Józef Korzeniowski EMERYT I. Na Lesznie przed kościołem Karmelitów, między jedenastą i dwunastą, z rana, siedziały dwie baby, które dla zaokrąglenia sumki dzisiejszego zarobku oczekiwały na pobożnych, mających wyjść z kościoła przed jego zamknięciem. Obie w łachmanach, nacechowane tą szpetnością, jaką starym kobietom daje nędza, żebractwo i ślady niegdyś złych obyczajów, poglądały i na siebie z zazdrością, i na pustą ulicę z pewnym rodzajem gniewu i zniechęcenia. — Djabli cię tu przynieśli — rzekła jedna, poruszając plecami i poprawiając na głowie jakiś wypłowiały gałgan, z pod którego wyglądała pomięta szlarka starego czepka i wypadały kosmykami siwe włosy. — Wolno mi tu siedzieć, jak i tobie — odpowiedziała druga, i zasadziwszy rękę za dziurawy kaftan, także widać w celu naturalnej obrony swojego ciała, nienawistnie na sąsiadkę spojrzała. — Gdybyś poszła gdzieindziej, byłoby i tobie, i mnie; a tak obie pomrzemy z głodu. — A jak siedziałam na KrakowskiómPrzedmieściu przed Karmelitami, toś i ty tam przyłaziła, i ja ci nic nie mówiłam. — Bo wtenczas odpust był, chyba o tem zapomniałaś, stara czarownieo! — rzekła pierwsza. Nie dała długo czekać na odpowiedź druga, i pokazawszy kilka dolnych chwiejących się zębów, i przymrużywszy prawe oko zaszłe pleśnią, podniosła ku niej pięść i rzekła : — Tyś sama czarownica i jeszcze coś — tfy! Porwała się pierwsza z miejsca i podniosła do góry krzywą laseczkę; ale w tem obie postrzegły idących trotoarem dwoje młodych ludzi, obie więc westchnęły, i pierwsza zaczęła mówić głośno: Zdrowaś Marya! — a druga zanuciła chrypliwym głosem: — Kyrye elejson — i dalej śpiewała litanią do Najświętszej Panny. Przybywający oboje byli młodzi, a świeże ich twarze, piękne rysy, oczy pełne wyrazu i wzajem w sobie tonące, strój czysty i pełen gustu, stanowiły dziwny kontrast z pomarszczoną i zżółkła twarzą, z małemi oczkami, obwiedzionemi czerwoną obwódką, i z łachmanami pełnemi brudu i nędzy starych żebraczek. Oboje szli bardzo zwolna, jak gdyby chcieli dać sobie więcej czasu, czy do zabrania znajomości, czy do pożegnania się. Nie patrzyli na ulicę, zdawali się nie widzieć, co przed nimi; jednakże panienka oglądała się kiedy niekiedy, jakby ją jaki ogarniał niepokój — i wówczas śliczne jej lice okrywał rumieniec, a oczy duże, błękitne, z czarnemi rzęsami, schylały się ku ziemi. Wówczas także poprawiała jedwabną chusteczkę na piersiach, których formy kształtne i dorodne były wyraźne pod szlafroczkiem, z ładnego płócienka zgrabnie i gustownie przykrejonym. Z całego jej ułożenia, z jej ubioru, z jej kapelusza słomkowego, z parasolika, który miała w ręku, i z rękawiczek ciemnych, widać było wyższe ukształcenie, skromność obyczajów, lecz oraz mierny dostatek. Kawaler zdawał się mieć więcej śmiałości, więcej lat, więcej doświadczenia i pieniędzy. Tużurek jego, chociaż podróżny, był bardzo elegancki, kamizelka axamitna, lakierowane buty, laseczka ze złotą gałką, kapelusz nowiuteńki i rękawiczki jasnożółte, tylko co wzięte ze sklepu. Ale dwie okoliczności pokazywały, że to nie był stały mieszkaniec Warszawy, piastujący tu jaki urząd, lub zajęty jakim zyskownym przemysłem. Wielkie wąsy, ładnie podstrzyżona czarna broda, tudzież koczyk podróżny, zaprzężony dzielną trójką w krakowskich chomątach, który szedł z wolna ulicą, dowodziły, że to był obywatel ze wsi, który na niejaki czas tylko do miasta przyjechał, oporządził się i do domu powracał. W rzeczy samej, ów młody człowiek, pan Roman Wyżopolski, mieszkał w Gostyńskiem, a owa panienka, znana na Żytniej ulicy pod nazwaniem pięknej profesorównej, była rzeczywiście córką zacnego emeryta, niegdyś nauczyciela łacińskiego języka, i wraz z ojcem na tejże ulicy mieszkała. Ponieważ zaś postanowiliśmy rzecz tego opowiadania prowadzić po prostu, bez żadnych poetycznych ogródek, powiemy więc od razu, jak się ci młodzi ludzie poznali. Pan Roman przed tygodniem przyjechał do Warszawy, i przywiózł z sobą maleńką siostrzenicę, Helunię, dla ulokowania jej na pensyi. Właśnie na drugi dzień po swojem przybyciu siedział na krześle w bawialnym pokoju pani S, ochmistrzyni znanego zakładu naukowego, a ona, obok niego na paradnej kanapie ułożywszy się z dystynk cyą i powagią, kończyła z nim układ, gdy drzwi się otwarły i weszła śliczna i wysmukła panienka, zupełnie tak poprostu i tak czysto ubrana, jakeśmy ją dziś widzieli. Ta tylko była różnica, że kapelusik swój słomkowy miała w ręku, w których także trzymała parasolik, i przez to odkryła czoło jasne i czyste jak kość słoniowa, i włosy kasztanowe, lśniące, bujne i dziwnie ładnie przyczesane. Pan Roman, uderzony tym widokiem, przestał mówić, patrzał z uwagą na twarz nadobną, na figurkę zgrabną i giętką, na rączkę, która trzymała kapelusz, i na nóżkę małą i czystą, która lekko wysuwała się z pod sukienki i cicho spadała na gładką posadzkę. Poczuwszy się pod okiem nieznajomego mężczyzny, panna zaczerwieniła się, i ze spuszczonemi oczyma przeszedłszy zwolna przez cały salon, zbliżyła się do pani S i pocałowała ją w rękę. Poważna matrona pogładziła ręką jej twarz i włosy, i rzekła : — Siadaj, Kasiu! a ojciec zdrów? — Zdrów, kazał ucałować rączki pani — odpowiedziała panna i pan Roman znalazł, że głos odpowiadał twarzy i postaci. Był miękki, wyrobiony, nie nadto cichy, nie nadto ostry: słowem, wpadł od razu mile w jego uszy, jakby jaka muzyka, jak echo czegoś już znanego, co się słodko wspomina. Gdy Kasia usiadła, pani S, zwracając się do pana Romana, odchrząknęła i wzięła się do wytłómaczenia mu, jak kosztownem jest utrzymanie w Warszawie, jak wiele musi płacić za lokal, jakich porządków i expensy wymagają od niej rodzice i t. d., a to wszystko dla przekonania młodego obywatela, że jeżeli żąda stu dukatów na rok za edukacyą jego dziesięcioletniej siostrzenicy, to żąda wcale niewiele. Pan Roman, który pierwej ostro się targował i dawał tylko siedmdziesiąt, ni ztąd ni zowąd zmiękł od razu, i chociaż nie słuchał wcale dowodzenia pani S, patrząc gdzie indziej, niby ku oknu, niby ku drzwiom, którędy weszła panna Katarzyna, odpowiedział niedbale: — Dobrze; niech będzie jak pani każesz; niniejsza o trzydzieści dukatów. Zmiana ta była tak niespodziewaną, ustępstwo, które zrobił raptem tak wielkie, że sama pani S, która spodziewała się, że może krakowskim targiem odtarguje tylko połowę zaprzeczanej sobie kwoty, zaczęła się dziwić mocy i gruntowności swojej wymowy. Wszakże pan oman wcale inne miał powody. Gdy pani S mówiła, on, poglądając na cudne lice siedzącej naprzeciw niego panny, myślał sobie, że ta śliczna istota musi być albo krewną, lub przynajmniej poufałą w tym domu; że tu będzie ją mógł widywać, że może się jej podoba, i żeby się jej podobał, zacznie zaraz od tego, iż się okaże wspaniałym, nie dbającym o pieniądze, a zatem bogatym. Tak pomyślawszy, postanowił od razu, aby siostrzenica jego na pensji u pani S została, i dla tego zgodził się na proponowaną płacę. Pani S, widząc, że obywatel tak nagle skruszał, postanowiła także korzystać z niespodziewanego rozmiękczenia jego serca, i ścierając chusteczką kurzawę na brzegu stołu, niby od niechcenia, a właściwie dla pokazania, że lubi porządek, dodała: — Oprócz tego otrzymam od pana dobrodzieja łyżkę, widelec i nóż srebrny. Także obrus i sześć serwet. — Dobrze — odpowiedział pan Roman, patrząc gdzie indziej. — Zwykle rzeczy te — rzekła znowu pani S — zostają w zakładzie naukowym, gdy panna w nim przebędzie dwa lata. Ale ponieważ panowie — dodała ze znaczącym uśmiechem — często bez przyczyny odbieracie nam uczennice, ja mam zwyczaj kłaść za warunek, aby od razu były własnością mojej pensyi. — Dobrze — odpowiedział znowu pan Roman, zawsze patrząc gdzie indziej. — Ale półrocznie zechcesz pan dobrodziej zapłacić mi przy spisaniu kontraktu — mówiła prędko pani S, sądząc, że powinna pośpieszać i korzystać z dobrego usposobienia młodzieńca, na którego przekonanie tak mocno podziałała. — Dobrze — odpowiedział jeszcze pan Roman i rzucił nieznacznie okiem na twarz panny, która, jakby uczuła to spojrzenie, nieznacznym zapłonęła rumieńcem. Tu pani S umilkła i zamyśliła się; pan Roman był także roztargnionym, a panienka siedziała, milcząc, ze spuszczonemi oczyma. Pani S namyślała się, coby jeszcze zaproponować, żeby sobie nie mieć do wyrzucenia, iż nie korzystała z tak dobrej zręczności, i po chwili, odchrząknąwszy i poprawiwszy się na kanapie, rzekła: — Zapewne pan dobrodziej będzie sobie życzył, żeby siostrzenica jego miała w porządku wszystkie książki, sexterna i karty geograficzne, tudzież żeby występowała w sukience mundurowej, jaką wszystkie panienki u mnie mają; na to zechcesz mi pan zostawić dwadzieścia dukatów, z których rachunek panu dobrodziejowi złożę. — Dobrze — odpowiedział jeszcze pan Roman, a pani S aż podniosła się na miejscu, na którem siedziała, tak ją zbudowała łatwość i zaufanie młodego obywatela. Ale, chcąc rzecz doprowadzić do zupełnego skutku, zawsze w tym celu, żeby sobie nie mieć nic do zarzucenia, dodała jeszcze: — Zapewne Pan Bóg nas zachowa od takiego zmartwienia, ale ponieważ ludźmi jesteśmy, a siostrzenica pana dobrodzieja także, więc, na przypadek choroby, zechcesz pan dobrodziej zostawić mi dziesięć dukatów na doktora i aptekę, z których także rachunek jak najskrupulatniej panu dobrodziejowi złożę. — Dobrze — odpowiedział i tym razem pan Roman, i postrzegłszy że Kasia, nie wiedzieć dla czego, zapłoniła się znowu, spuścił oczy, i dla kontenansu podniósł kapelusz i zaczął ręką ogładzać. Pani S zdało się, że już chce wyjść. Postanowiła więc dać pokój dalszym propozycyom, i przestawszy rozumnie na tylu koncessyach, jakie już zrobił, zamierzyła utkwić mu je bardziej w pamięci, co się jej tem potrzebniejszem wydało, że to dobrze, którem na wszystko się zgadzał, z widocznem wymawiał roztargnieniem. Powstawszy więc z miejsca, rzekła: — Pozwoli pan dobrodziej, że ja te wszystkie warunki, na któreśmy się zgodzili, zapiszę. Notatka ta przyda się panu dobrodziejowi przy sprawdzeniu kontraktu, który tu spisać każę u siebie. — Potem obracając się do Kasi, mówiła: — Moja droga! zabaw tu w mojem miejscu pana dobrodzieja, ja za chwilkę służyć będę. Jest to moja krewna i uczennica — dodała rekomendując. Słowa te, po których wyszła, wymówione były po francuzku dobrze i czysto. Pani S użyła tego języka, raz z przyzwyczajenia ochmistrzyni, a powtóre, dla pokazania panu Romanowi, jak sama mówi po francuzku, że zatem nie powinien żałować swojej powolności, gdyż i siostrzenica jego także tak mówić będzie, jeżeli do skończenia edukacyi na jej pensyi pozostanie. Gdy pan Roman został sam na sam z panienką, której uroda i ułożenie tak mocno mu się podobały, zmieszał się i sam nie wiedział od czego zacząć. Wyprowadziła go z tego ambarasu panna Katarzyna, zapytując, jak dawno przybył do Warszawy? — Przyjechałem wczoraj — odpowiedział. — A pani zapewne mieszka w tym domu? — O nie — odpowiedziała wdzięcznym głosem — przebyłam tu lat kilka, gdym się znajdowała na pensyi, a teraz mieszkam przy ojcu. Pan Roman czekał, czy nie doda, gdzie mieszka, na której ulicy; ale Kasia umilkła, a spytać jej o to nie śmiał. Żeby się więc rozmowa nie przerwała, i żeby pokazać, że umie ją prowadzić, chociaż mówi z osobą, nieznajomą, — że zna Warszawę, chociaż ją, tylko kiedy niekiedy odwiedza, — podniósł głowę, uśmiechnął się zawczasu, mając powiedzieć coś zręcznego i uderzającego; ale wtem postrzegł, że oczy panny Katarzyny na niego patrzały; że oczy te były błękitne z długiemi czarnemi rzęsami, że było w nich pełno wdzięku i wyrazu: zapomniał więc, co miał mówić, spuścił wzrok ku ziemi, i gładząc ręką kapelusz, rzekł z determinacyą: — Jak dziś gorąco! Uśmiechnęła się nieznacznie Kasia i odpowiedziała: — Tak, w mieście między murami zwykle bywa goręcej, niż na otwartem powietrzu. Państwo zapewne na wsi nie doświadczacie takiego upału, jaki my tu czasem miewamy od rozpalonych kamieni. — My mamy drzewa, mamy ożywiający ich cień — rzekł pan Roman, przychodząc prędko do siebie i patrząc już śmielej na te oczy, które i teraz były błękitne, i teraz były piękne, ale już go nie tak mieszały cudnym promieniem. — A przytem — dodał — mieszkanie moje na wsi ma z jednej strony las, z drugiej rozległe łąki, przez które przechodzi rzeczka, która popod samym ogrodem przepływa i daje nam kąpiel wyborną. Ale — dodał, poprawiając się na krześle — nic tak w lecie nie zabezpiecza pokojów od gorąca, jak markizy. To też kazałem je tak urządzić, szczególniej w dwóch salonach, wychodzących prawie na południe, że mam w nich zawsze tyle chłodu, ile potrzeba. To powiedziawszy, umilkł pan Roman, a chociaż czuł, że nie wszystko, co powiedział, było bardzo potrzebnem i zręcznem; kontent jednak był, że jej dał cokolwiek poznać swoję wieś i swój dom; bo pomyślał sobie w duchu: — dobrze, niech i to wie! — Gdy Kasia milczała, rzekł znowu: — A pani lubi wieś ? — Nie znam wcale wsi — odpowiedziała z prześlicznym uśmiechem, który odkrył ząbki białe i równe, który ułożył jej usta w tak rozkoszne kształty, że się pan Roman znowu zmieszał; ale szczęściem, tym razem nie miał nic do odpowiedzenia. — Urodziłam się i wychowałam w mieście — mówiła dalej Kasia — jednak zdaje mi się, ile z usposobienia mego wnosić mogę, że wieś bardzobym polubiła. Pan Roman ucieszył się widocznie, posłyszawszy te wyrazy, a Kasia znowu postrzegła się, że były niepotrzebne, że mógłby sobie Bóg wie co pomyślić, i zawstydziła się biedna, ale tak jej z tem było ładnie, że już teraz pan Roman poczuł, jakby jakieś wzruszenie, jakąś nieodpartą, chęć zbliżenia się i dotknięcia tej białej rączki, która trzymała chusteczkę, i wyrzeczenia czegoś, coby nie było ani wyrażeniem uczucia, ani zimnym komplimentem, ale coby trzymało ów wygodny we wszystkiem środek, z którego i naprzód pomknąć się można, i nazad wycofać się łatwo. Wszakże nie przyszło do tego, gdyż pani S weszła i przyniosła ową notatkę warunków, które na roztargnionym młodym człowieku wymogła. Wziął je pan Roman, nie czytając, i schował do kieszeni. Gdyby był je przejrzał, znalazłby, że pani S, rozmyśliwszy się w ciszy swego gabinetu, i śmielsza z piórem w ręku, dodała jeszcze, że na rozmaite, mogące się zdarzyć na pensyi fety, jako to: na imieniny jej samej i guwernantek, tudzież na jałmużny dla ubogich, dla przychodzących kwestarek i t. d., potrzeba będzie na składki pięć dukatów rocznie, które z góry mają. być złożone. Pan Roman pożegnał uprzejmą, gospodynią, skłonił się pannie, i wychodząc, rzekł: — Jutro o tej porze będę pani służył z moją pupilka, którą, opiece pani oddam. — Będę pana oczekiwać — odpowiedziała pani S — a ja tymczasem każę spisać kontrakt. — Dobrze — rzekł znowu pan Roman, patrząc gdzie indziej, i gdy oczy jego w tej wędrówce zbiegły się na mgnienie z błękitnemi oczyma Kasi, powtórzył z pewnym przyciskiem, jakby chciał być dobrze rozumianym: — Jutro więc o tej porze — i jeszcze raz skłoniwszy się, wyszedł. Gdy się drzwi zamknęły, pani S uśmiechnęła się, i pomyślawszy sobie w duchu: — co to jest jednak dar mówienia! — poszła na chwilę zobaczyć, co panny robią. Kasia została tymczasem w salonie, wzięła leżącą na stole robotę, ale wkrótce opuściwszy ją na kolana, oparła piękne swe czoło na dłoni, i tak siedziała zamyślona. A pan Roman?... Pan Roman szedł ulicą, dawał się potrącać przechodzącym, i tylko co nie wpadł pod dyszel dorożkarza, który, zwyczajem warszawskim, mocniej zaciął konie i ruszył z kopyta wtenczas, gdy niespodzianie z jednej ulicy zawracał na drugą. Czy pan Roman zakochał się od razu w pięknej Kasi i to na dobre, tak jak to czynią wszyscy moi bohaterowie, z wielkiem zgorszeniem krytyki, która im tych raptusów darować nie może ? czy tylko podobała mu się tak sobie, nawiasowo, i miał względem niej jaki obywatelski planik? — o tem jeszcze zdecydować mi tu nie wolno. Dosyć będzie powiedzieć, że do Marego (który jeszcze wówczas kwitnął) nie poszedł; że do hotelu, w którym stał, kazał sobie zwyczajny przynieść obiad, i milcząc, zjadł go razem z zapłakaną Helunią; że całe poobiedzie z krawcem się swoim nie widział, na balecie okropnie ziewał, i spał jak najgorzej. Biegli czytelnicy niech z tych symptomatów wniosą o stanie serca i umysłu pana Romana. Nazajutrz ten sam koczyk, któryśmy już widzieli na Lesznie, wiózł pana Romana i strwożoną Helunię ku peneyi pani S. Właśnie biła umówiona godzina jedenasta. Dom, w którym się mieścił zakład naukowy, był już niedaleki. Biedna dziewczynka, ofiara oświecenia i dobrej pronuncyacyi, patrzyła na wszystkie strony, i co moment zapytywała wujcia, czy jeszcze daleko ? Ale wujcio nie odpowiadał, oglądał się na prawo i na lewo, jakby chciał kogoś obaczyć, jakby się spodziewał, że na tej ulicy, o tej godzinie, przed samym domem pani S, lub gdzieś niedaleko, ujrzy płócienkową sukienkę i słomkowy kapelusz. Zkąd i dla czego mógł mieć taką nadzieję ? tego ani on sam nie wiedział, ani nawet ja nie wiem; a przecież coś mu szeptało, że to niepodobna, aby ich znajomość była tak krótką, tak przelotną, aby się skończyła na jednem wczorajszem widzeniu się, aby już nigdy nie zajrzał w te błękitne oczy, które tak wiele mówiły, i nie usłyszał tego głosu, który tak miło brzmiał w jego uszach. Jednakże napróżno patrzał. Wprawdzie widział wiele płócienkowych sukienek, ale te były jaskrawe i zmięte; wiele ócz poglądało na niego, ale wszystkie były czarne lub siwe; wiele głosów pięknych Warszawianek dochodziło do niego z trotoaru, ale te wszystkie były lub chrypliwe, jak rozbite dzwonki, lub ostre, jak szydła. Straciwszy więc nadzieję, tak bez żadnej zasady powziętą, stanął przed mieszkaniem pani S, wysiadł, wysadził Helunię, i już miał wchodzić w bramę podjazdową, gdy raz jeszcze spojrzawszy wzdłuż ulicy, ujrzał na przeciwległym trotoarze idącą śpiesznie osobę, która mu dokładnie przypomniała tę postać, o jakiej całe poobiedzie myślał i całą noc marzył. Zatrzymał się więc przy drzwiach bramy, przytulił do siebie Helunię, i tak czekał, dokąd się uda. Rzeczywiście była to Kasia. Zrównawszy się z bramą domu, stanęła, przypatrywała się stojącemu przed nią koczykowi, i na jej licu był jakiś wyraz niepokoju i wahania się. Pan Roman stanął tak, żeby go nie widziała, i zdało mu się, że czyta wyraźnie w jej pięknej twarzy chęć wejścia do pani S, gdzie była pewna, że go zastanie, i obawę spotkania się z nim znowu. Mocno go to ucieszyło i skłoniło do czekania cierpliwie, póki się nie zdecyduje. Nareszcie panienka potarła ręką czoło, potrzęsła głową, jakby chciała powiedzieć: nie, nie trzeba — i poszła dalej. Wtenczas pan Roman mocno się zmieszał. Przez chwilę sam nie wiedział co zrobić, ale wkrótce rzucił się na krok stanowczy, zapomniał o pani S, jej przekonywającej wymowie i ładnej francuzkiej pronuncyacyi, wsiadł na powrót do koczyka z Helunią, i kazał z wolna jechać w tym kierunku, w którym panna poszła szybko, jakby sama przed sobą, uciekała. — Więc już nie pojedziemy na pensyą? — rzekła uradowana Helunia. — O! jakże to dobrze! — Chciałem ci jeszcze jednę rzecz kupić — odpowiedział pan Roman — żebyś miała pamiątkę ode mnie. — Mój dobry wujciu! jak ty o mnie tylko myślisz — powiedziała dziewczynka i rękę jego całować zaczęła. Ścisnął ją za rączkę pan Roman i zaczerwienił się, że skłamał przed dzieckiem. Bo on nie o niej myślał i gdzie indziej patrzył. Byli na KrakowskiemPrzedmieściu. Przypadkiem panna Katarzyna obejrzała się, spostrzegła koczyk i w nim młodego człowieka, który ją ścigał wzrokiem. Przez chwilę zastanowiła się, jakby się namyślając, co zrobić; potem zwróciła się na lewo, i weszła do pierwszego magazynu, który był obok. Pan Roman, którego już determinacya nie opuszczała, wyskoczył