnego, pisarza i poety, o którym już dzisiaj nikt nie pamięta; drugie nazwisko, niegdyś bardzo głośne w sferach przemysłowych i mieszczańskich Warszawy, dziś także byłoby zapomniane, gdyby nie pozostało jako ślad minionych pokoleń w nazwie jednej z największych firm budowlanych stolicy. Młody wiek obu zmarłych, zbieżność dat ich zgonów — różnica nie wynosiła ponad parę tygodni — samotność tego wspaniałego pomnika, na którym słoty, wiatry i mrozy mazowieckie już rozpoczęły dzieło zniszczenia, wreszcie dodatek do napisu, iż „tę przyjacielską pamiątkę stawia Desmond King, poeta" — poruszyły ogromnie moją wyobraźnię. Wkrótce też zawarłem kilka znajomości w tej okolicy, niezbyt oddalonej od miejsca, gdzie obecnie zamieszkuję, i dowiedziałem się o obu zmarłych wszystkiego, czego się można było od ludzi dowiedzieć. Jest to bardzo dużo — i bardzo mało zarazem, ponieważ ludzie sądzą opacznie i widzą nawet tylko to, co chcieliby widzieć. Pewne opinie i orzeczenia, niektóre relacje zdarzeń musiałem konfrontować, inne uzupełniać intuicją. I oto w miarę jak rozszerzałem zakres moich rozmów, wyłoniło się przede mną życie dwóch ludzi, nawet i trzech, bo o Desmondzie Kingu dowiedziałem się także wiele. Życie każdego człowieka, gdyby nawet nie posiadało jakichś specjalnych odchyleń od szablonu, opisane szczegółowo, może być ciekawe i pouczające. Życia Juliusza Zdanowskiego i Karola Hopfera były bardzo nadzwyczajne, choć rozegrały się na szczupłym terenie wsi podwarszawskiej'. Tak mi się przynajmniej wydawało i dlatego postanowiłem poświęcić im trochę uwagi — i opisać je. Uczyniłem to może nie tak szczegółowo, jak zasługiwały, ale brak mi było dokładniejszego materiału, który i tak w wielu razach musiałem uzupełniać dość dowolnie, za co przepraszam czytelnika. A oto są ich dzieje: Ustalił się zwyczaj, że Julek Zdanowski spędzał wakacje na Krzywiźnie. Krzywizna leżała niedaleko od Warszawy, ale jak wiele podobnych jej miejscowości była zupełnie na uboczu. Dojeżdżało się od podmiejskiej stacji, jakie trzy, cztery kilometry przejeżdżało się piaszczystą zapadliną, następował mały brzozowy lasek, a potem na zielonym posłaniu koniczyn wylęgał mały folwarczek z czerwonej cegły. Skoro się przebyło jego ściany — niby most zwodzony średniowiecznej fortecy — zapominało się o Warszawie i było się od niej o sto mil. Stały mieszkaniec Warszawy nawet się nie domyśla, ile takich miejsc jest pod samą stolicą, ile folwarków w promieniu kilku mil od Szymanowa czy Radziwiłłowa, gdzie niby w rezerwuarze przyroda przechowuje najpierwotniejsze elementy wiejskości, prymitywu, żywiołu czy jak kto sobie chce nazwać, aby w odpowiednim momencie zasilić nimi degenerującą się stolicę. Wewnątrz murów było wielkie podwórze porośnięte lebiodą, ogromna stajnia i stodoła z kamienia polnego wystawiona, potem przestrzenie zarosłe krzaczastym brzostem i buzyną, a za nimi nagła sielanka: podłużny biały dom z jasnymi oknami, jabłonie za nim ogrodowe i na pół przykryta rzęsą sadzawka, po której pływała balia raczej niż łódka. Sadzawka, otoczona gąszczem prawdziwych bzów, brzegi miała porośnięte trzciną i zdarzały się takie dnie w ciągu roku, kiedy była bardzo ładna. O letnim zmroku na przykład, czasami, kiedy niebo różowiało, albo nawet w zimie około Bożego Narodzenia, kiedy nie zamarznięta woda czerniała jak agat obok pokrytych topniejącymi śniegami brzegów. Ale najczęściej sadzawka wyglądała pospolicie, pływały po niej kaczki białe i siodłate, a czasami wyrzucały się białym brzuchem spore płotki uciekające od szczupaka. Z sadzawki bowiem wypływał mały strumyk, naprzód kryjąc się między ciemnozielonymi liśćmi pokrzyw, bzów i łopuchów — potem uchodząc w zielonawe podłoże lewady; oglądając się tu i ówdzie tworzył on na polach małe oka, pełne trzcin, jeżyn i, około świętego Piotra, także dzikich kaczek. Pomimo niepozornego wyglądu, strumyk ten stanowił jeden ze znakomitszych dopływów pobliskiej Utraty. Wszystko to razem nie pozbawione było uroku, zwłaszcza pod wieczór, kiedy wracano z pola, i obszerne podwórze, pełne lebiody, napełniało się ruchem kończącym pracowity dzień. Pola pustoszały, pokrywały się błękitem samotności, chłodek wzrastał, a z nim zapach koniczyny, i widać było, jak ptaki zapadały w zarośla i krzewy. Julek najbardziej lubił wtedy wychodzić spacerem na skromne pola, bynajmniej nie wygładzone zbyteczną kulturą. O ile Karol był w domu, on także towarzyszył Julkowi — i długo chodzili miedzą pomiędzy saradelą a burakami, rozmawiając o rzeczach od tej wsi zacisznej bardzo odległych. Aż im czasem dziwno się robiło, gdy wracali na folwark, a tam toczyło się w dalszym ciągu zwyczajne życie: woda chlustała do jasnych wiader i konie wciągały ją długo, pochrapując z lekka. Siadali na ganku albo na balkonie od ogrodu i jedli kwaśne mleko, które przynosiła im poczciwa pani Sikorska. W niedzielę były nieodmiennie kurczęta i Karol dostawał trochę wódki. Zresztą tak często wyjeżdżał, że Julek pamiętał raczej samego siebie siedzącego na balkonie i patrzącego na rozłożyste jabłonie, pod którymi kwitły biało-czarne boby. Ten zapach kwiatów bobu i koniczyn stanowił niejako samą istotę pogodnych letnich dni, spędzanych na folwarku. Krzywizna stanowiła ostatek ongi wielkiej fortuny podwarszawskiej, która w ciągu trzech pokoleń wzrosła, osiągnęła szczyt i upadła, zostawiając ostatniej odrośli mieszczańskiego rodu, Karolowi, ten mały szmat ziemi i wielkopańskie nawyknienia. Fortuna miała okres takiej wielkości, że Karol żył wciąż jej resztkami, ciągle odkrywając to jakiś dom w Radomiu zapomniany, jaki się udało sprzedać, to znowu jakąś hipotekę, która wyłaziła szczęśliwie w momencie czyjejś tam transakcji. Zresztą w gruncie rzeczy potrzeby Karola nie były wielkie: samochodu nie trzymał, za granicę nie jeździł, a to, co puszczał z przyjaciółmi na wódkę, nie wynosiło dużo. W koniach się lubował, ale także nigdy więcej niż czwórka nie stała na stajni. Jeden miał tylko kaprys dosyć dziwny: bardzo dobrego kucharza, płacił mu tyle miesięcznie, co całej innej służbie razem, i to po to, aby zjadać na kolację kwaśne mleko, a na obiad żurek z kartoflami. Toteż kucharz, pan Kletkie, włóczył się dzień cały nad sadzawką i ustawiwszy zgrabnie nogi, patrzył na obłoki odbijające się w wodzie. Czasem brał wędkę Karola i zarzucał ją pomiędzy trzciny, ale rzadko co łapał prócz żab. Żadne miasto na świecie nie prowadzi równie nieporządnego trybu życia co Warszawa, a Karol Hopfer był wiernym synem Warszawy; jego sposób spędzania czasu stawał się naprawdę drażniący. Posunął się do tego, że nie nosił przy sobie zegarka. Że przy tym mieszkał pod miastem, prowadziło to do ustawicznego zamieszania. Nigdy nie przyjeżdżał zapowiedzianym pociągiem i wolant, zaprzężony w parę mocnych siwków, ze starym Łukaszem na koźle, całymi dniami stał na stacji w cieniu ogromnej topoli nadwiślańskiej. Nie było to bez pożytku, gdyż stary Łukasz, przypomniawszy sobie z nudów sztukę czytania, w którą za dawnych czasów wtajemniczyła go jeszcze babka Karola, odczytywał od deski do deski „Express Poranny", wypożyczony od zaprzyjaźnionego kierownika miejscowego kiosku. Najdziwniejsze było to, że Karol naprawdę nic nie robił, nie miał żadnego zajęcia. Miał mnóstwo przyjaciół najrozmaitszego kalibru i wieku, których sprawami zajmował się jak swoimi, miał mnóstwo kobiet, wśród których musiał lawirować (dlatego ściśle konspirował swoje mieszkanie w Warszawie), wreszcie musiał od czasu do czasu „pogonić za pieniędzmi", jak mówił, co oczywiście też mu sporo czasu w tych ciężkich okresach zajmowało. Czasem „gonił za pieniędzmi" aż do Lublina czy Lwowa, Częstochowy lub Katowic — i Krzywizna otrzymywała tylko depesze: jestem tam a tam, przyjadę wtedy a wtedy. Kiedy Julek otrzymywał depeszę z Katowic, Karol już był w Krakowie, i, oczywiście, w oznaczonej godzinie nie przyjeżdżał. Za to, gdy już przyjeżdżał, na Krzywiźnie robiło się wesoło; opowiadał, gadał, żartował, nawet zanadto, jak przystało na „pana dziedzica", bo go tak wciąż nazywano. I prawie za każdym razem, co przyjeżdżał po dłuższej nieobecności, przywoził jakąś nową manijkę, jakiś niezwykły pomysł, jakiegoś nowego przyjaciela. Tak kiedyś z podróży do Krakowa przywiózł pana Kletkiego, tak tych ostatnich wakacji natrafił gdzieś w Warszawie na Desmonda Kinga, który przez pewien czas stał się centralną postacią na Krzywiźnie, choć był to tylko skromny, czarny nauczyciel angielskiego i wymowy, który zabłąkał się jemu tylko wiadomymi drogami do Warszawy i tu przymierał z głodu, czytał w radiu wiersze Longfellowa i własne, dawał, gdzie mógł, lekcje, bo rzeczywiście ślicznie mówił po angielsku, nie gardząc czasami pokazaniem kilku murzyńskich tańców w jakimś podrzędnym kinie czy małym kabarecie. Miał teraz uczyć Karola angielskiego, a raczej przypomnieć dawną naukę, czytając z nim razem klasyków angielskich. I oto pewnego razu Desmond King zajechał na Krzywiznę mając w ręce teczkę, w której znajdowała się piżama, dwie koszule i wypłowiały beret. Lekcji odbył z Karolem trzy czy cztery, ludzie strasznie wydziwiali na niego z początku, a potem się przyzwyczaili, zwłaszcza gdy się okazało, że Desmond jest katolikiem i chadza do kościoła. Murzyn z nudów poduczył się trochę po polsku i skończyło się na tym, że spędzał całe dnie nad sadzawką z wędką w ręce. Zawsze jednak wybierał brzeg przeciwny niż pan Kletkie i nigdy się jakoś nie mógł zaprzyjaźnić z kucharzem, aczkolwiek powinny były ich połączyć wspólna bezczynność i wspólne zamiłowanie do łowienia płotek. To lato było specjalnie intensywne dla Julka. Zdał ostatnie egzaminy na filozofii i przygotowywał się do doktoratu. Za temat wybrał sobie pracę „Święty Tomasz z Akwinu a święty Franciszek z Asyżu" — i postanowił przeciwstawić cały przepych nauk Tomasza ubóstwu nauk Franciszka, ująć w jedną całość naukę chrześcijańską i katolicką, łączącą się w jedno pomiędzy tymi dwoma biegunami. Religijność Julka w ostatnich czasach znalazła sobie w jego duszy nurt spokojny, głęboki i bardzo już pewny. Nie nawiedzały go, jak przed kilku jeszcze laty, żadne paroksyzmy strachu ani tragicznych zwątpień. W momentach, kiedy znowu musiał decydować o sobie, o drodze swej — z łatwością podnosił się myślą z prochu, w którym żył, ku Temu, który istniał ponad nim. Nazywał to „wewnętrznym wyprostowaniem się" i mawiał: należy tylko wyprostować się dostatecznie, a głowa nasza zanurzy się w tym ożywczym i zbawczym prądzie wieczności. Karol, z którym czasami o tych sprawach rozmawiali, powiadał, że Julek ma Pana Boga na każde zawołanie. I aczkolwiek był to żart, odpowiadał on tej prawdzie radosnej, jaka w duszy Julka żyła. Z Karolem był Julek tak zaprzyjaźniony, i to od dawna, że poruszali nawet najbardziej intymne kwestie, jak odczuwania religijne. Karolem miotały na ten temat pewne niepokoje i zagadnienia, kiedy między dwoma wypadami do Warszawy siadał na chwilę na balkonie dworku w Krzywiźnie i kiedy go otaczała rzadko doznawana cisza wiejskiego wieczoru. Julek, zapominając o swoich własnych zrywach i upadkach, traktował te przyjacielskie problematy z pewnym lekceważeniem, właściwym osobom, które posiadły pewność i znajdują się raz na zawsze w bezpiecznej przystani. Julek nie mógł się powstrzymywać, uważając to za dowód wiary — od okazania Karolowi wyższości swojej pozycji religijnej i wszystkie wątpliwości przyjaciela zbywał machnięciem ręki. Bo też to były wątpliwości! — obok zagadnień czysto religijnych, obok przeżyć mistycznych Karol stawiał jakieś uczucia wyraźnie erotyczne, miłosierny swój uczynek względem Desmonda porównywał do czynów świętego Franciszka z Asyżu i niejasne pojęcia o świętym Tomaszu uzupełniał malowidłami platońskiego idealizmu i anielskimi drabinami płomiennymi neoplatończyków. — Jednym słowem, kasza, zupełna kasza! — stwierdzał w konkluzji takich rozmów Julek, bardzo wyraźnie zaciskając swoje wąskie wargi. — Ach, mój drogi, czy to nie wszystko jedno! — kiwał ręką Karol — tak samo nic nie wymyślę jak wszyscy inni, tamci! A gdzie jest prawda, to albo wszyscy się dowiemy po drugiej stronie, albo się nikt nie dowie. — Dowiemy się — mruczał pod nosem Julek, zadzierając w górę podbródek — dowiemy się, ale oby nie za późno. Parafia Krzywizny, gdzie Julek odbywał wszystkie swoje obrządki w ciągu lata, leżała niedaleko. Była to bardzo mała parafijka, obejmująca oprócz Krzywizny jeszcze jeden folwarczek, wioseczkę, położoną obok kościoła, i młyny nad niedaleką Utratą. Kościół był stary, ale nieładny, otoczony akacjami, które wyglądały pięknie tylko w krótkiej epoce kwitnienia; za kościołem stała plebania, drewniany domek, raczej podobny do rosyjskiej willi, cały zarośnięty dzikim winem. Dalej ciągnął się cmentarz, który zlewał się prawie z ogrodami maleńkiej wioszczyny Sulistrzyce; na tę parafijkę wysyłano starych, schorowanych księży dla wypoczynku lub przed ostateczną już emeryturą. Ot, i teraz rezydował tu staruszek siwy, brzydki, w ogromnych okularach, o skrzekliwym głosie; nazywał się ksiądz Górski. Ręce mu się trzęsły, gdy podnosił kielich do góry, a w czasie mszy wyjmował z kieszeni chustkę, ocierał sobie czoło, wycierał nos i z trudnością odwracał się w stronę wiernych, aby powiedzieć swoje drżące Dominus vobiscum. Do tego kościoła i do tego księdza przyzwyczaił się już Julek, aczkolwiek spowiednikowi swojemu mógł stawiać większe wymagania. Swój francuski katolicyzm cenił Julek bardzo wysoko i zdobyty pogląd na świat uważał słusznie za wielki skarb, trudno mu więc było obnażać się przed maluczkim i prostym księdzem. Jednak uważał to za akt pokory, na który należało mu się zdobyć. Spowiedzi u księdza Górskiego odbywał jako upokorzenia należne jego dumnemu duchowi, jako ćwiczenia specjalne, odświeżające jego samotną religijność. Karol trochę się podśmiewał z tych obrządków. Julek przez dwa dni przed taką pokutą chodził skrzywiony i niechętny, wieczorami zamykał się w swoim pokoju i w ogóle, zdaniem Karola, miał minę taką, jak gdyby miał zażyć olej rycynowy. Ale po powrocie z kościoła twarz Julka odmieniała się, czupryna sterczała do góry, jako znak pewnej wyższości nad otoczeniem. Jednym słowem, Julek wracał do normy i z lekkim uśmiechem człowieka wtajemniczonego traktował różnorodne i skomplikowane zagadnienia Karola, jak i bezdomną bezradność Desmonda. Lato tego roku było wyjątkowo piękne. Drzewa i kwiaty na Krzywiźnie rozrosły się tym bujniej, że nie było nikogo, kto by je podcinał czy musztrował w jakikolwiek bądź inny sposób. Rosły jak Pan Bóg przykazał i napełniały zagłębienie koło sadzawki jakimś zielono-różowym blaskiem. Najpierw kwitły jabłonie, potem stokrotki, potem peonie, a nareszcie róże, których było bardzo dużo. Za mostkiem, za sadzawką mały zaroślak leszczynowy przechodził w zagajnik i można było tam trwać całymi godzinami, mając wodę, róże, biały płaski dom przed sobą. W domu było jasno, czysto, spokojnie. Meble kryte kretonem, bardzo dużo nieporządnie porozrzucanych książek, na poddaszu pokoik Desmonda ze sławną kanapą, na której spał już niejeden „wielki człowiek", obok przedpokoju apartamenty Julka i Karola. Pani Sikorska, wiedząc o Julku, że jest pobożny, powiesiła mu nad łóżkiem ogromny portret Piusa IX w złoconych ramach. Mały czarny krzyżyk, prywatna własność Julka, widniał na bielonej ścianie w głowach jego łóżka. W prostym glinianym dzbanku stały zawsze róże albo polne kwiaty. Wszystko dyszało tu spokojem, którego Desmond tak zazdrościł Julkowi. Murzyn zaś za pomocą swojej piżamy, trzech koszul i beretu oraz książek, branych z dołu, potrafił zrealizować w swoim małym pokoiku na górce ideał nieporządku. Sikorska i jej pomocnica, garkotłuk Genowefa, nie mogły się nadziwić, jak to on potrafi. Desmond podobał się Karolowi chyba dlatego, że posiadał równie ograniczone pojęcia o normach czasu i przestrzeni. Potrafił się spóźnić na obiad sprzed samego domu i kiedy na jego pytanie, czy jest „to łatę", odpowiadano twierdząco, ogromnie się dziwił. Uważał Polaków za bardzo źle wychowanych ludzi. Niecierpliwiło to kucharza, który przez to przypalał sobie zupy i polewki. Pewnego razu, w czerwcu, Karol powrócił ze specjalnie długiej i nudnej podróży do Wilna, gdzie procesował się o jakiś spadek; deszcz lał od tygodnia i obaj stali mieszkańcy Krzywizny wynudzili się porządnie. Ucieszyli się z przyjazdu Karola i nagle po południu zrobił się nastrój podniecony i specjalnie wesoły. Karol zawołał pana Kletkiego, który z niechęcią porzucił wędki, bo ryby akurat dobrze brały, i długo się z nim naradzał, jaką dać kolację. — Ja radzę jaśnie panu — powiedział Kletkie, specjalnie podkreślając szeroką wymową owo „jaśnie panu" — po prostu nasze staroświeckie vol-au-vent. Kletkie miał mowę ozdobną jak jego stroiki przyodziewane na niedzielę. I teraz właśnie starał się pokazać nogi odziane w pończochy i kraciaste pumpy i głaskał lewą ręką przystrzyżony wąsik. Na szyi miał wole, które powstało, jeśli można było wierzyć jego słowom, od „wysokiego cis", wziętego pełnym głosem w mroźny poranek, gdzieś w „głębokiej Rossyi", a na prawym oku bielmo, które miało tę właściwość, że myliło co do kierunku, w jakim spoglądał kucharz. Oczywiście „nasze staroświeckie vol-au-vent" nie udało się, a na ostre wymówki Karola pan Kletkie odpowiadał, że koń ma cztery nogi, a i to się potyka. Wrócono więc do kwaśnego mleka, przy którym Karol kropił jeden koniak po drugim. Desmond dotrzymywał mu towarzystwa. Rozmowa zeszła na księdza Górskiego. Karol opowiedział parę anegdotek o śmiesznym staruszku. Okazało się przy tym, że stary ma jedną manię: oto odprawia wszelkie możliwe w ciągu roku nowenny, do świętego Antoniego, do świętych Piotra i Pawła, do Przemienienia Pańskiego, do Serca Jezusowego. A wszystko na tę intencję, aby mu było dane na ziemi zobaczyć prawdziwego świętego. Nie aby mu się ukazał duch świętego umarłego i kanonizowanego, ale świętego z krwi i kości, który by swym rzeczywistym i ziemskim istnieniem dał świadectwo potędze Kościoła katolickiego. Mówiono po francusku. Desmonda nie dziwiły bynajmniej intencje księdza Górskiego, przeciwnie, uważał je za zupełnie naturalne. Kościół ma w każdej chwili swoich świętych, aczkolwiek nikt nie wie o ich istnieniu, może prócz ich spowiednika. Gdyby święty przyszedł do spowiedzi u księdza Górskiego, niechybnie mógłby on go poznać, tym bardziej że sam prowadzi, zdaje się, żywot bardzo świątobliwy. — Tak — powiedział na to Julek — ale święty w życiu codziennym jest zupełnie zwyczajnym człowiekiem. Gdyby w tej chwili siedział między nami, cnoty jego heroiczne nie przemawiałyby do nas tak wyraźnie, żebyśmy się mieli aż rzucać przed nim na kolana. Moim zdaniem, świętość polega właśnie na niestwarzaniu pozorów świętości, na codzienności cnót. To nietrudno grzmieć w trąby na Wielkanoc, ale codziennie podawać głowę pod jarzmo dnia: to dopiero jest cnota! Desmond zaprotestował: — Świętość jest czymś tak niezwykłym, czymś tak wyjątkowym, niecodziennym, że musi się od razu rzucać w oczy. Ksiądz Górski ma rację: chciałbym i ja zobaczyć świętego. Karol dorzucił swoje: — Bo mnie się zdaje, że święty musi się od innych śmiertelników odznaczać spokojem. Pomyślcie bowiem, czym jest życie ludzkie? Jak moje na przykład? Jeżdżę po całej Polsce za interesami. Ale może robię to tylko dlatego, żeby zapomnieć, że noc jest zawsze bardzo czarna, a dusza nasza czarniejsza. Nie patrzeć na niebo i nie patrzeć na to, co się dzieje w człowieku, to przecie jest wielki wysiłek. To tak, jak ten Arab, któremu powiedziano, że całe życie będzie szczęśliwy i że będzie mu się powodziło, i że dożyje wszelkich pomyślności, jeżeli nigdy nie pomyśli o wielbłądzie. Oczywiście, że myślał tylko o wielbłądzie. Tak samo i człowiek wymyśla tysiące rzeczy, aby nie pomyśleć o wiecznej nocy, a właściwie mówiąc, myśli tylko o nocy. Julek uśmiechał się: — Ten tylko myśli o nocy, kto nie widzi dnia — powiedział. — Ale zacząłeś mówić zupełnie co innego. Mówiłeś, że świętego można poznać po spokoju. — Ależ tak. Tylko po spokoju, takim jak twój. Ty w ogóle wyglądasz mi na świętego. Cha, cha, cha! Trzeba dać znać księdzu Górskiemu, że taki mały święty znajduje się na Krzywiźnie. Niedobrze? Co? — Mam wrażenie, że tych koniaków było za dużo — z pewnym łagodnym gniewem powiedział Julek. — Tak, tak — wołał nieumiarkowanie Karol — niech pan na niego patrzy, panie King. To jest taki mały święty, un petit saint, malutki, ale święty. I Karol począł zachodzić się ze śmiechu, pokazując palcem zaciśnięte usta przyjaciela, którego aż Desmond musiał wziąć w obronę. — Ale, ale — powiedział Karol, uspokoiwszy się — mam wrażenie, że zachodzi w naszej całej rozmowie pewne zasadnicze nieporozumienie. Otóż wszyscy mówimy o świętości, nie zastanawiając się po prostu, czy ona rzeczywiście istnieje? Desmond podskoczył na kanapie i przekrzywił swoją chudą szyję. — Proszę pana, proszę pana — powtarzał w kółko swoim zabawnym angielskim akcentem — jak można coś podobnego mówić? Świętość... świętość... a święty Franciszek z Asyżu? A święta Teresa z Lisieux? A ten ksiądz belgijski, który mieszkał z trędowatymi przez dziesięć lat na Oceanie Spokojnym? — Ja przynajmniej sądzę — powiedział spokojnie Julek, choć w jego ciemnogranatowych oczach grała cicha pasja — że w ogóle nie mamy o czym mówić, jeżeli założymy nieistnienie świętości. Świętość to po prostu ofiara. Złożenie wszystkiego na ołtarzu i pogodzenie się ze wszystkim, co może się przytrafić twojej indywidualności... — Jest to ofiara z indywiduum? — zapytał Karol. — Nie, nie... — zaprzeczył Desmond — jest to poświęcenie życia w imię indywidualności. Karol pomilczał chwilkę i tamci również milczeli. Zamyślili się. — A mnie się zdaje — powiedział cicho i poważnie Karol — że to jest wyrzeczenie się lęku... największego naszego bogactwa, jakim jest strach i tęsknota... — Wkraczamy tu w dziedzinę poezji — powiedział Julek. — Ty, jako poeta, powinieneś wiedzieć, że te rzeczy nie mają ściśle oznaczonych granic. Desmond uśmiechnął się. — Toteż dla mnie — powiedział — poeta jest czymś świętym. I to właśnie nie dlatego, że, jak pan powiedział, rezygnuje z lęku. Przeciwnie, dlatego że ma odwagę spojrzeć strachom w oczy. Że nie odchodzi od otwartego okna, za którym leży noc. I bez żadnego związku z rozmową, zwyczajnie, jak refren powracający w momentach milczenia, a odpowiadający swą wewnętrzną muzyką (innere Stimme) nastrojowi, począł powtarzać jakieś angielskie wiersze. Nie odchodził od okna. Za niskim parapetem stała wypogadzająca się noc czerwcowa, dotykalna, aromatyczna. Żaby grały w sadzawce, drwiły z pana Kletkiego, a Murzyn nachylał się ku granatowej płaszczyźnie i ku różom, rosnącym pod oknem, powtarzając swoim nieskazitelnym oksfordzkim akcentem: Ali night have the roses heard The flute, violin, bassoon... ii Julek na słowo „poeta" zżymał się trochę. Nie lubił, gdy go tak nazywano, chociaż oczywiście był poetą. Porównanie poezji z kapłaństwem trochę go mierziło swoją oficjalną teatralnością. Ach, nie był, niestety, kapłanem! Podczas kiedy Desmond, odwrócony do okna i do granatowej nocy, powtarzał sobie takie wiersze, Julek nagle ujrzał swoje ułomności, upadki, grzechy, odrobinę pychy, jakie widział w sobie; ogarnął go żal, że w ten sposób marnuje wielki dar łaski, jaki otrzymał, i postanowił nie zwlekać dłużej ze spowiedzią, aby na nowo poczuć łatwość wiecznego wyboru. Wybrał Chrystusa i łatwo mu było teraz określać swój każdy czyn: gdy go zbliżał do Niego, był dobry, gdy go oddalał, był zły. Julek popatrzył na Karola. Siedział w świetle lampy, na małej jedwabnej kanapce. Od morelowego obicia odbijała bardzo wyraźnie jego zielonawa cera i popielate włosy. Czarne, szerokie brwi ściągnął z wyrazem zmęczenia i niepokoju. Wpatrywał się w srebrny przedmiocik, którym się bawił nerwowymi palcami, wpatrywał się tak mocno, aż mu szare oczy zaszkliły się łzami. Myślał o czymś boleśnie i intensywnie, a jednocześnie słuchał dźwięcznych słów Desmonda. Julkowi zrobiło się nagle strasznie żal przyjaciela. A ten tymczasem, kiedy nastała cisza, westchnął i odwracając się do Murzyna, powtórzył: Ali night have the roses heard The flute, violin,bassoon... I zaraz przetłumaczył: Całą noc słyszały róże Fletów, skrzypiec, basów gwar... Julek uśmiechnął się: — Świętość w tobie przybrała formę poezji — powiedział złośliwie — niekoniecznie jednak najlepszej. — To trudno. Inaczej przełożyć tego niepodobna. Musi być ten „gwar" czy „dźwięk", czy „głos" na końcu. To przekleństwo polskiego języka. W parę dni później Karol znowu wyjechał do Warszawy. Te rozmowy czerwcowe, jakie wtedy toczyli na Krzywiźnie, były najszczęśliwszym i najspokojniejszym czasem z całej ich przyjaźni, a kto wie, może i z całego ich życia. Desmond pomimo swojego cherlactwa miał niezmąconą pogodę młodości i wierszy angielskich, francuskich i duńskich umiał zatrzęsienie. Po deszczach dni były pogodne i nie bardzo gorące. Łazili trochę bez sensu po polach, jak gdyby nie mogli wytrzymać w pokojach. Skowronki zalewały się po prostu nieskończonym, radosnym śpiewem nad zielonymi polami żytnimi, pełnymi, niestety, bławatków. Łubiny kwitły i ich zapach prawie owocowy stał o zachodzie nad polami, dolatywał do ganku. Było bardzo pięknie. Ale kiedy Karol wyjechał, wszystko się rozsypało. Desmond wrócił z powrotem do swojej wędki i nie mówił już wierszy. Postać jego, drobniutka i cienka, widniała nad wodą, odziana w odwieczny sweterek. Sterczał nad wodą, zakryty prawie nadbrzeżnymi trzcinami, i słychać było, jak wykrzykiwał od czasu do czasu swoje angielskie: Oooo! Oooo! nadając tym okrzykom ton zdziwienia, podziwu lub zniecierpliwienia, zależnie od okoliczności. Pewnego wieczora Julek zdecydował się ostatecznie na długo odkładaną spowiedź. Upewnił się, że ksiądz Górski będzie na niego czekał, i przed zachodem przeszedł się po ogrodzie, po zagajniku i po polach, aby należycie się skupić przed przystąpieniem do sakramentów. Kiedy wracał już do domu, zatrzymał się na grobli nad sadzawką. W wolnych od zielonej rzęsy częściach czarnej wody odbijały się różowe pasma, snujące się po niebie. Na prawo stał Desmond, na lewo Kletkie. Obaj zarzucili wędki do wody i czekali ze skupionymi minami jak na objawienie. Nie rzucili spojrzenia ani na Julka, ani na niebo dogorywające. Kletkie tylko czasami oganiał się od komarów z cichym przekleństwem. I Julkowi przyszło do głowy, że oni nie ryby tak łowią, stojąc naprzeciwko siebie w religijnym skupieniu. Że pod kopułą ciemniejącego wieczoru inne, ważniejsze pragną ułowić istoty czy sprawy. Nazajutrz był dzień pogodny i pracowity, poczęto kosić łąki, więc karbowy wygnał, co było żywego ducha, z kosami i grabiami. Julka nie miał kto odwieźć do kościoła, postanowiono więc wyzyskać w tym celu nieprodukcyjne siły kucharza. Zaprzężono mały szaraban, pan Kletkie dość chętnie wdrapał się na kozioł i pojechano. Przez całą drogę kucharzowi nie zamykały się usta, nie przestawał opowiadać rzeczy niesłychanie wytwornych, podpatrzonych z kuchni. Nie bawiło to Julka, ale musiał przez uprzejmość udawać, że słucha i nachyla ucha do konfidencyj Kletkiego o jakichś zakazanych księżnych czy hrabinach, dla których kiedyś smażył pulardy i gotował rosoły. Zresztą nie była to daleka podróż. Mały kościółek świecił absolutną pustką. Bielone ściany, chropawe i nierówne, pochylały się i wyginały ze starości miejscami. Na ich tle czarno oprawne i same sczerniałe stacje Męki Pańskiej otwierały się niby okna do innego świata patrzące. Prawdziwe okna okrywał kurz i zasnuwały pajęczyny. Ocierały się o nie drobne liście brzydkich akacyj. Pachniało wapnem, kurzem, wystygłym kadzidłem, więdnącymi ziołami. Gałęzie w bocznych ołtarzach i snopy tataraku, pozostałe od Zielonych Świąt, pokurczyły się i wydawały dość przykrą woń schnących roślin. Cisza panowała zupełna, tylko czasami dolatywały odgłosy dalekie ptaków: kura gdakała we wsi, kogut piał na cmentarnym płocie, skowronki trzepotały się w niebie. Ksiądz Górski wyszedł do konfesjonału jak gdyby trochę zażenowany. Usiadł w czarnym krześle, zamknął kratki przed twarzą i na chwilę zamknął oczy. Modlił się. Julek odważnie ukląkł na stopniu i, pochyliwszy się, szybko odmawiał Confiteor po łacinie. Potem podniósł głowę, ksiądz Górski nachylił się ku kratkom okienka i, zakrywając usta końcem stuły, powiedział: — Słucham cię, mój synu! Julek bardzo spokojnie i powoli zaczął mówić. Zresztą starał się, żeby to, co mówił, było jak najbanalniejsze, jak najpokorniejsze. Wyliczeniem swoich grzechów starał się pokazać, że jest zupełnie zwyczajnym penitentem, że nie ma żadnych ambicyj wielkiej wiary, że nie przeżywa żadnych nadzwyczajnych wstrząsów. Toteż wyznanie grzechów trwało niezmiernie krótko. Gdy Julek skończył i zawahał się jak gdyby, ksiądz Górski podniósł po raz pierwszy na niego brzydkie oczy, zasłonięte spuchniętymi powiekami, i przyzwyczajony widać do pustki w kościele powiedział o wiele za głośno: — Czy więcej grzechów nie przypominasz sobie, moje dziecko? — Nie przypominam sobie — równie głośno odpowiedział Julek. Ksiądz Górski chrząknął, poczekał chwilę i potem powiedział, trochę zresztą ciszej: — A powiedz mi, dziecko, czy wiara twoja jest głęboka? Czy jest czysta? Czy nie masz nigdy żadnych wątpliwości? Czy nie lubujesz się w dociekaniach? Czy nie mędrkujesz? Czy wierzysz po prostu? Julek odpowiedział bez zdziwienia: — Od chwili, kiedy doznałem łaski, wiara moja jest niezmienna. Ksiądz Górski chrząknął raz jeszcze i dłużej pomilczawszy rzekł: — Zbadaj sumienie ducha twego i bacz, aby pewność twoja nie pochodziła z pychy. Myśl o tym, aby wiara twoja nie była dumą. Lepsze są wątpliwości niż pewność, która wypływa z poczucia wyższości... Julek nie rozumiał tej nauki, która na dobitek wypowiedziana była głosem niepewnym i przerywanym. Ksiądz z trudnością szukał wyrazów i czuło się, że nie odpowiadały one jego myśli. Wreszcie zawahał się, urwał, chciał, widać, coś jeszcze powiedzieć, ale zaniechał tego zamiaru. Przez chwilę milczał, a potem znowu, ukośnie spojrzawszy zza okularów, dodał: — A teraz żałuj za swoje grzechy... Julek pochylił się bijąc się w piersi, podczas kiedy ksiądz wymawiał słowa absolucji. Gdy podniósł się, ksiądz powiedział: — A za pokutę zmówisz przez trzy dni rano i wieczorem trzykrotnie Wierzę w Boga, przy czym słowa „świętych obcowanie" powtórzysz trzykrotnie na intencję Kościoła świętego. Potem stuknął trzy razy w kratkę. Julek odszedł od konfesjonału z uczuciem zwykłej ulgi. Poczucie lekkości nie opuszczało go, gdy padł na kolana w jednej z ławek, i zanim otworzył modlitewniki, które przywiózł z sobą, przez chwilę pogrążył się w błogi stan, spowodowany rozwiązaniem i odpuszczeniem wszystkich przewinień, tych, które wyznał, i tych, których nie pamiętał, wszystkich. Ksiądz wyszedł z mszą. Kościół w te dni sianokosów był tak bezludny, za nawet nie przyszedł chłopak do służenia przy mszy i stary organista, zamiast wygrywać na chórze stare krakowiaki i nowe fokstroty na zepsutej fisharmonii, jak to czynił zazwyczaj, ukląkł, ubrany w zniszczoną komeżkę, i brząkał w srebrny dzwonek. Msza potoczyła się nieodmiennie i spokojnie od wzruszającego: „Introibo ad altare Dei, ad Deum qui laetificat iuventutem meam." Szmery głosu księdza, to wzbierające ku górze, to opadające w szept, szybkie i trochę mamrzące łacinę odpowiedzi organisty mieszały się z ćwierkaniem jaskółek za oknem, dźwięk dzwonka odbijał się o puste ściany, a zwiędłe tataraki pachniały coraz mocniej. Cisza i szept, ćwierk i zapach ułatwiały modlitwę i żal. Julek czuł, jak dusza warstwicami oczyszczała mu się ze wszystkich nalotów, paliła się spokojnym płomieniem pewności, nalana czystością po brzegi. Czuł w ustach smak łaski. Już po Ewangelii rozległ się skrzyp drewnianych drzwi wejściowych i szybkie, nierówne kroki. Jakaś kobieta weszła do kościoła i uklękła obok ławki Julka. Julek nie zwrócił na to uwagi. Usunął się nieco, aby jej dać miejsce, ale kobieta nie weszła do ławki. Klęczała, ukrywszy twarz w dłoniach. Kiedy po komunii, z jestestwem przepełnionym obecnością Boga, Julek powracał na swoje miejsce, spostrzegł, że kobieta, osiadłszy na piętach, wciąż zakrywa twarz rękami i bardzo gorzko płacze. Usiadł, a po chwili pochyliwszy się ku niej powiedział: — Niechże pani usiądzie! Kobieta usłuchała go, nie przestając płakać. Julek otworzywszy swój modlitewnik i ołówkiem, który miał w kieszeni, zakreśliwszy jeden ustęp podsunął go swojej towarzyszce. Ta nagle spojrzała na Julka. Była to kobieta nie pierwszej już młodości, czarnooka, zapłakana i brzydka w tej chwili. Podniosła potem wzrok na książkę i przeczytała zakreślone słowa: „Żal mój, o Panie, to niezrozumiałe marzenia moje; to wyrywanie się duszy mojej ku wszystkiemu, co piękne; to walka moja z przeszkodami, które mnie dzielą od Ciebie; to przykrości, nieszczęścia i smutki ziemskie. Żal mój, o Panie, to tajemnica, która zewsząd mnie otacza; to zwątpienie, które mnie czasem dręczy; to niespokojność, która mi nigdy spocząć nie daje, to niecierpliwość, która mnie odrywa od tego, co zrozumiałam, ku temu, co nie pojmuję. Kwiat nie marzy, nie płacze — rośnie i rozkwita bez nadziei, umiera bez rozpaczy. Żadna myśl mu nie przyjdzie, bo on cząstką nieustanną Rozumu Twego! Tyś go stworzył, ale Tyś się nie rozmiłował w nim. Mnie dałeś być przez siebie samą na podobieństwo Twoje — mnie ukochałeś sercem Twoim — nie chciałeś, bym żyła bez wiedzy, że żyję. Dziwnie przez mękę moją wyszlachetniłeś mnie. Panie! I dlatego ku Tobie dążę bez wytchnienia — poczuwam się, że jestem częścią Twoją i sobą zarazem." Przeczytawszy zamknęła książkę i odsunęła ją po pulpicie w stronę Julka. Msza zbliżała się ku końcowi. Julek modlił się głęboko i cieszył się jednocześnie na czerwcowy radosny dzień, jaki dzisiaj spędzi. Nie zwrócił uwagi na to, że jego Sąsiadka wstała przed końcem nabożeństwa i wyszła, tak samo jak weszła, krokiem szybkim i nierównym. Ksiądz Górski pochylił się nad ołtarzem i objął go jak gdyby w ramiona, ściągając zeń ruchem rąk zapachy modlitwy i tataraku. Wspierając się o ołtarz odwrócił twarz ku wiernym, których w tej chwili reprezentował samotny i chmurny młodzieniec z jasnymi potarganymi włosami nad czołem, z ustami zaciśniętymi pewnością, jaką daje niezachwiana wiara. Ksiądz spojrzał na samotność chmurnego chłopca w pustym kościele, pełnym tylko wyblakłych chorągwi, ongi czarnych, zielonych i niebieskich, i jakby przedzierając się do niego przez gąszcz feretronów i promieni ukośnych, które padały z jaskółczych okien i krzyżowały się w świątyni, wyciągał rękę do błogosławieństwa i skreślił krzyż łaski na pustym powietrzu, otaczającym jak złota aureola głowę Julka. Przez chwilę jeszcze stał ksiądz przed ołtarzem, bo trudno mu się było poruszyć, i patrzył na pochylonego w gorącej modlitwie młodzieńca. Pomyślał sobie, że tak by mógł wyglądać święty, jeżeli dane by mu było oglądać go na ziemi. Przestraszył się tej myśli, jak gdyby realizacji marzenia i, odwróciwszy się do Ewangelii, rozpoczął powtarzać: „na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo..." Odchodząc od ołtarza postanowił złożyć wizytę na Krzywiźnie. Tymczasem Julek, wyszedłszy z kościoła, spostrzegł, że kobieta, która przed chwilą przy nim siedziała, konferuje z kucharzem i rozmawia bardzo ożywienie. Gdy zbliżył się do wózka, pan Kletkie powiedział: — Pani właśnie pyta, czy nie jedziemy w stronę młynów. Odpowiedziałem, że jak przystało na dżentelmenów, możemy w każdą stronę pojechać... Odwróciła się ku niemu i bez słowa podała mu rękę. Na głowie miała czarną koronkową chusteczkę, jaką w Rosji nosiły kobiety z ludu. Pan Kletkie ciągnął z ozdobami: — Cóż to znaczy nadłożyć trzy lub cztery kilometry, gdy można usłużyć damie... „Dama" zaśmiała się niewyraźnie. Ślady łez, jak w ogóle ślady wszelkiego wzruszenia, zamarły na jej pospolitej twarzy. Wskoczyła do bryczki, a Julek usiadł obok niej. Pan Kletkie zaciął konia, pojechali w stronę przeciwną, niż leżała Krzywizna. — Pani mieszka w młynach? Pani zaśmiała się: — W jednym oczywiście, w jednym młynie. Nazywa się Tarnice. Juliusz nie znał tej drogi ani miejsca, do którego się udawali. Było tam bardzo ładnie. Suche i piaszczyste pola nagle się urywały nad zielonym zagłębieniem; zielona łąka ciągnęła się w obie strony dość daleko, a środkiem przebłyskiwała mała i kręta rzeczka, zarośnięta, ale dosyć bystra. Miejscami kwitły na niej białe lilie. Woda wydawała się jasna i lekka jak niebo. Jechali piaszczystą i wyboistą drogą, na samej granicy pomiędzy wyschłym polem, gdzie rosło rzadkie żyto, a zieloną łąką, świeżo skoszoną, na której już