z koczyka, wziął za rękę Helunię i wszedł także. Nic nie może być piękniejszego, jak twarz piękna młodej dziewczyny, kiedy się na niej w cudnych farbach wymaluje razem radość i bojaźń; razem to przekonanie, że się podobała temu, któremu chciała się podobać, i ten kło pot dziewiczy, aby skłonności jej nie dostrzegł, aby nie usłyszał mocniejszego bicia jej serca. Pan Roman wyczytał te uczucia na jej licu, i przystąpiwszy do niej niezupełnie śmiało, rzekł drżącym głosem: — Dobry dzień pani I Jak wdzięczny jestem temu przypadkowi... — chciał coś jeszcze powiedzieć, ale czując, że zaczął od nieprawdy i bojąc się, aby się większem kłamstwem nie skompromitował, dał pokój i umilkł. — Tam zapewne pani S pana czeka — odpowiedziała ze spuszczonemi oczyma panienka, jakby mu chciała przypomnieć, co powinien był zrobić. — Tak — rzekł znowu — pamiętam o tem i już byłem przed jej bramą, ale przypomniawszy sobie, żem miał zostawić mojej siostrzenicy jaką ładną pamiątkę, wróciłem tu. — To siostrzenica pana? — mówiła, ośmielając się, Kasia — jakie ładne dziecko! Będzie jej tam dobrze, możesz pan być spokojnym. Pani S kocha uczennice swoje, jak matka. Helunia, stojąc przy kantorze, na którym było tyle ładnych rzeczy, i trzymając na nim obie rączki w rękawiczkach obciętych po palce, przechyliła główkę i spojrzała na obcą. sobie twarz panny Katarzyny. Wówczas Kasia nachyliła się, i wziąwszy jej rączkę, pocałowała ją w czoło. Pocałowanie to było dość serdeczne. Zkąd się zaś wzięło i dokąd było adresowane, to Bóg raczy wiedzieć. — Dziękuję pani — rzekł wówczas ośmielony i uradowany pan Roman — że się moją siostrzenicą interesujesz. Ona biedaczka bardzo się boi tej pensyi. Podziękuj i ty, Heluniu — dodał, biorąc drugą rękę dziewczynki, która tym sposobem służyła za przewodnika pomiędzy temi sercami, które się ku sobie pociągać zaczynały. Helunia, mając jednę rączkę w rękach panny Katarzyny, a drugą w ręku wujaszka, dygnęła, a pan Roman dodał: — Niech pani będzie łaskawa pomoże rai co ładnego dla niej wybrać. Zaczęli więc wybierać to na sukienkę, to na mantylkę, to wstążeczki, to chusteczki; przypatrywali się wzajem różnym rzeczom, a w tem przypatrywaniu się, zbliżały się mimowolnie twarze, spotykały się oczy, lekko dotykały się ręce. Było o czem mówić, i nie można było tak prędko się zdecydować, bo i Helunię pociągali do rady, i jak tylko się jej co niebardzo podobało, szukali czego innego. Tak więc wybierali długo, a tymczasem minęła już dwunasta, a pani S niecierpliwiąc się, czekając i obawiając się, czy ją nie ubiegła pani P, jej najzaciętsza rywalka, myślała sobie: — Otóż to jak nasi panowie cenią, wymowę i pronuncyacyą! A zdawał się tak mocno przekonanym! Ale jeżeli do tamtej pójdzie, sparzy się nieźle. Niech wreszcie sobie i idzie — dodała, chodząc po pokoju. — Co mi to szkodzi, że siostrzenica jego będzie mówić po francuzku jak kucharka! Już sprawunki były zapakowane i panna Katarzyna, spojrzawszy na zegar sklepowy, zaczerwieniła się, że bez żadnej potrzeby więcej niż godzinę tam przebyła, gdy pan Roman przystąpił do niej, i obcierając ręką kapelusz, rzekł nieśmiało: — Miałbym panią o wielką łaskę prosić!... — O cóż idzie ? — odpowiedziała zmieszana temi słowy, w których przecież nic nie było, coby zmieszać mogło. — Mam dosyć długi regestr sprawunków kobiecych, dla mojej siostry, dla mojej matki i innych pań z sąsiedztwa ; nie mam tu żadnej mi znajomej damy, któraby mi pomogła. Czy nie raczyłabyś pani poratować mnie w tym kłopocie? — Kiedyż ja tak mało znam się na tem — odpowiedziała Kasia, mocno zaambarasowana. — Przepraszam, pani tu wybrałaś rzeczy takie ładne. Nie odmawiaj mi pani tej łaski — dodał błagającym tonem, a oczy jego jeszcze wyraźniej prosiły. — Zaraz ztąd odwożę Helunię do pani S, i jutro będę już zupełnie swobodnym. Gdybyś mi pani raczyła wskazać swoje mieszkanie, przysłałbym konie i czekałbym panią o dziesiątej tu lub u Szlenkera. — Ponieważ pan koniecznie chcesz — odpowiedziała stłumionym głosem — przyjdę o dziesiątej do Szlenkera. Domyślił się pan Roman, że mu nie chciała powiedzieć gdzie mieszka. Uradowany więc, że otrzymał więcej, niż się mógł spodziewać, nie nastawał, ale ukłoniwszy się uprzejmie i spojrzawszy tak, aby oczy powiedziały jej to, czego nie mówiły usta, wyszedł. Za nim wyszła i Kasia, a schyliwszy piękną główkę i trąc palcami czoło, weszła do Rezlera kamienicy. Tam w sieniach, oparłszy się o schody i cisnąc ręką bijące mocno serce, postała z kilka minut, i potem poszła Miodową ulicą, ztamtąd na Długą, potem na Leszno i wreszqr'e na Żytnią, gdzie mieszkał jej ojciec, który, czekając na córkę z obiadem, dla rozrywki wyszedł na dziedziniec, usiadł na ławeczce przed domkiem, i czytał rozprawę jednego Niemca : „De Particula Quum — ad obtinendum gradum Doctoris Philosophiae". Źle spał tej nocy pan Roman, a Kasia jeszcze gorzej. Czuła ona, że te sprawunki są pretextem widzenia się, zbliżenia się do siebie, pomówienia z sobą. Gorzkie sobie czyniła wyrzuty, że i dziś poszła; postanawiała jutro zostać w domu, i wśród tych wyrzutów, wśród tych zbawiennych postanowień, myślała oraz, jakiby sobie wymyślić interes, aby jutro znowu starego ojca opuścić i pobiedz daleko, w upał, gdzie ją ciągnęło serce, gdzie ją myśli porywać zaczynały. W takiem pasowaniu się ledwie nad ranem zasnęła, a gdy otwarła oczy, już słońce było daleko, i przy łóżeczku jej stał ojciec, w kwiecistym ale wysiedzianym szlafroczku, z czapeczką na głowie, z okularami na nosie, a w ręce drżącej, założywszy jeden palec w to miejsce gdzie czytał, trzymał ową rozprawę: de Particula Quum. — Napiłbym się już kawy, moje dziecię — rzekł stary łagodnie. — W ten moment, ojcze — odpowiedziała córka; zerwała się z łóżeczka, odpędziła krzyżem wszystkie mary, które ją trapiły, i odziawszy się prędziutko, zajęła się gospodarstwem. Ale już była ósma. Trzeba było i ojca nakarmić, i obiad zadysponować, i przyczesać włosy, żeby były gładkie i lśniące, i odziać się porządnie, żeby z sukienki widać było gust i prostotę, i przebiedz taki kawał z ulicy Żytniej na Senatorską, aby o dziesiątej być na umówionem miejscu, aby młody człowiek nie czekał i nie dręczył się czekając. Bo ona to czuła dobrze, że się będzie dręczyć, gdyby nie przyszła, i dlatego ten raz ostatni przezwycięży swoje skrupuły, swoje obawy, i pójdzie. Ale więcej już nigdy, to sobie święcie przyrzekła. Kto się przypatrzył działaniom kobiet, kiedy czego mocno chcą, kiedy postanowiły sobie zrobić coś prędko, kto uważał tę zadziwiającą energią, jaka się w nich wówczas rozwija, tę trafność rozporządzeń, przez które skracają czas i zbliżają się prosto do celu, ten dziwić się nie będzie, iż chociaż panna Katarzyna późno wstała, że i ojciec miał dobre śniadanie, i interes był wymyślony, i obiad zadysponowany, i w pokoikach sprzątnięto, i włoski były ładniej zaczesane niż zwykle, i sukienka wyprasowana i opięta leżała na niej zgrabniej, i miała pozór daleko większej elegancyi i gustu, niż w każdem innem zdarzeniu. Przedział nawet między ulicą. Żytnią i Senatorską jakoś się skrócił, tak, że gdy stanęła przed ratuszem i podniosła oczy na zegar, jeszcze pięć minut brakowało do dziesiątej. Nie będę nudził czytelników moich opisaniem drugiego ich spotkania. Dosyć powiedzieć, że już dwunasta wybiła, a jeszcze mało co wybrali, że nazwisko, kolor materyi i jej rozmaite gatunki podawały ciągle przedmioty do mówienia to o tem, to o owem, do długiego naradzania się, a zatem do patrzenia sobie w oczy, do dotykania ręką ręki, do przelotnego, mimowolnego ściśnienia paluszka, po którem całe ciało zadrżało i twarz oblewała się rumieńcem. Gdy się przyszło rozstać, pokazało się, że z długiego regestru sprawunków danych panu Romanowi, ledwie dwa czy trzy artykuły zostały zaspokojone; że zatem konieczność wymagała, aby nazajutrz o tejże porze, panna Katarzyna przyszła do Sztumera, gdzieby resztę dokupić można. Takimto sposobem, mimo świętości pierwszego postanowienia, mimo wyrzutów, które sobie czyniła po pierwszem widzeniu się, mimo łez, które tajemnie wylewała po drugiem, widywali się co dzień przez dni pięć, chodzili po rozmaitych magazynach, i kupiwszy tu i owdzie cokolwiek, po godzin dwie lub trzy przepędzali z sobą na rozmowie pełnej czarów, pełnej rozkoszy, pełnej słodkich nadziei. Widzieli oni oboje, jak im było dobrze razem, jak miło i prędko płynie czas, lecą godziny; a jednak pewien rodzaj nieśmiałości, zrodzony przez szacunek, jaki powziął dla dobrej, pięknej i rozumnej panienki, trzymał na wodzy język pana Romana. Sto razy miał już na ustach: — kocham cię szczerze, serdecznie — a przecież nie wymówił tego słowa. I ona go nie czekała, nie pragnęła nawet, przeczuwając, że tak jest niezawodnie; wiedząc, że gdyby to słowo wymówił, musiałaby także odpowiedzieć tak, lub nie, i wówczas, kto wie, czyby się nie rozbiło jej szczęście obecne o ten próg pewności, za który przestąpiwszy, idzie kobieta albo do ołtarza, albo do hańby. Dziś jej szczęście było pół prawdą, pół marzeniem; dziś ona jeszcze bujała w krainie poetycznej, gdzie jej wolno było wyobrażać się jego panią, jego żoną, jego królową; gdyby wyrzekła: tak, zstąpiłaby na ziemię i możeby została tylko jego niewolnicą. W wigilią, wyjazdu, pan Roman, żegnając się z nią na ŚtoJerskiej ulicy, wziął jej rękę i rzekł drżącym głosem: — Panno Katarzyno! ja jutro muszę już jechać. Czy przyjdziesz pani o dziesiątej do ogrodu Krasińskich? — Jutro pan jedziesz ? — odpowiedziała, nie cofając rączki, i po chwili dodała: —dobrze, przyjdę — i prześliczne jej oczy zabłysnęły jakby łzą, w której złamał się promień słońca i błękit ich podniósł. Pan Roman spostrzegł jej wzruszenie i byłby jej do nóg upadł, lecz nie mógł tego zrobić, gdyż dużo przechodziło żydów, którzy ich potrącali. Właśnie po tej ostatniej przechadzce w ogrodzie, gdy się już na długo rozstawali, rzekł pan Roman: — Czy nie otrzymam od pani nic, na pamiątkę tych kilku dni szczęśliwych ? Może nieprędko tu będę, bo mam wielką podróż przed sobą. — Pan jedziesz w wielką podróż? — odpowiedziała, patrząc nań z żalem i miłością — weź pan tę książeczkę. Od kilku lat ciągle się na niej modlę. Tam na każdej literze spoczywały tyle razy moje oczy, ona tyle westchnień moich słyszała, tam nie na jednej karcie znajdziesz pan ślady i łez moich. Może panu przyniesie spokój, bezpieczeństwo w drodze, i kiedy niekiedy wspomnienie o mnie. Wziął pan Roman z rozrzewnieniem drogi ten podarunek, przycisnął jej rękę do ust, i poszli ku bramie, gdzie stał już jego powóz, gotowy do drogi. — Pozwól mi pani — rzekł jeszcze pan Roman — odprowadzić się do domu. — Odprowadź mnie pan tylko do kościoła na Lesznie. Tam już pójdę sama. Chcąc nie chcąc, musiał się zgodzić i poszli z wolna trotoarem, rozmawiając jeszcze, żegnając się, widząc to we wzajemnem spojrzeniu, słysząc w głosie, że się kochają, ale nie czyniąc fobie żadnych oświadczeń, żadnych przyrzeczeń. Gdy się zbliżyli do owych dwóch żebraczek, od których się opowiadanie to zaczyna, jedna z nich, wyciągając rękę i przerywając litanią, rzekła: — Łaskawi państwo! na kawałek chleba ! Zlituj się panienko nad starą sierota. — i odebrawszy jałmużnę, dodała: — Jesteś młoda i piękna, będziesz szczęśliwa! — Opatrz biedną żebraczkę, moja panienko! — rzekła druga, przestawszy mówić Zdrowaś Marya, i znowu po odebraniu jałmużny dodała: — Ale strzeż się! strzeż się! boś młoda i piękna. — Czemu ją straszysz, stara? — odezwała się pierwsza — czy nie widzisz, że aż pobladła ? — Bo i ja byłam taka, jak ona — odpowiedziała druga. — I mnie ostrzegali, alem nie słuchała. A teraz widzisz, czem jestem. Drżenie jakieś mimowolne ogarnęło pannę Katarzynę. Rzeczywiście mocno pobladła, kolana uginały się pod nią, i gdyby jej był pan Roman ręki nie podał, byłaby nie wstąpiła na schody. Gdy weszła do kościoła, upadła na twarz przed pierwszym ołtarzem, łzy puściły się z jej oczu, a słowa żebraczki brzmiały w jej uszach i okropny jej obraz snuł się przed myślą zatrwożoną. II. Niejeden zapewne z czytelników moich nie był na ulicy Żytniej. A przecież to ulica szeroka, długa, niebrukowana, ma parę murowanych domów, kilkanaście drewnianych dworków, i dochodzi do samych wałów miasta. Te jej zalety mogłyby się wydać nie bardzo pociągającemi dla prawdziwych Warszawianów, którym potrzeba koniecznie bruku, kamiennych trotoarów, ciągnących się rzędem kamienic, i co trzeci dom, kawiarni lub cukierni; mogłyby nie bardzo zachęcić do jej odwiedzenia prawdziwie pięknych Warszawianek, którym potrzeba koniecznie KrakowskiegoPrzedmieścia, NowegoŚwiatu, i ścisku algierek, zdolnego ocenić ich wejrzenie, ich chód elastyczny, ich mantyle i kapelusze. Ale jabym chciał zniewolić dla ulicy Żytniej te dusze czułe i melancholiczne, które mogą. się obejść bez szyneczku i bawarskiego piwa, które lubią trawę pod nogami, parkan dla oparcia się i odpoczynku, których serce rozrzewni się widokiem kur grzebiących na śmieciach dziedzińców, których oko, zajrzawszy przez szpary parkanów, otaczających ogrody, spocznie z rozkoszą na związujących się główkach kapusty, na dojrzewających jagodach agrestu, i na rumieniących się, jak lica dziewic, wiśniach i malinach. Otóż, w jednym z tych dworków, gdzie był dziedziniec obwiedziony parkanem, gdzie był ogród warzywny i fruktowy, najmował sobie trzy pokoje z kuchenką, pan Cypryan Ambrożyński, niegdyś nauczyciel łacińskiego języka w szkole powiatowej, a od czterech lat emeryt, pobierający całkowitą, wysłużoną pensyę. Niewielki wprawdzie miał on fundusz, ale mu wystarczał, gdyż to był człowiek, który bardzo mało potrzebował. Rano szklanka kawy, dwie lub trzy potrawy na obiad, przed wieczorem w lecie szklanka chłodnego mleka z chlebem, zimą, kiedy niekiedy, gdy się czuł niezdrowym, szklaneczka herbaty: oto było wszystko, czem karmił i utrzymywał swoje ciało. Tak skromny sposób życia czynił go zdrowym, lekkim do pracy, i nie wycieńczał jego szczupłych dochodów. Proporcyonalnie więcej daleko konsumował jego nos, niż on sam; gdyż ze wszystkich części ciała, to była jedna, której dogadzał i którą pieścił. W jego szafce podręcznej, gdzie na jednej półce znajdowały się same łacińskie grammatyki, na drugiej same dykcyonarze i wypisy, stały na trze ciej słoiki szklane, z tabaką rozmaitego gatunku. Począwszy od petersburskiej mocnej i zielonej, stały jedna za drugą: holenderska, St. Omer, Maroko, francuzka, ośmio i dziesięoiogroszowa, nie mówiąc już o Albance miałkiej i grubej, która częścią za licencyą, często kontrabandowym sposobem wchodziła do szafki. Te słoiki, zamykające czysty i oryginalny kordyał, stały się fundamentem następnych, odznaczonych etykietami innego koloru, i w których znajdowały się rozmaite mieszaniny poprzednich. I tak: petersburska z holenderską, petersburska z francuzką, St. Omer z francuzka, holenderka z Albanką grubą, z Albanką miałką i t. d. Słowem, ile z pierwiastkowych gatunków można było zrobić kombinacyi, biorąc po dwa lub trzy do jednej, wszystkie były zrobione, w oddzielnym zamknięte słoiku, stosowną oznaczone etykietą, i systematycznie na półce ulokowane. Wiele sobie zacny emeryt nałamał głowy, nim doszedł do trzydziestu słoików, to jest, do liczby dni w miesiącu, aby na każdy dzień nos jego miał rozmaite pożywienie, i jednostajnym pokarmem się nie znudził. Wprawdzie niektóre miesiące, mające po dni trzydzieści jeden, ambarasowały go cokolwiek; ale go salwował miesiąc Luty, z którego mu zostawały dwa słoiki, któremi zapełniał ten niedostatek, ratując się w innych miesiącach to dyetą, to resztkami z każdego dnia, które z tabakierki w osobny słoik zsypywał, i tym sposobem sumaryczną jakąś mieszaninę ze wszystkich gatunków i ze wszystkich ich kombinacyi formował. Pan Ambrożyński celował także w sposobie zaprawiania tabaki, że była miękka, zimna, ani zbyt wilgotna, ani zbyt sucha, ale właśnie taka, że łechtała przyjemnie każdy nos, znający się na przymiotach takiego przysmaku, przylegała rozkosznie do ścian jego, ani lecąc do gardła, ani wypadając na ziemię. Sekret ten przyrządzania jej tak umiejętnie stanowił jedyną próżność tego zacnego człowieka. Można mu było powiedzieć, że nie wie, jak się tłómaczą po polsku imiesłowy na rus i dus, że nie potrafi dobrze użyć Gerundivum i nie zna rządu słowa jubeo; w takim razie uśmiechał się tylko ironicznie doświadczony pedagog, ale się nie obrażał bynajmniej. Lecz kiedy kto brał niedbale tabakę z jego tabakierki, kiedy połowę zażył a połowę wysypał, lub zażywszy dobrze nie posmakował, nie wykrzyknął — a! — i jeszcze o jedne szczyptę nie poprosił; od takiego stronił, dąsał się, tracił do niego ufność, a gdy miał jaki interes, przystępował z wielką nieśmiałością i z żadną prawie nadzieją skutku. Pan Ambrożyński był wysoki, chudy, cokolwiek przygarbiony, miał długie ręce i stopy, które stawiał niezgrabnie, zakrzywiając więcej do środka, i nosząc buty z nadzwyczajnie długiemi nosami, wprzód jeszcze, nim moda sprowadziła ten wygodny krój obuwia. Chustkę zawsze nosił białą.; wprawdzie najczęściej ona była przybrukaną, zawsze jednak podnosiła kolor oliwkowy jego twarzy ściągłej i dość przyjemnej, oznaczonej wystającym i charakterystycznym nosem, czołem wysokiem, łysem i pełnem spokoju. A chociaż włosy już siwiejące z tyłu głowy zaczesywał na łysinę, i zawsze w kamizelce miał grzebyk rogowy; najczęściej jednak spadały one napowrót, buntując się przeciw temu zmuszonemu kierunkowi, rozrzucały się nieporządnie i całej głowie jego dawały filologiczny pozór. Od tego czasu, jak otrzymał emeryturę, nosił ciągle długi tabaczkowy surdut; gdyż oko jego, przywykłe do wpatrywania się w tabakę, przy czę stem jej zażywaniu, przy kombinowaniu rozmaitych jej gatunków i zaprawianiu skombinowanych, polubiło ten kolor i raziło się innemi. Czasem tylko, i to w dni wielkiej uroczystości, naciągał dawny, granatowy wicemundur, z manszestrowym, wypłowiałym kołnierzem i z herbowemi guzikami; wówczas także brał białą kamizelkę, niezawsze wprawdzie wolną od plam tabaczkowych i ziarn tabaki, sterczących gdzie niegdzie między fałdami i zagięciami, zawsze jednak, jak na filologa, dość czystą. Unieblowanie mieszkania zacnego emeryta było skromne i odpowiednie jego funduszom. Pierwszy pokój był razem salą jadalną i bawialnym salonem. Dla odpowiedzenia temu podwójnemu przeznaczeniu, miał między oknami kanapę długą, pokrytą perkalem w kwiaty, przed którą stał stolik okrągły, mały, i mający na środku wrobioną szachownicę; pod ścianą zaś był stół okrągły, z wiszącemi klapami, obok którego stała kredensowa szafka, a między nią i piecem wisiał zegar z wagami, który dość chrapliwie, ale głośno i regularnie wybijał godziny. Administracya tego pokoju należała do panny Katarzyny. Tu mogła ona sprzątać bezkarnie, ile się jej podobało, i nawet z myciem podłogi nie doznawała wielkiego kłopotu. Wcale inaczej rzecz się miała z drugim pokojem, który był właściwem mieszkaniem zacnego emeryta, gdzie było jego łóżko, jego szaragi, na których wisiał płaszcz, szlafrok i surdut tabaczkowy; gdzie stały jego buty z długiemi nosami, a przy nich szczotki; gdzie były jego półki, na których we wzorowym nieporządku leżały książki, w dość znacznej liczbie, wcale dobrze dobrane, ale uszkodzone przez pożyczki, defektowe co do liczby to mów, i mające na sobie odwieczną kurzawę, która wpiła się w papier, i nawet kolor okładek pozmieniała. Na dolnej półce leżała massa sexternów i innych papierów. Były to studya grammatyczne naszego pedagoga i ćwiczenia uczniów, których kilka z każdej klassy zatrzymywał zawsze u siebie, i od roku z zanotowaniem daty i nazwiska, na pamiątkę postępu uczniów chował. Przy stole jego długim, pokrytym zielonem