odrastająca trawa zieleniła się przezroczyście. Kiedy wyjechali na pewnego rodzaju górkę, raczej zakręt drogi, ujrzeli przed sobą rozszerzenie łąki, rzeczka tworzyła tu parę łuków i zahamowana zastawami rozlewała się w dość duży staw. Leżał on teraz szeroki, obrośnięty olchami i wierzbami, nieruchomy i senny. Słońce dopiekało coraz mocniej. — Pan nie zna tych okolic? To są Tamice — pokazała staw. Nad stawem stał młyn. Dziwna to była konstrukcja, zapewne bardzo stara. Nad drewnianym parterem, pociemniałym od wieku, czarnym prawie i nieco nadpróchniałym, połączona z nim wielkimi schodami, wznosiła się mieszkalna tynkowana nadbudówka, okryta łamanym dachem, niezmiernie prosta, a jednak mająca wiele wdzięku w jednakowych, trzyokiennych, zwróconych w cztery strony świata fasadach. Na każdej z tych fasad widniały małe balkony, największy od strony stawu. U grobli przed młynem położonej uchodziła spod wysokiego mnicha, spod uniesionej zastawy, strumieniem, przezroczysta Utrata i rozlewała się dalej po łąkach, sprzęgnięta znowu w pewnej odległości szarą sylwetą młyna, i znowu pobłyskiwała stawem. Julek spojrzał w tamtą stronę: — Tam są także młyny — powiedziała towarzysząca mu kobieta nie schodząc z bryki i wskazując szerokim gestem ręki — ale już prawie nieczynne. A nasz jeszcze działa — dodała z pewną dumą. — Mamusia się tak stara — i znowu zaśmiała się nieprzyjemnie. Julek zeskoczył z bryczki i starał się pożegnać, ale dama nie chciała o tym słyszeć — zaprosiła go na pierwsze śniadanie. — Pan przecie jest na czczo? Widziałam, jak pan przystępował do komunii — powiedziała tonem jak gdyby kokieteryjnym, z lekkim uśmiechem przechylając głowę. Niecierpliwiło go to coraz bardziej, ale musiał ustąpić. Przyznał potem, że ten posiłek w środkowym, dużym pokoju młyńskiej nadbudówki rzeczywiście smakował mu bardzo. Balkon wychodził na staw, połyskujący mnogimi iskrami na słońcu — a na stole, przykrytym kolorowym obrusem, położyła pani Rygielowa, matka jego towarzyszki i właścicielka młyna, na granatowych talerzach chleb, masło, ser, ogórki, miód; nalała pachnącej kawy do dużych filiżanek, na których widniał napis: „Pamiątka z Częstochowy", a które kształtem swym przypominały kwiat kampanuli. Pani Rygielowa, ruchliwa, starsza, szczupła kobieta, bez żadnej zwłoki i żadnego wahania, jak gdyby tylko na niego czekała, zaznajomiła Julka ze stanem swoich spraw finansowych i familijnych. O córce zawsze mówiła „Łowiecka", co Julka w pierwszej chwili dezorientowało. W młynie panowało straszne gorąco, bowiem wielki piekarski piec sąsiedniej kuchni graniczył z pokojem, udzielając mu swego ciepła nawet latem. Pani Łowiecka zniknęła na chwilę, a pani Rygielowa nie przestawała gadać, częstując Julka kawą, chlebem, wędliną — wreszcie jakąś specjalną nalewką na tarninach, które tu rosły w wielkiej obfitości i od których młyn wziął swą nazwę. Wszystko to razem rozmarzyło go wreszcie. Zaczął przypatrywać się pani Łowieckiej, która stała w tym momencie na balkonie i patrzyła na letni, pogrążony w ciszy gorącego ranka staw. Młyn nie szedł i kiedy milkła pani Rygielowa, nadchodziła cisza. Pani Łowiecka wychyliła się przez balkon i wołała: — Chłopcy, proszę nie ruszać łódki, to stary grat. — To jej synowie — pochyliła się ku niemu porozumiewawczo stara Rygielowa — uciekła z nimi od męża. Julek nie rozpytywał o nic więcej. Nic go w tej chwili nie obchodziło. Pani Łowiecka nie była ładna i przekroczyła niechybnie już dawno trzydziestkę. Synowie jej musieli mieć już jakie 10-12 lat. Nie była ładna, a jednak Julkowi wciąż przychodziło do głowy pytanie: dlaczego? Gdyby tutaj na jej miejscu istniał ktoś piękny i niepospolity, jakże innego charakteru nabrałby cały młyn, piękny, empirowy młyn, zabłąkany na tej zielonej łące nad Utratą. Poczuł niewyraźnie, że go parę kieliszków tarniówki rozbierało coraz bardziej, i dzień mu się wydawał nieprawdopodobnie, nieludzko piękny. Piękniejszy, niż może być taki dzień czerwcowy, niebieski i do połowy napełniony obłokami. Musiał wracać do Krzywizny. Przy koniach zastał Kletkiego w rozmowie oczywiście bardzo ożywionej z przystojnym parobczakiem z młyna. Perorował coś zawzięcie, posyłając chore oko nad poziomy, ku obłokom lecącym stadem jak ptaki. Widać nie tylko sam gadał, ale i chciwie słuchał mieszkańców Tamie, gdyż całą drogę zabawiał Julka wiadomoścami o młynie i o jego właścicielkach. Wywiedział się przez krótki czas postoju niejednego szczegółu i teraz, ubarwiając wszystko po swojemu, przekazywał potomności, czyli Julkowi. Ten zresztą, śledząc roztargnionym okiem chmury nad zielonymi łąkami i skręty Utraty, roztargnione również ucho skłaniał ku opowieściom pana Kletkiego. Dowiedział się tylko, to znaczy przyjął do wiadomości — że Łowiecką mąż, leśniczy w lasach państwowych na Huculszczyźnie, mocno nieraz bijał i zniecierpliwiona takim zachowaniem chwyciła się środka ostatecznego, uciekła do matki z synami, pewna pogoni i pogodzenia. Tymczasem mąż ani myślał jej gonić ani synów odbierać i cała sprawa utknęła na martwym punkcie. Zajechali przed dom w skwarze południa. Wszystkie okiennice były zamknięte i w żółtych ich szparach czaił się dzień letni, i w brzęku much kręcących się pod sufitem. W salonie, wśród biało-czerwonych kretonów, przykrywających stare meble, i wśród zielonych luster w mocno złoconych ramach, stał Desmond King i deklamował głośno, uważnie śledząc swoje usta w taflach szkła. Julek stanął w progu niepostrzeżony, gdy Desmond, pochylając się nad zwierciadłem, powtarzał powoli początek wiersza LongfelIowa: It was the schooner Hesperus That sailed the wintry sea... Julek zawrócił, poszedł na górę, umył się, wciąż powtarzając angielskie słowa: It was the schooner Hesperus That sailed the wintry sea... And the skipper had taken his littie daughter To bear him company... Tak uciszyło się powietrze, że dolatywał głos dzwonów południowych, dzwoniących na Anioł Pański w Sulistrzycach. Julek uczuł wielki spokój, jak gdyby to nadeszła ostatnia chwila spokoju. Powtarzając wyrazy angielskiego wiersza poszedł jednak mimo upału na podwórze. Przeszedł nad sadzawką i usiadł na wzgórku, jaki się podnosił za nią ku sosnowemu zagajnikowi. Z punktu tego widział sadzawkę, jak zielone oko przykryte rzęsą, jabłonie szerokie, stare i nieruchomo pochylone pod obfitym zielonym owocem, płaski i biały dom z czerwonym dachem. Kiedy usiadł, poczuł, że upał przerodził się w parność. Zza zielonego zagajnika na niebo z lekka pobladłe od gorąca z wolna wyłaziła okrągła, wielka chmura, fioletem swoim zapowiadając burzę. I nagle przyszedł nań w tym gorącym spokoju moment nieoczekiwany i przyniósł przeżycie, które od dawna już się nie powtarzało. Raptem ten cały cichy pejzaż wydał mu się zasłoną zapuszczoną na jego oczy — i uczuł poza tą zasłoną obecność tak rzeczywistą i dominującą innego świata, że pod wpływem siły tego przeżycia osłabł fizycznie. Liście i woda, drzewa i przedmioty znowu wydały mu się wyobrażeniem i odbiciem innego świata, a najwyższe objawienie konkretne i słodkie dosłownie powaliło go o ziemię. Odchylił głowę w tył i jednocześnie, czując łechtanie źdźbeł trawy o kark, czuł ogrom wszystkiego ponad sobą i ogrom tego, co się w nim działo. Zamknąwszy oczy powtarzał słowa sprzed kilku godzin: — Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój... A mimo to czuł, jak ów Pan zabierał go i pochłaniał niby nieskończony ocean, porywał go i ciągnął za sobą w wir nieskończony rzeczywistości bardziej rzeczywistej od wszystkiego, na co patrzył i co czuł. Oddawał się temu wirowi, przeniknięty do głębi jego chłodem i bólem, oddawał się całkowicie Panu Bogu swojemu, który spadał na niego niby orzeł większy od fiołkowej chmury, niosącej burzę. Trwało to tylko chwilę. Kiedy przymykał oczy, widział, jak Desmond pochylał się, aby wybrać przynętę, gdy je otworzył, widział Murzyna, jak wyprostował się i okrągłym ruchem zarzucił wędkę w zieloną wodę. Przez ten moment przeżył tak wiele, jak nie dane jest przeżyć innym ludziom przez całe życie. Usiadł znowu na trawie i olbrzymie szczęście wiary i pewności ułożyło się w nim wygodnie, napełniając go całego. Śledził spokojnie nadchodzącą chmurę. Burza przeszła lekka i krótka, odświeżając tylko powietrze i obmywając liście jabłoni. Przyroda cała odetchnęła głęboko — i po odejściu chmury zajęła się swoimi sprawami ze zdwojoną energią. Ptaki śpiewały wysoko i cisza odeszła. Julek stanął w salonie, znowu z angielskim słowem w ustach: It was the schooner Hesperus That sailed the wintry sea... Patrzył na ogród omyty z kurzu i na pobite róże i kampanule, które podnosiły głowy, w miarę jak wysychały. Zapach bił z otwartego okna. Zarazem w szczęśliwym jego i spokojnym umyśle, w duszy, która Boga posiadła, począł się rodzić pewien zupełnie nieokreślony, ale niedobry niepokój. Nie było w tym nic ważnego ani nic złego, drobne uczucie niewygody, nic więcej. Wzmogło się ono po doskonałym obiedzie, który po powrocie „sklecił naprędce" pan Kletkie. Nawet wydało mu się ono tak zewnętrzne, że przypisał je po prostu przejedzeniu się naleśnikami z gotowanym kremem, który pan Kletkie tak znakomicie przyrządzał. Dla ułatwienia więc funkcyj trawienia poszedł na łąki, do koszących siano. Chciał pomóc robotnikom, ale z kosą „nie miał łatwości", wziął więc grabie i poszedł do bab, które rozrzucały przemoczone nieco burzliwą ulewą kopki. Dopiero teraz uświadomił sobie, że rzeczka, która tymi łąkami przepływała, to Utrata i że łąki tarnickie stanowią dalszy ciąg krzywiźniańskich, które odległym łukiem, omijając suche miejsca Sulistrzyc, ciągną się aż do młynów. Karol dzień ten spędził w Warszawie, i to dość niezwykle. Po prawdzie lubił on te gorące dni w szarym i brzydkim mieście. Nastrój otwartych werand restauracyjnych, wódki zimnej jak lód, zup z ogórkami i rakami, do których kazał sobie zawsze podawać dobrego burgunda, za ciężkiego na takie upały — miał w sobie dużo wdzięku. Mieszkanie Karola, a właściwie ciasny kawalerski pokoik, było ściśle zakonspirowane, pomimo to nachodził go zawsze w tym odosobnieniu tłum cały przyjaciół i znajomych. Każdy niby to szukał jakiejś rady czy pomocy, a właściwie chciał się tylko wygadać, pożyczyć pieniędzy lub pójść na bezpłatną kolację. Interesu swojego, polegającego zwyczajnie na pójściu do adwokata, który prowadził skomplikowaną sprawę handlową, Karol nie mógł ani rusz załatwić, tak mu ciągle przeszkadzano. Obiad jadł w Wilanowie, potem ukryto się przed nadciągającą burzą u Rydza w Alejach Ujazdowskich i mimo że burza przeszła bokiem, zanim się wydobyto z restauracji, godziny przyjęć mecenasa już dawno minęły. Pojechano więc na czarną kawę do jednego z obecnych, który mieszkał na Saskiej Kępie. Był to podkomisarz policji, człowiek jeszcze młody i bardzo przystojny. Mieszkał sam, był wdowcem, mieszkanie miał bardzo ładne. Podkomisarz przeszedł do policji z wojska i mieli dużo wspólnych znajomych. Wytworzył się więc nastrój przyjaźni i do wypicia bruderszaftu trzeba było ruszyć ławą, ze dwanaście osób ich było, do restauracji, gdzie po raz drugi wiele wypito — i to najrozmaitszej mieszaniny. Jednym słowem, Karol znalazł się na moście nad Wisłą w towarzystwie komisarza głęboko po północy i bardzo zalany. Nie mogli się rozstać z sobą, dawno mówili sobie po imieniu i z pijackim uporem powtarzali sobie: „Felicjanie", „Karolu" — kiedy nagle komisarz zatrzymał się na moście, w jednym z tych ładnych, okrągłych zagłębień, gdzie stoją ławki, i spoważniawszy powiedział: — Karol, wiesz, moja żona, tu, z tego miejsca... I wymownym ruchem wskazał na czarny w tej chwili nurty który się przewalał spodem, atramentowy w pierwszych zielonych blaskach. Karol otrzeźwiał momentalnie i ujął komisarza pod rękę. Szli tak przez chwilę w milczeniu — a serce Karola świdrowała nagła i gwałtowna litość. — Człowiek, Boże, Boże, człowiek... to człowiek... — powtarzał teraz. Ogromny, bardzo konkretny żal przejął Karola. Żal istoty ludzkiej. Nie tego nie znanego komisarza, którego porzuci za chwilę, aby się już nigdy nie spotkać. Nie, ale żal człowieka, każdego człowieka, który jest jak żuk tonący w wodzie, któremu nie można pomóc. Wstrząsające to uczucie przenikało w tej chwili Karola tak, że nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Wódka rozmiękczyła w nim tak dokładnie wszystkie opory, że czuł nadchodzące łzy. Szedł bezwolnie za swoim kompanem. Świtanie zajmowało niebo wielkimi połaciami nad wieżami Świętego Floriana. I nagle pijany podkomisarz odwrócił się na miejscu i ukrywając twarz na ramieniu Karola zaczął płakać. Donośny płacz, wstrząsający barkami w granatowym mundurze, rozległ się w ciszy nocy. Karol nie wiedział, co począć. Sam płakał także, ale bezwiednie i z pijaństwa, i obejmując nowego przyjaciela patrzył na szeroki pęd wody, na brzegi znaczone wysokimi topolami. Powtarzał: — Cicho, Felicjan, cicho... — Ty nie myśl tylko, że ja jestem pijany — powtarzał podkomisarz wśród szlochów i nagle zawstydził się widać własnej słabości, bo opanował się, obciągnął kurtkę na sobie i powiedział pewnym głosem: — No, do widzenia, do widzenia. Wracaj do domu, bo już późno, a ty mieszkasz daleko. Do widzenia! Zadzwoń któregoś dnia — wygłosił znaną formułkę nie podając zresztą numeru telefonu. Nim się Karol zorientował, kroki wojskowe komisarza zadzwoniły o beton chodnika, oddalając się coraz bardziej. Stał przez chwilę i patrzył na odchodzącego. Potem zwrócił się ku miastu, stało całe różowe w zbliżającym się świcie. — Człowiek, Boże drogi — powtarzał Karol — Boże drogi, żałosna istota... Jak to mówi Edyp? O świcie chodzi na czterech, w południe na dwóch, wieczorem na trzech... człowiek, żałosny człowiek... O, Boże! O, Boże! Szybko podążył w stronę swojego mieszkania. Dopiero obudziwszy się po śnie bardzo ciężkim i pełnym bolesnych reminiscencyj zrozumiał, jak bardzo był pijany. A jednak męczące uczucie żalu dla ludzi nie opuściło go wraz z oparami spirytusu ani później nawet, kiedy świeży i ładny dzień czerwcowy wywietrzył z niego wszelki kacenjamer. Odwiedziny w brązowym, bardzo poważnym gabinecie mecenasa nie podziałały lepiej. Przeciwnie, prawie do łez żal mu było adwokata, który przekonany o wielkości i znaczeniu swej małej osoby wichrzył swe popielate włosy, wytrzeszczał swoje popielate oczy i otrząsał z wielką starannością popiół swojego cygara na błyszczące popielniczki, porozstawiane na brązowym biurku. Sprawa była na rozum zwykłego człowieka bardzo prosta i jasna. Ale mecenas piętrzył nieprzewidziane trudności, burzył je następnie jednym ruchem władczej ręki i wynajdywał nowe skomplikowane wyjaśnienia starej prawdy, że dwa razy dwa jest cztery. Do głowy mu nie przychodziło, że młody, niepozor ny, choć dobrze zbudowany człowiek, siedzący naprzeciwko niego, ma serce przepełnione współczuciem dla niego i myśli o jego mizernym życiu, które mecenasowi wydawało się ideałem równowagi i dobrego myślenia. Zdziwił się dopiero, kiedy Karol przerwał mu w pół zdania i powiedziawszy: — To już jak pan mecenas uważa, na pewno zrobi pan, jak będzie najlepiej... — podniósł się i pożegnał go dość roztargnionym ruchem. Cóż było robić? Karol wyszedł od mecenasa i polazł gdzieś na kawę, potem znowu w Aleje, o godzinie, kiedy wielkie lampy zapalały się w gęstwinie niebieskich drzew. Upił się znowu w bardzo wesołej kompanii, grał w pokera w jakimś zamkniętym lokalu, z balkonem wystawionym na ogród, wygrał, i znowu nad ranem wrócił do domu z uczuciem pustki — i pewnego rodzaju przerażenia. Miał nieodpartą chęć, zamiast gotować sobie herbatę na gazie, odkręcić kurek i nie zapalać go. Całym wysiłkiem woli przytknął do maszynki zapaloną zapałkę. Przestrach i niepokój ogarniały go, otworzył okno, z którego miał widok na sąsiednie blachy dachów, i wydawało mu się, że żyje w takim szarym blaszanym świecie, gdzie powyginane sylwetki z metalu udają, że przepływa przez nie nurt życia. Niebo białoszare otwierało się przed nim, sztuczne i nierzeczywiste. Patrzył na nie. Wtem czajnik zagwizdał. Znak, że woda zagotowana, jemu wydał się ironią. Zgasił gaz, sprawdził, czy kurek dobrze zakręcony, i nie dotykając herbaty położył się na wygodnym łóżku. Ranek, pełen słońca, znowu go uspokoił. Tymczasem ksiądz Górski wybrał się z wizytą na Krzywiznę wcale niefortunnie. Hopfera nie było w domu. Zdanowski ukrył się w zagajniku i do księdza wyszedł jedynie Desmond King. Okazało się, że ksiądz Górski spędził kilkanaście lat pracy w Stanach Zjednoczonych, mówił po angielsku bardzo z polska, bardzo po amerykańsku, ale biegle. Mogli się więc porozumiewać. Rozmowa podobna raczej była do katechizacji, ksiądz Górski zadawał pytania, Desmond odpowiadał. Mała i chuda, filigranowa figurka „Murzynka", jak go potocznie na Krzywiźnie nazywano, nie tkwiła nieruchomo w wielkim fotelu. Na tle białego kretonu w wielkie czerwone maki poruszała się ona nieustannie w żywej gestykulacji. Ulubionym gestem Kinga, bez żadnego związku z całością rozmowy pozostającym, było unoszenie prawej ręki z wyciągniętym ku górze palcem i potrząsanie nią, jak gdyby perswadowanie dobitne i mocne. W połączeniu z opowiadaniem, na przykład o miejscu urodzenia lub spędzenia lat szkolnych, gest ten przez swą niewłaściwość nabierał cech komicznych. — Urodziłem się w Porto Rico — mówił uprzejmie, pochylając się w stronę księdza Górskiego, a jednocześnie potrząsał kazalniczo palcem. — Jestem katolikiem, matka moja była Hiszpanką — i znowu kiwał ręką, jak gdyby mówił: no, no, no! Ksiądz Górski miał uśmiech pobłażania na twarzy i patrzył na „Murzynka" jak na małpkę. Dziwił się każdej odpowiedzi Desmonda, podnosząc brwi nad okularami i zatapiając opuchnięte oczy w fałdkach uśmiechu, jak gdyby Desmond mówiąc wykonywał jakąś sztukę trudną i nieoczekiwaną, jak gdyby nauczył się tak mówić jak sroka czy papuga. Za każdym razem w twarzy księdza odbijała się myśl: „Patrzcie, taki czarny, a gada jak człowiek!" I przypatrywał się mu nie odrywając wzroku od małej postaci, zabłąkanej i prawie niepotrzebnej w tej bawialni krzywiźniańskiej, tak bardzo polskiej i prowincjonalnej. Desmond pajęczymi rączkami bawił się frędzlą staroświeckiej kanapy i obszernie odpowiadał na wszystkie pytania prałata, jak gdyby odpowiedzi te od dawna miał w głowie ułożone i wypowiadał je jak na egzaminie. Ale w pewnej chwili Desmond niespodzianie uniósł się i kiedy mówił o jakiejś murzyńskiej komedii, w której występował Pan Bóg i aniołowie, podniósł się i zaczął głosem schrypniętym i bezbarwnym mówić o tym, jak Murzyni widzą chwałę Pana Zastępów, jaka się ich prostemu sercu wydaje ta moc niebiańska. Stanął i podnosił palec w górę, i jąkał się mówiąc, i mówił chrypliwie, a tymczasem ksiądz Górski patrzył na niego z uśmiechem pobłażania, podobnym do tego, z jakim spogląda bardzo dobrze wychowana osoba na kogoś, co nie umie używać noża i widelca. Ale wtedy wszedł Julek, rozmowa się urwała, przeszła na inne tematy. Julek słabo mówił po angielsku, trzeba było mówić po polsku. Desmond więc przeważnie milczał. Julek był zdenerwowany, stan niepokoju wzmógł się, przypisywał to częstym burzom. Wizyta księdza rozdrażniła go, jeszcze bardziej drażniło go zachowanie się Murzyna, tego czarnego pajaca. Usiłował nadać swoim słowom ton uprzejmy, ale ksiądz Górski wkrótce zauważył pewien specyficzny uśmiech na jego wargach. Zauważył i westchnął. Rozmowa znowu przeszła w regiony tak ważne dla księdza. Mówiono o granicach poezji i świętości, religii i sztuki. Julek zabrał głos w tych sprawach i, jak zdawało się, bardzo pewny siebie. Ale natychmiast załamywał się po każdym wypowiedzianym twierdzeniu i jak gdyby milkł wewnętrznie, a napoczęty frazes musiał wlec nieznośnie aż do samego pozbawionego już znaczenia końca. W końcu porzucono ten temat, który dla Julka stawał się męczący. Desmond opowiadał o Islandii, gdzie go losy także rzuciły, potem o Danii, gdzie pracował w duńskim radiu. Na prośbę księdza Górskiego, jako przykład duńskiego języka, przytoczył parę wierszy: ...Jord, min Moder, Jord, min Moder, sódt af Soi og Maane tvunget, du har Floder, du har Floder, som for mig har aidrig sunget, lóndomsdybe Vandringsvande, Maanehulk mód Siv og Sande gennem farefulde Lande... Julek nastawił ucha. W wierszach ułowił magiczne formułki, jakich, zdaje się, było mu potrzeba, i myślał o tym, jak wiersze Longfellowa nagle uprzytomniły i przyśpieszyły w nim tak ważne przeżycie. Natychmiast po wyjeździe księdza Górskiego poprosił Desmonda o powtórzenie kołyszących strof; Desmond dał mu tom poezyj Thegera Larsena, zaznaczając utwór, który go zainteresował, i tłumacząc go mu piąte przez dziesiąte. Rytm tej poezji podobał się Julkowi. Próbował to przełożyć po polsku, ale udała mu się tylko druga strofa, i to nawet nie bardzo dobrze, nie oddawała bowiem kołyszącego, wolnego śpiewu tej ballady o wodach „naszej całej mokrej gwiazdy": — Morze przez sen głośno gada, swoje w przestrzeń sławi jazdy, rzeki pełne ryb powiada, chwali naszą mokrą gwiazdę, doby słone, dna głębokie, kędy ryby obłobokie, młode mkną z ogromnym okiem... Mimo to że nie udały mu się jak należy, wiersze te zapadły głęboko w jego świadomości. Powtarzał je chodząc bez sensu po domu, chociaż nie odpowiadały one ani stanowi jego ducha, ani porze roku, ani sytuacji. Czuł jednak w tej melodii przewijanie się ziaren jakiejś innej, w tej chwili zupełnie dla niego niedostępnej rzeczywistości. Miał ciągle takie wrażenie, jak gdyby spacerował przed jakimiś zamkniętymi wrotami, i to właśnie uczucie napełniało go takim wzrastającym każdej godziny niepokojem. ...doby słone, dna głębokie, kędy ryby obłobokie, młode mkną z ogromnym okiem... I znowu znalazł się nad sadzawką, mniej więcej w tym samym miejscu, co przed paroma dniami, znowu widział z daleka, jak Desmond zarzucał wędkę do zieloną rzęsą przykrytej wody, nawet tak samo zbliżała się burza czy niepogoda, a jednak moment wewnętrzny był zupełnie inny. Nie mógł zdobyć się na żadne skupienie, myśli przelatywały z niezwykłą i nieuchwytną szybkością przez głowę, nie przychodziły żadne decyzje i czasami pobierał je bez żadnej interwencji świadomości, co zaczynało go niepokoić, chociaż dotyczyło drobiazgów. Krążące kołysanie wierszy poety duńskiego nie ujmowało tego rozdygotania w żaden rytm mocniejszy. Wszystko było jak nieporządne wiry na rzece, która by płynęła bez żadnego określonego kierunku. I tak już trwało kilka dni, bez przerwy niepokój wzrastał, a oschłość stawała się coraz wyraźniejsza. Nie modlił się wcale i nawet z trudem odprawił zaleconą pokutę, powtarzał po trzykroć słowa „świętych obcowanie", ale to wszystko było tak formalne, że nie wiadomo, czy przyniosło jakąkolwiek korzyść intencjom Kościoła. Widział Desmonda z wędką i przypominał sobie jego śmieszny gest — a jednak miał w sobie trochę podziwu dla tego czarnego trampa. Wewnętrzne i pewne gorąco biło od czarnego chucherka, podobnego do górskiej wiewiórki. Wiara w to, że poezja i religia to jedno, na co odpowiadał uprzejmy, lecz przeczący uśmiech księdza proboszcza i zniekształcone słowa Julka: Jor, min mór, jor, min mór — jak transponował duńską wymowę na polskie. — Ziemio, moja matko! — „mokra ziemio"! Pewną ulgę w nieznośnym, dławiącym uczuciu odczuł dopiero ku wieczorowi, kiedy spadł na ziemię gęsty, rzęsisty deszcz. Zmiana pogody zapowiadała się na długo. Nazajutrz obudził się dość rześki. Lało nieprzerwanie, cienkimi strumykami. Karol przyjechał, ukazał się w piżamie na pierwsze śniadanie i spał w dalszym ciągu odsypiając wszystkie ostatnie warszawskie dni. Nagle wybuchła burza w kuchni, i to tak silna, że echa jej przeniosły się do pokojów. Był to piątek, pan Kletkie potrzebował ryb na kolację i mąki do pieczenia ciast niedzielnych, człowiek miał to przywieźć z samego rana, tymczasem pani Sikorska o rybach i ciastach zapomniała i rwetes z tego powodu podniósł się niemały. Kletkie powiedział, że to już ostatni raz coś podobnego się zdarza, że on porzuci służbę, i grzmiał, aż Julek się przestraszył, że Karola obudzi i awantura będzie jeszcze gorsza. Poszedł więc do kuchni, aby uspokoić skłócone żywioły. Nie bardzo mu się to udało, bo pan Kletkie powtarzał swoje, a pani Sikorska twierdziła, że nikogo nie ma na podwórzu, że wszyscy wyznaczeni są już na robotach, posłano przy tym w inną stronę furmankę, jednym słowem, że nie ma kto pojechać. — Boże drogi, tyle hałasu — niecierpliwił się Julek — no, to ja sam pojadę. Niech mi zaprzęgną jednokonną bryczuszkę. A dokąd to? — Do młyna, do Tamie — powiedziała Sikorska — przecież pan zna drogę. — No, dobrze, ale w taki deszcz? — A co mi tam deszcz — odwrócił się Julek na pokoje — ja bardzo lubię jeździć w deszcz. Rzeczywiście nie blagował. Bardzo lubił, przykryty szeroką peleryną z kapturem, jechać w gęsty deszcz, siekący na wszystkie strony. Koń człapał po piasku, rozrobionym deszczówką, woda ociekała z lejców i z fartucha, a Julek odczuwał wówczas przez sam kontrast coś w rodzaju komfortu wewnętrznego, jakiejś ciepłej wygody. Tak i teraz, nie myśląc nawet, dokąd jedzie, skierował konia w stronę łąk ze spokojem i radością. Mijając dopiero Sulistrzyce i kościółek, i dom księdza, podobny do rosyjskiej willi, przypomniał sobie, że jedzie do Tamie, do pani Rygielowej i pani Łowieckiej. Zastał obie panie w pokoju nad młynem, a w samym młynie kręcili się chłopcy pani Łowieckiej i ów przystojny parobczak, Zdzisio Zdyb, cały umączony. Młyn szedł i dygotał od obrotów wielkiego koła i żaren, woda pluskała w stawidłach, a mąka sypała się z drewnianej paszczęki do dużych worków, wiązanych rękami Zdzisia. Na górze częstowano go znowu tarninówką, pani Rygielowa opowiadała obszernie o swoim nieboszczyku mężu, człowieku pono najsławniejszym na całą okolicę. Podobno stary Rygiela opój był i żarłok wielki, ale i pobożny. On to własnym kosztem nową plebanię w Sulistrzycach pobudował, na miejscu starej modrzewiowej, która tak w ziemię zapadła, że żaden ksiądz już nie chciał w niej mieszkać. Julek nie pamiętał, co na to wszystko odpowiadał. Deszcz lejący za oknem, rytmiczny stukot młyna i plusk wodnej kaskady, koła, okapujące kroplami, okrzyki chłopców i Zdzisia — wszystko mu się zmieszało w jedną muzykę. I dziwna mu była ta słodka przyjemność, jakiej doświadczał teraz we młynie. Pani Łowiecka prawie nic nie mówiła, trwała czarna i pospolita, jak zwykle, a stawiając talerze na stole, opuszczała ciężkie powieki na małe, czarne oczy, podobne do jagód tarniny. Umówili się, że Julek przyjedzie do młyna w niedzielę na całe popołudnie. Młyn niedzielami nie pracuje, panie są wolniejsze, jeżeli będzie pogoda, pojadą wszyscy razem na spacer. Projekt ten spodobał się Julkowi. Pochwalił się nim Karolowi. Niespodziewanie Karol sfukał go i wykrzyczał: — Co się będziesz z jakimiś młynarkami włóczył! Julek nie rozumiał. Zresztą nie rozumiał także sam siebie. Po ostatniej wizycie w Tarnicach ustąpiło wszystko: niepokoje, ciężary, żale. Zrobiło mu się nagle lekko i wesoło. Ponieważ uważał, że Desmond jest smutny (może dlatego, że tak dawno nie miał listu z Kopenhagi?), deszcz lał w dalszym ciągu, a w niskim dworze było wilgotno i chłodnawo, namówił Karola, aby kazał dać wina. Wypili dwie butelki dobrego bordeaux. Znowu skończyło się na recytowaniu wierszy. W salonie po kolacji było ciemnawo i Desmond deklamował bez przerwy. Karol śmiał się z niego, ale „Murzynek" nie przejmował się niczym, prócz swych wierszy. — Pan jest poeta — mówił do Julka, skacząc trochę w górę jak niedopierzony kogucik — pan wie! W poezji jest taka chwila, kiedy nagle, na mgnienie oka, spostrzega pan inny świat. A także widzisz pan to, że wszystko jest tylko cieniem tego innego, prawdziwego świata. Tak jak w modlitwie. Mówi pan najprostsze w świecie słowa, jak te sławne: Ali night have the roses heard The flute, violin, bassoon... i raptem czuje pan dreszcz, widzi pan róże, ale nie te, co kwitną pod oknem, tylko prawdziwe róże, słyszy pan flety i fagoty, ale tylko takie prawdziwe, jak u Giotta. Tak, tak, to banalne, co ja mówię, banalne, ale prawdziwe, banalne, ale prawdziwe... — Ani banalne, ani prawdziwe — zaśmiał się Karol. Myślał zresztą o czym innym: wczoraj w Warszawie zaszedł o świcie do kościoła. Wracał z jakiejś libacji i nie bardzo był przytomny. W kościele stał tłum wiernych, grubych i cienkich, ale cuchnących porannym nieumyciem ludzi. Serce miał pełne miłości i czuł, że to jest za mało, że trzeba jeszcze jakiegoś ostatecznego czynu czy też ostatecznego spojrzenia na te rzeczy. I w dalszym ciągu słowo "człowiek" przyprawiało go o poruszenie wewnętrzne, które zapewne było o wiele bardziej intensywne niż poruszenie Desmonda przy deklamowaniu wierszy. Ale mimo woli odczuwał jakieś pokrewieństwo pomiędzy swoim uczuciem rozczulenia a Desmondową ekstazą wobec angielskich słów, odkrywających horyzonty prawdziwego świata. A Julek tymczasem nie poznawał siebie. Wczoraj jeszcze to wszystko, co mówił skaczący „Murzynek", przejęłoby go i zajęło. Myślał tak samo. Dzisiaj nie tyle że myślał inaczej — ale myślał zupełnie o czym innym. Zagadnienie poezji pozostawiało go w zupełnej obojętności. Nie chciało mu się myśleć ani o wierszach, ani o niczym więcej. Rozmarzyło go wino. W pewnym momencie szmer słów Desmonda zlał mu się w uszach w jednostajny spadek wody na młyńskie koło — i zasnął. W niedzielę była pogoda. Julek nie pojechał do kościoła. Tłumaczył się z tego przed samym sobą niejasno: — Ponieważ konie będą potrzebne po obiedzie... Jednym słowem, zaniedbał zwyczaju, przestrzeganego dotąd bardzo ściśle. Niespokojnie chodził po domu, wychodził przed ganek, gdzie kwitły owe nieprawdziwe róże, ułożył z nich duży bukiet. Bardzo się rozgniewał, gdy obiad się spóźnił o kwadrans, nawet o dwadzieścia minut, ponieważ pan Kletkie chciał zrobić jakieś nadzwyczajne antrykoty z kury. Julek posunął się do tego, że zajrzał przez okno do kuchni. Pan Kletkie w białej czapie, rozpiętej kurtce, która nie przykrywała jego wola, i z zakasanymi rękawami, stał podparty pięściami w boki pośrodku ogromnej izby i spluwając na ceglaną podłogę gadał zawzięcie. Prawdopodobnie zaglądał już dzisiaj do butelki. — Jak chcą antrykotów, niech mają antrykoty! Niech czekają na antrykoty... sama pani hrabina Branicka z Białej Cerkwi czekała na moje antrykoty... bo to nie są zwyczajne antrykoty... Ba, ba, takich antrykotów to na cesarskim dworze nie jadano... A tu kto? Pan Hopfer, no, to pan, to rozumiem. A tamto? A ten pan Zdanowski? Toż to student, moja pani Sikorska, po prostu student. A to Murzynisko, proszę pani, skąd to się wzięło? To nie człowiek, to kot-przybłęda... małe to, mizerne, ręce jak u małpy, dopraszam się łaski pani, a między panów się pcha i na moje antrykoty, psiakrew, łakomy... Nienawidzę go — sapnął nagle na zakończenie. Julek ogromnie się zdziwił, kiedy już przy spóźnionym obiedzie Desmond, dość łagodny zazwyczaj, wygłosił wielką mowę przeciwko kucharzowi, twierdząc, że demoralizuje on. całą służbę, bierze za wysoką gażę i w ogóle jest nieznośny. Im bardziej King zapalał się w tej materii, tym bardziej Karol się rozbawiał, i wreszcie powiedział: — No, niech pan da spokój, panie King, to nie są pańskie sprawy... Jakże żałował tych swoich słów! Desmond zmieszał się bardzo, przełknął parę razy ślinę i utkwił oczy w talerzu. Nie mówił już nic do końca obiadu, choć Karol parę razy do niego zagadywał. Żadne opowiadanie nie zabawiło go ani nie zainteresowało. Jak dziecko się obraził, a przedtem jak dziecko się unosił. Julek zdziwił się i zirytował, gdy Karol po obiedzie objawił, że i on też pojedzie do Tamie. Bardzo to nie podobało się Julkowi, ale kiedy już byli na miejscu, uważał, że dobrze się stało. Karol okazał się rozmowny i wesoły, nie dopuszczał do słowa pani Rygielowej, wypił dużo wódki. Mówił za wszystkich, bo i Julek, i pani Łowiecka byli bardzo milczący. Po podwieczorku pojechali łódką na staw — tylko we trójkę. Pani Rygielowa z chłopcami objechała staw końmi i spotkali się „w lesie". Za stawem stało kilkanaście czarnych sosen, ciągnęły się jakieś zarośla. To się nazywało „lasem"w gwarze młyńskiej. Gdy się spotkali, Karol został z mamą Rygielowa i chłopcami, usiedli pod jednym z drzew i patrzyli na widok, jaki się przed nimi rozciągał, prowadząc pouczającą rozmowę o głębokości stawu, o dochodach z młyna, o pracowitości oddanego Zdzisia itd. Tymczasem pani Łowiecka, Jadwisia, tak się nazywała, z Julkiem wybrali się na kwiaty w zaroślach. Łowiecka miała na sobie lichą kremową sukienkę w czerwone desenie. Wyglądała w niej gorzej i starzej niż zwykle, oczy gubiły się pod powiekami, niekształtny nos, przypudrowany nieumiejętnie, szpecił jej szczery wyraz. Julek rozmawiał z nią wesoło, ale nie umiał się oprzeć myśli powracającej wciąż do szpetoty jej twarzy. Usta miała tylko dość świeże, szerokie i ładne zęby. W momencie, kiedy popatrzył na jej usta. Łowiecka pochyliła się ku niemu i powiedziała: — Niech mnie pan pocałuje! Julek zawahał się chwilę i poczuł, że pobladł. Ale natychmiast opanował się, silnie ujął za plecy kobietę i mocno pocałował. Uczuł gwałtowny dreszcz i w momencie kiedy ona chciała się już wyrwać, przytrzymał ją i pocałował raz jeszcze. Wrócili zaraz do towarzystwa, nie patrząc na siebie i nie mówiąc nic prawie. Jadwisia machała wielką miotłą kwiatów, jak gdyby okurzała nią drzewa, szła, przewalając się trochę na nogach, pewna i zadowolona. W Julku tak wszystko szybko zmieniało się i przeobrażało, że nie zdawał sobie sprawy z tego, co się z nim dzieje. Czuł ciągle na ustach smak ust tej kobiety, pierwszy pocałunek, jaki kiedykolwiek na czyich ustach złożył. Pocałunek ten zabarwiał cały pejzaż na inny kolor. Parę sosen, staw, młyn, nawet twarz Karola — wyglądały inaczej. Karol spostrzegł pomieszanie Julka i prawie je zrozumiał. Zdwoił swoją rozmowność i opowiadał coś wesoło, od czasu tylko do czasu rzucając niespokojny wzrok na twarz przyjaciela. Julek siedział z podkurczonymi kolanami i bezmyślnie wlepił oczy w błyszczącą płaszczyznę stawu. Gryzł cienką zeschłą trawę, łaskocząc się w nos jej koniuszkiem. Podbródek mu się uniósł ku górze charakterystycznym grymasem uporu i namiętności. W głębi szafirowych oczu przelatywały jakieś niepokoje. Wrócili do młyna w tym samym porządku, Jadwisia z Karolem i Julkiem łodzią, pani Rygielowa z chłopcami bryczką. Kazio i Staś prosili bardzo, aby im wolno było przejechać się łodzią, ale babka nie pozwoliła: — Jeszcze państwa wywrócicie. Zawsze takie figle na tej lodzi wyprawiacie. — Ależ, babciu, łódź się nie wywróci, ma płaskie dno — z powagą zapewniał Kazik. — A zresztą Karol wybornie pływa — powiedział Julek. Jednak te zapewnienia nie poskutkowały. Chłopcy wrócili bryczką. Na łodzi rozmowa nie była ożywiona. Przed wieczorem dwaj przyjaciele ruszyli do domu. Był ciepły mazowiecki zmierzch, skraje nieboskłonu stopiły się niebieską niewyraźną mgiełką z horyzontem. Łąkami, na których stały ogromne bociany, szedł chłodny tajemniczy powiew, jak gdyby zimne powietrze przeciekało skądsiś wąskimi, rozgałęzionymi strumykami. Koniczyny pachniały mocno, ćwierkały w nich świerszcze polne w niesłychanych ilościach. Pola zdawały się powleczone cienką warstwą tego skrzypu. W miejscu, gdzie zamazana mgiełka horyzontu przechodziła w zielonawą kopułę utwierdzenia, tkwił mały księżyc, podobny do uciętego paznokcia. A potem już wjechali w ogród, bób, róże, matiolę. Przyjaciele milczeli, Karol sam powoził. Nie mieli sobie nic do powiedzenia, wiedzieli aż nadto dobrze, co się stało. Wreszcie Julek odezwał się: — Umówiłem się z panią Łowiecką. Przyjedzie we czwartek na Krzywiznę. — Bardzo żałuję — odparł spokojnie Karol — ale w czwartek muszę być w Warszawie. Dlaczego nie umówiłeś się z nią na inny dzień? Czy kazać zrobić lepszą kolację? — Jak chcesz — powiedział Julek. Kiedy wieczorem Julek spacerował tam i z powrotem po salonie, Karol znowu siedział na morelowej kanapce. Tym razem swój natężony wzrok skierował nie na jakieś cacko, którym się był bawił, ale na niespokojny krok przyjaciela. Wreszcie się odezwał: — Ja bym ci radził, mój Julu, abyś przestał się zajmować tą sprawą. Daj sobie spokój od razu, to najlepiej. Julek po zniecierpliwieniu swym poznał, że już nie może „dać spokoju": — Jaka tam sprawa... a zresztą ja się nie wtrącam do wszystkich twoich niezliczonych warszawskich awanturek. — Właśnie dlatego, że są niezliczone. Julek spojrzał na Karola. Siedział z tymi swymi czarnymi ściągniętymi brwiami i patrzył dość boleśnie w przestrzeń. — Dlaczego ci na tym zależy? — zapytał stając przed nim. — Dlaczego mi zależy? To bardzo jasne! Właśnie zadawałem sobie to samo pytanie. Zależy mi na