suknem, pełnem także kurzawy, dziur i atramentu, stała wspomniana już wyżej szafka, z doborem grammatyk łacińskich, dykcyonarzów, wypisów i ze słoikami tabaki. Ta miała zaszklone drzwiczki, i była zawsze starannie zamknięta. Do tego pokoju panna Katarzyna wchodziła tylko ukradkiem ze ściereczką i szczotką. A chociaż stary nie gniewał się, złapawszy ją na gorącym uczynku, bo gniew był uczuciem zupełnie obcem sercu tego człowieka, ale widziała, że go to martwiło, że z roztargnieniem i nie smakując wcale, zażywał tabakę i rozsypywał ją po ziemi; że już z mniejszym apetytem jadł obiad, chociaż był barszcz różowy i wonny; że cały dzień unikał swego pokoju, jakby ten stracił już dla niego swój powab, że był wyprzątnięty i czystszy. Bolała nad tem dobra i delikatna córka, i dla tego tylko kiedy niekiedy pozwalała sobie koniecznego uporządkowania, nie myśląc już wcale o wymyciu tam podłogi, która od lat kilku pokrywała się coraz grubszą warstwą brudu, tak dalece, że oko najwprawniejszego naturalisty nie byłoby w stanie dojrzeć słojów drzewa, z którego była zrobioną. Z tego pokoju były wprawdzie drzwi do pokoju Kasi, ale prawie zawsze na klucz zamknięte. Co dzień jednak dobry ten ojciec otwierał je, wchodził do mieszkania cór ki, i wówczas serce jego radowało się widokiem dorodnej panny, cieszyło się czystością, i elegancyą. jej sprzęcików, jej strojem, zawsze pełnym skrzętności i gustu, jej ciągłem zajęciem to robotą i igłą, to książką, i piórem, to kwiatkami, które zdobiły jej okno, to modlitwą przy łóżeczku panieńskiem, przy którem ją, czasem na kolanach zastawał. I wówczas nie wchodził wcale; postał tylko, popatrzył, niekiedy łza zakręciła się w jego oku, i cicho drzwi zamknąwszy, do siebie powracał. Bo też rzeczywiście miło było wejść do tej stancyjki, gdzie wszędzie jaśniał porządek, gdzie wszystko było białe i czyste, gdzie łóżeczko było tak zasłane, jakby na niem nigdy nikt nie spał, gdzie każdy mebel, każdy gracik, tak się świecił, tak uśmiechał, jakby dopiero co przyszedł od rzemieślnika i ze sklepu. Urok dziewictwa leżał na wszystkiem, co się tam znajdowało, a cisza, jaka tam panowała, świadczyła jak skromnem, jak cichem było to serce, którego spokoju i swobody dotąd nic nie zamieszało. Przywykłszy do ciągłej pracy, do ustawicznego zajęcia przez lat trzydzieści pięć nauczycielstwa, pan Cypryan Ambrożyński, doczekawszy się wysłużonego odpoczynku, nie próżnował wcale. Z nałogu, z przyzwyczajenia, ciągle i zawsze myślał tylko o łacinie i radby jej nauczać. Gdy, rano wstawszy, skończył pacierz, gdy już sobie przyrządził i napełnił tabakierkę z tego słoika, jaki z kolei na ten dzień przypadał; wtenczas przeglądał grammatyki łacińskie, porównywał jednę z drugą, notował gdzie to lub owo prawidło łatwiej lub trafniej wyrażone, gdzie przykład do prawidła lepiej dobrany. Czasem brał w rękę jakiego autora, ale jedynie w tym celu, aby w nim znaleźć i podkreślić frazes, który się do jakiego trudniej szego miejsca grammatyki stosował. Szczególniej lubił imiesłowy, gerundia i supinum, i składnią ich ze wszystkiemi szczegółami i wyjątkami znał na palcach. Także Ablativus consequentiae, zwykle zwany absolutnym, wielką miał u niego łaskę, a całą metafizykę partykuły quum znal bardzo dobrze, usunąwszy właśnie teraz osiatnie wątpliwości, jakie mu w tej zawiłej materyi pozostały, tą rozprawą, ad obtinendum gradum Doctoris Philosopluae, z którąśmy go już poprzednio widzieli. Nałóg jest drugą naturą. To też czasem wertując swoje grammatyki, wyobrażał sobie, że się gotuje na lekcyą. A gdy wybiła ósma na zegarze, po której zwykle wychodził, żeby się nie spóźnić na dziewiątą, zawiązywał czem prędzej chustkę, wołał o kawę i naciągał na siebie wicemundur, szukając tej, lub owej książki, jaką miał wziąć z sobą. Dopiero, gdy weszła Kasia, niosąc mu śniadanie, gdy zapytała dokąd się tak rano wybiera, przypominał sobie, że zawód jego skończony, uśmiechał się ze swego roztargnienia, i kiwnąwszy ręką, dodawał czasem: — Szkoda! a miałem właśnie świeże przykłady, któreby chłopcom dobrze wyjaśniły użycie słów: interest i refert. Siadaj, Kasiu, powiem ci to, bo to ciekawe i nie w każdej grammatyce to znajdziesz. Siadali więc oboje, on pił kawę, i trzymając w ręku umoczoną bułeczkę, objaśniał córce ten szczegół grammatyki. Słuchała go panna z uwagą, i choć nie zawsze i nie wszystko rozumiała, dla uciechy ojea zagadnęła go czasem tą lub ową kwestyą. Wówczas radość błysnęła w oczach emeryta, zapał pedagogiczny objaśniał jego wysokie czoło, a postęp córki w takich trudnościach, pod któremi niejeden chłopak szkolny upadał, był jego praw dziwym i niewinnym tryumfem. Nie była też Kasia tak zupełnie obcą. w łacinie, jak są. inne panny. Ukończywszy nauki u pani S, częścią dla zabawy, częścią dla ucieszenia starego ojca, którego nad życie kochała, nauczyła się w sekrecie deklinacyi i konjugacyi słów foremnych, i ten zapas nowych wiadomości przyniosła mu raz na wiązanie w dzień jego imienin, prosząc aby ją wyexaminował. Rozpłakał się stary, uściskał i pobłogosławił córkę, i odtąd, gdy go napadała niepowściągniona chęć uczenia, sadzał ją obok siebie, i z zamiłowaniem i gorliwością wpajał w nią, rudimenta tej mowy, którą Horacy pochlebiał Augustowi, którą Wirgiliusz pieścił uszy miękkiego faworyta, którą Cycero grzmiał z mównicy, i przygotowanemi dobrze improwizacyami zbawiał Rzym, i siebie pod niebiosa wynosił. Wszakże niekiedy, gdy go sumienie dręczyło, że męczył dziewczynę rzeczą, która się jej na nic przydać nie mogła, choć czuł zbliżający się paroxyzm pedagogiczny, nie wołał jej do siebie, ale brał się do poprawiania dawnych ćwiczeń, uśmiechał się niekiedy ze swoich własnych poprawek, w pierwszych latach nauczycielskiego zawodu czynionych, porównywał je z późniejszemi i tak swój własny postęp kontrolował. Póki był w czynnej służbie, szanowali go zwierzchnicy, kochali koledzy i uczniowie. Wszakże nieraz się zdarzało, że młodsi i mniej ochoczy do uczenia towarzysze, nadużywali jego dobroci i gotowości. Byle go który poprosił, byle zażył ze smakiem i pieszczotą jego tabaki, byle nie odgadł mieszaniny, z której była złożona, czując się niższym do zgłębiania takiego sekretu, zastępował ich z ochotą, tak, że mu po trzy i po cztery godziny lekcyi na tydzień przybywało. Dobroduszny i szczery, gotów i innemi sposobami przysługiwać się kolegom, wierzył każdej prośbie i pożyczał ile mógł, wierzył oraz każdej exkuzie, i albo nie śmiał upomnieć się, lub zapominał o długu, jeżeli zręczny dłużnik, tłómacząc się z niemożności, delektował się jego tabaką i chwalił jej wzorową przyprawę. Takim był ten szanowny człowiek, którego życie upływało dziś w ciszy i nałogowem zajęciu; o którego ograniczonych potrzebach pamiętała skrupulatnie najlepsza córka, którego sercu i oku starała się przynieść tyle pociechy, ile tylko mogła, któremu umiarkowanie dało zdrowie, a spokój wewnętrzny, cisza i praca, dały humor wesoły i jednostajny. To też odmówiwszy pacierz, i uściskawszy córkę, zasypiał spokojnie, konjugując sobie w myśli jaki trudny Deponens, lub szykując prawidła de consecutione temporum, i spał cicho do piątej, o której zwykle wstawał. Czasem tylko jaki sen przykry, co się i najcnotliwszym zdarza, mieszał ten błogi odpoczynek. Niekiedy mu się przyśniło, że słowa utor użył z przypadkiem czwartym; że kazawszy któremuś malcowi deklinować epulum, dopuścił, że ten w liczbie mnogiej mówił epula, orum i nie poprawił go wcale; że gdy przyszło do wytłómaczenia składni Supinum, zapomniał, jak venio salutatum amicos powiedzieć siedm razy inaczej, i chociaż go uczniowie o to pytali, wytłómaczyć im tego nie umiał. Zdręczony i zimnym potem oblany, budził się wówczas, siadał na pościeli, i opamiętawszy się, żegnał się i dziękował Bogu, że to był sen tylko. To były jedyne zmartwienia, których doznawał. Zasłużył on swojem usposobieniem, swoim charakterem, swojem sercem kochającem ludzi i naukę, aby nie doznał innych, aby dni jego dopłynęły w tej ciszy, w tym spokoju do tej mety, gdzie cisza wieczna i pokój niczem niezmieszany: aby wprzód jeszcze obaczył i pobłogosławił szczęściu tego dziecka, które tak kochał, i które tak na miłość zasługiwało. — Ale życie ziemskie musi wziąć swoje i nie przepuści nikomu. Dognało ono i tego starca nad grobem z gorzką swą czarą, zmusiło go wypić ją prawie do dna, aby przeszedłszy tam, gdzie nie ma goryczy i cienia, mógł powiedzieć: — i ja żyłem, i ja wiem co to ziemia. I zaraz po wyjeździe pana Romana postrzegł nasz emeryt, że córka jego zesmutniała, że roztargniona, że ani w jej zachodzie gospodarskim, ani w uporządkowaniu pokoików, ani w jej ubraniu, niema tego zajęcia, tego oddania się zupełnego robocie, przy którem ona jedynie postępuje i przynosi ulgę i rozkosz. Dawniej sprzątając, prasując swoje sukienkę, podlewając i oczyszczając kwiatki, śpiewała sobie, jak ptaszek swobodny, pewny, że ma dość nieba do' lotu, dość ziarn na polu do dziennego pożywienia. Od kilku dni ani jedna nuta nie zabrzmiała na jej ustach, ani razu nie przemówiła do ojca sama, ani razu nie przyszła do niego z prośbą o objaśnienie jakiego frazesu z Eutropiusza, który stanowił całą jej łacińską lekturę, którego gdzie niegdzie umyślnie czasem nie rozumiała, żeby ucieszyć starego nauczyciela, dając mu powód do długiego tłómaczenia i delikatnych objaśnień. Z początku udawał on, że nie uważa tej zmiany, częściej tylko zachodził do jej pokoiku i starał się z daleka i nieznacznie postrzeżenie swoje sprawdzić; ale gdy ją raz zszedł na kolanach gorzko płaczącą, zmartwił się seryo, i nie mógł zbyć z myśli tego widoku, na który serce jego ojcowskie zabolało. Wprawdzie Kasia, spostrzegłszy, że ojciec widzi już jej smutek i obserwuje zmianę jej humoru i twarzy, prędko otarła łzy, umyła oczy zimną wodą i przyszła do niego tegoż wieczora z Eutropiuszem; lecz stary odłożył na inny czas objaśnienie trudności grammatycznych, a posadziwszy córkę koło siebie, zaczął ją badać i wypytywać. Ale ona zbyła go to tem, to owem; upewniała, że jej tak jakoś smutno się zrobiło, że sama nie wie, jakaby mogła być przyczyna tej zmiany jej humoru, że się czuła cokolwiek niezdrową, ale że to już przechodzi: i zmuszała się biedna do uśmiechu, do wesołości, do rozmowy obojętnej, która nie płynęła z jej serca i której dusza jej nie słyszała wcale. Uspokoiło to cokolwiek ojca; jednak, gdy sobie powiedzieli dobranoc, długo jeszcze chodził po pokoju, a leżąc już po odmówieniu pacierza, zamiast innych części mowy trudniejszych i zawilszych, gdzie mu się nawinęła mimowolnie prosta deklinacya filia lacrimans, przeszedł w myśli przez obie liczby i wszystkie przypadki, i poczuł doprawdy łzę, która się przez zmrużone jego powieki przeciskała. Wszystkiego początki są słabe, nawet biedy i klęsk, które spotykają pojedynczych ludzi i całe narody. I te właśnie, które ze słabych początków rosną, rozwijają się i wzmagają do nieskończonej nędzy, są najgorsze, są nieuleczone, jak choroby chroniczne, jak suchoty, które trawią ciało, wyniszczają życie, póki śmierć nie położy końca i nie da ulgi. Klęski gwałtowne, niespodziane, są jak burze, które mogą złamać, ale gdy nie złamią przydają świeżości i mocy; są jak zapalenia, które jeśli nie zabijają, podnosi się z nich ciało prędko i odnowionem nie jako tchnie życiem. Ale to, co powoli zabija i kaleczy, zabija dobrze, kaleczy zawsze śmiertelnie. Pierwsze to bolesne wrażenie, sprawione przez smutek i tajoną, boleść córki, zatarło się prędko; gdyż Kasia, czując, że nie powinna być powodem niepokoju dla człowieka, który przez trzydzieści pięć lat gorliwie pracował na to, aby miał spokój i odpoczynek, całą siłą woli i miłości utaiła w sobie, co czuła; wróciła do dawnego trybu postępowania, i pracą i zajęciem odpędzała te chmury, jakie nasuwały się na jej piękne czoło, gdy weszła w swe serce, gdy widziała, że tam się usadowiło uczucie silne i może daremne, że tęsknota niewysłowiona ciągnęła jej myśli za obrazem, za uśmiechem, za głosem młodego człowieka, który może dla igraszki zajął się nią przez chwilę, a teraz oddalony zapomniał, i wkrótce zapewne całkiem zapomni. W nocy tylko pozwalała sobie gorzkich myśli, i często dziewiczą poduszkę, na której głowa jej dotąd tak cicho, tak smacznie odpoczywała, zlewała obfitemi łzami, które przynosiły jej ulgę i sen przywoływały. Odwiedzała także kiedy niekiedy pensyą pani S; każdym razem szła pomiędzy panienki, bawiła się to z tą, to z ową, kończąc zawsze na Heluni, którą przyciągała do siebie, tuliła w swem objęciu, i całując jej oczki i buzię, nieraz czerwieniła się od wstydu i rozkoszy. Dziewczynka przywiązała się do niej serdecznie; nie wiedzieć dla czego nazywała ją ciocią, i wówczas Kasia drżała od radości, i coś prorockiego słyszała w tym niewinnym głosie, i w tem nienauczonem nazwisku. Ale gdy wracała do domu, tem boleśniej dręczyły ją niepewność i niepodobieństwo, aby się ta szczęśliwa wróżba kiedykolwiek ziściła. Owszem, ile razy przechodziła przed kościołem na Lesznie, stawał przed jej myślą, obraz owej baby w łachmanach, i słowa jej : „i ja byłam taką, a teraz patrz, czem jestem", rozlegały się w jej sercu i wszelką głuszyły nadzieję. Często więc postanawiała sobie nie iść więcej do pani S, lub przynajmniej nie widzieć i nie pieścić tej dziewczynki, która była powodem i ich poznania się, i stała się niejako ogniwem między ich sercami. Ale próżne były obietnice, które sama sobie czyniła. Napadały ją chwile niewymownej tęsknoty, i wówczas biegła do domu dawnej swojej ochmistrzyni, prędko, nie patrząc na nic, jak gdyby się na lekcyą spóźniła, i skoro tylko mogła bez widocznego narażenia się na jakieś posądzenie dopaść gdzie Heluni, tysiącznemi okrywała ją pieszczotami. Raz w takiem usposobieniu przyszedłszy, zastała panienkę płaczącą. Nie śmiała zrazu spytać jej o powód łez, ale dziewczynka sama ją uprzedziła: — Ciociu Kasiu! — rzekła — patrz, odebrałam list od wujcia. Wujcio pojechał daleko, bardzo daleko, gdzieś na jakieś Pobereże; i czy ja wiem, gdzie to Pobereże ? To musi być gdzieś na samym brzegu świata, a ja tu zostanę, i nikt po mnie nie przyjedzie. — Czyż na tak długo wujcio pojechał? — zapytała panna Katarzyna, blednąc i siadając, gdyż nogi pod nią drżeć zaczęły. — Ach! na bardzo długo. Pisze wujcio, że nie wróci aż za rok, albo i później. Patrz, ciociu Kasiu, przeczytaj ten list, a obaczysz sama, jak ja nieszczęśliwa. Panna Katarzyna wzięła, przeczytała; słowa były obojętne, zimne, w żadnem z nich ani śladu żalu, niepokoju, z żadnego ani domyśleć się nie można było, iż się spodziewał, że może i ona je przeczyta, że okiem i duszą wygrzebywać w nich będzie jakiejkolwiek wzmianki o sobie, jakiegokolwiek wspomnienia o dniach razem spędzonych. Zamykało się w nich proste tylko doniesienie, że jedzie i nie wróci aż za rok, albo i później; upomnienie, żeby się uczyła, żeby była posłuszną, że matka chora i odwiedzieć jej prędko nie może i na wakacye nie weźmie. Drżącą ręką oddała panna Katarzyna list Heluni, i poszła, nie pożegnawszy się nawet z zadziwioną dziewczynką. Chodziła długo, myśląc nad sobą, walcząc z bólem, któremu na chwilę mężne jej serce uległo. Ale jak się często zdarza, że złe, gdy przyjdzie, gdy stanie przed oczyma w formach wyraźnych i skończonych, nie tak silnie uderza, nie tyle przynosi spustoszenia, a zatem nie tak strasznem się wydaje, jak wówczas, gdy się dopiero przybliża i w groźnej i niepewnej postaci nasuwa; to też i w duszy heroiny naszej znalazło się więcej mocy, niż sama się spodziewała. Nie obeszło się wprawdzie bez zamyślenia w samotności, bez łez przy modlitwie, które skrapiały książeczkę do nabożeństwa, przypominającą jej każdym razem tę, którą oddała na pamiątkę, a zatem i wszystkie przechadzki, i wszystkie rozmowy, i cały urok pierwszej miłości: ale powoli, stopniami zaczęła się oswajać z tą myślą, że wszystko to było snem, bańką, która pękła, chmurką w cudne formy ukształconą, którą wiatr rozegnał, żadnego śladu nie zostawiwszy. Takie uważanie wypadku, który zakłócił jej spokój, poczytywała za święty swój obowiązek; rozsądkiem i perswazyą zaszczepiała w sobie, że tak powiem, zapomnienie owej szczęśliwej chwili, i gdy pamięć uparta wracała do niej, gdy to lub owo nasuwało jej na myśl, jakby draźniąc słodkie mamidła, odpychała je od siebie pracą, ciągłem zajęciem koło domu, koło kuchni, koło garderoby swojej i ojcowskiej, wynajdywaniem nawet zatrudnień, któreby koniecznie pochłonęły w siebie całą, jej uwagę. Tymto sposobem przeszła od Eutropiusza do Korneliusza Nepo~ sa; przygotowała się do wytłómaczenia życia Annibala; wyszukała w dykcyonarzu wszystkie wyrazy, których nie wiedziała; łamała sobie głowę, aby dojść z nich sensu i myśl autora wyczytać. Do tej ostatniej pracy miała i ten powód, żeby ucieszyć ojca i zatrzeć bolesne wrażenie, jakie na sercu jego jej smutek, jej bladość, i cała raptowna zmiana jej wewnętrznego bytu sprawiły. Tak święte postanowienia, tak rozumnie obrane do tego środki, przyniosły pożądany owoc. Kasia uspokoiła się, wróciła prawie do dawnego stanu, a stary pedagog, gdy pierwszy raz usiadł do tak pożądanej dla niego lekcyi, gdy zażył tabaki, jak dawniej stuknął parę razy tabakierką o stolik, dla obudzenia uwagi, i poprawiwszy okulary zaczął: Hannibal, Hamilcaris filius, Carthaginensis i t. d., nie posiadał się z radości i zapomniał o wszystkich gorzkich myślach, jakie go przez kilka tygodni dręczyły. W takim stanie były rzeczy, gdy nowy wypadek wpłynął stanowczo na życie jego i poplątał znowu ten regularny tryb, jaki sobie ułożył i na którego stałość miał prawo rachować, wysłużywszy trzydzieści pięć lat w mozolnym stanie nauczycielskim. Pan Cypryan Ambrożyński miał dawniejszego kolegę, znacznie młodszego wiekiem, ale z którym razem w jednej szkole nauczał. Nazywał się on Marek Wielowiedzki. Nazwisko zdaje się być i jest rzeczywiście czemściś zupełnie przypadkowem, i nie powinnoby mieć żadnej konsekwencyi; historya jednak i życie prywatne dowodzą nieraz przeciwnie. Nie mówiąc już o nazwiskach, do których przywiązany urok zasług i chwały, i które wkładają, na człowieka pewne obowiązki; ale najpospolitsze i zupełnie nowe wpływają czasem na powołanie, kierunek umysłu i tryby charakteru. Znałem jednego, który był przeznaczony na księdza, ale że się nazywał Schabowski, został traktyernikiem. Młody jeden chłopak, nazwiskiem Kopytnicki, oddany do wojska, uciekł z pułku i przystał do szewca. A chociaż schwytany był i dostał plagi, nic to nie pomogło; wykręcił się jakoś od karabina i wrócił do kopyta, do którego go nazwisko jego ciągnęło. Takich przykładów możnaby wiele naliczyć. Do jednego z nich należy pan Marek. Już najprzód przez ten wzgląd, że mu dano imię Marek, był próżny jak Marek Tulliusz, krzykliwy jak on, i wszystko, co się tylko robiło w sferze jego działania, sobie jedynie przypisywał. Każda jego rozmowa zaczynała się zawsze od ja, kończyła się na ja, a i w środku te ja stały od siebie gęsto w równych odległościach, jak koły w płocie, które go utrzymują. I rzeczywiście, wszystko co mówił, na tem się opierało. Gdzie nie było można wtrącić ja, lub do niego rozmowy naciągnąć, tam pan Marek nie umiał się już tak dobrze znaleźć, i nie był tak wymownym i tak pewnym tego, co mówił. Chociaż w ogólności nie można mu było zaprzeczyć nauki, gdyż i samo nazwisko jego powoływało go do uczoności; chociaż dobrze umiał po łacinie, czytał po francuzku i cokolwiek po niemiecku, a w młodości przetłómaczył jednę księgę Georgik Wirgiliusza, jakąś tragedyę z francuakiego, i pisywał niegdyś ody i listy wierszem trzynastozgłoskowym ; ale byłto, że się tak wyrażę, literat zasty gły, jakich mamy jeszcze