twojej jednolitości, integralności, jedyności. Nie można zaprzeczyć, niedawno rozmawiałem o tym z Desmondem, że jesteś człowiekiem niezwykłym, osobliwym. Chciałbym, abyś nie zbanalizował się. — Czy miłość nazywasz zbanalizowaniem? — Miłość — zaśmiał się Karol — nikt tu nie mówi jeszcze o miłości! — Ja mówię — powiedział twardo Julek — kocham panią Łowiecką. Powiedział to sam dla siebie niespodzianie, powiedział jednak prawdę. Ale Karol nie przestraszył się, wyznanie Julka tak gwałtowne i niespodziewane rozśmieszyło go. Parsknął niepohamowanym śmiechem i oparł głowę o morelowy jedwab kanapki. Ale zaraz przestał się śmiać. Julek z zaciśniętymi zębami stał przed nim. Nagle gwałtownie schwycił go oburącz za ramiona kurtki i pobladły z gniewu potrząsnął nim kilka razy: — Jeżeli jeszcze raz zechcesz się śmiać z pani Łowieckiej... — powtarzał przez zaciśnięte zęby. Karol uspokoił się i przez parę chwil patrzył na Julka z prawdziwym zdziwieniem, potem odjął jego ręce od swoich ramion i spokojnie odsunął przyjaciela. Wstał, otrząsnął się z niewidzialnych okruszyn i powoli skierował się do drzwi. — Myślę, że pogadamy jeszcze o tym — powiedział szeptem, ale głośno trzasnął drzwiami wychodząc. Gniewna pasja targała nim. Widział wciąż pospolitą twarz pani Łowieckiej. „I taka baba zabiera nam takiego człowieka!" — pomyślał. Poszedł do Desmonda na górę, ale go tam nie było. Obok pokoiku Desmonda istniało wyjście na balkon nad gankiem frontowym. Karol, nie wiedząc, co zrobić ze złości, wyszedł na ten balkonik. Pół nieba o samym zachodzie zaczerwieniło się nagle, purpurowe żyłki leciały po szarym tle, a wszystko przed gankiem, brzosty, zarośla i dwa czerwone gmachy gospodarcze, zastygło w tej poświacie. Stajnie i stodoła, jak jakieś nawy zamulone w zielonym kanale, stały zapadłe w gąszczu. I w tym zwyczajnym, codziennym widoku zauważył Karol jakiś ruch czy możliwość ruchu. W zaczajeniu się budynków, w pochyleniu krzewów bziny odczuł jakby jakieś oczekiwanie. Oniemiał, patrząc na to czerwone oświetlenie, i przez chwilę wydawało mu się, że pejzaż odsłoni mu swoją tajemnicę wypowiedzeniem jednego słowa. Ale chwila oczekiwania minęła, pytanie, które Karol taił w głębi ducha, nie wypłynęło na powierzchnię i nie otrzymało żadnej odpowiedzi. Zasłona Mai drgnęła jak gdyby, a potem zaraz znieruchomiała. Karol spojrzał po raz drugi na podwórze przed sobą i spostrzegł, że jest ono zupełnie zwyczajnym podwórzem. Ktoś dotknął jego ramienia: Desmond stał za nim. Patrzył na niego nieruchomym, bardzo smutnym wzrokiem, ale to był zwykły wyraz twarzy Murzyna. — Julek zakochał się w tej pani z młyna — powiedział Karol. Desmond nie odpowiedział nic, pokiwał, zdaje się, głową, Karol nie widział go prawie, czerwień gasła w jego oczach i na budynkach. Wieczór zapadł. Od tego wieczora wypadki potoczyły się w tempie katastrofalnym. Karol nazajutrz pojechał do Warszawy. Desmonda można było widzieć tylko przy posiłkach lub nad brzegiem sadzawki. Ów czwartek, kiedy przyjechała pani Łowiecka chłopskim wózkiem, zaprzęgniętym w małego konika, powożonym przez Zdzisia, stał się małą uroczystością. Wszędzie stało mnóstwo kwiatów, pachniały wyfroterowane podłogi i na pięknie nakrytym stole jadalnym paliły się kolorowe świece. Pani Łowiecka przybyła w skromnej czarnej sukni; uroczysty nastrój, zapach róż i żywe światła wieczorowych świec odmieniły jak gdyby jej powierzchowność. Stała się zupełnie ładna, chwila starła z niej pospolitość. Pan Kletkie nie tylko przygotował znakomitą kolację, ale jak maitre d'hótel w paryskich restauracjach przyszedł po kolacji zapytać, jak smakowało. Podnosił okryte bielmem oko ku górze i kładł rękę na piersi pod wolem. Uznał za stosowne przez chwilę zabawić towarzystwo. Miał na sobie biały kitel kucharski i płócienną czapę, ale w kieszonkę założył srebrny zegarek z dewizką zakończoną srebrną podkową. Rozmawiając bawił się — igrał raczej — ową srebrną podkową, która brząkała z cicha. Opowiadał parę anegdotek o rozmaitych potrawach, na przykład o chateaubriandzie i o kwiczołach księżny Bichette'y, potem na odmianę o cmentarzach na Rivierze, gdzie „każdy grób był jak bombonierka", wreszcie o burgundzie i o jego smakach, a czując, że zaimponował dostatecznie ubogiemu studentowi i pani leśniczynie, usunął się w głąb domu paru kontredansowymi krokami. W salonie, gdy zostali sami, pachniały mocno róże. Julek nie mówił nic, ale tylko dlatego, że nic nie czuł. Wiedział, że całe życie zawaliło się. Potem zabrał Łowiecką do swego pokoju i tu, u stóp portretu Piusa IX, poczęło się ich pożycie małżeńskie; Julek zupełnie się nie orientował, jak do tego doszło. Jadwisia nie została na noc tylko dlatego, że Zdzisio czekał na nią z koniem. Kiedy Karol po dłuższej nieobecności powrócił do Krzywizny, dowiedział się, że Julek przeniósł się już na Tarnice. — W wyniku narady natychmiast przeprowadzonej Desmond pojechał do księdza Górskiego i potem razem z proboszczem zjawił się w Krzywiźnie. Ksiądz Górski był „terrified", jak powiedział Desmond. Chodził po salonie i łamał ręce jak baba: — Przyznam się panu — biadał — że wtedy, w dzień spowiedzi, wydał się po prostu świętym... — Hohoho — zawył przeciągle Karol — aż tak daleko ksiądz dobrodziej zajechał, niestety, daleko nam wszystkim do świętości. Jak to powiada Leon Bloy? Jedyną prawdziwą tragedią człowieka jest niemożność należenia do świętych... Ksiądz Górski na te słowa stanął jak wryty: — Jak pan powiada, jak pan mówi? — To nie ja — zaśmiał się Karol — to Leon Bloy... taki jeden pisarz francuski... — i powtórzył sentencję. — Jezus Maria, Jezus Maria, jedyna prawdziwa tragedia... A ja się tak łudziłem! Kiedy siedział jak dziecko po komunii, wydało mi się... Ta kobieta była także wtedy w kościele... — Wtedy? — Tak, wtedy. Tam się przecie poznali. — To prawda. — Widzi ksiądz, jak blisko jest od podniesienia do upadku. — Mój Boże, mój Boże — powtarzał ksiądz bezradnie. Proponowano mu, aby pojechał na młyn i porozmawiał z Julkiem, ale nie chciał za nic. Wymawiał się, jak tylko mógł, twierdząc, zresztą słusznie, że za mało zna Julka, aby się wtrącać w sprawy aż tak osobiste. Ostatecznie postanowiono, że pojedzie do młyna Karol. 13. Zwlekał z tą wizytą parę dni. Mial wieści o tym, co się dzieje w Tarnicach, przez Kletkiego, który jeździł po ryby i po mąkę. Na pozór nic się tam nie zmieniło, po kilku dniach jednak kucharz zawiadomił, że pani Rygielowa wyjechała do siostry, zabierając obu wnuków z sobą. Zdarzenie to, za którym kryło się zapewne wiele rzeczy, przejęło niepokojem Karola. Wreszcie zdecydował się pojechać. Sytuacja nie była miła. Serce mu trochę biło, ale pogwizdywał dla dodania sobie otuchy. Gdy konie zatrzymały się przed młynem, Zdzisio wyskoczył natychmiast z czeluści, umączony, ale uśmiechnięty, i ukazując w tym uśmiechu całe dziąsła, co go ogromnie szpeciło, powiedział, że państwo na spacerze, ale że zaraz przyjdą. Posłał jakiegoś chłopaka naprzeciwko nich, a sam wrócił do młyna, bo miał dużo zajęcia. Mała psina. Drucik, czarny i z długim ogonem młyński kundelek, rozpędzał się od czasu do czasu i żartobliwie uderzał Karola przednimi łapkami w nogi. Karol stanął na grobli i wsparty na wysokim mnichu patrzył na staw. Zanosiło się na pogodne przedwieczerze. Okrągły, szaroniebieski, matowy obłok stał na horyzoncie i odbijał się w stawie, jego gołębiowy kolor zestawiony ze złotawobłękitnym żywym kolorem nieba stanowił bardzo subtelny kontrast. Nadeszli od strony lasu, uśmiechnięci i zgrzani. Jadwisia jak wtedy dźwigała snop kwiatów i wydała się Karolowi promienna i zupełnie nawet przystojna. Julek wyglądał przy niej jak dziecko, zwłaszcza że był w sportowych spodniach; uśmiechał się, ale w tym uśmiechu znać było pewne zażenowanie. Poszli na górę i siedli we trójkę w kącie dużego pokoju. Jadwisia siedziała naprzeciwko Julka, nie spuszczając z niego oczu. Julek, mówiąc nawet o najobojętniejszych rzeczach (zaczęli, na przykład, od pająków, których ogromna obfitość gnieździła się we młynie), rzucał częste r spojrzenia na twarz Łowieckiej, jak gdyby szukając aprobaty. Ponieważ gospodarze byli dość milkliwi, Karol opowiadał o Warszawie i o swoich przygodach. Zauważył, że Łowiecka chętnie słucha tych opowiadań, chociaż atmosfera restauracyj i miejsc zabaw jest jej zupełnie nie znana. Miał wrażenie, że chętnie zapuściłaby się w tę wesołą dżunglę. Stanowiło to ostry kontrast z jej sytuacją i z ubogim otoczeniem młyna. Julek wiele palił, ale zachowywał się zupełnie jak pan domu, częstował Karola. Zdzisio przyniósł zagotowanej herbaty, Jadwisia, nie wychodząc z pokoju, nakryła do stołu. Julek jak gospodarz, nieco ceremonialnym ruchem zaprosił na posiłek. Karol czuł się bardzo niezręcznie i wciąż czatował na moment, kiedy Jadwisia zostawi ich samych. Niestety, moment ten nie nadchodził i Karol zrozumiał, że Jadwisia nie chce dopuścić do ich sam na sam. Wobec tego zdecydował się na posunięcie heroiczne: — Przepraszam panią bardzo, ale chciałem porozmawiać z Julkiem... Jadwisia roześmiała się, ale przez śmiech ten przebijało rozdrażnienie: — Mają panowie takie sekreta? Karola rozgniewało zachowanie się Łowieckiej, zmarszczył się trochę i odpowiedział dość surowo: — A właśnie, proszę pani, że mamy... Wyszli we dwóch z młyna i poszli ścieżyną, okrążającą wodę i gubiącą się między łąkami. Mocny zapach siana mieszał się z alkoholem lip, które kwitły, przekwitały raczej, gdzieś niedaleko. Milczeli oczywiście przez chwilę. Pierwszy odezwał się Karol: — Wiesz doskonale, mój Julku, że nie mam najmniejszego prawa do mieszania się w twoje sprawy osobiste, nie mam też zamiaru moralizować; kto sam jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem, nie jestem żadnym moralistą... i nie chcę, i nie mam prawa... Chciałem cię tylko zapytać... pomóc ci może... Jak ty sobie wyobrażasz najbliższą przyszłość? Julek patrzył przez chwilę pod nogi i nic nie mówił. Potem rzucił się na porosłe trawą zbocze. Pokazał Karolowi obłok, który się teraz rozproszył i zabarwił na różowo. Karol siadł obok niego, na kamieniu. — Wiesz co — rzekł nagle Julek gryząc trawę — wiesz co... wcale sobie nie wyobrażam. Nic nie widzę przed sobą... i niczego nie chcę. Na razie młyn daje pewne dochody. — Tak, ale jak wy sobie dacie radę bez pani Rygielowej? Przecie to wszystko spoczywało na jej doświadczeniu. Skoro jej nie ma... — Zdzisio jest doskonałym robotnikiem. — Może was nabierać. — W tym względzie nie ma nigdy gwarancji... — A czy matka pani Łowieckiej nie wróci? — Wiesz, nie chciałbym, abyś nazywał Jadwisię panią Łowiecką. Karol zamilkł na chwilę. — Panią Zdanowską jej nazywać nie mogę. — Dlaczego? — Nie o to chodzi. Czy pani Rygielowa powróci? — Zapewne nie zaraz. I nie chciałbym, aby teraz wracała. — Czy to nieodwołalne? Pokłóciliście się? — O, nie! Po prostu Jadwisi nie dogadza obecność matki. Stara coś mówiła o chłopcach, że nie zdają sobie sprawy z roli, jąkają tutaj odgrywam... coś takiego... — i to mówiąc odrzucił daleko przegryzioną słomkę. — Co mnie to tam obchodzi! — Zdaję się, że nic cię nie obchodzi. — Prawie nic. — Wiesz, był u mnie ksiądz Górski. To on mnie prosił, aby tu pojechać. Chciał, bym porozmawiał z tobą. Karol przy tych słowach nie patrzył na Julka. Dlatego nie widział wyrazu jego twarzy. A szkoda! Julek jak gdyby przestraszył się, ale to nie trwało długo. Zaraz się uspokoił. Nowy, gołębiowego koloru, nie oświetlony zwał widniał na horyzoncie; nad nim zaś podnosiły się kopulaste różowe Himalaje. Za każdym razem, co Julek podnosił na nie oczy, stawały się one coraz bardziej niebieskie, jak gdyby z niebieskiej ich szklanej powłoki uchodziło różowe, gęste wino. Wreszcie stały się one lodowcowe sine. — Widzisz — powiedział po długiej chwili Julek — widzisz, to jest tak. Byłem zbyt pewny siebie i dlatego tamto wszystko uciekło. Zdaję sobie ze wszystkiego sprawę i wiem, co utraciłem i za jaką cenę. Ale mnie nie męcz. Po prostu tamto nie wytrzymało próby szczęścia. — Aż szczęścia, Juleczku, czy nie za wielkie słowo? — powiedział Karol. — Nazywaj sobie, jak chcesz. Nie wytrzymało tej kobiety. Skoro mam pewność chwilową, że jest moją, że jest czymś, co do mnie niepodzielnie i nareszcie do mnie należy, że mam ją koło siebie i mogę do niej powrócić co chwila, co minuta... wszystko jedno, jaka ona jest, ale jest moja. To mi wystarcza za wszystko. Rzuciłem wszystkie Akwiny i Asyże, wszystkie niepotrzebne wobec naszej prawdziwej miłości rzeczy, mówcie i róbcie sobie, co chcecie, mnie to nawet nie gniewa, przechodzi gdzieś bokiem, nie zawadza o mnie nawet. No, więc głód czy nędza, no, więc piekło, jeżeli tak chce ksiądz Górski, ale to mi jest obojętne. Nie znaczy dla mnie nic, nic, nic... Karol poczekał chwilkę, a potem dodał: — Ksiądz Górski miał cię za świętego. — To mania prawdziwa — oburzył się Julek. — Po co ty mi to powtarzasz? No, jest mi nawet przykro, że zawiodłem tego staruszka... — Desmond też myślał o tobie lepiej. — Niech teraz myśli źle. Ale ty, Karolu? — Cóż ja? Wiesz przecie, jaki ja jestem. Nad niczym długo się nie zastanawiam. Nie jestem spokojnym człowiekiem. Teraz będę jeszcze niespokojniejszy, bo wiesz, pośród tej całej szarpaniny, w kawiarniach, biurach i nocnych lokalach, w podróżach i pijaństwach, w bardzo dziwnych nieraz okolicznościach, nie śmiej się, przychodziła mi do głowy myśl o tobie. Gdzieś jest przecie Julek, to znaczy równowaga i spokój. On jest w ogóle, a ja co? Bytuję jak komar, brzęczę nad trzęsawiskiem. — Teraz myśl: tam jest Jadwisia i Julek. Karol zaśmiał się impertynencko. — Ale to nie to samo. Tamto oznaczało, że spokój na świecie jest w ogóle osiągalny, nie ten mój okropny niepokój i chwilowy strach. Ale spokój. Ty się nie odwracałeś od nocy, jak Desmond, tyś w ogóle nocy nie widział. A teraz, Julek, teraz powiedz, na Boga, czy ty masz spokój, ten twój dawny spokój? Julek znowu rzucił okiem na niebo, ale obłoki zsiniały i mieszały się z mroczniejącym firmamentem. Widać było gwiazdy. — Teraz — powiedział powoli do Karola — razem z nią patrzymy w wieczną noc przed nami. To także jest spokój. — Julek, Julek — Karol porwał się i szarpnął przyjaciela za rękaw — nie mów tak, nie mów tak... Julek uśmiechał się. Przez chwilę widział Karol dawnego Julka, pewnego siebie; przez chwilę widział jego uśmiech pobłażania dla wszystkich i wszystkiego; ale potem obcy element zalał twarz Julka, przeobrażając ją w coś innego, nowego i jakby martwego. Ciemne szafirowe oczy chłopca pałały tylko, nagle olbrzymiejąc, jak gdyby rzeczywiście wpatrzone były w cień wiecznej nocy. Wstali bez słowa i poszli w stronę młyna. Gdy się już zbliżali do budynków, Julek stanął i zwracając się do przyjaciela powiedział tonem, jakim się prosi przy stole o przysunięcie sosu: — I jeszcze jedno. Jadwisia prosiła, abyśmy się więcej nie widywali. Zrób to dla niej, proszę cię. Dobrze? Karola zatkało przez chwilę, po czym odpowiedział spokojnie: — Ależ oczywiście. . I poszli dalej. Teraz nastąpiły dla Julka miesiące, kiedy nie widywał nikogo. Znajdował się zawsze i wszędzie z Jadwisia. Mimo to, kiedy przez chwilę pozostawał sam w polu czy w domu, uczucie samotności, tak przejmującej jak ból, zjawiało się natychmiast i trwało aż do momentu, w którym wracała znowu ta kobieta. Rozumiał, na czym polegał jej czar: dawał mu złudzenie, że można przezwyciężyć nieodwołalną samotność, jaka ciąży nad człowiekiem. Musiał ją pocałować, dotknąć jej, słyszeć jej nieco schrypnięty głos — i natychmiast noc przemieniała się w dzień, uśmiech jej odbijał się w jego uśmiechu, oczy w jego oczach. Patrzyli na siebie bez przerwy, kontrolowali swoje słowa, mówili jednym słownikiem, tymi samymi zwrotami, jednym głosem prawie. Rytm młynarskiej roboty i pokrzykiwania Zdzisia podniecały to całe nieprawdopodobne szczęście, to całe zapamiętanie. I Julek, myśląc o wiecznej szczęśliwości, nie żałował prawie, że oddał ją za to, czego doznaje obecnie. Gorsze były noce, zwłaszcza kiedy pod jesień zaczęły się przedłużać. Budził się i słyszał równy oddech kobiety uśpionej i wątłej. Ogarniał go wtedy strach odpowiedzialności za nią, za siebie. Siadał w łóżku odrzucając ciężkie pierzyny mamy Rygielowej i uczucie beznadziejnej samotności powracało. Znikąd pomocy. A wszystko jest straszne: młyn, Jadwisia, Zdziś, staw — byt cały po prostu. Wydawało mu się, że nie potrafi podnieść ręki do góry, że nazajutrz nie wyjdzie przed młyn, że będzie wył jak pies do księżyca, opadały go troski o byle co, a nigdy o to najważniejsze, o utraconą pewność istnienia. Bóg zaszedł jak słońce i nie wstał już, nie ukazywał się w blasku na niebie i cały świat był zimny jak ziemia przed świtaniem. Czasami wtedy budził Jadwisię. Dotykał jej uśpionej i równo dyszącej piersi i wzdrygał się, dotyk ten bowiem powracał go do rzeczywistości: młyna, pająków, spokoju. O świcie zaczynały turkotać żarna, puszczone ręką czuwającego parobka. Ale niekiedy do świtu było daleko i położenie dłoni na wzdychającej piersi nie wystarczało, budził zaspaną, niepokoił ją pytaniami bez sensu i bez związku, byle tylko posłyszeć jej głos i jej senne: — Nie zawracaj głowy... śpij... I .wówczas jak dziecko odwracał się do ściany i jak dziecko, rysując po murze wzory i litery, zasypiał i spał do rana, bo ona mu tak kazała. Przypomniał sobie czasy, kiedy chorował i czuwała nad nim dawno umarła matka, i kiedy zrywał się w gorączce, chciał lecieć, biec, uciekać, zimna ręka dotykała jego czoła i ten sam prawie głos mówił mu: — Śpij. Po całych dniach opowiadał teraz Jadwisi swoje życie, nie zwracając uwagi, że ją zdawało się to nużyć. Życie to nie miało w sobie nic ciekawego, ani jednej przygody, ani jednej podróży — wszystkie przygody wewnętrzne nie miały w tej chwili dla niego żadnego znaczenia, bo nie znajdowały rezonansu u niej — więc mówił o rzeczach najzwyklejszych i potocznych, o niańkach, sukniach matki, szkołach, nauczycielach, pierwszych wierszach — takie zwyczajne smutne rzeczy, które ożywiał tylko blask dwóch spraw: przeżyć religijnych i poetyckich. Jadwisia miała dziwny stosunek do wierszy Julka. Widziała w nich środek zarobkowania, wybicia się, nabrania znaczenia — a jednocześnie jakby i o to była zazdrosna, nie lubiła, kiedy pisał zbyt manifestacyjnie odsunąwszy się od niej, nie lubiła, kiedy czytał jej swoje nowsze czy stare utwory, wszystko zbywając powiedzeniem: — No, ładne, no, ładne... T Ale jemu to wystarczało. Dopiero teraz poczuł, jak dawniej nie miał komu czytać swoich rzeczy. Przyjaźnili się od dawna z Karolem, jako synowie dwóch przyjaciółek, ale subtelne i rozsądne zdanie Karola o jego twórczości było niczym w porównaniu do tego, co mówiła Jadwisia. Dlatego że Jadwisia była kobietą, dlatego że Jadwisia dawała mu szczęście. Bo jednak pomimo wszystkich lęków i strachów nocnych, to, co przeżywał obecnie Julek, było najbliższe na świecie pojęciu ziemskiego szczęścia, a świat, którym wzgardził, dochodził swych praw odległymi i powolnymi drogami. Nie tęsknił do Warszawy ani do towarzystwa wiecznie pijanych poetów swego pokolenia, z którymi tak długo przestawał. Był sam i w Warszawie, i w Tarnicach. Ale przyszły dni krótkie i wieczory bez końca. Młyn pracował coraz mniej. Z początku wszyscy w okolicy dawali ziarno do Tamie, po prostu dlatego, aby móc pojechać do młyna i zobaczyć tę parę dziwnych kochanków. Ale ponieważ kochankowie okazali się zwyczajnymi sobie ludźmi, a zresztą nie bardzo się pokazywali — moda na młyn w Tarnicach przeszła bardzo prędko. Przyszła reakcja, gorszono się: starsza kobieta porzuciła męża i dzieci i mieszka z takim młokosem! „Nie dać im zarobić" — poszło hasło, puszczone bodaj czy nie przez samego pana Kletkiego, który mieszkańców Tamie nazywał wzgardliwie „ten element". Zresztą w zapałach swoich przemówień często nie wiedział, co gadał. Dość że zboża napływało do młyna coraz mniej. Na razie, kiedy interesy szły niezgorzej, wydawano za dużo, łudząc się nadzieją, że stan taki będzie trwać zawsze. Posyłali regularnie pieniądze pani Rygielowej dla chłopców, którzy chodzili do szkół, ale bardzo źle się uczyli. Teraz było coraz trudniej wysłać jaki grosz. Jesień nadeszła wyjątkowo słotna, a pająki niezwykle uparte. Okurzano całą górę codziennie, ale one przedostawały się z dołu, z samego młyna, gdzie oczywiście o okurzaniu mowy być nie mogło i gdzie ciężkie jedwabie pajęczyn królowały we wszystkich kątach i u sufitu. Julek w dni słotne — które dawniej tak lubił — nie mógł sobie dać rady. Chodził po całym młynie i zwiedzał wszystkie jego zakamarki — począwszy od małej i bardzo wilgotnej piwniczki, wygrzebanej w samej grobli przez tych, co przed dawnymi laty ten budynek stawiali. Chodził wokoło młyńskich kamieni, patrzył, jak mąka przelatuje przez bębny i gazowe sita i wybiega strumieniem z drewnianych rur, oglądał tryby i przekładnie. W skrzyniach i sąsiekach przesypywał otręby, śrutę, razówkę i zboże. Gdy było coraz trudniej i pieniędzy coraz mniej, pociechą w sytuacji stawał się Zdzisio. On radził, on jeździł do ludzi po zboże, on konferował z Żydami. W młynie było wilgotno i mokro — Julek chętniej się wyrzekał obiadu niż palenia w wielkim piecu, Zdzisio dostarczał drzewa, a pani Łowiecka nie miała odwagi zapytać go, skąd to drzewo pochodzi. Nadeszły takie dni gdzieś w listopadzie, kiedy zabrakło na obiad. Były tylko kartofle, dostarczone bezpłatnie przez Zdzisia z gospodarstwa dwumorgowego jego rodziców, położonego o milę za Sulistrzycami. Zdzisio wstał o świcie, poszedł do domu w dżdżysty ranek, kiedy spuchniętym od wilgoci powietrzem przelatywały w strugach deszczu pierwsze płatki śniegu, i wrócił z potworkiem kartofli, wydartych matce, mającej jeszcze do wyżywienia troje zgłodniałych bachorów. Wreszcie Zdzisio, kradnąc drzewo w lesie, dostał się w ręce gajowego i poszedł na tydzień aresztu. Pani Łowiecka nie mogła sobie dać rady, Julek nałożył Zdzisiowe fartuchy i kręcił się po młynie. Od wody ciągnęła przesączająca się wilgoć, ilekroć otwarto drzwi, wpadał deszcz, i ludzie, którzy wchodzili do młyna, przynosili na podkutych butach duże płaty błota, jakie zaraz mieszało się z wszechobecnym pyłem mąki. Wreszcie zepsuło się coś w trybach, czego Julek nie potrafił zbadać, i młyn stanął. T Pani Łowiecka, podnosząc stawidła, zaziębiła się i naciągnęła rękę. Położyła się do łóżka. Deszcz padał bez przerwy. Mieszkanie ich składało się z dużego pokoju, z oknami wychodzącymi na staw, i z czterech małych pokoików, otaczających duży. W jednym z nich spali oni. Inne stały nie zamieszkane. Julek w przerażająco smutnym nastroju przechodził z jednego pustego pokoju do drugiego i gwizdał. Potem nakładał kożuszek Zdzisia (swoich rzeczy nawet nie przywiózł na zimę z Warszawy) i szedł na przechadzkę naokoło stawu. Wszystko teraz wyglądało inaczej niż latem. Woda zielona wydawała się gęsta i klejka. Skakały po niej krople deszczu, ale" mimo tego tańca woda drzemała senna i ociężała. Brzegi oślizły i Julek musiał uważać, aby nie upaść. Szedł tak do „lasu", gdzie wiatr poruszał niespokojnie gałęziami sosen, a deszcz przekreślał ich sczerniałe pnie. I one wydawały się teraz wielkimi roślinami podwodnymi, poruszanymi przez oślizłe prądy. Wracał patrząc na zachód czerwieniący się pomimo gęstych chmur i deszczu niby na zaropiałą ranę. Kiedy wycierając nogi z błota tytłałje w mące — nie przychodziła mu żadna myśl wyraźniejsza. Czuł, jak życie przecieka przez niego, to wszystko. Żadnych żalów, na to sobie nie pozwalał. Zimny upór trwania przy swoim. Gdy wchodził na górę, odzywał się z sypialni głos chorej: — To ty, Julek? I zaraz zapalało się w nim uczucie bezpieczeństwa. Pani Łowiecka prosiła: — Nie mógłbyś mi zagrzać trochę herbaty na maszynce? — Spirytus jest, ale nie ma cukru. — To nic, chciałabym czegoś gorącego. — Zaraz ci zrobię, kochanie. I po chwili wchodził do jej pokoju z filiżanką gorącej herbaty. Jadwisia w gorączce podnosiła się na łokciu. Była stara i brzydka. Julek widział to. I pomimo to, kiedy raz tylko jeden Jadwisia, pomyślawszy o tym, co się stało, wyraziła żal: — Wiesz, widzisz, na co ja ciebie naraziłam! Odpowiedział bez wahania: — Jadwisiu, jak możesz tak mówić? Dałaś mi szczęście! Tak było w rzeczywistości: gdy tylko znalazł się przy niej, uczucie spokoju i szczęścia napełniało go po brzegi. Nic innego nie czuł, dopiero kiedy zostawał sam, spokój ten okupywał ciężkimi nocnymi trwogami. Około Bożego Narodzenia chłopców trzeba było zabrać ze szkoły, ponieważ nie miano czym płacić za naukę. Przyjechali mimo sprzeciwów babki do Tamie i Julkowi teraz poranne godziny zajęły żmudne lekcje z dwoma bęcwałami. Starszy, Kazik, okazał się nicponiem i urwisem, ale za to Zdzisio, który z krótkotrwałego aresztu wyniósł rodzaj cierpiącej dumy, znalazł w nim dzielnego pomocnika we młynie. Kazik załatwiał wszelkie posyłki, jeździł do Żydów do miasteczka, targował się z chłopami o odsyp — i nawet, o zgrozo, pijał z nimi wódkę. Zdzisio mógł teraz przez cały czas siedzieć na miejscu i pilnować interesu. Młodszy, Staś, był łagodniejszy, bardziej przywiązany do matki i zazdrosny o nią, nienawidził Julka, którego mu kazano tytułować "wujkiem". On też bardziej rozumiał fałszywą sytuację matki i bynajmniej się nie śmiał jak starszy, Kazik, ze złych, ordynarnych uwag chłopów, którzy wypiwszy jedną lub dwie „małpki", wyładowywali zboże w gorszącym młynie. Zdzisio umiejętną reklamą i obniżeniem cen ściągnął jakoś znowu trochę klienteli do młyna. Interesy się na krótko poprawiły. Zima była lekka, ryby dawały się łowić. Pan Kletkie przyjeżdżał po nie od czasu do czasu, przychodził nawet na rozmowy do Julka, który go zbywał półsłówkami. Zresztą kucharz nie miał wiele zajęcia, ponieważ Karola nie było przez całą jesień na Krzywiźnie. Karol bowiem w końcu sierpnia pomyślał o tym, że dawno nie był za granicą. Desmond namawiał go na festiwal salzburski. Rzeczywiście, to było ponętne. Hopfer „zdobył" jakieś pieniądze, wyrobił sobie paszport, chciał, aby Desmond jechał z nim razem. Ale Desmond czuł się zmęczony, wolał siedzieć do czasu na Krzywiźnie — zaprzyjaźnił się teraz z księdzem Górskim i nie wyłaził z plebanii w Sulistrzycach. Potem miał jechać znowu do Danii. Zdobywanie pieniędzy, wyrabianie paszportu, namowy i decyzje trwały tak długo, że kiedy Karol przyjechał do Salzburga, było już po festiwalu, a jasne i czyste uliczki nad zieloną Salzachą puste złociły się w słońcu jakby dziewiczym asfaltem. Karol, zaprzątnięty swoimi drobniutkimi sprawami i nie bardzo czuły na uroki przyrody, nagle poczuł się wstrząśnięty pięknem tego kawałka ziemi. Był wrzesień, cała okolica Salzburga zbierała drugie (czy może trzecie już?) siano. Pachniało więc sianem i gnojówką, jaką polewano łąki, jak długo i szeroko. Pól tu nie widział, tylko łąki. A w tych zielonych połaciach tkwiły szare góry i szkliste jeziora, rozsypane jak gdyby od niechcenia. Jeździł tramwajem do Berchtesgaden, pływał po Koenigssee, najpiękniejszym jeziorze Europy, brał udział w wesołym jarmarku, pił piwo w ogromnej hali drewnianej, widział „kobietę-lwa" Lionellę, która miała siedem palców u jednej nogi i dwanaście u drugiej. — Lionella, sagę mir — wołał do niej patetycznym głosem czemiawy impresario — wo bist du jetzt? — Ich bin in Salzburg — dziecinnym głosem, przeciągając manierycznie samogłoski, zapewniała „kobieta-lew". „Wo bist du jetzt?" — zapowiedziane władczym głosem brutalnego wyzyskiwacza ludzkiego kalectwa i ludzkiej głupoty — stało się motywem przewodnim tej podróży. Poszedł piechotą z Salzburga do Innsbrucku, czarującą drogą pomiędzy skałami i łąkami. Na zielonej, gęstej jak mech podszewce łąk alpejskich wyrastały teraz całymi masami różowe jesienne krokusy. Niebo bez przerwy niebieskie pochylało się nisko nad górami, zrobione z jakiegoś sukna czy gęsto tkanego jedwabiu. Przeszedł niezapomniany Pass Lueg, pełen legend i niebotycznych drzew. Miał jedną taką noc po drodze w Werfen. Wieczór zapadał już wczesny i bardzo ciemny. Powietrze jak nagrzane przeciągało uliczkami małej osady, niosąc odurzający zapach jesiennego siana. Gwiazdy wielkie i złote błyszczały w głębi. Chodził główną ulicą tam i z powrotem, mając nozdrza pełne gęstych odorów górskiej jesieni. Pełno było strzelców i dziewcząt, dzieci bawiły się, wieczór sprawiał wrażenie święta, ale to było tylko święto pogody. „Wo bist du jetzt?" — powtarzał sobie i zrobił to odkrycie, że nie wie, kim jest ani gdzie. Nie może odpowiedzieć na to gwałtownie postawione pytanie. Wie tyle, ile Lionella, i tyleż będzie zawsze wiedział: nic. To słowo zatrzymało go pośrodku ulicy. Nic! Straszne słowo. Chociaż nad nim czarne ciepłe skrzydła tyrolskiej nocy i gwiazdy złote, on wie, że nie dla niego. Żadnego znaczenia nie może nadać temu cudownemu, wstrząsająco pięknemu światu. I znowu przyszedł mu do głowy Julek. Ten miał wszystko — wiedział wszystko, wszystko było jasne jak na dłoni — czym jest świat i czym jest człowiek, i co to wszystko znaczy. Na nasze zapytania miał uśmiech zacięty, pogardliwy i dumny. Uśmiech pewności i posiadania. I oddał to za pospolity uśmiech tamtej kobiety i za jesień w młynie, wśród pajęczyn i podmuchów chłodu, za wulgarne aluzje chłopów, przywożących ziarno do mielenia. „A gdyby tak wziąć od Julka jego uśmiech i jego tajemnicę?" — pomyślał sobie. Stał teraz w oknie hotelu, pachnącego waniliową wonią świerkowych desek. Przed nim na tle gwieździstego nieba wznosiła się tej samej co noc barwy, ale bezgwiezdna, góra, porosła świerczyną, i zamek wysoki rycerskich rozbójników. Powoli wszystko cichło w tej wiosce, w hotelu rozlegały się ciężkie zrzucania okutych butów, strudzonych wycieczkami, a w dole szemrała Salzacha, zawsze opowiadająca nocy o dopiero co skończonym pełnym trudów dniu. Karol stał w oknie i myślał o wydarciu przyjacielowi jego sekretu. Ale to nie było łatwe: niebo wznoszące się nad Werfen czy nad Krzywizną było puste — choć pełne nie wytłumaczonych światów. Czy to Potęgi, Trony i Moce błyskały tam w niebie? Czy białe karły i czerwone olbrzymy? Co, gdzie, jak? Wo bin ich? Gdzie jest znaczenie tego wszystkiego? I wydało mu się, że to, co widzi, jest tylko zasłoną na oczach. Nigdy jeszcze tak ostro nie odczuł, że wszystko, co poza siebie rozumem wyrzuca, znajduje się w nim samym. Że kiedy zamknie oczy, zniknie cały świat. Zamknął oczy. Ale wtedy przyszedł nagle ciepły podmuch, idący z dołu, od łąk nad rzeką, pełen zapachu, i chociaż Karol oczy zamknął i świat przestał dla niego istnieć, ogarnął czoło jego, usta, a potem całe ciało konkretną pieszczotą ziemi. I rzecz dziwna, ten podmuch, który przecież tak samo wytłumaczyć było można, wydał mu się potwierdzeniem świata istniejącego poza nim, a zarazem obietnicą lepszego, konkretniejszego istnienia — niż to, w którym „cienie śnią o cieniach". Potem pojechał do Genui, chodził po amfiteatrze ulic, patrzył na żółte brzoskwinie, zasypujące całe okna wystaw, w gorące dni słuchał śpiewu licznych śpiewaków w zaułkach cienistych, jadł figi złotozielone, polewał je białym winem, jak go nauczyła stara, sympatyczna Amerykanka, spotkana w Palazzo Rosso. Z wysoka patrzał na port niebieski i nie wiedział, jakie to wszystko ma dla niego znaczenie. Jesień późniejszą spędził w Monachium, tym pretensjonalnym, śmiesznym, wzruszającym, czarującym mieście. U stóp „Bawarii", grubej, nieproporcjonalnej niewiasty, brał udział w święcie październikowym, patrzył, jak obracają wołu na rożnie, jak opróżniają się setki olbrzymich beczek piwa, jak tłum zatrzymuje się przed namiotami fałszywych czerwonoskórych, jak w małej klatce drucianej marznie wystawiona na październikowe słońce małpka. Odnalazł swoją żałość. W nymfenburskim parku liście złociły się i opadały, setki kaczek pływały po kanale, pawilony w oknach ukazywały porcelanowe ptaki i owoce. Opera otworzyła sezon Śpiewakami norymberskimi. Pierwszy raz słyszał to i dopiero kwintet w trzecim akcie, ta melodia intonowana przez Ewę, przenikająca, zdaje się, z niezaznanych wysokości, otworzyła przed nim „fontannę łez" muzyki Wagnerowskiej. Późną jesienią, prawie przed samym Bożym Narodzeniem, powrócił do Warszawy i nie zaglądał wcale na Krzywiznę. Zdawało się, że wszystkie interesy jego i jego przyjaciół, wszystkie sprawy drobne a nieznośne czekały na jego powrót, aby wybuchnąć z nową, nie przewidywaną siłą, zabrać go w swoje sieci, upić i ogłuszyć. Nie przeżył niczego podobnego do tej zimy w Warszawie. Jeden nieprzerwany wir zajęć i spotkań, każda godzina zajęta. Od razu wywietrzały wszystkie myśli i uczucia, zdobyte w zielonym Tyrolu. Desmond wrócił z Danii bardzo przygnębiony i chory. Karol domyślał się, że kochał się on w jakiejś Polce, zamieszkałej w Kopenhadze, stąd szły jego sentymenty dla Polski. Potem zachorował na dobre, trzeba go było oddać do lecznicy, pilnować, rozmawiać z lekarzami. Jednym słowem, Karol był zziajany jak chart. Natomiast interesy jego znacznie się poprawiły. Majątek oczyszczał się i zaokrąglał — w tym czasie pomyślał o testamencie, wyznaczając swoim głównym spadkobiercą Juliusza Zdanowskiego, literata, zamieszkałego w młynie Tarnice. Tak czas zszedł do marca. Pewnego ranka, kiedy Karol jeszcze spał po nocy burzliwie spędzonej z adwokatami, którzy wygrali mu jakiś tam proces, zadzwoniono u drzwi wejściowych. Karolowi nie chciało się otwierać, ale dzwonek powtórzył się raz, drugi i trzeci. Wygramolił się więc ze swego łoża, otrząsając żmudny sen — i znalazł się twarzą w twarz z jakimś wiejskim chłopcem. Twarz ta wydała mu się znajoma, ale nie mógł sobie uprzytomnić skąd. Chłopiec ukłonił się. — Pan mnie nie poznaje, ja jestem Zdyb. Zdzisio Zdyb... z młyna — przy tych słowach uśmiechnął się, ukazując całe dziąsła nad ładnymi zębami. Ten uśmiech dopiero przypomniał go Karolowi. — A, Zdzisio — powiedział — no, chodź. Wrócił do pokoju i usiadł zaspany na łóżku. Zdzisio nieśmiało zatrzymał się na progu. W małym pokoju kawalerskim Karola wydał się olbrzymim drabem ze swoją miękką, jasną czupryną i angielskimi zębami. Dopiero teraz Karol zauważył, że Zdzisio jest bardzo ładny. — No, i co tam — zapytał — z Tamie przyjeżdżasz? — Z Tamie, proszę pana dziedzica. — Z Tamie — powtórzył Karol z pewną niechęcią — jak tam? Zdrowi? — Zdrowi, proszę pana. — Kazali się kłaniać? — spróbował ułatwić Zdzisiowi sytuację Karol. — Nie, proszę pana, pani Łowiecka ani pan Julek nie wiedzą, że przyjechałem do Warszawy. Miałem być tylko w Grodzisku u Gryca. (Gryc w Grodzisku znany jest wszystkim okolicznym mieszkańcom jako najznaczniejszy handlarz zbożem i rybami.) — A dlaczego przyjechałeś? — Bo, proszę pana, na młynie nie mają co jeść. — Jak to nie mają co jeść? — Bo ani grosza nie ma w domu. W młynie już dawno nie ma roboty, jeszcze przynosiłem kartofli z domu, ale teraz matka nie daje — tu głos mu się zawahał — bo sama nie ma. Więc już i kartofli nie ma, aby chleb i kluski żytnie. — A pan Julek? — E, pan Julek to jeszcze dzieciak. Siedzi i pisze na wszystkie strony, to jeszcze i znaczki kosztują, ze dwadzieścia pięć groszy dziennie na te znaczki idzie, aż wczoraj i tego zabrakło. — A do mnie pan Julek nie pisał? — Nie, do pana dziedzica to nie. — Czekaj, zaraz ci dam, ale sam niewiele mam. Trzeba było pojechać na Krzywiznę, wziąć jakich zapasów. Sikorska by dała. — Byłem — spokojnie powiedział Zdyb — ale Kletkie nie dopuścił. Takie rzeczy wygadywał i nie dał ani jednej „konsierwy". — A cóż to ty tak o wszystkim myślisz? — zapytał Karol drapiąc się sennie w głowę. — A kto ma się zająć? Sam jeden ja tam jestem z głową. — powiedział z dumą, zarumienił się jednak przy tym mocno, aż jego jasnoniebieskie oczy wydały się jaśniejsze. Chcąc ukryć rumieniec odwrócił głowę do ściany gestem pełnym naiwności. Karol uśmiechnął się: — Ładna głowa! Powinieneś był już dawno być u mnie. — Nie śmiałem. Karol dał mu pewną sumę pieniędzy, kazał zwracać się do siebie, ilekroć w Tarnicach będzie głodówka, i odprawił Zdyba, poklepawszy go po ramieniu. Jednocześnie zdecydował się na wyjazd do Krzywizny. Z jednej strony przecinało to jego dotychczasowy tryb życia w Warszawie, z drugiej zbliżało do terenu. Chciał być obok przyjaciela, któremu się tak źle powodziło, a przy tym przypuszczał, że idylla o głodnych żołądkach jest skazana na zgubę. Desmond, wyzdrowiawszy, też podążył za nim do swojego pokoiku, na poddasze, gdzie przebywał rekonwalescencję. Kletkie miał dla kogo gotować, ale pił teraz tak, że niewielka była z niego pociecha. Od dawna Karol nie był na wsi o tak wczesnej wiośnie. Jeżeli na jesieni podziwiał krajobrazy olbrzymie i rozległe, teraz zakres wrażeń zmniejszył się niepomiernie, w małej jednak skali odkrywał te same wzruszające