rzadkie z dawniejszych czasów exemplarze. On uczył się i pracował do r. . Co do tej pory w literaturze naszej zrobiono, o tem wiedział i to cenił. Ale na tym punkcie zatrzymał się i zastygł; a jakikolwiek kierunek i lot wzięła potem poezya, cokolwiek pomyślano i napisano, to już nie przystało do jego głowy i serca, to uważał za nic, nie czytał wcale, i gdy mu o nowych i celujących uczuciem i imaginacyą płodach mówiono, ruszał ramionami, śmiał się ironicznie, i odwołując się do lekcyi L. Osińskiego, do tłómaczeń tragików francuzkich, przechodził naturalnie do Wirgiliusza i jego Georgik, a nadewszystko do owej tragedyi, którą sam przełożył, i całą dysputę kończył na ja, w czem już trudno go było przeprzeć i przegadać. Pan Marek prędko porzucił stan nauczycielski, przeszedł do innej służby, i trafiwszy przypadkiem na zwierzchnika, który pozwalał sobie zamydlać oczy samochwalstwem, który uwierzył, że w biurze jego wszystko się robi ręką i głową pana Marka, dość wysoko się pokierował. Człowiek tak próżny i tak pełen siebie, jest naturalnie egoistą i w innych względach: bo miłość własna, która jest zasadą próżności, rozciągało zamiłowanie siebie nie tylko do jakiegoś przedmiotu umysłu lub ciała, ale i do całej osoby, do całego życia i wszystkich jego stosunków. Ztąd więc ludzie tacy żądają wszystkiego od innych, sami nic nie dając: pragną przysług, do jakich nie są gotowi, jak pragną pochwał i admiracyi, której sami nie mają. dla nikogo, tylko dla siebie. Przypadek zdarzył, że biedna familia przysłała panu Markowi jednego ze swych członków, aby mu dał jakikolwiek kierunek na świecie, i kawałek chleba zapewnił. Chociaż on takich komisów nie lubił, i nikim ze swoich krewnych nie zajmował się wcale, tym razem jednak, czy to z pobudek sumienia, czy z innych jakich tajemnych powodów, postanowił popchnąć młodzieńca, który go jakoś więcej niż inni krewni zajął. Gdy go jednak wyexaminował, gdy się pokazało, że nic nie umie, że źle czyta i pisze, że tabliczka Pitagorasa równie mu obca, jak lira tego filozofa i jego złote wyrzeczenia, chciał go z razu oddać do blacharza lub do lakiernika; ale młody człowiek objawił stanowczo, że ma tylko chęć do stanu uczonego, i sam pan Marek zastanowił się, i w sercu swojem poczuł jakby głos własnej krwi, który szeptał, aby jej nie poniżał rzemiosłem. Przyszło mu więc na myśl przygotować młodzieńca, aby jako tako zdał examin na nauczyciela szkoły elementarnej, a potem, używszy wpływów osobistych i obcych protekcyi, wyrobić mu zyskowną posadę. Lecz sam zająć się nim nie chciał, bo raz, że uczyć nie lubił i dlatego stan nauczycielski porzucił, a potem, żeby to było zajęcie za nizkie dla człowieka, na którego barkach stało biuro całe, i który, jako literat, pamiętał o tem, że chodził na lekcye Ludwika Osińskiego, że tłómaczył Georgiki Wirgiliusza i jedne tragedyą francuzką przełożył. Myśląc więc, komuby powierzyć wyrostka, żeby się nim zajął gorliwie i umiejętnie, przypomniał sobie dawnego swego kolegę, teraźniejszego emeryta, którego namiętność pedagogiczną znał, i pewnym był, że właśnie teraz, gdy nie ma dla niej pokarmu, wdzięcznym mu będzie za taką pracę, i zajmie się jego pupillem z całą, gorliwością. Widywał czasem pan Marek naszego pedagoga w ogrodzie Krasińskich, gdzie się wieczorem obadwaj przechadzać lubili. Zawsze sam go zaczepiał i do rozmowy za ciągał, zwłaszcza, wtenczas, gdy nie miał innej kompanii, gdy nie było przed kim wygadać o herkulesowych trudach, jakie w biurze swojem podejmował, o tej zadziwiającej sprężystości, z którą całą nawę, powierzoną sterowi swemu, prowadził, o tem niedbalstwie i niedołężności podwładnych, za których wszystko sam robić musiał. Wszakże nieraz wpadali i na inny dyskurs. Pan Marek, który lubił imponować i tem chętniej i głośniej perorował, im pokorniej i z gorętszą wiarą go słuchano, chętnie wszczynał i rozmowę literacką z człowiekiem potulnym, na wszystko przystającym, z człowiekiem starej daty, który w kwestyach literatury i krytyki żył tylko wspomnieniami młodości. Śmiech czasem brał przechodzących, gdy w roku od narodzenia Chrystusa Pana , słyszeli pochwały gładkiego wiersza świątyni Wenery w Knidos, lub stanowcze decyzye pana Marka, któremi rozstrzygał spór o klassyczności i romantyczności. Fatalność jakaś, która przywiązała się do stóp naszego emeryta, jakby go ścigając z tem postanowieniem: otoż nie będziesz miał pokoju, choć pracowałeś na to całe życie, choć jesteś bez żółci i bez żądła, choć nikomu nie umiesz wody zamącić, ja ci ją zamącę; sprowadziła i tego dnia pana Cypryana do ogrodu Krasińskich, i zetknęła z panem Markiem właśnie w tej chwili, gdy go ten szukał i wyglądał. Po przywitaniu się i zażyciu tabaczki, pan Marek, który do wszystkich ludzi skromnych i potulnych przystępował hardo i z wyrazem swojej wyższości, od razu powiedział panu Cypryanowi o nowym do domu swego przybyszu, o swojem wylaniu dla krewnych; i wyłożywszy dalsze swoje względem tego młodzieńca widoki, zapropono wał panu Cypryanowi, aby się przygotowaniem do examinu zajął. — Jabym to sam najlepiej i najprędzej zrobił, — dodał, pusząc się, — bo ja do czego się wezmę, to idzie; ale ja nie mam czasu, ja robię za wszystkich. Niedawno odebrałem pochwałę na piśmie od naszego zwierzchnika za moje sprężystość. Ty masz czas, dla ciebie to będzie zabawka. Nie potrzebował tych dowodów stary nauczyciel, i przystał na propozycyą z największą ochotą. Pożegnali się więc, tym razem nic nie mówiąc o literaturze, i umówiwszy się, że młody człowiek nazajutrz rano do pana Cypryana przybędzie, każdy poszedł w swoję stronę. Fan Marek obejrzał się jeszcze po ogrodzie, czy nie znajdzie kogo z podwładnych, aby się przed nim pochwalić z dobrodziejstwa, które dla dawniejszego kolegi zrobił, i aby ztąd wykazała się działalność jego nie tylko w biurze, ale i w ogrodzie Krasińskich, nie tylko oficyalna, ale i moralna; zaś emeryt nasz poszedł do domu, kontent, że będzie uczył, i tego tylko żałując, że to nie po łacinie. Ale przyjdę ja i do tego, rzekł sobie po cichu i z uśmiechem, jeżeli tylko chłopak zdatny i ochoczy. Gdy wrócił do siebie, nic nie powiedział córce, co go spotkało i jaki zrobił układ. Chciał on jej zrobić siurpryzę niespodziewanem zjawieniem się nowego ucznia; a chociaż go świerzbiał język, zacierał tylko ręce i na twarzy jego widoczne było ukontentowanie. Postrzegła Kasia ten niezwykły stan ojca i zapytała o przyczynę; wówczas stary pogładził ją po twarzy, uśmiechnął się i rzekł: obaczysz jutro. Nazajutrz koło godziny dziewiątej chodził już pan Ambrożyński niespokojny po pierwszym pokoju i wyglą dał nowego swojego ucznia. Niecierpliwość malowała się na jego twarzy: jużby chciał go mieć przy sobie i przynajmniej przeexaminować, dla dowiedzenia się, co umie i jakiej użyć metody i pedagogicznych sposobów. Ale młody człowiek nie przychodził. Dla skrócenia więc czasu czekania, zawołał córkę, kazał jej usiąść z robotą, w ręku, i że jedno drugiemu nie przeszkadzało, powtarzać konjugacyą volo, nolo, malo, w których, pomimo pozornego podobieństwa, subtelne pokazywał jej różnice. Wśród tego mechanicznego zajęcia, Kasia cokolwiek zdziwiona i roztargniona niepokojem ojca, wyjrzała oknem i postrzegła w otwartej bramie dziedzińca tę sarnę żebraczkę z Leszna, której zbyć z myśli nie mogła. Stała obdarta i przygarbiona baba na samym progu bramy, oparta jedną ręką, na laseczce, a drugą pokazywała ich mieszkanie, kiwając tak, jakby wyraźnie mówiła, że z sieni trzeba iść na prawo. W twarzy jej był jakiś wyraz szyderstwa, i uśmiech złośliwy wykrzywiał to lice pomarszczone, pożółkłe i pomięte, w którem nie było żadnego śladu owej piękności, o jakiej sama mówiła. Przy niej stał młody człowiek, wysoki i pleczysty, w surduciku wytartym i ciasnym, w żółtych pluderkach wązkich i brudnych, które nie zakrywały zupełnie cholew jego butów, zdradzających wyraźnie wiejskie swe pochodzenie. Czerwonawą jakąś chusteczkę miał na szyi, a na głowie czapkę szarą z daszkiem, także widać zszarzaną i niedbale na tył głowy spadającą. Twarz jego była przystojna, biała i rumiana, oczki siwe i bystre, włosy niezmiernie jasne, ręce duże i czerwone; ale w całem jego ułożeniu i ruchach było coś rubasznego, co zdradzało wychowanie we wsi zagonowej szlachty, tchnęło karczemką i fuzyjką, było razem hardem i głupowatem. Zadrżała heroina nasza na ten widok mimowolnie, nie mogąc zdać sobie sprawy dlaczego. Ta postać złowrogiej żebraczki, która ją tak mocno strwożyła, niespodziewanie zjawiona; ten młody człowiek, który widać się o nich dopytywał; ten domysł, że zapewne żebraczka zna ją i może dla jakich widoków mają na oku; to oczekiwanie ojca, jego wczorajszy misterny uśmiech i obietnica: „obaczysz jutro", wszystko to wprowadziło ją w takie roztargnienie, że nie słyszała wcale charakterystyki czasu przyszłego w trybie oznajmującym, odróżniającej go tak wyraźnie od czasu teraźniejszego w trybie łączącym, którą jej ojciec właśnie w tejże chwili wykładał. Już ją chciał stary upomnieć, że nie uważa, i trzymając w ręku tabakierkę, spuścił ją trzy razy pionowo ku ziemi, dla uderzenia niby w stół, którego wszakże pod ręką jego nie było; gdy drzwi się raptem otwarły, potem zamknęły się z trzaskiem, i ów młody człowiek, którego baba zainformowała, stanął przed nimi. Rzucił on bystro okiem naokoło, posunął prawą nogą w tył, i machnąwszy czapką, którą w mgnieniu oka w trąbkę skręcił i w obie wziął ręce, rzekł: — Upadam do nóg. A to zapewnoś tu? — Co tu? — zapytał stary. — A jużci zapewnoś tu mieszka pan profesor — mówił zerkając na Kasię — bo mi to baba powiedziała. — Któż ty jesteś, młody człowieku? — zapytał znowu zdekoncertowany trochę pedagog. — Ja? oho ! — odpowiedział uśmiechając się — żebym to ja wiedział, kto jestem; ale ja sam nie wiem. A nazywam się Marcin Wiedzki, co to mnie tu do pana profesora jaśnie wielmożny referendarz przysłał, żebym się uczył. Bo ja chcę się bardzo uczyć. — Avidus scientiae ! — rzekł sam do siebie pan Cypryan, któremu w tejże chwili przyszła na myśl składnia Genitivu, i przez cały ciąg tej rozmowy snuła mu się po głowie. — A co blacharzem albo lakiernikiem, to nie będę wcale, żeby mi tam nie wiem co zrobili — mówił dalej młody człowiek. — Wolę drugich rozumu uczyć. — A! więc to ty, młody człowieku? — A ja sam, jak mnie pan profesor widzisz — odpowiedział, kłaniając się, niezgrabnie. — A cóż ty umiesz? — Ja? proszę pana profesora, oho! ja umiem do celu strzelać doskonale; ja umiem obertasa dobrze... — Ale, mój kochany, tu nie o to idzie — zawołał zmieszany pedagog. — Czy umiesz ty czytać, pisać, rachować? — Rachować? ale! rachować umiem doskonale — odpowiedział, uśmiechając się i poglądając na Kasię. — Jak bywało wujaszek, pan Bartłomiej Siechurski, pan wie, ten, co to jego wszyscy bali się we wsi jak ognia, wywiózł po ciemku z lasów rządowych furę łat, to zawsze mnie kazał przerachować; i choć była noc, że oczy wykól, to ja przecież nie omyliłem się i porachowałem wszystkie. Ale takich rachunków, o jakie mnie już jaśnie wielmożny referendarz pytał, to takich nic nie umiem. — To źle — rzekł, zażywając tabakę pan Ambrożynski, i dodał ciszej — rudis litterarum. — Eh! nic to — odpowiedział chłopak, machając czapką. — ja taki będę miał rozum, i jak zechcę, to się wszystkiego prędko nauczę; bo ja... Gdy to mówił, zwrócił znowu oczy na pannę Katarzynę, i postrzegłszy, że jakby z trwogą, na niego patrzyła, spuścił wzrok ku ziemi, zaczerwienił się i umilkł. Kasi dziwnie się jakoś zrobiło. Wstała i wyszła: a młody człowiek prowadził za nią wzrokiem, póki drzwi nie zamknęła, i potem, obracając się i widząc, że stary przechadzał się zamyślony, odwrócił się jeszcze raz ku drzwiom i rzekł po cichu: — Oj ! oj! jakaż ona śliczna ! niechże ją djabli wezmą! Taki był uczeń, którego pan Marek koledze swemu w widoku dobrodziejstwa narzucił. Jakie było jego wychowanie, jak się później rozwinął, jakiej zmianie uległa głowa i serce tego nieuka i zaściankowego gbura, jak jego zjawienie się związało się z dalszemi losami naszego emeryta i jego córki; to się w następnem rozwinięciu tego opowiadania pokaże. III. Jeżeli któremu z czytelników naszych zdarzyło się jechać traktem do Łomży, którego biała linia sunie się nad malowniczemi brzegami Narwi, ten pamięta zapewne okolicę nieżyzną, lesistą i dosyć smutną, co się po lewej' stronie traktu za Pułtuskiem zaczyna, i poza Sieluń ku Ostrołęce ciągnie. Tam, o małą milę od Sielunia, na pochyłości, przytykającej z jednej strony do wielkich lasów rządowych, a z drugiej do lasów także niegdyś wielkich, a dziś najeżonych tylko spróchniałemi pniami i gęstwiną drobnych sosenek, rozlega się ku dolinie i rzeczce wieś szlachecka, nazwiskiem Siechurska Wola. Jest to główna siedziba Siechurskich, Wielowiedzkich, Małowiedzkich i poprostu Wiedzkich, bez żadnego przyrostka, wielość lub małość wiedzy oznaczającego. Z tejto wsi wyszedł nasz pan Marek, którego matka, z domu Siechurska, ciągle tam w biednym domku swym mieszkała, i tamże przed dziesięciu laty umarła; w tej wsi także urodził się i wychował nasz Marcin Wiedzki, vulgo Marcinek, z niewiadomego ojca i krewnej pana Bartłomieja Siechurskiego, którego, jak sobie to czytelnicy przypominają, nazwał swoim wujaszkiem. Matka łotra Marcinka, jak go tam powszechniej, zwłaszcza gdy podrósł, nazywano, kobieta młoda, przystojna i po urodzeniu tego chłopca zawsze smutna, płacząca i chora, mimo gwałtowności charakteru pana Bartłomieja, u którego mieszkała, i różnych podstępów, jakich używały sąsiadki i krewne, żeby z niej wydobyć sekret, który taiła, nie dała się skłonić do żadnych wyznań, i wolała cierpieć prześladowanie, a niekiedy i szturchańce znosić, niż zdradzić nazwisko człowieka, którego widać szczerze pokochała. Gdy wszakże przykrości, wymówki i szyderstwa doszły do ostatnich granic, gdy pan Bartłomiej, podpiwszy sobie raz we własnej karczmie, gdzie i żonę zaciągnął i także spoił, wrócił do domu w błogiej niepamięci rzeczy teraźniejszych i przyszłych, i spostrzegł Maryannę Wiedzką siedzącą na ganeczku i oczekującą ich powrotu, — zamiast być wdzięcznym za czujność nad domem, opuszczonym przez gospodarza i gospodynią, napadł na nią, że ich szpieguje, że krzywdzi ich dom, że nie tylko ją, ale jeszcze nie wiedzieć jakiego jej chłopca karmić muszą, i chwyciwszy po brutalsku za kosę bujnych jej włosów chciał ją obciąć, jako niewłaściwie zdobiącą jej głowę. Wyrwała się z rąk jego nieszczęśliwa kobieta, wbiegła do izby, i wziąwszy na ręce dwuletniego wówczas Marcinka, o godzinie dwunastej w nocy, innemi drzwiami przez ogród uciekła. Krzyk i przekleństwa pijanej' pani SiechurskieJ ukazały mężowi drogę, którędy ofiara jego gniewu zemknęła. Rzucił się za nią także pan Bartłomiej z nożycami w ręku, chcąc koniecznie swego dokazać i zdjąć z tej znękanej głowy zdobiący ją warkocz; ale nogi mu nie służyły, oczy zachodziły mgłą, plątał się między grządkami, zawadzał o kapustę i buraki, i nareszcie zaczepiwszy się o wąsy ogórków, upadł w głęboką bruzdę i uderzył się łbem zamroczonym o brzuch potężnej dyni, która w łożu tem spokojnie sobie leżąc i oczekując porannej rosy, tak gwałtownego ciosu się nie spodziewała. Uwolniona tym sposobem od pogoni Maryanna, przelazła przeoryny ogradzające ogród, i tuląc w swem objęciu płaczące i przestraszone dziecko, poszła gdzie ją oczy niosły. Dom pana Bartłomieja Siechurskiego był na brzegu wsi. Zaraz za jego ogrodem leżało niewielkie pole, zasiane żytem, którego kłosy można było policzyć, a dalej były krzaki jałowcu i mieszając się z niemi krzaki sośniny, coraz gęstsze, coraz dziwaczniejszych form, coraz smutniejszy widok całej okolicy dające. Gdzie niegdzie tylko sterczał pień dawno już ściętego drzewa, dogniwały pod nogami wióry i gałęzie, a tu i owdzie podnosiła się wysoko sosna koślawa, niezgrabna i podcięta, tak, że tyl ko na wierzchu zostawiono jej czub gałęzi, aby miała czymkolwiek nagość swą osłonić. Noc była ciemna, krzaki smutno szeleściły, w około leżała pustynia głucha i posępna, z gęstwiny, niewyraźnie ograniczonej, wymykające się wysokie i nagie drzewa dziwaczne przybierały postaci; a jednak, mimo trwogi, jaką biedną kobietę ta pora i ta okolica przejmowały, szła ona coraz dalej, coraz prędzej, nie wiedząc dokąd dąży, i gdzie odpocznie. Nareszcie, gdy minęła wyniszczony las, należący do szlachty Siechurskiej, i obaczyła się przed potężną ścianą puszczy rządowej, gdy zajrzała w ciemne jej łono, i usłyszała nad głową swą szum olbrzymich drzew, jakby głos zapytujący: po co tam wchodzisz ? gdy się obejrzała wokoło i obaczyła się samą wśród nocy, w miejscu dzikiem i odludnem: taki strach ją ogarnął, że z całej siły zaczęła biedz napowrót. Ale wkrótce pozbawiona wszelkich sił, usiadła pod pierwszem drzewem, ułożyła płaczącego chłopca na kolanach, a gdy się utulił i zasnął, gdy i ją pierwsza trwoga ominęła, zakryła twarz rękoma, i myśląc nad położeniem swojem, gorzko płakać zaczęła. Sen nie przyszedł ulżyć jej troskom, i dać chwilowe zapomnienie, bo sen, ohoć nie zawsze trzyma z fortuną i często panów unika, ale przyjaciel spokoju i pracy, ucieka także od wielkiego nieszczęścia, zwłaszcza gdy to jest skutkiem własnej winy, jakby nie chciał przeszkadzać sumieniu w jego robocie i czuwania jego przerywać. Przesiedziała więc tak biedna kobieta do dnia samego. Dopiero gdy słońce weszło, gdy ranek odświeżył całą naturę, gdy się obudziły wesołe ptaszki i śpiewać zaczęły, oschły jej łzy, opadło cokolwiek ciężaru z jej serca, i wi dząc przed sobą wszystko tak zielonym, tak świeżem, tak pełnem życia, nabrała odwagi, postanowiła radzić sobie jakkolwiek, i nie oddawać się rozpaczy. Ale gdy pomyślała, że wkrótce zapewne umrze, że dziecię jej zostanie sierotą., znowu serce jej zwątlało i słabnące siły odebrały odwagę. Przyszło jej także na myśl, że nie ma ani odzienia, ani grosza przy duszy, ani żadnego świadectwa; że jeżeliby nawet odważyła się żebrać przed znalezieniem gdzie służby, wziętoby ją za włóczęgę, odprowadzono by do wsi, i wróciłaby z podwójną hańbą tam, zkąd teraz przed wstydem i urąganiem ucieka. Te gorzkie myśli skłoniły ją uciec się do ostatniego środka, który i dawniej już przychodził jej do głowy, ale którego dotąd chwycić się nie śmiała. Wzięła więc śpiące jeszcze dziecię na ręce, i poszła napowrót do wsi, ale kołując zdaleka od domu krewnego, przed którego gwałtownością uciekła. Na drugim końcu wsi był domek Wielowiedzkiej. Tam udała się biedna Maryanna. Stanęła z pokorą, ale z rezygnacyą przed matką pana Marka, i upadłszy jej do nóg, wyznała przed nią swą winę, i wyjawiła ten sekret, który przed całą wsią i innemi krewnymi z takim uporem taiła. Zasmuciła się staruszka, gorzko zapłakała; ale litując się nad biednemi sierotami, utuliła płaczącą Maryannę, pocałowała ładnego chłopca, i wzięła pod swoje protekcyą matkę i syna. Wszakże nie na długo posłużyła Maryannie dobroć zacnej kobiety, i nie mogła jej osłonić przed impetem szlachcica, który, chociaż po trzeźwemu miał popędy szlachetne, i prosty, nieuczony, ale bardzo zdrowy sąd o rzeczach, stawał się burdą gwałtownym i na nic nie uwa żającym, gdy dobre serce swe w wódce skąpał i jasny rozum swój zalał. Gniewał się pan Bartłomiej na siostrę, że przyjęła do domu swego Maryannę i przestał do niej chodzić. Ale raz, dobrze pijany, gdy wracał z sąsiedniej karczmy z kilkoma towarzyszami, i mimo mieszkania jej przejeżdżał, Marcinek właśnie wylazł na ulicę i za wrotami się bawił. Nastraszyło się dziecko krzyczącej i pijanej zgrai, i mocno płakać zaczęło. Matka, przelękniona płaczem chłopca, nie zważając kto jedzie, wybiegła za wrota. Ale za późno się spostrzegła. Jeszcze nie doszła do