zjawiska, te same cuda. Odkrycie przyrody, jakie nastąpiło w Salzburgu nie zblakło, nie znikło w tej przykrej, dymnej, wietrznej mazowieckiej wiośnie. Wychodził codziennie od samego rana pomiędzy pola albo do ogrodu. Skowronki piszczały, podnosiły się w górę i drobne nutki ich śpiewu były jak pierwsze blade listki na wdzięcznych brzozach. W deszczach porannych, pomieszanych z zimnym wiatrem, stały polne grusze, całe okryte pąkami. Czekały na pierwszy promień, aby się rozwinąć. Krzyż przydrożny, obsadzony czterema krzakami głogu, czerniał w mokrym powietrzu i wysychał w wietrze, jak gdyby był żywy. Obserwował te zjawiska jak posuwanie się strzałki na zegarze, który miał wybić jakąś nową, radosną godzinę. Nie umiał się oprzeć uczuciu oczekiwania na wielkie jakieś i piękne zdarzenie. Czekał na rozwinięcie się drzew, na powrót ptaków. Kiedyś wieczorem, już było ciemno, wracał z rozmokłego, czarnego i pachnącego pola. Nad nim przechodziły niskie, gęste chmury życiodajne. I nagle w tych chmurach rozległ się krzyk przenikliwy, tęskniący i wiosenny. Krzyk dzikich gęsi. Przeleciały gdzieś nad nim, nisko lecąc i prędko. Po chwili głos ich rozległ się już daleko. — Nie dogonisz, Karolu, nie dogonisz — powiedział głośno do siebie i serce mu się ścisnęło ostrą żałością. Desmond, mizerny jak trup murzyński, chodził za nim, powtarzając angielskie, francuskie i duńskie wiersze, jakie tylko pamiętał, teraz już dodawał do tego repertuaru i polskie, a tymczasem wiosna się chmurzyła, chłodła, bladła. Czas na Krzywiźnie dłużył się, a z Tamie nie było wiadomości. O tym czasie wydarzył się pewien wypadek. Kletkie pił tego dnia na umór i leżał nieprzytomny u siebie, wszyscy w domu spali i Karol z Desmondem też mieli iść na spoczynek, kiedy nagle przyleciała Sikorska z wiadomością jak grom z nieba spadającą, że Genowefa rodzi. Trzeba było zaraz pojechać po akuszerkę do Sulistrzyc. Pani Sikorska sama się tam wybrała, ponieważ ona jedna znała dom, gdzie babka mieszkała, a przecie zależało na pośpiechu. Karol, przerażony i zaniepokojony, poszedł do chorej. Leżała sama w ciasnej komórce za pokojem Sikorskiej i pocąc się mocno chwytała od czasu do czasu za poręcz łóżka. Stękała równo i nie bardzo mocno, ale na Karola zwróciła wzrok mętny i jak gdyby nie bardzo przytomny. — To Kletkie winien — powiedziała, choć wcale o nic jej . nie pytał. Postał chwilkę nad nią i widząc, że stan nie przedstawia się groźnie, chciał powrócić na pokoje, ale dziewczyna uchwyciła go za rękę i w przerażeniu błagała, aby nie odchodził. Karol myślał, że do rozwiązania jeszcze jest daleko, więc nie niepokoił się bardzo tą sprawą, gdy nagle Genowefa krzyknęła raz bardzo głośno, potem wydała z siebie przeciągły odgłos wysiłku i cierpienia i jej mała córeczka przyszła na świat w oczach Karola. Ujrzał małą istotkę, czerwoną i przerażającą ze swoją grubą pępowiną, jak leżała między nogami Genowefy we krwi i w śluzie. Istota ta nagle zaczęła prychać jak małe źrebię, tylko o wiele delikatniej, i po chwili spod nóg jęczącej Genowefy rozległ się cienki i żałosny pisk niemowlęcia. Karol, wstrząśnięty do głębi, nie puszczał ręki Genowefy, nieprzytomna ze wstydu i radości, jęczała i płakała jeszcze. Nachylił się nad dzieckiem, wydało mu się szpetne i tak żałosne, że także chciało mu się płakać. „Człowiek" — pomyślał swoje. Zaraz jednak zjawiła się Sikorska z babką i wyprawiła go ze śmiechem do pokoju, ale Karol nie mógł się śmiać. Wstrząsnęło nim to żałosne i nędzne narodzenie człowieka. — Wszyscy, wszyscy tak się oni rodzą — mówił do Desmonda. A Desmond powiedział: — Mam wrażenie, że pan także tak samo się urodził. Prawda? Z Tamie nie mogło być wiadomości, nic się tam nie działo. Julek pod wpływem trosk materialnych i trwogi o zdrowie Jadwisi, która zaczęła gorączkować, coraz bardziej zapadał w odrętwienie, które z pozoru można było wziąć za egoizm. Machinalnie odbywał lekcje z chłopcami, co stało się niezwykle ciężkim obowiązkiem, potem szedł do młyna, gdzie mu Jadwisia kazała sprawdzać prace Zdyba. Ale sprawdzanie to nie zabierało wiele czasu: roboty było coraz mniej, a na przednówku zupełnie ustała. Zdzisio przywoził jakieś pieniądze, twierdząc, że to są należności ściągnięte od chłopów i od Żydów. Julkowi nie przychodziło do głowy, aby wyrazić najmniejszą wątpliwość co do źródła tych dochodów. Jadwisia wiedziała, że dawał je Hopfer, wypędzony z młyna przyjaciel Juliusza. Pewnego dnia pod koniec marca rozegrała się pomiędzy kochankami bolesna scena. Na obiad znowu była kartoflanka i kluski żytnie, które Julek spożył w milczeniu i poprosił o herbatę. I wtedy nagle rozdrażnienie i smutek Łowieckiej spowodowały nieoczekiwany atak i spadły na głowę Julka inwektywy i wyrzekania. Łowiecka twierdziła, że przez Julka marnuje sobie życie i życie swoich dzieci we młynie, że wszystko tak się źle układa przez Julka i że przez niego żyje w strasznym grzechu. Łowiecka nie była religijna, życie spędzała w puszczach karpackich, równie chyba dzikich, co młyn podwarszawski — jednym słowem, wszystkie zarzuty, skierowane do Julka, były bezpodstawne i niesprawiedliwe. Zdziwiło go to bardzo, pomyślał, że nie znał chyba dotychczas tej kobiety, ale zrobiło mu się jej niewymownie żal i starał się uspokoić łzy, które obficie skropiły twarz jego wymizerowanej przyjaciółki. Objął ją serdecznie, posadził, całował w czoło i głaskał po włosach. Łowiecka się z wolna uspokajała. — No, powiedz, mała — mówił do niej łagodnie — no, powiedz i nie płacz, powiedz, przecież jesteś szczęśliwa, przecież jesteś szczęśliwa, prawda? Pamiętasz, jak było w tej modlitwie: „Żal mój, o Panie, to niezrozumiane marzenie moje... kwiat nie marzy, nie płacze... żadna myśl mu nie przyjdzie... a Ty nie chciałeś, bym żyła bez wiedzy, że żyję..." Przecież rada jesteś z tej wiedzy. No, powiedz, jesteś szczęśliwa? — Jestem — dość niepewnie odpowiadała Łowiecka. — Widzisz więc, na rzecz szczęścia trzeba ponieść niektóre ofiary. Opłaci się przecierpieć dużo rzeczy za cenę jednej krótkiej chwili szczęścia. — A jeżeli się nie opłaci? — rzuciła przez łzy Łowiecka. Julek przy tych słowach ujrzał przepaść tego, czego się pozbawił za cenę krótkiej chwili szczęścia. Przepaść promienną i ogromną, od której oddzielał go teraz płotek wątły niby stawidła zamknięte. Woda z promiennej przepaści nie przesączała się przez te stawidła nawet skromną kropelką — i czuł, że wargi ma zeschnięte. Odtąd powrócił do samotnych wędrówek, aczkolwiek przedwiośnie było bardzo brzydkie i chłodne powiewy przenikały łatwo jego mizerne palto. Chłodno było i ponuro. Na spacerze czasami dochodził do tego zakrętu nad łąkami, skąd widać było już kościół w Sulistrzycach. Pośród ogołoconych szarych drzew sterczała w górę jego pomalowana na niebiesko wieżyczka, ocieniona rdzawym daszkiem. Drzewa na cmentarzu, targane wiatrem, wyginały się w stronę wschodnią, gałęzie miotały się żałośnie, niebo szarzało, przykryte jednostajnymi, gęstymi obłokami. Nieraz myślał o tym, żeby pójść jeszcze dalej, minąć kościół i zajść na Krzywiznę. W tej chwili folwark Hopfera wydawał mu się przystanią, meble kryte kretonem — ogrodem wypoczynku, a Desmond czymś uspokajającym jak chłodne źródło. Ale wiedział, że nie może tam pójść. Musiałby przejść koło kościoła, uchylić czapki przed zdradzonym krzyżem. A tam, na Krzywiźnie, nie ma już dla niego miejsca... I kiedy myślał o niemożności pójścia dalej, usprawiedliwiał się króciutką formułką: — Jadwisi byłoby tak nieprzyjemnie! Pewnego razu, gdy przyszedł z takiej samotnej przechadzki zziębnięty porządnie, myślał o napiciu się wódki. Przed młynem stały nieznajome konie, ale nie zwrócił na nie uwagi, tyle tu przyjeżdżało furmanek z ziarnem lub po mąkę. Dopiero przechodząc przez młyn zauważył dziwną minę Zdzisia, który zagryzając usta odwiązywał worek razówki od rury. Kiwnął porozumiewawczo głową. — Co się stało? — spytał Julek. — Pan Łowiecki przyjechał — odparł szeptem Zdziś, zbliżywszy wargi tuż do jego ucha. Serce w Julku zamarło. Ale nie zawahał się ani chwili i pewnymi krokami wdrapał się na schody i wszedł do pokoju. Jadwisia i Łowiecki podnieśli się od stołu. Łowiecki był wysokim, szpakowatym mężczyzną z dużymi wąsami. Jadwisia miała ślady łez na twarzy, powiedziała zresztą spokojnie: — Pan Zdanowski, pan Łowiecki. Panowie się przywitali, po czym wszyscy usiedli przy stole. Łowiecki zaprosił Julka gospodarskim gestem. Na stole stało jedzenie. Łowiecki jadł i pił wódkę, potem poprosił o herbatę. Zdzisio przyniósł zagotowany czajnik i obrzucił siedzących przy stole spojrzeniem jak gdyby wyższości czy nawet lekkiej ironii. Julkowi uszy paliły się ze wstydu. I Julek, i Jadwisia milczeli. Łowiecki za to dużo mówił, zresztą na tematy obojętne. — Dziwi się pan zapewne — zwrócił się do Julka w pewnej chwili — iż mnie pan tu widzi. Ja sam nie spodziewałem się, że znowu zawitam do młyna. Głos miał dość płaski, ale męski, mocny, zaciągał przy tym kresowo. Był silniejszy, zaradniejszy od Julka. Siedział naprzeciwko niego i patrzał wprost w jego oczy swoimi niebieskimi, wypukłymi źrenicami. Na białkach tych oczu widniały czerwone żyłki, włosy jasne i siwawe, zaczesane na jeża, podkreślały jego wiejski wygląd. — Przyjechałem ja tutaj — ciągnął dalej, mieszając z hałasem herbatę łyżeczką i pogryzając chleb z wędliną, jaką widać sam przywiózł, bo w domu nic przecie nie było — żeby synków zobaczyć. Dawno ich nie widziałem, no, i stęskniłem się. A z Warszawy teraz będę miał tutaj niedaleko. W Warszawie teraz mieszkam, do zarządu lasów państwowych mnie "przeprowadzili". Mieszkanie ładne mam w kooperatywie na Żoliborzu. Na jesieni chłopców do .siebie zabiorę. Myślę, że mi ich oddacie? Co, nie? Jak myślicie? Mówił to wszystko serdecznie i spokojnie, na Julka patrzył raczej z życzliwością, jak na młodszego brata, i rozmową swą wytwarzał nastrój familijny, zaciszny. W pokoju było ciepło, Julek z przyjemnością pił gorącą herbatę. Łowiecki wniósł atmosferę prostoty, przyjęcia faktów dokonanych bez żadnego dramatyzowania. Miał przy tym niepokojącą pewność siebie. Czuło się, że traktuje tarnicki epizod swojej żony jako coś przemijającego, nietrwałego, i ta właśnie pewność przenikała Julka dreszczem. Łowiecki nie zabawił długo we młynie. Przywiózł chłopcom karmelków, oddał to im, nie skrzywił się, kiedy na pytanie, z kim się teraz uczą, odpowiedzieli, że z"wujkiem", przejrzał ich książki i kajety. Przez cały czas jego wizyty Jadwisia starannie unikała wzroku Julka. Z powiekami zapuszczonymi na oczy, z wątłym uśmiechem na wargach, milcząca, wydała się pełna lęku i ściszenia. Postać jej jak gdyby zatarła się w cieniu marcowego wieczora. Ściemniało się już, kiedy Łowiecki wyjeżdżał. Odprowadzili go oboje na próg młyna, pan leśniczy pochylił się i pocałował Jadwisię w oba policzki, pobieżnie i sakramentalnieJak gdyby wyjeżdżał na dwa dni do miasteczka. Julek odczuł bardziej niż kiedykolwiek, że Jadwisia jest cudzą własnością, należy do innego świata, innego pokolenia. Że przezwyciężenie jej małżeństwa jest niemożliwością. Łowiecki, siadając do bryczki, powiedział do żony: — Jeżeli będziesz kiedy w Warszawie, to zajdź, zobacz, jak ja mieszkam. Mogłabyś nawet przenocować, mam teraz trzy pokoje. Bryczka odjechała furkocząc gęsto. Łowiecki odwrócił się, kiwnął ręką i zniknął w zimnym cieniu. Bez słowa zawrócili do siebie. Przez tę krótką chwilę, co stali przed domem, Julek odczuł, że ostry wiosenny wiatr zmienił swój charakter. Zimno było, a jednocześnie ten wiatr przynosił odległy oddech topniejących śniegów. W niebieskim zmroku gwizdania tego wichru grały już niejesienną muzyką. Usiedli przy stole na tych samych miejscach, zielony klosz lampy rzucał martwe cienie na ściętą twarz Jadwisi. Bębniła palcami po obrusie. — Fiu, fiu — powiedziała nagle — mieszka w Warszawie! Julek poczuł, że dla Łowieckiej mieszkanie w Warszawie było od dawna ideałem. Że wiele oddałaby za to, aby móc się zakwaterować w stolicy. I zamiast aby ocenić wielkość jej ofiary, że dla niego zostaje w tym pustkowiu, w tej biedzie, poczuł zazdrość. Nie o Łowieckiego, starszego, silnego pana, ale o miasto. Ściemniło się zupełnie, gdy tak siedzieli naprzeciwko siebie, bez słowa przeżuwając myśli, które im nasunęła ta niespodziana wizyta. Julek wstał wreszcie i wyszedł na balkon. Za stawem, na wschodzie, hen, paliła się słaba łuna, martwo nieruchoma w podmuchach gwałtownego wiatru. Światła Warszawy odbijały się w czarnym niebie, tak bliskie zdawało się, a tak nieosiągalnie dalekie. Wtedy Julek poczuł rzecz przykrą niezmiernie. Już nie żal ani nie rozpacz. Tylko to, że miłość Jadwisi, prawdziwa, rzeczywista miłość — to było bardzo, bardzo mało. Wrócił do niej, pocałował ją, objął serdecznie i prosto. Po wyrazie jej oczu spostrzegł, że odegnał od niej daleko nie tylko myśli o dawnym mężu — który ją brutalizował i bijał — ale i o Warszawie, o wszystkim innym życiu. Ale jednocześnie czuł, że to życie, które nadchodziło, przypływało z pierwszym marcowym zapachem stopionego śniegu, zawierało w sobie wielką pustkę i niedokonanie. Miał kiedyś to wrażenie, kiedy w górach wybrał się na szczyt, nawet łatwy, i ulegając podszeptom lenistwa zawrócił spod samego wierzchołka. Zasnął tego wieczora z tym brakiem w duszy i następne chłodne i chmurne tygodnie nie przyniosły mu zapomnienia ani rady na ten ciągły smutek. Pewnego dnia obudziło go o świcie lekkie ukłucie w rękę; pająk, ugryzłszy go, przebiegł potem po ciele i schował się za wezgłowiem łóżka. Julek obejrzał małą rankę u nasady wielkiego palca lewej ręki, gdzie widniał podwójny znak ukąszenia. Potem próbował zasnąć, ale nie mógł. Przewracał się z boku na bok, pić mu się chciało, wyszedł po wodę do dużego pokoju. Słońce wschodziło za mgłami na stawie. Otworzył drzwi i wyszedł na balkon. Było chłodno, wrócił, narzucił płaszcz i znowu stanął na balkonie. Woda, zarośla, drzewa — wszystko razem stanowiło jak gdyby jedną całość, twarz jakąś, zanurzoną w welon mgły. I Julek długo stał, wpatrując się w ową twarz. Pragnął przeniknąć jej znaczenie, ale wiedział, że na próżno. Chciał rozedrzeć tę mgłę i ujrzeć Boga poza nią, ale nie mógł. Niezrozumiałość świata nie przeniknęła nigdy jeszcze głębszym przerażeniem jego struchlałego serca. Zaplótł ręce na czole i powtarzał imię, pusty dziś dźwięk dla niego: — Boże, Boże, Boże! Co to wszystko znaczy? I jakby coś od tego zależało, ponaglał to pytanie, czynił je natarczywym, koniecznym, nieodpartym: — No, Boże, no co to wszystko znaczy? Skąd mam wziąć znaczenie? No, no, no? Ale martwy pejzaż natury nie dawał żadnej odpowiedzi. Krzaki stały naokoło młyna bezbarwne i jakby zaczajone, chciwie pochłaniające swój sekret, jakby cofnięte o parę milimetrów w głąb wieczności. Szara woda leżała za nimi cicha i płaska niby cynowy talerz. Uciekł, przejęty chłodem. O, jakże strasznym chłodem, który jak lancet ostry i cienki przenikał go i szukał dawnego rozpalonego serca, aby je porazić. Pustka świata wydała mu się pustką lustra, w którym nie ujrzał swego oblicza. Zasnął twardym i głębokim snem. Zbudziła go Jadwisia, wesoła, jakby młodsza: otwierając oczy ujrzał ją nad sobą w czerwono-czarnym szlafroku, wyspaną, uśmiechniętą, i znowu miał to poczucie bezpieczeństwa, istnienia w jej sferze, w zakresie jej oddechu. — Wstawaj — wołała — wstawaj. Tarniny zakwitły! Zerwał się z łóżka. Mgły poranne podniosły się ku górze i zrobił się piękny wiosenny dzień. Wyszedł na balkon — krzaki, które o świcie wydawały mu się martwe i szare, stały teraz na tle niebieskiej wody i niebieskiego nieba całe osypane białym śniegiem kwiatów. Prędko połknął śniadanie. — Pójdziemy zaraz obejrzeć tarniny — powiedziała pani Łowiecka. — Wiesz — poskarżył się Julek — pająk ugryzł mnie w rękę... dziś w nocy... o, patrz... — i pokazał jej draśnięcie. — Wiesz, że wciąż mnie to boli. — Głupstwo — Łowiecka machnęła ręką — zaraz ci to obmyję. Przyniosła wody utlenionej i przemyła rankę watą. — No, już. Głupstwo, powiadam ci. — Julek zdziwił się, złowiwszy nutkę niepokoju w jej głosie. Poszli na tarniny. Te krzaki ciągnęły się daleko wzdłuż wody. Nigdy się ich nie zauważało, w lecie jak w zimie były niepozorne. Dopiero teraz, i na kilka tylko dni, stały w całej swej krasie. Śnieżne pióropusze, strusie pióra opadały z bezlistnych szarych gałęzi, lekkie jak tchnienie wiatru. W pewnym miejscu tarniny formowały gęste zarośla, wyższe od człowieka fontanny puszystej, śnieżnej bieli. Chcieli przejść przez te zarośla i zaplątali się w nich. Jadwisia przeszła boczną ścieżką i Julek słyszał jej głos już nad stawem. Wołała: — Julek, Julek, patrz, jak ślicznie jest nad wodą! A on tymczasem nie mógł przedrzeć się do jej głosu. Wydawało mu się przez chwilę, że widzi to we śnie. Otoczyły go tarniny gęste i kłujące, stracił ścieżkę i darł się na oślep przez krzaki. Rozchylił dwie gałęzie, obrosłe białym mchem, i ujrzał staw żywy i błękitny, i Jadwisię, stojącą nad wodą, zamyśloną, z rękami założonymi nad głową. Cała jej postać odcinała się na niebieskim tle. Pierwsze wiosenne obłoki wstawały w stronie Krzywizny i szły niebem. Ogromna biała twierdza — mieszkanie anioła — stała nieruchoma, trójkątna, zbita z puchu kwietnego, koloru górskiego śniegu, wieża Babel podniebnych regionów. Obłok poczynał odbijać się w wodzie. Obecność Jadwisi w tym pejzażu nadawała mu jakiś sens, mglisty wprawdzie i nieokreślony, ale przecie uchwytny. — Kocham cię — powiedział głośno, choć ona nie mogła tego słyszeć. I w uniesieniu ścisnął oba pręty kwitnącej tarniny, które rozchylał rękami. Ukłuł się w lewą dłoń. Spojrzał — kolec, ostry, długi kolec tarniny wbił mu się o cal od śladu ugryzienia pająka. W ukłuciu tym widniała gruba, czerwona kropla krwi. Purpurowa jej farba żywo kontrastowała z sinym kolorem nieba i wody, z bielą obłoków i kwiatów, z czernią sylwety kobiecej. Nie zważając na ukłucie, Julek podszedł do Jadwisi. Zdjął jej ręce znad głowy i ucałował je. Usiedli nad brzegiem stawu, objąwszy się, i wciągali w nozdrza świeży zapach wilgoci i kwiatów, zapach wiosny. — Nie martw się, Jadwisiu — mówił Julek — nie martw się. Jesteśmy szczęśliwi, będziemy szczęśliwi. I pochyliwszy się ku niej patrzył w jej oczy. Ale w czarnych, nieładnych źrenicach tej kobiety czaiły się jakieś błyski, jakieś cofnienia. Jakby uchylała się od