płaczącego syna, gdy pan Bartłomiej zeskoczył z wózka, schwycił ją za włosy i tarzając nieszczęśliwą po ziemi, bił okrutnie i nogami deptał. Próżny był płacz dziecka, próżne krzyki siostry, która z izby wyszła. Dopiero gdy Maryanna bez zmysłów upadła, opamiętał się trochę pan Bartłomiej, a koledzy, chociaż także pijani, pochwycili go bezsilnego prawie i na wóz wsadzili. Okropny ten wypadek, którego sam pan Bartłomiej darować sobie nie mógł, gdy się wytrzeźwił, zniszczył do reszty zdrowie znękanej moralnie kobiety. We trzy miesiące potem Maryanna umarła, a Marcinek został sierotą na łasce matki pana Marka. Nie było mu tam źle wcale, owszem, pieściła go i psuła przywiązana staruszka, odejmując sobie, żeby miał dobrą strawę i odzienie, łając jedyną, sługę i parobka, gdy przyprowadzili chłopca do płaczu, gdy mu odmówili jakiego zachcenia, lub za jaką psotę i swawolę skarcili. Tym sposobem Marcinek doszedł do lat dziesięciu, nic nie umiejąc, niczem nie chcąc się zająć, rumiany, ładny, z jasnemi jak len włosami, ale bujny swawolnik, kłócący się ząb za ząb ze star szymi, a z rówiennikaini stający zaraz do bójki i kułaków, gdy go słuchać nie chcieli, gdy nie przystawali na jego łotrowskie pomysły, gdy nie pozwalali, aby im rej wodził, i we wszystkich grach, we wszystkich psotach i figlach przewodniczył. Zaraz po śmierci Maryanny i w pierwszym jeszcze żalu, napisała Wielowiedzka do syna, uwiadamiając go o zeznaniu nieboszczki, określając jej żal, jej boleść i smutną utratę zdrowia i życia, oraz donosząc mu o swojem biednem położeniu, i prosząc na wszystko, aby do niej przyjechał. Ale pan Marek, który już wówczas porzucił był stan nauczycielski i właśnie był na drodze skarbienia sobie ufności zwierzchnika, którego biuro brał na swoje barki, wymówił się obowiązkami nowego urzędu, przysłał matce kilkaset złotych, a o zmarłej i jej dziecku nie wspomniał ani słowa. W przeciągu następnych lat ośmiu, kilka razy jeszcze pisała do syna Wielowiedzka, przychodząca do coraz widoczniejszego upadku i w siłach i w nędznem swem gospodarstwie, wspominając o swojej wielkiej biedzie, i o potrzebie pomyślenia o edukacyi i kierunku chłopca, któremu już rady dać nie mogła; ale pan Marek zawsze nie miał czasu, za każdym listem posyłał jej po kilkaset złotych, o chłopcu zaś, jakby nie rozumiał o czem mowa, żadnej nigdy nie czynił wzmianki. Tak doszły rzeczy do roku . Staruszka, znękana niedostatkiem, wiekiem, troską o dalszy los chłopca, do którego się najserdeczniej przywiązała, a nadewszystko niewdzięcznością i zapomnieniem własnego syna, który, rosnąc w honory i zamożność, zbywał ją lichym datkiem. a zdawał się wstydzić zagonowej szlachcianki, z której wziął życie, — ciężko zachorowała, i przy braku zupełnym lekarskiej pomocy i wygód, widziała się blizką, śmierci. W tak smutnem znajdując się położeniu, chociaż zażalona na brata za gwałt, jakiego się w jej oczach dopuścił, chociaż od czasu tej haniebnej sceny nie widziała go wcale, posłała jednak powiedzieć mu, że umierając pragnie się z nim widzieć i z nim pomówić. Pan Bartłomiej Siechurski, znacznie młodszy od siostry i mający dla niej mimowolny szacunek, gdyż w całej wsi była poważana, a żałując przytem oddawna swojego postępku, i wyrzucając sobie skutki tak zwierzęcej gwałtowności, czekał tylko podobnego wezwania, i nie zwlekając poszedł, skoro je odebrał. Gdy stanął przy nędznem łóżku starej kobiety, zmieszany i przejęty bólem, zagryzł wąsy, miął żylastą ręką poły szaraczkowej kapoty, którą miał na sobie, pobladł widocznie, i przyciskał powiekami oczy, jakby chciał wepchnąć nazad łzy, które się mimo jego woli wydobywały. Długa była między nimi konferencya. Dowiedział się w niej widać pan Bartłomiej o wszystkiem, obowiązał się zapewne do sekretu, gdyż powróciwszy do domu smutny i mocno zalterowany, nic nikomu o treści rozmowy nie mówił. Wieczorem był znowu u siostry; i przez trzy dni, które jeszcze przebyła na ziemi w męczarniach konania, prawie jej nie odstępował. Gdy umarła, sprawił jej pogrzeb jak mógł najporządniejszy, biedny jej i walący się domek zamknął, a ubogi dobytek i Marcinka zabrał do siebie. Ta zmiana tem bardziej dziwiła sąsiadów, a szczególnie żonę, że w czasie pogrzebu siostry ukląkł na grobie Maryanny, bił się mocno w piersi i płakał, że dał na mszę żałobną za jej duszę, a chłopca, którego widoku dotąd unikał, dlatego, jak mówił, gdy był podpiły, żeby się nie unieść i kości mu nie połamać, nie tylko do domu przyjął, ale jeszcze pieścił i karesował. Takim tedy sposobem Marcinek znalazł się pod opieką pana Bartłomieja, przypatrywał się coraz bliżej jego obyczajom, i jego sposób życia, a nawet wyrażenia jego przejmował. Z początku bał się on niezmiernie swojego nowego wujaszka, ale wkrótce oswoił się z jego djabłami, które pan Bartłomiej zawsze liczył na krocie, nauczył się unikać pierwszego impetu jego gniewu, a gdy spostrzegł w ręku jego kij lub polano, widły lub cep, a nawet nóż lub topór, gdy nadto dojrzał nad gęstemi brwiami jego rumieniec i plamę czerwoną na lewym policzku ; wtenczas zmykał jak sarna, sadził przez płoty i kłody, i nie wprzód przyszedł do domu, aż miarkował, że się wujaszek wyspał i do zwyczajnego stanu powrócił. Nie gniewał się o tę ostrożność pan Bartłomiej, gdyż od czasu pobicia słabej i bezbronnej kobiety, co sobie zawsze wyrzucał, wdzięcznym był każdemu, kto jego gwałtowności unikał. Owszem, chwalił potem, śmiejąc się, zręczność chłopca, polubił go za śmiałość i przytomność; a Marcinek, ozuchwalony taką pobłażliwością trzeźwego pana Bartłomieja, i czuwając tylko nad tem, aby pijanemu nie wpadł w ręce, rósł jak źrebiec na stepie bez hamulca i wędzidła, bujał po wsi, tysiączne robił psoty, upędzał się za dziewczętami, zaglądał już czasem do karczemki, zaprzyjaźnił się z gajowymi w puszczy rządowej, I wykradłszy wujaszkowi schowaną dobrze fuzyjkę, puszczał się z nią. w las, i często dopiero drugiego lub trzeciego dnia wracał. Tak doszedł do lat siedmnastu, zmężniał, rozwinął się fizycznie, nauczył się dobrze strzelać, na wszystkich uroczystościach pierwszym był tancerzem, silny i z dzieciństwa przyuczony do kułaczków, nikomu z drogi nie ustąpił, a mając za sobą. powagę i potężne ramię pana Bartłomieja, często nawet i starszym śmiałe postawił czoło i ostro odburknął. Jednakże trzeba mu i tę oddać sprawiedliwość, że z wielu względów był panu Bartłomiejowi użytecznym. Pan Bartłomiej był gospodarzem wiejskim, ale szczupłe pola, które posiadał, nie wystarczały na jego utrzymania. Radził więc sobie, jak mógł: skupował drzewo i sprowadzał je do Narwi, podejmował się dostawy różnych produktów do miasteczka, gdzie bywały jarmarki, a nawet najmował się furmanką, i woził do Pułtuska, a czasem i do Warszawy, to jakiego panicza, który dążył po fortunkę, to jakiego żydka, który wiózł cichaczem przemycone towary pruskie. Otóż równie w gospodarstwie, jak i w tym przemyśle, przydał się panu Bartłomiejowi Marcinek, gdyż miał ten przymiot, że co mu powiedziano, od razu pojął, co mu kazano, zrobił dobrze i prędko, a to zawsze z tej pobudki, aby naznaczonego sobie pensum zbyć się jak najrychlej, aby znowu być swobodnym i pobujać według woli i zachcenia. Rok za rokiem Marcinek stawał się nieodłącznym towarzyszem swojego wujaszka, we wszystkiem, co zysk przynosiło, gdzie potrzeba było dozoru, śmiałości i zuchwalstwa. Najkapitalniej usługiwał mu w expedycyach nocnych po drzewo, dla dopełnienia skupionego w części materyału przedsiębranych, już jako przyjaciel stróżów rządowego lasu, już jako znający dobrze wszystkie jego ścieżki i drożyny. Na jarmarkach, przy najmie koni i furmankowaniu, służył czasem za woźnicę, i śmiałą postawą, gburowatym pozorem i słowem odstraszał każdego, ktoby chciał albo nadużyć koni, albo umniejszyć co z ceny, albo jakimkolwiek sposobem wykręcić się od umowy. Za takie przysługi był też towarzyszem pana Bartłomieja i w tem, co tenże uważał za ulgę po pracy, i konieczną dla gospodarza rozrywkę. Prowadził go więc z sobą do karczemki, pozwalał wypić kieliszek jeden i drugi, póki sam był jeszcze trzeźwym, ale gdy sobie podochocił, nietylko do większej liczby zachęcał, ale często zmuszał chłopaka iść z sobą na wyścigi, kto kogo przepije. Podobało się to szermierstwo Marcinkowi, i wkrótce nie tylko z panem Bartłomiejem i z jego upoważnienia, ale i z innemi i bez jego wiedzy, szedł tym sposobem o lepszą i dobijał się wygranej. Na ucztach, i w niedzielę, i święta, na które zgromadzały się do karczmy i kobiety, rej wodził. Lubiły one łotra Marcinka, bo był swawolny i śmiały, bo za jego staraniem miały często muzykę, bo w pierwszą parę w krakowiaku on zawsze stawał i nie zająknął się nigdy, gdy przyszło dwuwiersz zabawny zaśpiewać, a w obertasie tak tancerkę swoję unosił, tak nią obracał, tak trzymał doskonale w silnem ramieniu, że się jej w głowie przewracało, a nogi prawie ziemi nie dotykały. Do nauki nie miał Marcin wielkiej ochoty, chociaż miał zdolność i nie był tak zupełnie rudis litterarum, jak to pan Cypryan wyrzekł. Był we wsi jeden chłopak cho rowity i ułomny, który w szkółce parafialnej sąsiedniej znajdował się lat kilka, wyuczył się doskonale czytać, pisał bardzo dobrze i nieźle rachował. Niedołężność fizyczna była powodem, że rodzina, do której należał, uwolniła go od wszelkiego cięższego zatrudnienia i pozwalała zajmować się książką i piórem. Chociaż młody, bo ledwie liczył rok ośmnasty, był już niezmiernie poważny i zupełnie spokojny sensat. Starsi lubili go za chętną usługę, gdy trzeba było któremu list napisać, lub prośbę skoncypować, lub skargę na sąsiada ułożyć i czytelnie przepisać; ale rówiennicy, że się z nimi nie wdawał, do ich gier i swawoli nie należał, nazywali go rabinem garbatym, i rozmaicie prześladowali. Marcin Wiedzki, który przy całej bujności obyczajów, gwałtowności i zuchwalstwie charakteru, miał dobre serce, ni ztąd, ni z owąd, użalił się nad prześladowanym garbusem, i stanął w jego obronie tak skutecznie, iż objawiwsey kolegom, że łeb rozwali każdemu, kto choć palec zakrzywi na garbatego notaryusza Siechurskiej Woli, odstraszył wszystkich i zjednał kalece zupełną spokojność. Wywdzięczając się za taką przysługę, garbusek ofiarował się uczyć Marcinka. Ze ta propozycya zrobiona była panu Bartłomiejowi samemu, że ją stary szlachcic z wdzięcznością przyjął i wychowańca swego do przyjęcia jej zobowiązał, dla ucieszenia więc opiekuna swego wziął się Marcinek ochoczo i do tej pracy, i w przeciągu kilkunastu miesięcy nauczył się nieźle czytać, pisał dość zgrabnie, rachował jako tako, słowem, okazał i w tym względzie i wielkie zdolności, i to mocne postanowienie, że gdy czego chciał, tego pewnie dokazał. Byłby może wkrótce nauczycielowi swemu wyrównał, ale garbusek zachorował, umarł, i tak edukacya Marcinka na rok prawie przed przybyciem jego do Warszawy przerwała się zupełnie. Takim był ów uczeń pana Cypryana, który mu się nieszczególnie, ale stosownie do tego wychowania, jakie w Siechurskiej Woli odebrał, zaprezentował. Wdaliśmy się cokolwiek może zadługo w szczegóły tyczące się jego dzieciństwa i młodości, za co najmocniej czytelników naszych przepraszamy, upewniając oraz, że im się to przyda w dalszym ciągu tej historyi, jeżeli ją. czytać zechcą, i jak sobie pochlebiamy, zajmą się losem naszego Emeryta i jego pięknej córki. Marcin Wiedzki byłby może zostawał w rodzinnej swej wiosce i tam po dawnemu bujał, ale następujący wypadek skłonił pana Bartłomieja do pozbawienia Siechurskiej Woli je"j lwa i najznakomitszego tancerza. Pan Marek, czy ulegając jakiej pokusie łakomstwa, czy chcąc tylko zaimponować w miejscu swego urodzenia podpisem : Referendarz Stanu, Marek Wielowiedzki, czy z innych jakich powodów, przypomniał sobie w lat blizko dziesięć, że matka jego umarła, że taż matka miała dom i dobytek, i napisał dość ostro do pana Bartłomieja, że doszło do niego, iż wuj wszelką pozostałość po siostrze zabrał, a zatem, że powinien, jeżeli nie zwrócić, to przynajmniej z niej się wyrachować, i o przekaz legalny na siebie, prawego właściciela, poprosić. Pan Bartłomiej, przesyllabizowawszy i wyrozumiawszy ten list, krzyknął z gniewu tak, że się dom zatrząsł, pochwycił się za wąsy, jakby je chciał z korzeniem wyrwać, i tak w osłupieniu i namyśle stał na środku izby, nie wiedząc z razu, co począć. W tej chwili wszedł Marcinek, i zadziwiony taką frasobliwą i gniewną, postacią wujaszka, wiedząc oraz, że dziś jeszcze w karczmie nie był, zatrzymał się przy drzwiach i myślał, coby to znaczyć mogło. Podniósł wówczas głowę pan Bartłomiej, spojrzał na swego wychowańca, i uderzając się ręką w czoło, zawołał: — Aha! poczekaj ty, jaśnie wielmożny! oddam ci, oddam do kroćset tysięcy djabłów, com zabrał. tem postanowieniem wzmocniony, wziął czapkę, nasunął na prawe ucho, i narzuciwszy na ramiona szaraczkową. kapotę, poszedł prosto do karczmy. Marcin spostrzegł list, który wujaszek rzucił, przeczytał go jak mógł, i domyślając się, że to właśnie musiał być powód jego gniewu, bojąc się oraz, aby ze złości nie zrobił jakiej burdy, pobiegł za nim także. Zastał go już za stołem u przyjaciela propinatora, człowieka biegłego w swojem rzemiośle, tak dalece, że arendując od szlachty siechurskiej ich karczmę za kilkaset złotych, nie tylko że im nic nie płacił, ale jeszcze od nich to fantami, to gotówką, to różnemi produktami do kilkuset złotych rocznie wybierał. Gdy Marcinek usiadł naprzeciw wujaszka, i oddając mu rzucony list, o powód gniewu zapytał, nastąpiło objaśnienie, za tem poszły odgrażania się pana Bartłomieja, że się da we znaki siostrzeńcowi swemu, choć on jaśnie wielmożny, i wreszcie zrobiona została Marcinowi propozycya, aby się udał do Warszawy i tam się do czego sposobił. Z początku Marcinek zmieszał się i zafrasował. Żal mu się zrobiło Siechurskiej Woli, tej długiej, szerokiej i piaszczystej ulicy, po której pełzał jako dziecię, po któ rej swawolił z innetni chłopcami jako niedorostek, na której, już dużym będąc chłopakiem, tyle dziewcząt nastraszył i wyściskał, tyle kłótni przebył, tyle kułaków rozdał, tyle zwycięztw odniósł, — żal mu się zrobiło tej świeżej i czystej rzeczki, gdzie się tyle razy kąpał, gdzie zakradłszy się w krzakach łoziny, wypadał nagle, zabierał odzienie kąpiących się kobiet i dopiero nadrożywszy się z niemi dobrze, oddawał, — żal mu było i lasów rządowych, gdzie tyle wiewiórek grochem wystrzelał, i koników pana Bartłomieja, i nawet psa Kruczka, słowem wszystkiego, na co spojrzał, wszystkiego, o czem tylko z różnych epok życia wspominał. Spostrzegł pan Bartłomiej żal chłopaka i łzy, które się w oczach jego kręciły. I jemu żal się zrobiło wychowańca, którego polubił, który był wiernym jego towarzyszem i przy expedycyach nocnych, i przy pługu i kosie, i przy kieliszku i burdach, nieodłącznych od tych gęstych libacyi. Byłby może odstąpił od tego przedsięwzięcia, natchnionego pierwszem uniesieniem gniewu, ale Marcinek otarł łzy, nalał sobie kwaterkę wódki, połknął ją duszkiem, i pomyślawszy, że obaczy Warszawę, że jak mu się tam nie podoba, drapnie sobie jak nic i powróci do Siechurskiej Woli, zawołał: — Eh! cóż robić! Niech się dzieje wola Boża i wujaszkowa; gdy tak trzeba, pojadę. Tu dopiero zaczęli nawzajem wynurzać sobie przywiązanie, żegnać się i całować. Każdy wyraz miłości, wzajemnych przysług, i każde pocałowanie polewali kordyałem, którego im propinator dostarczał; a gdy na końcu wspomnieli sobie, pan Bartłomiej siostrę rodzoną, Marcinek pierwszą opiekunkę i dobrodziejkę swoje i swej mat ki, wtenczas, rozwodząc się nad jej biednym stanem, nad jej chorobą, nad jej śmiercią, i zapomnieniem niewdzięcznego syna, wśród ubolewań i płaczu tak się spili, że gdy nazajutrz pan Bartłomiej otworzył oczy, obaczył się na ławie propinatora, a Marcinek, gdy się przebudził, zdziwił się, że był ubrany i na stole w karczmie oparty. Nikogo to zapewne nie zastanowi, że tak ważne postanowienie dojrzało w karczmie i przy kieliszku. Kto zna nasze dzieje i obyczaje, ten wie dobrze, jaką rolę grał i gra kielich we wszystkich aktach naszego dawnego i teraźniejszego życia, we wszystkich naszych radościach i smutkach, we wszystkich nadziejach i planach. Brzęk jego, czy się on napełnia wódką, czy miodem, czy szampanem, miesza się z krzykiem dziecka przychodzącego na świat, z płaczem poetycznym młodej piękności, gdy podaje rękę kochankowi i śpieszy przed ołtarz, z ponurym odgłosem dzwonów, towarzyszących umarłym na cmentarz. Kielich u nas, to dawca kredytu, to protektor suplikantów, to pochodnia rozjaśniająca zawikłane sprawy, to bęben, który budzi odwagę, to zorza, której promienie oświecają, chmurną nasze przyszłość. Wszakże nie tylko u nas tak się dzieje. Jest to wszędzie i było zawsze. Józef De Maistre, ów rzadki pisarz, którego geniusz i nauka nie tylko że jego samego postawiły na czele autorów naszego wieku, ale wystarczyły jeszcze do wykarmienia kilku znakomitości literatury naszej, z właściwego sobie stanowiska mówi o tym przedmiocie. Ciekawych dowiedzenia się, jak filozoficznoreligijne miały i mają znaczenie uczty w życiu społeczności, odsyłamy do drugiego tomu jego Wieczorów. My wspomnieliśmy o tem nie dlatego, aby się popisać, żeśmy, także De Maistra czytali i znamy źródło, zkąd mądrość czerpać można ale żeby choć w części wytłómaczyć pana Bartłomieja i jego wychowańca, Marcinka, iż ulegli słabości, która jest wrodzoną naturze naszej, i której cała ludzkość od wieków ulegała i ulegać będzie. W kilka dni po przespaniu się w karczmie, wychodził z Bednarskiej ulicy na KrakowskiePrzedmieście pan Bartłomiej w nowej szaraczkowej kapocie, w granatowych spodniach, w wysokich aż do kolan butach, w nowej czapce zawiesisto ku prawemu uchu pochylonej, spoglądając śmiało na przechodzących, gładząc kiedy niekiedy siwe i duże wąsy, i podnosząc plecy szerokie okazałej swej i dość imponującej postaci. Z jego ruchów i wejrzenia widać było, że mu Warszawa nie obca, że go ani algierki paniczów, ani salopy i kapelusze pań nie zadziwiały, ani ruch i wrzawa miejska nie trwożyły. Rumieńca nad brwiami jeszcze nie miał, plamy czerwonej na lewym policzku jeszcze nie było, widać więc pan Bartłomiej był trzeźwym, ale oko jego jaśniało, i jaśniało zapewne tylko postanowieniem rozmówienia się z siostrzeńcem, jak na to zasługiwał. Za nim szedł Marcinek w tym samym ciasnym surduciku, w żółtych pluderkach, czerwonawej chustce na szyi, i czapce szarej na tył głowy spadającej, w których jużeśmy go widzieli. Gapił się on ogromnie. Bawiły go beczki, malowane na szyldach szynków przy rogu ulic, śmiał się z kiełbasek drewnianych, które wisiały nade drzwiami sklepów z mięsiwem, rachował okna kamienic i doliczyć się nie mógł, chciał zaczepiać przechodniów i pytać co to, a co owo, pokusa go brała otrzeć się o jaką dziewczynę, przebiegającą z koszykiem; a gdy wpadł w tumult przed pocztą, zagłuszony turkotem karet, koczów i dorożek, brzękiem przeraźliwym wozów, wiozących próżne beczki, odurzony ściskiem przechodzących, to panów, to żydów, to wystrojonych dam, to żebraczek w łachmanach, zmieszany nagleni wrzaśnięciem chłopca, wołającego: piasku ! popchnięty przez woźnego z plikiem aktów, nie mógł się wstrzymać, żeby nie zawołał: — Aj ! aj! co tu ludzi! Niechże ich wszyscy djabli wezmą! Gdy stanęli na Długiej ulicy, przed kamienicą, w której pan Marek mieszkał, panu Bartłomiejowi jakoś markotno się zrobiło. Naczczo źle przystępować do tak ważnego interesu, pomyślał sobie; obejrzał się więc na prawo i na lewo, i spostrzegłszy w oknie niedaleko ładne, białe, przezroczyste butelki z różnokolorowym płynem, splunął, pogładził wąsy lewą, ręką, i wszedł z determinacyą. Tam wypił sporą lampeczkę anyżówki, Marcinka poczęstował tylko małym kieliszkiem słodkiej i różowej wódki, a tak umocniony na duchu, wszedł do sąsiedniej kamienicy, pod bramę, przypatrzywszy się wprzód numerowi na niebieskiej tabliczce wypisanemu, i porównawszy go z notatką, którą miał w zanadrzu. — Czy tu mieszka pan Marek? — zapytał stróża, który z wielkim kluczem w ręku siedział sobie na przymurku, nigdzie nie patrząc, i założywszy pracowicie nogę na nogę. — Jaki pan Marek ? — odpowiedział po niejakim czasie stróż, zmiarkowawszy, że do niego mówią. — Jaśnie wielmożny referendarz — rzekł uśmiechając się ironicznie pan Bartłomiej. — Wielowiedzki ? — Tak, Wielowiedzki. — Aha! słyszałem — odpowiedział stróż, nie zmieniając pozycyi, kiwnąwszy tylko parę razy nogą, która była oparta na drugiej. — Którędyż nam do niego ? — mówił zniecierpliwiony szlachcic. — Nie wiem — odpowiedział stróż, odwracając się — bo ja tu dopiero tydzień. Ale może na pierwszem piętrze. Marcinek miał już wielką ochotę poczęstować zuchwałego niedbalca po swojemu, ale widząc, że pan Bartłomiej się nie uniósł, i sądząc, że to tak w Warszawie być powinno, dał pokój i poszedł za wujaszkiem na schody. Na pierwszem piętrze stanęli przed drzwiami, do których przybita była tabliczka, i na niej złoconemi literami napis. Pan Bartłomiej zaczął syllabizować, a Marcinek wyczytał, że to były drzwi referendarza Wielowiedzkiego. Pociągnął pan Bartłomiej za rączkę na grubym drucie wiszącą, i wewnątrz odezwał się dzwonek. — Ehe! a to dzwoni — zawołał Marcinek. — Bo drzwi zamknięte — odpowiedział pan Bartłomiej ze znajomością rzeczy. — A na cóż oni się zamykają? chyba, że tu dużo złodziejów. — Nie odzywaj się z niczem — rzekł pan Bartłomiej — bo to miasto, a tyś jeszcze tu nie był i nic nie wiesz. — Aha! rozumiem — odpowiedział chłopak, machnąwszy czerwoną ręką — ale zmiarkuję ja tu wszystko prędko. Otwarły się drzwi i wyszedł lokaj w kurteczce w pa ski, w ciemnych szarawarkach, w trzewikach i z serwetą w ręku. — Czego ? — zapytał, mierząc zuchwale wzrokiem szlachcica w kapocie i jego towarzysza w biednym surduciku. — W domu pan Marek ? — rzekł, burząc się już, pan Bartłomiej. — Jaki pan Marek? — Pan referendarz Wielowiedzki, do wszystkich djabłów! — krzyknął pan Bartłomiej. — Idź mu powiedz, że Bartłomiej Siechureki tu jest i chce się z nim widzieć. — A to mi wielka persona! — rzekł rejterując się za drzwi lokaj i mając zamiar zamknąć je prędko. Ale żylasta ręka pana Bartłomieja już była na klamce i drzwi stanęły murem i ruszyć się z miejsca nie dały. Zmieszałsię cokolwiek sługus, jednakże, nie tracąc fantazyi, przybrał oficyalną minę i rzekł: — Jaźnie wielmożny pan zaraz wychodzi do biura i nie ma teraz czasu. Jeżeli macie interes, to idźcie tam. — Idź ty do djabła, Niemcze trzewiczkowy! — zawołał gniewny pan Bartłomiej, odepchnął lokaja i weszli obaj z Marcinkiem, którego już język i ręce świerzbiały, ale milczał dlatego, że mu wujaszek nie kazał się odzywać. Było to między dziewiątą i dziesiątą z rana. Pan Marek rzeczywiście wychodził do biura, chcąc dać przykład akuratności i złapać na uczynku którego z opóźniających się podwładnych, aby mu zmyć dobrze głowę, i aby się okazała ta zadziwiająca sprężystość, o której i sam zawsze mówił, i za którą niedawno odebrał pochwałę w osobnym na to reskrypcie. Usłyszawszy wrzawę, która go cokolwiek zadziwiła brakiem uszanowania, wyszedł do przedpokoju z sali bawialnej, w kapeluszu na głowie, z laską w ręku i ze wstążśczką w pętlicy. Za pierwszym rzutem oka nie poznał pan Marek swojego wuja. Jeszcze był wówczas młodym nauczycielem, gdy jedne wakacye w Siechurskiej Woli u matki przepędził, gdzie właśnie Georgiki Wirgiliusza tłómaczył, i tłómaczenie swe Maryannie Wiedzkiej, często wówczas u matki jego przesiadującej, czytywał. Ale od dwudziestu trzech lat w rodzinnej wiosce swej nie był i nikogo z krewnych swych nie widział. Dumnie spojrzawszy na zagonowego szlachcica, który się tak zuchwale do domu jego wdzierał, rzekł pan Marek: — Co to za śmiałość, mój kochany ? czego tak hałasujesz ? Kiedy ci mówią, że nie mam czasu, to muszę być zajęty. Ja mam nie jedno na głowie. — Ja mówiłem, że jasny pan wychodzi do biura, ale on pchnął mnie i wszedł gwałtem — rzekł lokaj. — Gwałt w moim domu ? — zawołał pan Marek — czy wiesz, czem to pachnie? Takiego burdę potrafimy tu prędko ukrócić. — Wielka mi osoba, jakiś pan Bartłomiej Siechurski — rzekł znowu lokaj, ośmielony obecnością i hardą postawą pana. — Nie widzieliśmy takich Bartłomiejów... patrzaj! — Bartłomiej Siechurski! — wybąkał zmieszany cokolwiek pan Marek, i obracając się do lokaja, dodał: — Idź do roboty. Spojrzał lokaj na pana, rzucił okiem na szlachcica, który stał wyprostowany, milcząc i pogładzając tylko wąsy, i ruszywszy ramionami, wyszedł. — Więc to pan Bartłomiej Siechurski? — rzekł wówczas pan Marek łagodniejszym tonem. — Brat rodzony twojej matki, panie Marku, który przyszedł tu zdać ci sprawę z sukcessyi, jaką wziął po niej, i zwrócić ci, co zabrał do siebie — odpowiedział pan Bartłomiej, zagryzając wargi i mnąc ręką połę kapoty, nad którą się zwykle pastwił, gdy wybuchnąć nie mógł, lub nie chciał. — Czyż ja tego seryo chciałem! — mówił dalej referendarz, poglądając na Marcinka, którego rysy obudziły w nim dawno zatarte wspomnienia. — Już czy seryo, czy żartem, to mnie nic do tego — rzekł chmurząc się pan Bartłomiej. — Ale ja, choć nie jaśnie wielmożny i nie referendarz, choć nieuk i hołysz zagonowy, choć mnie mają za burdę i pijaka, jestem przecież uczciwy szlachcic, i chcę się z tobą, mój jasny panie, porachować sumiennie, aby nic twego przy mnie nie zostało. — Co mi tam — odezwał się, krzepiąc, pan Marek, ale zawsze poglądając na barczystego chłopaka, który stanowił potężny odwód pana Bartłomieja. — Ja o takie głupstwo nie dbam. Napisałem, bo mi się tak podobało, a teraz mówię: posiadaj sobie, panie Bartłomieju, coś Wziął, jak posiadałeś, i dajcie mi pokój. Ja nie mam czasu. — To powiedziawszy, ruszył ku drzwiom, chcąc wyjść czem prędzej z domu. — Nie masz czasu mówić z bratem twojej matki — rzekł, podnosząc głos pan Bartłomiej i stając ode drzwi — i nazywasz go panem Bartłomiejem, i śpieszysz się tak, że z nim gadasz w sieniach i z nakrytą głową, jak gdybyś miał wróble pod kapeluszem. Jeśli nie masz innej izby, gdziebyśmy mogli swobodnie pomówić, to mniejsza o to, i tu jest stołek, ja sobie i tu usiądę, mnie twarda ława nie zastrasza. A szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie, a cóż dopiero referendarzowi. Kiedy tobie kapelusz do łba przyrósł, gdy mówisz z wujem rodzonym, to i wuj może także nakryć siwą, choć pustą głowę, i tak z tobą pogadać. — To rzekłszy, usiadł, nałożył czapkę i nacisnął ją mocno na prawe ucho. Postrzegł pan Marek, że to nie przelewki, że łatwiej w biurze buszować, gdzie podwładni radzi nieradzi muszą znosić przymówki, tolerować przechwalania się, i pokornie patrzeć na pompatyczne miny zwierzchnika; że szlachcic, który nie ma nic do stracenia, nie da sobie zaimponować, tem bardziej, że ma za sobą chłopaka, którego twarz, jakby jakie corpus delicti, do niego przemawiała. Zdjął więc kapelusz pan Marek, obejrzał się, czy go lokaj nie podsłuchuje, i rzekł ciszej: — No, no, niech się wuj nie gniewa! Chodźmy tam, tam nam będzie wygodniej. — Chodźmy, jeżeli chcesz i zmiarkowałeś się trochę — odpowiedział szlachcic, podnosząc się i zdejmując także czapkę. Potem obrócił się do Marcinka, który został na miejscu, mnąc swoję czapkę, i dodał: — Chodź i ty chłopcze z nami, bo tu najwięcej o ciebie idzie. Tylko, tylko co pan Marek nie zapytał wuja, co to za chłopak; ale spojrzał raz jeszcze, twarz jego ocuciła znowu wspomnienie, które chciałby zatrzeć w pamięci, zawstydził się więc i zamilkł. Gdy weszli do salonu, ubranego przyzwoicie i nawet ze zbytkiem, pan Marek posadził wuja i wziął się do zażywania tabaki, gdyż nie wiedział, od czego zacząć. Wy prowadził go z ambarasu pan Bartłomiej, a oglądając się po pokoju i gładząc wąsy, rzekł: — Pięknie tu u ciebie, panie Marku, bogato, czysto, słowem po pańsku. — Cóż to dziwnego — odpowiedział pan Marek. — Pracuję lat tyle, mam znaczenie i ufność mojej władzy, dość wysoki urząd i niemałą pensyą. Ale bo też ja robię za wszystkich, i gdyby nie moja sprężystość... — tu chciał już wpaść na ulubioną materyą, z której trudno go było zepchnąć; ale prosty zagonowy szlachcic pierwszą tylko część jego odpowiedzi zrozumiał, i kładąc ciężką swą rękę na jego ramieniu, skonfundował go tym rubasznym giestem i od razu zatrzymał. — Nic to, prawda, dziwnego — rzekł potem — że masz dostatek, że u ciebie bogato i ładnie, kiedy masz wysoki urząd, dobrą płacę, i kiedyś nie hultaj, i nie pijak taki, jak ja. Ale to dziwna, że już oddawna nie jesteś w biedzie, że już oddawna miałeś więcej, niż ci było potrzeba, boś sam i nieżonaty, a twoja matka umarła w nędzy, a ja, hołysz i burda, zamknąłem jej powieki, zimne jej ciało obwinąłem w łachmany, włożyłem między gołe cztery deski, i nikt z blizkich nie szedł za trumną, tylko ja i ten chłopak, i nikt za nią nie płakał, tylko ja i ten chłopak; to źle, mój jasny panie, to dziwna, że ci Pan Bóg wszystko dał, tylko pamięci nie dał. To powiedziawszy, powstał, przeszedł się po pokoju, i połą od kapoty otarł łzy, które mu się w oczach zakręciły. Nigdy pan Marek bardziej pomieszanym i zawstydzonym nie był. Kurs wymowy, którego niegdyś nauczał, wyleciał mu z myśli, i cała sprężystość, za którą nieda wno reskrypt pochwalny odebrał, nagle go odstąpiła. Chciał się tłómaczyć, chciał się wymawiać brakiem czasu, zajęciami urzędu, posyłaniem zasiłku matce; ale pan Bartłomiej, mocniejszy dobrą sprawą, uzbrojony prostym szlacheckim rozumem, który tylko przed wódką ustępował, przerwał mu: — Daj pokój, panie Marku, bo będziesz musiał łgać, a to brzydko na referendarza. To uszłoby w karczmie takiemu pijakowi, jak ja, gdyby miał potrzebę wykręcać się, że zapomniał o gnieździe, z którego wyszedł, że zapomniał o piersi, co go wykarmiła, i dał jej zeschnąć w bólu i niedostatku. Ale my, prości ludzie, tego nie umiemy. U nas po pijanemu zrobi się burda, a czasem i cóś takiego, co człowiekowi całe życie siedzi, jak ćwiek w głowie, jak robak w sercu; ale po trzeźwemu brat nie wstydzi się brata, syn matki, ani ojciec dziecka. To tylko u was się praktykuje, kiedy uczony rozum siądzie na miejscu prostego chłopskiego rozumu; kiedy ot taki kusy fraczek zepchnie z pleców szlachcica siwą kapotę, a kapelusik ściśnie głowę, któraby powinna pod czapką ołysieć i posiwie"ć. To tylko wam się zdarza, co nie pijecie wódki, ale wino, gdy was przypadek, lub jakie licho spanoszy. A wiesz czemu, panie Marku? Oto temu, że kiedy sowa skogucieje, to wyżej sokoła lata i zapomina głupia, że była sową. — Panie Bartłomieju! — zawołał zniecierpliwiony pan Marek i powstał z miejsca. — Nie nazywaj mnie panem Bartłomiejem, do kroćset tysięcy djabłów ! — krzyknął rozgniewany szlachcic i położył obie ręce na ramionach referendarza. Siadł referendarz na krześle, jakby antaba przymoco wany, a pan Bartłomiej, odgarnąwszy z ust wąsy, żeby mu nie zawadzały, tak dalej mówił: — Siedź i słuchaj. Wywołałeś mnie sam z legowiska, teraz masz tu Siechurskiego niedźwiedzia, który ryknie po swojemu do twojego pańskiego ucha. Chciałeś, żebym się wyrachował z tego, com wziął po twojej matce. Oto jest wszystko, co twoja matka zostawiła: chałupę waląca, się z dziurawym dachem, przez który woda ciekła na jej siw głowę; z pobitemi oknami, przez które wiatr świstał koło jej uszów; z wygniłą podłogą, z pod której wyłaziło różne robactwo, gdzie lęgły się myszy i harcowały szczury, nie dając jej zasnąć i zapomnieć o nędzy. Tę chałupę zamknąłem, przez lat dziesięć dowaliła się ona do reszty, dogniła do szczętu, i możesz sobie wziąć co jeszcze sterczy, jeśli odważysz się tam zajrzeć. Zabrałem skrzynię z rzeczami i bielizną twojej matki. Skrzynia była bez zamka, i znajdował się w niej stary kaftanik, parę podartych czepców i trzy dziurawe koszule. Łachmany te, z innemi drobniejszemi, leżą tam dotąd. Możesz je obaczyć, jeżeli zechcesz, ale ci ich nie oddam. Weźmiesz za nie nowe i całe. Tamte zostaną u mnie na pamiątkę biedy mojej siostry i serca jej syna. Zabrałem dwie krowy, które już zdechły, i parę koni, które ją wywiozły na cmentarz. Za ten dobytek otrzymasz inny, bo ja twojego nie chcę. Nareszcie, panie Marku, wziąłem tego sierotę, którego ci oddaję. Twoja matka kochała go, jam go wychował; więcej oto pewnie szanuje jej pamięć, niż ty. Wolałby zostać przy mnie, niż u ciebie. Ale ja go zatrzymać nie mogę; weź go, weź go sobie. Tu umilkł pań Bartłomiej, wysilony temi słowy i żalem głębokim; Marcinek płakał rzewnie i głośno; a pan Ma rek jak winowajca, któremu czytają wyrok, siedział z zakrytą twarzą i czuł w głębi duszy każde słowo, co go jak ostrze zakłówało. Nareszcie, nie mogąc znieść tego stanu, porwał się z miejsca, spojrzał na płaczącego chłopca, i przybliżając się do pana Bartłomieja, rzekł stłumionym głosem: — Dosyć wuju! dosyć ! Źle się stało, to prawda; za późnom się opatrzył, ale tamtego naprawić już nie można. Wuju — dodał odprowadzając go na bok — kto jest ten chłopiec ? — Pytasz mnie o to ? — rzekł, marszcząc brwi, pan Bartłomiej. — Czy on wie wszystko? — dodał jeszcze ciszej pan Marek. — On nic nie wić, ja wiem wszystko — odpowiedział szlachcic odwracając się. — Cicho, wuju, chodźże ze mną. — Prędko poszedł do gabinetu pan Marek; szlachcic patrzył za nim przez chwilę, pokiwał głową, ale wreszcie wszedł także, i drzwi się za nimi zamknęły. Marcinek został sam w pokoju. Stał z początku zamyślony, kiedyniekiedy jeszcze łzy ocierały — ale że drzwi ciągle były zamknięte, znudził się swoim smutkiem, zaczął się przypatrywać różnym rzeczom, przyglądać obrazom, dotykać palcami bronzów, i nareszcie usiadł na miękkiem krześle, poprawił się, rozparł, i rzucając okiem wokoło, rzekł półgłosem: — Jak tu ładnie! niechże go djabli wezmą! Blizko pół godziny trwała rozmowa pana Marka z wujem, której nikt nie słyszał, której treści wszakże domyślić się można, przypomniawszy sobie zwłaszcza Wirgiliu sza i tłómaczenie jego Georgik. Gdy wyszli z gabinetu, pan Marek był niezmiernie blady, krzepił się jednak i udawał spokojność; cała zaś postać pana Bartłomieja wyrażała dumę i radość, że dokazał swego, i powinności, która mu dawno ciężyła na sercu, dopełnił. Marcinek, obaczywszy ich, powstał z krzesła, a pan Bartłomiej rzekł: — Chodź tu, chłopcze, pocałuj w rękę i upadnij do nóg jaśnie wielmożnego referendarza, który cię bierze pod swoją opiekę i wyprowadzi na ludzi, jeżeli będziesz pilny i posłuszny. Marcinek zdziwiony tą zmianą mowy i głosu wujaazka, sam nie wiedział, co robić; ale postrzegłszy marsa na jego brwiach, przystąpił prędko do pana Marka, nachylił się do jego kolan, a gdy ten go podniósł i pocałował w głowę, popatrzył mu chłopak w oczy, zamyślił się trochę, i potem tkliwiej jakoś i szczerzej rękę jego uściskał. Takim sposobem Marcin Wiedzki dostał się do domu pana Marka. Nazajutrz pożegnał się on ze swoim kochanym wujaszkiem, który podpił sobie na waletę, płakał i ściskał płaczącego także od żalu chłopca, i upominał go ciągle, aby broń Boże nie pił, aby się uczył i słuchał, aby po mieście nie biegał, żadnej psoty nikomu nie robił, i żadnej burdy nie wszczynał; oświeciwszy go, że co miasto, to nie wieś, że tam wójtowi można było pogrozić, a tu wezmą i skórę wygrzmocą. Nadewszystko polecał mu, aby o tej rozmowie, którą słyszał, nikomu nic nie rzekł, aby pana Marka szanował i nigdy do niego inaczej nie mówił, jak: jaśnie wielmożny panie i co jaśnie wielmożny pan każe ? a przed innymi nie nazywał go inaczej, jak jaśnie wielmożny referendarz. Upadł do nóg pana Bartłomieja rozrzewniony chłopiec, gdy ten już miał siadać na wózek; przyrzekł, że wszystkiego dopełni, jak mu polecił, kazał raz jeszcze pokłonić się Siechurskiej Woli, — i pobiegł, oglądając się za odjeżdżającym swym dobroczyńcą. Po takiejto scenie, po takiej rozmowie, pan Marek w kilka dni po wyjeździe wuja wrócił do dawnej spokojności i dawnego zamiłowania siebie. Serce jego, które energiczne choć proste słowa szlachcica wyciągnęły jak na torturach, zbiegło się znowu do swej skurczonej egoizmem postaci, jak guma elastyczna, gdy ją ręce ciągnące odpuszczą. Chciał on co prędzej pozbyć się z domu chłopca; i gdyby mu był Marcinek nie objawił wręcz, że się chce uczyć, że jeżeli ma być blacharzem lub lakiernikiem, to wróci do Siechurskiej Woli, do pługa i do cepa, byłby może pan Marek tę pierwszą myśl swoją przyprowadził do skutku. Teraz wiemy już, jaki mu przeznaczył zawód, jak go ulokował, i jak się chwalił dobrodziejstwem, które i krewnemu, i dawnemu koledze zrobił. Wróćmyż więc na Żytnią ulicę, a znając już lepiej Marcinka i jego antecedencye, obaczmy, jak będzie korzystał i z gorliwości zacnego Emeryta, i z towarzystwa jego pięknej córki. IV. Dramat i powieść są to jedyne rodzaja poezyi, które czas, zmiana wyobrażeń o literaturze i stanie spółeczności, a szczególnie powódź dziennikarstwa od zagłady ocaliły. Wszystkie inne rodzaje zaginęły na zawsze, a z nie mi i formy tak rozmaite, niekiedy tak miłe i wdzięczne, przepadły i powrócić już nie mogą. Życie dziś uchodzi tak prędko, tyle w niem porusza się kwestyi, że to co najmocniej interesuje społeczność, nie mieści się już w owych kształtach udatnych, ale w drobnych lub wyszukanych; nie cierpi zwłoki omówień, figur i rymowania, ale musi być zamknięte w obrazach branych wprost z życia, mieć inne rozmiary, więcej wmieszczające ramy, i wyrażać się językiem tegoż życia, poprostu, jędrnie, jak mówi każdy człowiek, który się śpieszy, którego czas rozliczony i zajęcie silne i stanowcze. Coraz bardziej społeczność dzisiejsza zrywa z historyą. Czy to lepiej dla niej, czy gorzej? — inne to wcale i nie należące tu pytanie; wszakże fakt to oczywisty, który się i w literaturze odbija. Zkąd dramat i powieść obrabiają dziś prawie wyłącznie przedmioty współczesne, aby z nich lepiej i wydatniej wyszły na jaw te myśli i uczucia, które są codziennym pokarmem naszego ducha, które on łakomie chwyta, żuje i przeżuwa, bo ich jeszcze nie przetrawił i w krew krwi swojej nie przelał? Rzeczy historyczne, jako przedmioty poezyi, są już za późne, lub jeszcze za wczesne. W tym tylko razie interesują one dzisiejszą społeczność, jeżeli ta, przebiwszy starodawną łupinę, może się dobrać do świeżego i dzisiejszego ziarna, a zatem, gdy przeszłość jest niejako pokrywką teraźniejszości i zamyka wyraźne i widne do chwili obecnej zastosowanie. Dla tejto przyczyny dramata i powieści historyczne tak rzadko się ukazują i tak źle się udają. Nie pochodzi to z braku talentu pisarzów, lub niedostatku w nich koniecznych do tego wiadomości, bo są tacy, którym i na tem nie zbywa; ale ztąd, że obecne życie nasze jest tak wyłącznem, tak ruchliwem, iż owa Magistra vitae przestała być, nie wiadomo na jak długo, naszą nauczycielką, że trudno w niej wynaleźć wskazówki, któreby mierzyły nasze gorączkowe pulsacye, trudno odkryć położenia i obrazy, któreby nas tak mocno zajmowały, jak nas zajmuje i pochłania to, co się dziś w nas i wokoło nas dzieje. Jeżeli taki stan rzeczy jest z jednej strony niby ograniczeniem pola, na którem poezya niegdyś kwiaty swoje zrywała, z drugiej strony daje daleko poważniejsze stanowisko pisarzom, mającym, dość siły i widoków do schwycenia najbardziej ożywczych momentów obecnego życia, dość talentu i imaginacyi do wystawienia ich w dramacie i w powieści sposobem pociągającym i żywym. Dlategoto ci pisarze są dziś, że tak powiem, jedynymi reprezentantami tak zwanej pięknej literatury, mając możność skoncentrowania