odpowiedzi, jakby zamykała się przed Julkiem, jakby odchodziła od niego myślą. Powtórzyła jak echo: — Będziemy szczęśliwi. A Julek raz jeszcze odczuł ostro osobność swojej istoty, odrębność jej i samotność. Złudzenie kontaktu z innym człowiekiem, jakie mu dawała obecność Jadwisi, pierzchało i zostali sami, choć we dwoje — dwoje samotnych ludzi nad samotną wodą. Przybiegł Drucik, odnalazłszy ich w zaroślach. Psisko ucieszyło się i stukało ich łapkami, ale ta psia radość jak gdyby powiększała smutek momentu. Pod wieczór Julek uskarżał się na rosnący ból w dłoni. Ręka mocno spuchła i na szczycie obrzęku widniały dwie rany: ślad ukłucia pająka i ślad tarninowego kolca. Jadwisia posłała Zdyba po wodę Burowa do apteki, ale Zdziś długo nie wracał. Okazało się, że spotkał Kletkiego i tak sobie przymówili, że aż ludzie musieli ich rozłączać. Widać zgodę czy niezgodę musiano zapijać u starego Stukułki, bo Zdziś wrócił późno, mocno zawiany, i na uwagi pani Łowieckiej począł się stawiać bardzo hardo. Julek w nocy rzucał się przez sen i zapewne miał trochę gorączki. Śnił mu się pająk, umykający w głąb tarninowych zarośli, pająk, stający się z małego ogromnym. Nad ranem silny ból ręki obudził go i nie dał mu już zasnąć. Spuchło mu całe przedramię i wzdłuż muskułów widniały podłużne czerwone pręgi. Jadwisia przestraszyła się i posłała po doktora. Pod wieczór przyjechał lekarz powiatowy, obejrzał rękę, kazał położyć bardzo silny kompres rozgrzewający i odjechał. Po południu Julek zapadł w rodzaj drzemki ciężkiej i przerywanej dreszczami. Kazio pomagał we młynie Zdzisiowi, gdzie było znowu trochę ziarna. Łowiecka posadziła Stasia przy chorym, a sama piechotą poszła na Krzywiznę pożyczyć termometru, ponieważ Julkowi trzeba było mierzyć temperaturę. Tego pogodnego wieczora Karol siedział na balkonie od ogrodu i czekał na zachód słońca. Rozmowa z Kletkiem nie dała żadnego rezultatu, nie przyznawał się do ojcostwa córeczki Genowefy. Stanął pośrodku kuchni w pozie natchnionej i potrząsając prawicą nie tylko podawał w wątpliwość zeznania biednej pomywaczki, ale jeszcze wzywał na jej głowę pomstę i wszystkie nieszczęścia. Skończyło się na odprawieniu. Pakując potem swe manatki złorzeczył z pianą na ustach całej Krzywiźnie i jej właścicielowi, wypominając wszystkie wielkie rody i wszystkie wspaniałe pałace, gdzie jadano antrykoty i guriewskie kasze. W porównaniu z tymi splendorami gasła Krzywizna i gasły nazwiska jej mieszkańców. Ale pan Kletkie, aby ostatecznie pognębić ich, począł jeszcze wyliczać menu wielkich przyjęć i wesel, które ongi przygotowywał. Sikorska uginała się pod tymi nazwami. A on stał w kratkowanych spodniach na ceglastej podłodze i wymachując szpicrutą, ozdobioną oksydowaną psią główką, sypał nazwami potraw i ingrediencyj, które biednej gospodyni wydawały się nazwami zamorskich diabłów. Został teraz tylko Desmond King, który błąkał się po salonie, puszczając coraz to nowe płyty. W spokojnym powietrzu wiosennego wieczora dziwnie brzmiały poryki saksofonów i bardzo tęskny głos piły czy gitary hawajskiej: wszystko stworzone dla nocy w zamkniętych i dusznych lokalach. Ten jazz rozpływał się bez wrażenia w wiejskim i cichym czekaniu na koniec dnia. Czerwone słońce nie pochłaniało jak gdyby tych brzmień i błąkały się one bezdomne i przez to jeszcze bardziej żałosne w niebieskiej atmosferze, otaczającej dwór. Gitary brzęczały razem z pierwszymi owadami. Desmond czuł się lepiej. Razem z Karolem mówili dużo o wiośnie i o nowym życiu, Desmond trzymał do chrztu małą Genowefy, chciał ją nazwać „Night", ale polskie zwyczaje na to nie zezwoliły, nazwano ją Natalcią. Karolowi robiło się jasno — rozsnuwał się przed nim świat odrodzony i trochę łatwiejszy. Piękne to były dni. ...Ali night have the roses heard... Nagle stanęła przed Karolem Łowiecka. Nie spodziewał się tej wizyty. Suknia na niej była potargana, a włosy rozrzucone. Szła, widać, szybko i zmęczyła się. Prędkimi słowami zaczęła prosić o termometr: Julek jest chory. Karol przestraszył się z początku, zrozumiał, że coś jest niedobrze. Uspokoił się zresztą znacznie, dowiedziawszy się, o co chodzi. Jakieś tam głupie ukłucie. Tylko Łowiecka tak bezładnie i w tak zmieszanych słowach opowiadała, że nie mógł akuratnie wymiarkować, czy to od ukąszenia pająka, czy też od kolca tarniny to zakażenie. Ostatecznie nie odpowiedziała mu na to pytanie. Łowiecka siedziała dłużej, niż wymagało tego pożyczenie termometru. Widać było, że się zmagała i męczyła, że chciała coś jeszcze powiedzieć Karolowi. Ale ten nie zachęcał jej do wywnętrzenia się, bojąc się, że to będą przeprosiny za wymówienie domu. Karolowi wydawało się, że nazbyt wyolbrzymia chorobę Julka i użyła jej tylko jako pretekstu do przyjścia na Krzywiznę. Ponieważ Karol jutro miał być parę godzin w Warszawie, obiecał przywieźć lekarza, swojego kolegę, znanego zresztą chirurga. Łowiecka zwlekała z odejściem, jak gdyby się bała powracać do młyna. Karol miał wrażenie, że chciała coś powiedzieć, o coś zapytać. Potem powiedziała tylko, że Julek prosił, aby pan Desmond przyszedł. Wreszcie, nie wydusiwszy z siebie rzeczy, zdawało się, najważniejszych, poszła, zabrawszy termometr. Nazajutrz Desmond od samego rana pojechał do młyna. Karol dopiero po południu przybył z Warszawy. Lekarz miał przyjechać wieczorem. Karol wprost z kolei kazał się wieźć do Tamie. Młyn stał bezczynny, nikt nie wyszedł na jego spotkanie. Przebiegł zamroczoną część młyna i zakurzone schody. W dużym pokoju natknął się na kogoś leżącego krzyżem na ziemi. Ku swojemu przerażeniu poznał księdza Górskiego. — Jezus, Maria! Co ksiądz tu robi? Co to jest? — i prawie siłą podniósł staruszka z ziemi. Ksiądz płakał. — Niech pan sobie wyobrazi — mówił zmienionym głosem — niech pan sobie wystawi, nie chciał się wyspowiadać, nie chciał się wyspowiadać... odwrócił się od stołu Pańskiego... odwrócił się do ściany... zacisnął usta... — Co się stało? — Karol odprowadził czym prędzej płaczącego starca w kąt najbardziej odległy od sypialni Julka i usadowił go na krześle. — Co się stało, proszę księdza? Czy jest tak źle? — Łowiecka mnie wezwała. Przybyłem natychmiast. A on nie chciał, nie chciał. Taki człowiek! — Czy jest tak źle? — Bardzo źle. Karol zostawił księdza, wspartego o ramę okienną i wstrząsanego gwałtownym, choć bezgłośnym szlochem. Wszedł do pokoju Julka, cicho otwierając drzwi. Panował tam półmrok. Łowiecka z rozpuszczonymi włosami stała nad łóżkiem, Desmond siedział przy chorym trzymając go za zdrową rękę. Julek w strasznej gorączce leżał na wznak dysząc ciężko. Pod przymkniętymi powiekami błyskały białka. Cała lewa ręka spoczywała pod bandażami, spuchnięta jak kłoda. Czerwone pasma zakażenia wydostawały się spod bandażu na ramię i piersi. Łowiecka odwróciła się i spojrzała na wchodzącego. Desmond rzucił także jak gdyby obojętne, ale bardzo bolesne spojrzenie i znowu powrócił do nieruchomego wpatrywania się w twarz chorego. Karol wyciągnął Łowiecką do drugiego pokoju. — Co się dzieje? — powtórzył. — Czy znacznie gorzej? Łowiecka nie odpowiadała, wargi trzęsły się jej od powstrzymywanego płaczu, gładziła bezmyślnie klapy marynarki Karola. Widząc, że wybuchnie ona lada chwila łkaniem, wyciągnął ją jeszcze dalej, do przeciwległego pokoiku chłopców, którzy tam stali przy oknie. Karol kazał im wyjść, usunęli się do młyna. Jadwisia się jednak nie rozpłakała. Opowiadała, że Julek nie spał całą noc, że ona też czuwała. Że był przytomny, ale mówił takie dziwne rzeczy, połowy nie rozumiała. Że bardzo chciał widzieć Karola. Że gorączka jest olbrzymia, że serce słabnie, że posłała po księdza... Podobno Julek rzeczywiście nie chciał patrzeć na księdza i odwrócił się od sakramentu do ściany z zaciśniętymi wargami. Ksiądz, obawiając się profanacji, sam spożył komunikant. Karol zostawił Jadwisię w pokoiku chłopców, prosił ją, aby przygotowała gorącej herbaty dla księdza Górskiego, który teraz siedział cichutko w stołowym, złożywszy głowę na ręce. Sam poszedł do Julka. Julek otworzył oczy, ale Karola nie widział. Desmond półgłosem mówił wiersze, a kiedy ustawał, Julek szeptał: — Jeszcze, Desmond, jeszcze. I Desmond, rzuciwszy znowu przelotne zrozpaczone spojrzenie na Karola, rozpoczynał recytację: It was the schooner Hesperus That sailed the wintry sea... I ciągnął do końca swoją balladę, a kiedy przestał, Julek otwierał oczy i mówił znowu mocnym głosem: — Jeszcze, Desmond, jeszcze. 15. I Desmond bezmyślnie powtarzał ostatnią zwrotkę: Such was the wreck of the Hesperus In the midnight and the snów... Christ save us from a death like this... Przyjechał doktor, zbadał chorego i wyszedł z Karolem do stołowego. Ksiądz Górski siedział na fotelu z wielkim brewiarzem i modlił się prawie głośno. Doktor powiedział obojętnie: — Wczoraj jeszcze była możliwość amputacji ręki. Gdy Karol odprowadzał doktora przez młyn, ujrzał, jak w głębi wzburzony i czerwony Zdzisio wznosił rękę do bicia małego Kazia; grupa ta, oświetlona czerwonawym światłem z komórki Zdzisia, zginęła mu z oczu, przesunąwszy się w cień. Po odprowadzeniu lekarza do koni, Karol, wracając przez ciemny młyn, natknął się na Zdyba. — Czego bijesz małego? — oburknął go, myśląc o czym innym. — A bo, proszę pana, świństwa na matkę gada. — Świństwa?... Na matkę?... — A tak. Taka z niego cholera. Teraz Julek poczuł się lepiej. Gdy Karol wszedł do jego pokoju. Łowiecka klęczała przy łóżku, Desmond przestał mówić wiersze; Julek poznał przyjaciela i uśmiechnął się. — Julku — powiedziała nagle pełnym głosem i jakby na coś zdecydowana Łowiecka — Julku, słuchaj mnie. Karol struchlał. Julek uśmiechnął się raz jeszcze, słabo i mniej przytomnie. Powiedział z wielkim wysiłkiem: — Jadwisiu... no, co, Jadwisiu?... — Ja muszę ci coś powiedzieć. Ja chcę, abyś ty wiedział wszystko. Łowiecka usiadła na brzegu łóżka i obu rękami łapała zdrową dłoń Julka, którą on wysuwał z jej uścisku. — Słuchaj mnie, słuchaj... Karol zrozumiał, że przyszła na niego kolej działania. Postąpił żywo do łóżka i ujął panią Łowiecką za ramię. — Pani Jadwigo — powiedział twardym szeptem nad jej uchem — pani Jadwigo. Niech się pani zastanowi, Julek jest chory. — Łowiecka odwróciła na niego nieprzytomne oczy, nie rozumiejąc tego, co mówił. — On nie może tak odejść — powiedziała nagle głośno — on nie może tak odejść, ja muszę mu powiedzieć całą prawdę. Karol szybko opanował sytuację. Szarpnął Łowiecką z całych sił za ręce, poderwał ją z łóżka; ujrzał, że Julek szeroko otworzył oczy i przerażony patrzył na ich szarpaninę. Oczy te w gorączce wydawały się prawie czarne i głębokie jak studnie. Karol prawie siłą wyciągnął Łowiecką. W stołowym kobieta z histerycznym krzykiem zawisła mu na szyi: — Tak, tak, muszę mu powiedzieć. Niech on tak nie odchodzi, niech on tak nie odchodzi... Karol wyciągnął ją do schodów: — Niech mu pani da spokojnie umrzeć. Spadli prawie schodami w dół do młyna. Zatoczyli się w ciemności, oparli się o jakieś worki. Łowiecka szarpała na sobie suknię. — Niech on wie, niech on wie, ja muszę mu powiedzieć... — Niech się pani uspokoi! — krzyknął groźnie Karol — co pani ma mu do powiedzenia? Niech mu pani da umrzeć spokojnie! — Prawdę, prawdę... chcę mu powiedzieć prawdę. — Na czorta mu pani prawda! — Ja go zdradzałam, zawsze, zawsze, nim jeszcze tutaj zamieszkał. Zdradzałam go ze Zdzisiem. W ciemności rozległo się chrząknięcie mocne i chłopskie. Zdzisio gdzieś tu był w pobliżu. Karol gwałtownie odepchnął Łowiecką w tym kierunku. — Zdziś, trzymaj panią — powiedział. Prawie nieprzytomny wbiegł na piętro. Tu było cicho. Ksiądz Górski szeptał pacierze bez przerwy. W pokoju Julka Desmond stał przechylony nad głowami łóżka i trzymał swą czarną, zimną, małpią rękę na rozpalonym czole umierającego. Zbiegłymi ustami powtarzał jeszcze szeptem słowa: ...God save us from a death like this... — Jeszcze, jeszcze — próbował mówić Julek, gdy milkły wyrazy Desmonda. I Desmond rozpoczynał: — Ali night have the roses heard... I trwało to tak aż do czwartej po południu następnego dnia, o którym to czasie serce Julka bić przestało. Pani Łowiecka przyszła, gdy był już zupełnie nieprzytomny. Kiedy Karol z Desmondem wracali końmi do domu, Murzyn powiedział: — Może te wiersze to była jego komunia? A Karol tegoż wieczora zmienił testament na rzecz Desmonda Kinga. W parę tygodni po pogrzebie Julka Karol wybrał się jednak mimo wszystko do Tamie, aby odwiedzić panią Łowiecką. Zastał ją w towarzystwie matki, która już nie opuściła młyna od śmierci Julka. Był piękny dzień majowy, bardzo ciepły. Niebo napełniło się dużymi obłokami; stały one wysokie i oświetlone przez słońce niby modele jakichś gór nieziemskich. Lotne i białe przemieniały swe kształty, wędrując po nie nazbyt jaskrawym błękicie. Staw błyszczał czysty i niebieski. Gdy Karol podjeżdżał do młyna, widział, że obaj chłopcy pani Łowieckiej majstrują coś przy czółnie, które w zeszłym roku służyło do przejażdżki po stawie. Zostawił Desmonda przy koniach. Pani Łowiecka była spokojna i wyglądała lepiej. Gdy na chwilkę się oddaliła z pokoju, matka jej zakomunikowała Karolowi, że Jadwisia dostała list od męża, taki dobry i 'serdeczny, że się bardzo tym listem wzruszyła i całą noc płakała. Pani Rygielowa spodziewała się, że Łowieccy pogodzą się i że on jej wszystko przebaczy. Karol spojrzał przez okno na niebieski staw i pomyślał, że Łowiecka ma też chyba coś niecoś do przebaczenia mężowi. I jeszcze pomyślał, że nie warto było tyle zachodu i komplikacyj, jeżeli to ma się tak skończyć. Ale jakże mogło się skończyć inaczej? Rzeki wezbrane powracają do swego łożyska, dusze zabłąkane odnajdują spokój, młodość przeradza się w starość. W tej chwili może nawet zazdrościł Julkowi, że jest już po tamtej stronie. Na wieki został młodym i wzburzonym. Nie zaznał za życia uspokojenia. Łowiecka opowiadała o wszystkich życzeniach i wszystkich powiedzeniach Julka z nabożeństwem i trochę zanadto szczegółowo. W mowie jej brzmiało rozmiłowanie się we własnej boleści. Podawała obfitość szczegółów, która przypominała rozmowy jej matki. O wyznaniach dramatycznych nie było mowy. Osoba Zdzisia zdegradowana znowu została do poziomu młyńskiego parobka. Karol milczał, patrząc na twarz tej kobiety, która mówiła bez przerwy. W pokoju jak zwykle było gorąco i żar szedł od pieca, choć na dworze było ciepło. Wielki biały obłok, jak wtedy, wypływał powoli zza stawu; a na jego tle małe, poprzeczne, fiołkowe kreski przekreślały jego biel, podobną do bieli niektórych kwiatów. Gdy Jadwisia milkła na chwilę, od stawu szły okrzyki chłopców i jeszcze czyjeś: Desmond wołał coś od koni okropną swoją polszczyzną. Patrzył Karol uważnie w tę twarz, która była grobem jego przyjaciela. Jak na grobie — zacierały się na niej kresy i zmarszczki żalu — tylko o ileż prędzej. Kiedy żył Julek, zdawało się wszystkim, że Łowiecka bez niego nie będzie mogła istnieć — a kiedy umarł, nowe, nowsze życie zabarwiło jej rysy, była swobodniejsza, pewniejsza siebie, zwyczajniejsza. Z powrotem stała się pospolita, taka jak wtedy, kiedy ją Karol po raz pierwszy zobaczył. Fale życia, zaniepokojone zniknięciem Julka, uspokajały się. Parę pism wydrukuje jeszcze jego ostatnie wiersze, potem wydadzą tomik — i już, i wszystko. Ta kobieta wróci do męża; pani Rygielowa zajmie się z powrotem młynem; Zdzisio zapuści zastawy, bez żalu; koło się poruszy powoli; żarna zaturkocą, pomiele się razówka, a na Utracie zakwitną żółto irysy i jaskry. W tej chwili usłyszeli gwałtowny krzyk i jednocześnie tupot na drewnianych schodach; wbiegł Desmond, podnosząc ręce w górę i piszcząc jak kurczę: — Mister Charles, mister Charles, Charles, Charles... Wszyscy zerwali się z miejsc. — Kazik, Kazik — utopii się, utopii się — wołał Desmond. Kobiety rzuciły się na balkon, ale Karol nie tracił czasu. Leciał w dół przez schody i przez młyn, zrzucając jednocześnie marynarkę i kamizelkę. Desmond biegł cały czas za nim, piszcząc jak szczenię. Szarpał go za rękaw i porywał zrzucane części garderoby. Gdy stanęli nad brzegiem. Staś biegał tu i ówdzie ze strasznym płaczem, wskakiwał bez sensu po kolana do wody i wołał pokazując: — O, tam, o, tam! Na najgłębszym miejscu błękitnego i cichego stawu leżała łódź, wywrócona dnem do góry. Coś poruszało się i bulgotało dokoła niej. Karol jeszcze zrzucił buty i spodnie i wskoczył do stawu. Woda była lodowata i zatkało mu oddech na chwilę. Ale pewnymi i mocnymi ruchami popłynął w stronę łodzi. Zwłaszcza na głębszych miejscach było bardzo zimno. Odczuwał jakieś dreszcze w łydkach, bał się, że dostanie kurczów. Szybko przepłynął ten nieduży kawałek. Bez trudności namacał rzucającego się w wodzie Kazika, pociągnął go za włosy, oparł się o łódkę, która poczciwie poddała się jego próbom. Kazik był w koszuli, już nieprzytomny. Wziął go za fałdy na plecach i wyciągnął na powierzchnię wody. Wielkim wysiłkiem ułożył go na wywróconej łódce, która dno miała płaskie. Odwrócił go twarzą do góry, nozdrzami i ustami chłopca polała się woda. Od strony młyna płynęli już ludzie na innej łódce. Karol wszedł jeszcze raz do wody i ująwszy tył łodzi, pchnął ją silnie w stronę nadpływających, poruszając mocno nogami. Ale jednocześnie poczuł, że oślizłe deski łodzi wymykają mu się spod dłoni. Uczuł gwałtowny, niemożliwy ból w piersiach, zaczerpnął wody do ust i nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Ostatnim wysiłkiem odwrócił się na plecy i zobaczył nad sobą wysoki biały obłok i liliowe poprzeczne chmurki na nim, i niebo bez dna i końca, topniejące w błękit. Trwało to ledwie ułamek sekundy, jednak poczuł i zrozumiał wszystko to, czego nie rozumiał przez całe życie, a zwłaszcza tamtej nocy w Werfen. Zasłona świata ustąpiła, rozdarła się, znikła i ujrzał — nie, nawet nie ujrzał — ale dotknął palcami, przez które przelewała się bezbarwna woda, żywej tajemnicy, która przestała już być dla niego tajemnicą. Była tylko słodyczą bez miary i spokojem tak wielkim, o jakim tylko śmierć daje pojęcie. I podczas kiedy odnalazłszy znaczenie świata świat ten bez żalu porzucał, przez chwilę jeszcze widział na brzegu stojącego Desmonda z jedną ręką podniesioną ku niebu. I wydało mu się, że ten człowiek rósł w nieskończoność, rósł ku spokojnym obłokom, niby wielki czarny anioł, pokazujący palcem blednący szczyt niebieskiego firmamentu. lipiec