w swoich płodach tego wszystkiego, co się dawniej w tragedyach, komedyach, satyrach, bajkach i t. d. rozpraszało; mogąc złocić obrazami imaginacyi, zaprawiać interesem niezmiennych uczuć serca ludzkiego, poważne, żywotne, choć może przemijające kwestye; mogąc nareszcie uderzać satyrą i śmiesznością wszystkie te szumowiny, które w dzisiejszem wrzeniu społeczności wyszły na wierzch i jeszcze z łona jej występują. Stan taki rzeczy nie przeszkadza wcale malowaniu indywiduów i rozmaitych klas, do których one należą. Owszem, wprowadza na scenę nieznane dotąd lub okrywane pogardą typy, i obrazem ich pozwala zajmować lub śmieszyć. A gdy gościnniejszemi się stały w dramacie i powieści uprzywilejowane niegdyś i panujące tam figury, dopuszczając do swojej kompanii i tych, około których radzi nieradzi i w życiu ocierać się muszą; gdy dziś wszyscy wszystkich pilnie postrzegają i lepiej pojmują, więc też każdy dla każdego stał się bardziej zajmującym przedmiotem. Chociaż dramat i powieść, owładnąwszy całą dziedziną poezyi, dotąd jeszcze przyjazne podają sobie dłonie, gdyż czerpiąc z jednegoż źródła, co do treści i wrażeń jakie czynią, są jednem i temże samem; zdaje się wszakże, że powieść, nieznana prawie w starożytności, długo poniewierana, jako najpośledniejszy z rodzajów, przeszedłszy pod piórem WalterSkota najwyższą fazę historyczną, do jakiej się już nie podniesie, zamknie w sobie z czasem wszystkie elementa poezyi, a nawet dramat zagłuszy i wyruguje. Ten wzrost, to rozszerzenie da jej forma pełna swobody, elastyczna i wszystko w sobie mieszcząca. Dramat, zmuszony rozwijać się w oczach widzów, pozbawiony pomocy opowiadania, licząc tylko na teraźniejszą chwilę i posuwając swoją treść jedynie przez rozmowę, porusza się w takiej ciasnocie, tak związany jest niedoskonałym mechanizmem sceny i jednostajnemi postaciami aktorów, że nie będzie mógł wyrazić tego wszystkiego, co wyraża i ogarnia powieść. Ustąpi więc miejsca swojej młodszej towarzyszce, pełnej życia, pełnej sił, swobodnej w swoich ruchach, i ani miejscem, ani czasem nie skrępowanej. Przewaga tej powieści nad dramatem już się nawet zaczęła i szybko postępuje. Ztąd wszystkie prawie teatra europejskie przestają coraz bardziej być pokarmem dla myśli i uczucia, wyrzekają się coraz dobrowolniej wymownego i poważnego słowa, zamieniając się na miejsce zabawy dla oka i ucha — czemu też wkrótce zapewne wyłącznie poświęcone zostaną. Taką jest rola, jaką grać będzie w literaturze ten rodzaj, którym się także i my zajmujemy, i który zapewne sam jeden przeznaczony jest kwitnąć na polu poezyi. Zastanowi to może niejednego z czytelników, dlaczego pozwoliliśmy sobie tych kilka uwag, śmiało wywracających dawniejszą poetykę, nawet naszą własną, a nadewszystko przerywających bez widocznej konieczności ciąg naszego opowiadania. Na to odpowiadamy, że nas głównie do tego skłoniły ubliżające cokolwiek zajęciu naszemu rozmowy jednego z owych geniuszów, jakich tu mamy, co sami nic wprawdzie nie piszą, ale jak wulkany, pełne wewnętrznego ognia, ciągle tylko dymią, grożąc wybuchem, który, ma nas kiedyś oświecić. Nim to nastąpi, chcieliśmy tymczasem dać poznać, że się mylą, i równie są niesprawiedliwi, jak i ci, co przez dawniejsze szkiełka patrząc na bieg rzeczy i nie umiejąc postawić się na nowem stanowisku, na którem wszystko stanęło, także lekce sobie ważą ten rodzaj poezyi i nie mają za poetów tych, co mu się poświęcili; chcieliśmy ośmielić tych, co nie mogąc zdać sobie sprawy, dlaczego im się podoba powieść, wstydzą się, że ją czytają z upodobaniem i czytają tylko ukradkiem, aby sobie pozwolili jawnie tej niewinnej uciechy, w której i ich rozum, i głębsze zastanowienie znajdą często pożywny pokarm; nakoniec chcieliśmy uprzedzić tych którzy nic nie czytają, odkładając zajęcie się literaturą do tego czasu, aż się zjawią ważniejsze niby utwory poetyczne pod dawniejszemi ich formami, że oczekiwanie ich próżne, gdyż to nie nastąpi wcale, lub przyjdzie do nas w jakichś apokaliptycznych ciemnościach, których nikt nie zrozumie, a które będą znakiem końca wszelkiej literatury. Takie mieliśmy powody do tej, że ją tak nazwiemy, międzymowy, którą nam czytelnicy wybaczą, jeżeli nie przez wzgląd na dobre nasze chęci, to przynajmniej przez wzgląd, żeśmy ich dotąd żadną jeszcze przedmową nie nudzili. A teraz wracamy na Żytnią ulicę, jak to na końcu poprzedzającego rozdziału zapowiedzianem było. W tej części pierwszego pokoju pana Cypryana Ambrożyńskiego, która reprezentowała pokój bawialny, niedaleko od kanapy, przy oknie wychodzącem na dziedziniec, stał stolik, na którym znajdowały się książki do pierwiastkowego wychowania należące, a między niemi kurs Pedagogiki, Grammatyka łacińska, Eutropiusz, Korneliusz Nepos i początkowa Geografia. Było tam także dużo sexternów, ze wzorów kaligraficznych spisanych, rysowane od ręki karty Europy i innych części świata; przytem kałamarzyk mały z koreczkiem na łańcuszku, cyrkiel, linia i t. d. Wszystko to leżało w porządku i okazywało, że właściciel tych przyborów szkolnych lubił ochędóztwo, był akuratny i pilny. Przy tym stoliku, który zdawał się należeć do jakiegoś ucznia klassy, co najwięcej, drugiej, a zatem do chłopczyka z czerwonym kołnierzem u surduta, z rumianą i figlarną twarzą, z nożykiem w brudnej ręce, którymby krajał stół, lub psuł ołówek, siedział młody człowiek słuszny, pleczysty, z długiemi jasnemi włosami, i oparłszy głowę na dłoni jednej ręki, drugą na leżącym przed nim arkuszu pisał dość zgrabnie i prędko: panna Katarzyna, Katarzyna, Kasia i t. p., powtarzając ten wyraz ustawicznie, bez przecinka i przerwy przez wszystkie zmiany zdrobnienia i pieszczoty, dodając tylko do niego rozmaite przymiotniki, które malowały, jak piękną ta panna Katarzyna była w jego oczach i jak droga jego sercu. Gdy tak zapisał cały prawie półarkusz, położył pióro, wziął się za głowę obiema rękoma, i westchnąwszy głęboko, zawołał: — A! niechże cię wszyscy... — Ale nie dokończył tego wykrzyknienia, które, widać zwyczajne jego wychowaniu, wyrwało mu się bez myśli, jako wspomnienie dawne i nałogowe; owszem, zaczerwienił się zawstydzony, że i tyle wymówił, oderznął zapisany półarkusz od reszty czystego papieru, złożył go i schował. Potem obejrzawszy się na zegar, na którym dochodziła dziesiąta, wziął się do książki i zaczął pilnie powtarzać zadaną sobie lekcyą. Łatwo się każdy domyśli, że to był Marcinek z Siechurskiej Woli, którego już dobrze znamy. Nie chcieliśmy nudzić czytelników naszych szczegółami jego pierwszych postępów i przekształcenia się; ale po ośmiomiesięcznej przerwie, stawimy go przed ich oczy takim, jakim go wrodzone zdolności, niezmordowana gorliwość naszego emeryta, a nadewszystko miłość, która się w sercu jego dla pięknej heroiny naszej zajęła, uczyniły. Marcin Wiedzki niepodobnym był już wcale do tego gbura i nieuka, jakim się z wujaszkiem swoim w Warszawie pokazał. Oczarowany wdziękami panny Katarzyny, ujęty potem jej dobrocią, gdy wyręczając ojca w drobiazgach takiego pierwiastkowego nauczycielstwa, przesłuchywała go w czytaniu, uczyła temperować pióra, liniować sexterna, i sama je po większej części liniowała; przejęty podziwieniem dla jej układu i obejścia się równie z sobą, jak i ze wszystkimi; nie mogąc się odsłuchać, gdy mówiła, i delikatnych jej wyrażeń, i cudnej modulacyi jej głosu; słowem, podziwiając każdy jej krok, każde ruszenie, poznał prędko całą swoją, niższość, zawstydził się jej, zrobił się bojaźliwym i nieśmiałym, i postanowił koniecznie być takim, jak inni młodzi ludzie, których na ulicach Warszawy widział, którzy nie tak jak on wyglądali i mówili. Pracował więc dzień i noc, aby jak najwięcej postąpić. Po kilkanaście stronnic czytywał głośno i poty, póki nie szło gładko i bez zająknienia; po parę arkuszy i więcej zapisywał codzień w domu, oprócz tego, co miał napisać na lekcyi. Ta praca szczególnie tem milszą mu była, że pierwszy wiersz, zwłaszcza na początkowych sexternach, miał sobie napisany ręką panny Katarzyny. Nieraz, gdy już sam był wprawniejszyin, gdy oko jego przywykło uznawać, co foremne, a co niekształtne, wpatrywał się ze łzami w oczach w ten pierwszy wiersz tak piękny, z takim spokojem i pewnością nakreślony, i siedział przy stoliku do dnia prawie, aby kopia nie była zbyt daleką od wzoru. Nie obeszło się z początku bez wyrwania się z jakim ruchem rubasznym, z jakiem słowem, zdradzającem dawniejsze nałogi i przywyknienia; ale gdy pan Cypryan, spostrzegłszy dobrą chęć chłopaka, zajął się od razu nie tylko jego instrukcyą, ale i edukacyą, gdy każde jego prostackie wyrażenie zganił, i z łagodnością i pobłażaniem nauczył go, jak się to samo mówi sposobem delikatnym i okazującym dobre wychowanie; gdy często przy tych rozmowach obecną była i panna Katarzyna, i może mimowolnym nieraz uśmiechem zdawała się jakby szydzić z jego nieuctwa i nieobyczajności; wówczas wstyd oblewał twarz jego, ból jakiś niewypowiedziany napełniał serce, i postanowienie przerodzenia się, przekształcenia na człowieka, który byłby jej godnym, wrażało się głęboko w jego umysł, odejmowało mu sen i apetyt, podwajało nieśmiałość i pracowitość. W takich zakatach, jak Siechurska Wola, jest wiele wad obyczajowych, poniżających niejako naturę ludzką.. Niewiadomość, prostactwo, a nadewszystko pijatyka, każą, szczególnie mieszkańców tych szlacheckich wiosek. Zawziętość, kłótnie sąsiedzkie, rozwiązują ich usta, i wówczas lecą jak grad klątwy i wymówki, łajania i wymyślania bez hamulca i wyboru. W stosunkach kobiet i mężczyzn nie ma także tego ogładzenia, które podnosi ich powab i równa niejako słabego z mocnym. Młodzież zwłaszcza, nie zajęta całkiem kieliszkiem i pracą, jest względem kobiet swawolna; pozwala sobie żarcików i nawet ruchów nie bardzo grzecznych i czasem obrażających. Ztąd i miłość rzadko się tam zjawia z oczarowaniem serca i głowy, z przepełnieniem duszy namiętnością gwałtowną. i wyłączną. Ale też w ogólności niema tam i tej rozpusty denerwującej' młodzież miejską, poniżającej ją. moralnie, osuszającej wszystkie źródła, zkąd wypływa prawdziwa szczęśliwość, wysokie i pełne poświęcenia uniesienie. Lubił i Marcin Wiedzki swawolę i sprzeciwiania się pięknościom Siechurskiej Woli, lubił pożartować z dziewczyną, uściskać ją, gdy mu się nawinęła, w tańcu i grach być faworytem i pożądanym od wszystkich bohaterem; ale w myśli jego nie tkwiły wcale brudzące ją obrazy, ale serce jego nie miało najmniejszego udziału w tych zabawkach, które niekiedy dochodziły trochę za daleko, nie zostawiały jednak żadnego po sobie śladu, w mgnieniu oka zapomniały się i nikły. Nowemi więc były, pełnemi energii i siły i jego ciało, i jego serce. A gdy go uderzyła z blizka piękność, jakiej jeszcze nie widział; gdy spostrzegł ten odskok nadzwyczajny, jaki oddziela kobietę wykształconą od mężczyzny; gdy porównał wdzięk, słodycz, miękkość jakąś i czystość tej, z którą prawie po całych dniach się znajdował, z grubem, parobkowatem i mało różnem od męzkiego ułożenia, ułożeniem i ruchami dawnych swoich towarzyszek: przejął się jakiemś póbożnem uwielbieniem, rozbudził się z całą, siłą dziewiczego serca i ciała, i korzył się w duszy przed tą postacią, co nim owładnęła, co ani w dzień, ani w nocy, ani w czuwaniu, ani w snach, z myśli jego nie ustępowała wcale. Przy takich okolicznościach nie dziw, że postępy jego były szybkie, nadzwyczajne i przekształcenie ię we wszystkiem oczywiste. Nawet wyraz twarzy jego zmienił się zupełnie. A gdy pan Marek spostrzegł, że prędzej niż się spodziewał będzie mógł ułożony względem niego plan doprowadzić do końca, i dawszy mu kawałek chleba, zaspokoić niejako swoje sumienie; gdy dla zachęcenia go, kazał mu z przechodzonych cokolwiek swoich sukien zrobić porządniejszą garderobę, dał swój kapelusz, którego na deszcz używał, i przybrukane cokolwiek darował rękawiczki: Marcinek wcale przystojnie wyglądał i coraz dorzeczniejszym i podobniejszym do wykształconego młodzieńca stawał się chłopakiem. Pan Cypryan pysznił się owocami swojej pracy, i nieraz przechodząc myślą najpilniejszych uczniów swoich od roku, których nazwiska zapamiętał, porównywał ich postępy z jego. zadziwiającemi postępami. Jakoż już po kilku miesiącach Marcin Wiedzki czytał bardzo dobrze, pisał zgrabnie i prędko, choć jeszcze trochę krzywo, zwłaszcza gdy pisał bez linii, z arytmetyki już i regułę trzech pojmował, a podział wszystkich części świata, stolice państw i granice wszystkich krajów europejskich tak znał doskonale, że nawet kartę Niemiec mógł spamiętać i bez myślenia narysować ołówkiem ze wszystkiemi szczegółami. Sposobiąc się na nauczyciela, najwięcej wszakże przykładał się do pedagogiki, nad którą po parę godzin na dzień trawił. Posłużyła ona rzeczywiście do rozwinięcia umysłu i do u kształcenia młodego człowieka, gdyż stary i doświadczony pedagog nie uczył jej z książki, ale rozmową, praktycznie, zastanawiając uwagę jego nad sposobami, jakiemi sam z nim postępował, mówiąc mu o rozmaitych usposobieniach dzieci, jakie sam widział, wskazując drogi, jakiemi zawsze trafiał do ich głowy i serca. Przy tych lekcyach bywała najczęściej i panna Katarzyna; a jej czarowna obecność, jej wzrok nieraz zwrócony na słuchającego młodzieńca, nie tylko że mu nie przyczyniały roztargnienia, ale owszem, podwajały jego pojętność, mnożyły siłę ducha, który, jak kwiat przy ożywczym promieniu, rozwijał się i dojrzewał. Bo właściwie miłość, miłość głęboka i tajona, była jego nauczycielką, jego natchnieniem, jego światłem, i tworzyła w nim te wszystkie raptowne przemiany, te cuda rozwinięcia, które pan Cypryan w prostocie ducha sobie tylko przypisywał, któremi się cieszył, za które go już po upływie kilku miesięcy jak własnego syna pokochał. Przywiązanie to zacnego człowieka doszło prawie do słabości i zaślepienia, gdy oprócz zwyczajnych przedmiotów, dla początkowego nauczyciela potrzebnych, ochoczy młodzieniec wziął się jeszcze do łaciny i otworzył staremu pole do nowych pedagogicznych wawrzynów, któremi tak chętnie czoło swe ozdabiał. Powodem do tej nowej pracy, bez której mógł się obejść, było Marcinowi to, że język ten i pannie Katarzynie nie był obcy, i że miał sposobność częściej ją prosić, aby go przesłuchała deklinacyi i konjugacyi, aby mu pomogła w tłómaczeniu Eutropiusza, aby patrzył na nią, gdy ślicznemi ustami wymawiała łacińskie wyrazy, i poił się muzyką jej głosu, który mu się nigdy piękniejszym nie wydawał i milej do ucha jego nie wpadał, jak wtenczas, gdy mówiła: amarem, amares, amaret. Panna Katarzyna lubiła go przez wdzięczność, że tyle pociechy przynosił jej ojcu, że zajęcie to dawało zdrowie staremu i nowem życiem go napełniało. Interesował ją także tak nagły postęp młodzieńca, taka zmiana i codzienne przeradzanie się z nieokrzesanego i gburowatego prostaka, na człowieka, który poczuwał w sobiemyśl, którego dusza zaczynała pojmować piękność i przyzwoitość, którego oczy otwierały się na świat Boży i rozumieć zaczynały przeznaczenie bytu ziemskiego. Ale ciesząc się tą bryłą, która przerabiała się pod jej okiem na ładny i pełen wyraz posąg, nie wiedziała o tem, nie domyślała się nawet, że ona jest tym snycerzem, który ją ożywiał i kształcił. Jej myśl była gdzie indziej, a przywiązanie jej do pana Romana było tak szczere, tak serdeczne, że jej wystarczało na czas jego nieobecności i jakby zapomnienia, i nie zostawiało chwili do zajęcia się innym przedmiotem, ani swobody do jakiejbądź chęci kokieteryi i przypodobania się. Przytem młody nasz kandydat do stanu nauczycielskiego, im bardziej się nią zajmował, im głębiej jej obraz wrażał w rozbudzającą się swą duszę, tira bojaźliwszym, tem skromniejszym się stawał. Cała jego namiętność leżała w głębi piersi, ale ani do ócz, a tem bardziej na usta wystąpić nie śmiała. Upokarzające uczucie niższości więziło ją na dnie serca. Czuł on, jak bardzo jest jej niegodnym, czuł, że nie potrafi tego wyrazić co czuje, i wolał taić i zamykać w sobie tę cześć, niż ją okazać sposobem jakimściś koślawym, i zrobić maleńkiem i drobnem to, co w nim było wielkiem i nieskończonem. Takim trybem na Żytniej ulicy przeminęło lato, skończyła się jesień i zaczęła się zima. Marcin przychodził codzień o godzinie dziewiątej i siadał przy stoliku, który mu pan Cypryan przyrządził. Gdy zastawał w pokoju pannę Katarzynę, kończącą sprzątanie, kłaniał się z daleka, mówił dobry dzień, i stawał ze spuszczonemi oczyma przyrządzając sobie to książki, to papier, póki nie wyszła. Dopiero wtenczas odetchnął z głębi piersi, podnosił głowę i wpatrywał się w to miejsce, na którem ją zastał, jakby ją tam widział jeszcze, i śmielej śledził jej wdzięczną postać i lice, o którem całą noc marzył. Na obiad wracał do pana Marka; po obiedzie znowu przybiegał. Gdy przyszła jesień, czas słotny i zimny, pan Cypryan zostawiał go u siebie na obiedzie i nie pozwalał, aby ulubiony uczeń tak daleko chodził po błocie i niepogodzie. Pan Marek domyślił się, iż mu nie wypada żądać, żeby biedny emeryt wychowańca jego darmo karmił, w nagrodę niby za to dobrodziejstwo, że mu nastręczył daremne jego uczenie. Zdecydował się więc płacić za jego obiad; a gdy Marcin ze łzami w oczach uprosił starego, że przyjął ofiarowaną za jego wyżywienie płacę, zostawał już cały dzień u swego nauczyciela, szczęśliwy, że mógł być tak długo pod tym dachem, gdzie gospodynią była panna Katarzyna, gdzie siadał do stołu przez nią przygotowanego, karmił się potrawami, które ona przyrządzała, i delekto wał się kąskami, które nieraz wybierała dla niego i sama na talerz mu kładła. Potrzebował wielkiej siły energiczny młodzieniec, aby w takim razie ukryć co czuł, aby zamknąć w sobie tę szczęśliwość, co piersi jego zalewała, i powstrzymać łzy, które się do oczu jego cisnęły. A przecież Kasia robiła to przez prostą jedynie przychylność, przez zwykłą u nas uprzejmość dobrej gospodyni, wreszcie przez miłość dla ojca, którego to widocznie radowało, gdy o ulubionym uczniu jego pamiętała. Czasem wprawdzie myślała sobie, jakby była szczęśliwą, gdyby mogła przy stole swoim mieć gościa, dla którego przyrządzałaby różne przysmaczki; ale ten gość inaczej wyglądał, niż biedny i rozkochany Marcinek. Czarne oczy tamtego śmielej i miłośniej na nią poglądały, w układzie jego był wdzięk i łatwość dobrego wychowania, w głosie słodycz i harmonia, która miała echo w jej sercu, a pod czarnemi wąsami usta piękne, których uśmiech rozumny świadczył o jego dobroci i otwartości charakteru. Ale tamtego nie było, i kilka upłynęło miesięcy, a żadna o nim wzmianka nie pocieszyła stęsknionej. Nawet Helunię odwiedzała bardzo rzadko, gdyż i do niej pan Roman nie pisywał. Raz wszakże ożyło w jej sercu wspomnienie tych kilku dni, które jej tak rozkosznie z nim przeszły. W czasie świąt Bożego Narodzenia odwiedziła panna Katarzyna dawną swą ochmistrzynią. Helunia wybiegła do niej uradowana, rzuciła jej się na szyję, i zaczęła ją żywiej pieścić i karesować. Gdy się obie usunęły na stronę, szepnęła jej dziewczynka z jakimś figlarnym domysłem: — Ciociu Kasiu! mam list od wujcia. Ale co tam wujcio pisze! obaczysz. — Zadrżało serce w piersiach panny Katarzyny, rumieniec oblał jej lice, z którego zni kły już dawno żywe barwy szczęścia i spokoju, a Helunia patrząc na nią, jeszcze raz ją pocałowała i pociągnęła za sobą. List ów datowany był z Kijowa, gdzie pan Roman dla interesów bawił. Zawierał on następujące wyrazy: „Dawno do ciebie nie pisałem, moja droga Heluniu, tak byłem zajęty i zakłopotany. Wiem jednak, żeś zdrowa, i że z ciebie na pensyi kontenci. Pewnieś podrosła przez te kilka miesięcy i sukienka ta, którąm ci kupił wtenczas, gdyśmy już do pani S jechali, musi być krótka i ciasna. Możeś ją zszarzała i podarła. To źle, moja droga Heluniu, powinnaś cenić ten podarunek ode mnie, a zwłaszcza dla tego, że ja nigdy w życiu szczęśliwszym nie byłem jak wtenczas, kiedym ci go robił. Jak wrócę do Warszawy, pojedziemy znowu do tego magazynu i wybierzesz sobie, co ci się podoba. Radbym, żeby to już nastąpiło jak najprędzej, bo mię tu nudzą niemiłosiernie, a jabym pragnął jak zbawienia, obaczyć jak najprędzej Warszawę, i ciebie, moja Heluniu, uściskać! Tymczasem pamiętaj, abyś w tym nowym roku, który następuje, była jeszcze grzeczniejsza i zasłużyła na wszystkie siurpryzy, które ci zrobić myślę, jak tylko przyjadę." — Otóż widzisz, ciociu Kasiu! — zawołała dziewczynka, biorąc z drżących rąk panny Katarzyny swój list — widzisz, co tu ślicznych obietnic ! Żeby tylko wujcio jak najprędzej przyjechał. Mama moja zawsze chora, nie może wyjeżdżać z domu, a nikt więcej tak mnie nie kocha, jak wujcio. Co ja od niego paradnych rzeczy dostanę! a!... Ale nie prawdaż, ciociu Kasiu! i ty pójdziesz z nami do tego magazynu; bez ciebie wujcio nie potrafi dobrze wybrać. Na to nic nie odpowiedziała panna Katarzyna. Utuliła tylko w objęciu dziewczynkę, i zapłonione we lice odwracając od jej ciekawych oczu, pożegnała ją i poszła. Zimno było przykre, śnieg zasypywał jej oczy i padał na jej twarz, ale ona tego nie czuła; bo twarz rozjaśniła się slodkiemi nadziejami i miłe wyrażała rojenia. Myślała sobie biedna panienka, że pan Roman widocznie pamiętał o niej, że Helunia musiała mu jaką wzmiankę zrobić o swojej cioci Kasi, i dla tego on, przeczuwając, że jej dziewczynka list swój pokaże, taki mu dał obrót. Dla czegóżby inaczej pisał, że nigdy w życiu tak szczęśliwym nie był, jak wtenczas, gdy byli razem w magazynie? dla czegóżby jej pisał, że tak tęskni za Warszawą? że się gotuje nowe robić jej siurpryzy ? Wszystko to dowodziło, że ani oddalenie, ani milczenie nie zmieniły go i nie wygładziły z jego serca jej obrazu, że zatem może czekać, cicho tęsknić i wiernie kochać. Drobnato wprawdzie była radość, która spotkała heroinę naszą przy końcu starego roku, ale dała jej wróżbę, że nowy będzie szczęśliwszym, że co się w tamtym zaczęło i zawiązało, to się w tym dokończy, a przynajmniej rozstrzygnie, czy szczęście, czy rezygnacya zastąpi miejsce oczekiwania i tak wątłych nadziei. W takich myślach, w takich prośbach do Boga i przy pacierzu, i w kościele, doszła do połowy Lutego. W tym czasie nawiedziły biedną troski wcale inne, i właśnie gdy jej nie stawało cierpliwości do zniesienia serdecznego bólu, co ją trawił, zagroziło jej nieszczęście wielkie, prawdziwe, przy którem jej dawniejsze cierpienia wydały się czeniścić tak nieznaczącem, tak mało go dnem uwagi, że je można było do przywidzeń i dobrowolnego trapienia się policzyć. Jednego poranku, gdy weszła do pierwszego pokoju, usłyszała w drugim jęk bolesny i jakieś szamotanie się, którego sobie wytłómaczyć nie mogła. Przestraszona wpadła do pokoju ojca i zastała go na ziemi. Był niezmiernie blady, oczy miał zapadłe i zamknięte, a ręką bezsilną przysuwał do siebie krzesło, aby się na niem oprzóć i powstać. Krzyknęła biedna córka, rzuciła się do pomocy, i przyklęknąwszy przy zasłabłym starcu, głowę jego podnieść usiłowała. Wówczas otworzył oczy, spojrzał na miłą sobie twarz jedynego dziecka, i łzy potoczyły się po jego twarzy. — Co ci jest, ojcze drogi? — zawołała panna Katarzyna. — Nie wiem, moje dziecię — odpowiedział słabym głosem — ale bardzo mi niedobrze. — O mój Boże! żeby cię położyć na łóżku. — Chciała go podnieść sama, ale nie mogła; więc pędem strzały wybiegła do kuchni, ale sługi już nie było, już poszła do miasta; rzuciła się zatem do sąsiadki, której nie znała, tylko z widzenia; tam przecież znalazła pomoc. Dobra kobieta przybiegła natychmiast, przesłały łóżko, położyły na niem starego i odcierać i ogrzewać zaczęły. — Biegnij panna po doktora, a ja tu zostanę — rzekła sąsiadka. Kasia pocałowała ją w rękę, zarzuciła na siebie, co miała pod ręką, i pobiegła. Tymczasem śnieg sypał grubemi płatami, a dolatując do ziemi topniał; ślizgały się nogi, zimno wilgotne przenikało do kości, a biedna panienka w lekkich trzewiczkach, w rannej sukience, tylko z zarzuconą chustką na głowie, biegła, nie wiedząc dokąd się udać i kogoby wezwać. Ale przestrach śmiertelny był w jej duszy i nie czuła wcale, co dręczyło jej ciało. Tej samej nocy Marcin pracował więcej niż zwykle, myślał ciągle o swoim kochanym nauczycielu, myślał o jego córce, i dopiero nad ranem, jak był ubrany, rzucił się na swoje ubogie posłanie. Zasnął twardo i silnie. Gdy się obudził, serce jego biło gwałtownie, jakiś niepojęty niepokój go ogarnął, i zdawało mu się, że zaspał, że się spóźni; nie spytawszy więc, która godzina, nie przebierając się wcale, narzucił na siebie płaszczyk i bez śniadania pobiegł. Za kościołem na Lesznie spotkał pannę Katarzynę. Ledwie mógł oczom swoim wierzyć, że to ona. Ale Kasia poznała go, i chwytając obie jego ręce, zawołała: — O, mój drogi panie Marcinie! jakże to dobrze, że cię spotykam; biegnij tam, mój ojciec bardzo chory. — Jezus Marya! — krzyknął Marcin — ale dokądże panna Katarzyna? — Idę po doktora. — Po którego ? gdzież on mieszka? — Nie wiem — odpowiedziała, zaciskając wargi i postrzegłszy dopiero, jak ciężko biednym na świecie. — Nie znam żadnego. — Panno Katarzyno! — rzekł Marcin, cisnąc do serca i ust jej zziębłe ręce — wróć do domu; przeziębniesz i sama jeszcze zachorujesz: ja prędzej znajdę doktora. O ! bądź spokojna, ja go na rękach przyniosę. — Dziękuję ci, ale śpiesz ; tu gdzieś niedaleko szpital, może tam jest który. Marcin już był od niej o kilkadziesiąt kroków, i obej rzawszy się, że się zawróciła i poszła, puścił się pędem strzały. Pierwszego człowieka, którego spotkał, zatrzymał. — Gdzie dobry doktor mieszka ? — Dobry? nie wiem — odpowiedział przechodzień — Gdzie tu szpital? — zapytał drugiego. — Jaki? — odpowiedział stary jegomość, podnosząc z flegmą okulary. — Jakikolwiek — krzyknął Marcin zniecierpliwiony. — Nie wiem — odpowiedział stary, ruszając ramionami i odszedł. Nareszcie dowiedział się Marcin, już na końcu Leszna, gdzie jest szpital. Zawrócił się, pobiegł, ale lekarza, pod którego dozorem ten piękny zakład zostaje, nie było. Tam mu wszakże powiedziano, gdzie mieszka. Za pół kwadransa stanął nasz młodzieniec na ulicy Długiej przed jego mieszkaniem. Zapytuje stróża: czy tu mieszka doktor? — Ot, tylko co pojechał, to jego koczyk. — O mój Boże! — zawołał chłopak zadyszany i puścił się jak chart za zwierzem uciekającym. Na jego szczęście zbieg bryk ładownych zwolnił bieg koni doktorskich. Właśnie, gdy furman widząc swobodniejszy przejazd, miał je zaciąć, silna ręka schwyciła za cugle i konie stanęły. — Czekaj — zawołał Marcin na woźnicę; potem zwracając się do zadziwionego lekarza, dodał z wyrazem rozpaczy: — Panie! jedź pan ze mną, na miłość Boską! — Cóż się stało ? ja nie mam teraz czasu. — Panie! panie! musisz mieć czas, ja cię nie odstąpię.. To niedaleko. — Ale o cóż idzie ? mówże pan. — Boże mój ! wszakżeś pan doktor? — Tak jest, czy kto bardzo chory? — O, mój drogi panie! Najlepszy w świecie człowiek chory, i ona umrze, jeżeli mu się co złego stanie. — Posuń się, chłopaku — zawołał potem do woźnicy, wskoczył na kozioł, usiadł, i nim się furman opamiętał, już lejce były w ręku Marcina, i zwrócone na Leszno konie, poczuwszy rękę mistrza, pędziły rączym kłusem, tak, że wszyscy się oglądali. Młody i zacny lekarz, zmiarkowawszy, że ta ona musi być głęboko w sercu energicznego młodzieńca, uśmiechał się i rad był, że przyjdzie z pomocą tam, gdzie nie tylko ciało cierpi i zamiera. Choroba była ciężka i pomoc nagła i umiejętna była potrzebną. Gdy lekarz objawił pannie Katarzynie, że się zaniesie na długie leczenie, gdy zaczął polecać największą pilność i dozór nieustający, załamała biedna ręce, spojrzała, jakby wyrażała niemą prośbę, na stojącego obok Marcina, i w tej postawie zwątpiałej, zbolałej i błagającej, tak była cudnie piękną, że młody lekarz, wzruszony żywem współczuciem, wziął jej rękę i rzekł: — Bądź pani spokojną. Ja tu przyjeżdżać będę codzień i mam nadzieję, że Bóg pocieszy serce pani. Co się tyczy pomocy w dozorze chorego, nie wątpię, że ten pan, który mnie tu gwałtem przywiózł, nie odstąpi pani, i da dowód swojej troskliwości i przywiązania, które w nim już widziałem. Kasia postrzegła w tej chwili w bladej twarzy Marcina wyraz tak serdecznej, tak szczerej boleści, tak nieograniczonego poświęcenia, że, nie pomyślawszy nawet nad tem, co robi i jak sobie jej poruszenie obecni wytłómaczą, przybliżyła się do niego, podała mu obie ręce i rzekła: — O! o tem ja nie wątpię — i ściskając drżącą rękę uszczęśliwionego młodzieńca, dodała z uczuciem: — Bóg widzi, że nie wątpię! Gdy Marcin wyprowadził lekarza na dziedziniec, zapytał ten ostatni: — Powiedz mi pan, czy mają oni na lekarstwa i na felczera, który będzie potrzebny ? — Wątpię — odpowiedział młodzieniec — pan professor ma niewielką emeryturę, a już połowa kwartału. Ale to nic — dodał pomyślawszy — może ja zkąd dostanę. — Odziej się pan i siadaj ze mną — rzekł lekarz. Wybiegł Marcin w swoim płaszczyku i z receptą w ręku; wsiedli i pojechali do szpitala. Tam młody doktor polecił felczerowi, aby się natychmiast udał do chorego, powiedziawszy co ma robić i rozkazawszy odwiedzać go dwa razy na dzień. W aptece miejscowej przyrządzono zaraz lekarstwo, nadal zaś dał do rąk Marcinowi kartkę, w której prosił w najbliższej szpitala aptece o kredyt dla chorego na summę zł., za którą ręczył. Choroba trwała kilka tygodni. Zacny medyk, szanujący swoje powołanie, nie oglądając się wcale na to, że to ludzie biedni, odwiedzał naszego emeryta codziennie, a czasem, gdy było jeszcze niebezpieczeństwo, i po dwa razy na dzień. Panna Katarzyna dopełniała swojej powinności z gotowością i wytrwaniem, któremu nikt się nie dziwi; ale trudnoby skreślić całe poświęcenie, całe oddanie się na usługi ojca i córki, jakich dał dowód Marcin. Nie opuszczał on już wcale tego domu, który Bóg nawiedził; gotów na każde skinienie, biegł czy do apteki, czy do miasta, czy do felczera; gdy przyszła noc, nie pozwolił, aby panna Katarzyna przy ojcu ciągle czuwała, i nad ranem dopiero, jak był ubrany, rzucał się na kanapę i tak zasypiał. Wówczas to panna Katarzyna nauczyła się jeszcze więcej' cenić jego rozsądek, jego przytomność, jego szybkość w objęciu wszystkiego i wykonaniu; ale wówczas także otwarły się jej oczy i poznała, że ona była duszą tej działalności, że całe to cudowna przeobrażenie było skutkiem nieograniczonej miłości, którą go, nie chcąc i nie myśląc o tem, natchnęła. To odkrycie zrobiła wtenczas, gdy ojciec był w największem niebezpieczeństwie. Już trzynaście dni i tyleż nocy byli na nogach. Pan Cypryan był w gorączce i bez przytomności; nic i nikogo nie widział i nie poznawał. Jednej z tych nocy, panna Katarzyna znużona i spłakana usiadła na krzesełku w nogach jego, i patrząc na drogą, twarz zacnego człowieka, odpędzała od siebie wszelkiemi siłami myśli sieroctwa i opuszczenia, które ją opadały. Marcin poszedł do apteki. Cichość w pokoju była zupełna ; przerywał ją tylko prędki i mocny oddech chorego. W takich myślach, taki widok mając przed sobą, przymknęła zmęczone powieki i usnęła. Sen zupełnie inny przedstawił jej obraz. Zdało się jej, że się znajdowała na rozległych równinach Pobereża, że tam słońce cudnie świeciło, a błonia i sianożęci usłane najpiękniejszą trawą, ubarwione prześlicznemi kwiatami, rozściełały się pod jej nogą jak najpiękniejsze kobierce. Tam ona bujała lekka i szczęśliwa, i widziała z daleka ojca, który witał się z młodzieńcem urodziwym, i przyciskając go do piersi, całował jego głowę, ciemnemu włosami okrytą. Poznała ona z daleka młodzieńca, chciała biedz ku niemu, ale czuła, że jej nogi spętane, że kroku zrobić nie może. Wówczas obudziła się: ojciec leżał jak pierwej, ale jakież było jej podziwienie, gdy obaczyła Marcina, który klęczał przy niej, obejmował lekko jej stopę, którą na małym stołeczku trzymała, i przytykając do niej delikatnie swe usta, rzewnie płakał. Trudno wypowiedzieć, jaki ból przeniknął jej serce, gdy to postrzegła, gdy nagle przekonała się, że jej domysły są prawdą, że nieoceniony młodzieniec, którego od czasu choroby ojca pokochała jak brata, czci ją jak bóstwo, i tak napróżno marnuje najpiękniejszy kwiat swego serca. Nie chcąc dać poznać, że widzi co się dzieje, przymknęła napowrót oczy i po chwili dopiero zaczęła się poruszać, jakby się z twardego snu budzić zaczynała. Za pierwszem jej poruszeniem Marcin zerwał się z miejsca, odskoczył na bok, otarł prędko łzy, i znowu był, jak zwykle, dalekim, bojaźliwym, choć gotowym na każde jej skinienie. Żadnym wybuchem namiętności, najwymowniejszym doborem słów, któreby ją, malowały, nie zdołałby tak ująć biednej dziewczyny, jak tą delikatną powściągliwością, która świadczyła i o jego dobrej naturze, i o mocy i głębokiej prawdzie jego uczucia. Następnej nocy przesilenie minęło szczęśliwie; lekarz za przybyciem oświadczył, że niebezpieczeństwo przeszło, i radość powróciła do tego domu, gdzie niedawno było milczenie rozpaczy i snuły się obrazy śmierci i żałoby. Gdy zostali sami, Marcin pochwycił rękę panny Katarzyny, i całując ją w uniesieniu, wołał: O mój Boże! mój Boże! jakżem szczęśliwy. Wierzę ci, mój drogi — rzekła Kasia, wzruszona do głębi duszy — i kocham cię, jak brata. Bo ty będziesz zawsze moim bratem, nie prawdaż ? — Bratem twoim, panno Katarzyno ? — odpowiedział młodzieniec, blednąc i drżąc — twoim bratem? — dodał cichszym głosem; potem puszczając jej rękę i patrząc na nią z wyrazem nieograniczonego przywiązania i pokory, rzekł: — Tak, będę twoim bratem, twoim bratem tylko. Odwróciła się biedna, łzy żalu puściły się z jej oczu, a Marcin patrząc na nią z daleka, stał nieporuszony, z suchem okiem, z zaciśniętemi wargami. W tym czasie skończył się kredyt w aptece i wyczerpały się także wszystkie zapasy, jakie panna Katarzyna na utrzymanie domu miała. Zdesperowany Marcin nie wiedział, co począć i dokąd się udać. Po długim namyśle i wahaniu się, postanowił wreszcie odezwać się do serca pana Marka. Poszedł więc do niego rano, gdy pan Marek na srebrnej maszynce robił sobie kawę, i paląc wyborne cygaro, przypatrywał się płonącemu spirytusowi. Od czasu choroby emeryta, ledwie parę razy zabiegał Marcin do domu, aby zmienić bieliznę. Wiedział referendarz, jaka była przyczyna nieobecności młodego człowieka i był zupełnie o niego spokojnym. Teraz, gdy go obaczył wchodzącego, z twarzą wynędznioną od bezsenności, trudów, głodu i wewnętrznej walki z miłością, której wyjawić nie śmiał; gdy go ujrzał zupełnie przybitym i znękanym, pomyślał sobie: już chłopak dosyć przygotowany, a zatem stary kolega niepotrzebny. Puszczając więc dym z ust kółkiem, któremu się przypatrywał, rzekł: — Coś masz minę kwaśną; czy stary już umarł? Zimno przejęło serce szlachetnego młodzieńca na wi dok takiej obojętności, i głos zaparł się w jego piersiach. Stał on właśnie na tem miejscu, gdzie niedawno stał jego wujaszek z Sieehurskiej Woli. Przypomniał więc sobie żywo całą. tę scenę, i wyrzuty prostego, ale dobrego szlachcica, uprzytomniając się w jego pamięci, wydały mu się teraz dobrze zasłużonemi. — Czemuż nic nie mówisz ? — rzekł znowu pan Marek, poauwająr filiżankę pod robinet maszynki. — Więc umarł pan Cypryan? — Mój nauczyciel, jąśnie wielmożny panie — rzekł wreszcie Marcin, pocierając czoło — nie umarł. Ma się lepiej i żyć będzie. — A... ma się lepiej ?... to dobrze — dodał obojętnie pan Marek. — Pan Bóg zmiłował się nad nami — rzekł prędko młody człowiek. — Nad nami? — zapytał pan Marek, krzywiąc się i sądząc, że głupi chłopak w prostocie swego wdzięcznego serca w tej liczbie mnogiej i jego pomieścił. Biorąc więc to niejako za ubliżenie sobie, dodał: — Jakto nad nami? — Chciałem powiedzieć nad córką jego — odpowiedział czerwieniąc się Marcin — a także nade mną, bo on tylko jeden jest dla mnie ojcem prawdziwym. — Aha! nad córką! prawda, zapomniałem, że on ma córkę — mówił pan Marek, patrząc bystro na chłopaka, i starając się wyrozumieć z jego twarzy, czy te ostatnie słowa nie były przycinkiem, z wiadomością, rzeczy zrobionym. Ale Marcin miał wzrok spuszczony do ziemi i twarz smutną, zapewne od przeczucia, że mu się zamiar jego nie uda. Po chwili, popijając kawę, dodał pan Marek: — Więc ty teraz próżnujesz, i przez czas choroby pana Cypryana nic nie robisz ? Jakże będzie z tym examinem ? ja długo łożyć na ciebie nie mogę. Trzeba, żebyś już miał swój własny kawałek chleba. Odwrócił się młody człowiek, odszedł do okna i, stanąwszy za firanką, zaczął płakać. Ból ciężki przeniknął jego serce. Porównywał on w myśli cnoty, dobroć, wylanie dla siebie obcego zupełnie człowieka z tym sposobem suchym, twardym i zimnym, z jakim go traktował ten, dla którego chciałby w sercu swojem czuć cześć i miłość. Bo Marcin domyślał się i prawie wiedział, czem był dla niego pan Marek; bo biedny sierota im więcej się oświecał, im bardziej uzacniał, im wyżej się podnosił przez towarzystwo dobrych ludzi i miłość świętej w oczach jego kobiety, tem ciężej walczył z potrzebą kochania tego, co mu dał życie, i z niemożnością obudzenia w sobie dla niego czci i szacunku. Pan Marek słyszał, że młody człowiek płacze, ale że pan Marek lubił kawę gorącą, nie przerywał więc sobie śniadania. Gdy je skończył, powstał, i idąc do swego gabinetu, żeby się ubrać i wyjść do biura, rzekł: — Czy ci tak bardzo żal straconego czasu, czy córeczki pana Cypryana, nad którą się litujesz? Me lubię mazgajów ; od ludzi na świecie nic nie wypłaczesz, a na mnie nie spuszczaj się zupełnie. Idź już sobie, ja wychodzę z domu. — Idę już, idę — odezwał się nawpół z płaczem młodzieniec, i przechodząc mimo pana Marka, zatrzymał się, otarł łzy, i patrząc na niego z wyrazem żalu i serdecznego wyrzutu, dodał: — Dziękuję jaśnie wielmożnemu panu za to, com od niego otrzymał. Pójdę do tego dobrego człowieka, który choć biedny i chory, nie wypędzi mnie od siebie, nim sobie znajdę kawałek chleba, abym nie był nikomu ciężarem. — Jak na sierotę, jesteś trochę za hardy — rzekł pan Marek. — Wiem, żem sierota — odpowiedział z przyciskiem Marcin — ale sierota powinien więcej ufać Bogu i swoim siłom, niż kto inny; bo nie ma na kogo się spuszczać. I jaśnie wielmożnemu panu już więcej uprzykrzać się nie będę, chociaż... ale jaśnie wielmożnemu panu pilno, a i mnie także. Raz jeszcze dziękuję jaśnie wielmożnemu panu. O! Bóg widzi, że dziękuję serdecznie! — To powiedziawszy chciał odejść, ale obrócił się, postrzegł, że pan Murek stał na miejscu zamyślony, wrócił więc raptem i, głośno płacząc, rzucił mu się do nóg. Przemogła natura i głos jej przebił skorupę egoizmu, triplea: aes, którem próżność otacza serce samoluba. Podniósł pan Marek rozrzewnionego i ściskającego nogi jego młodzieńca, przycisnął jego głowę do piersi, i rzekł: — No, no, uspokój się; nie będziesz sierotą, póki ja żyję. — Ojcze mój! — krzyknął uradowany Marcin całując jego ręce. — Cicho, głupcze! — rzekł pan Marek, oglądając się, czy lokaj nie podsłuchuje — o tem ani słowa, to między nami, rozumiesz? Jestem z ciebie kontent, pracowałeś pilnie, postąpiłeś dużo. Dobrze i to, żeś wdzięczny, tylko się nie kochaj, bo to się na nic nie zda. Pierwej trzeba myśleć o chlebie. Jak będziesz miał dobre miej sce, to cię ożenię, choćby i z córką pana Cypryana, jeżeli dobra gospodyni i panienka skromna i uczciwa. Marcinowi w oczach się ćmiło; sam nie wiedział, co się z nim dzieje; chciał wynieść pod niebo pannę Katarzynę, przed odzyskanym tak niespodzianie ojcem ; ale radość, uszanowanie i wszystkie nowe uczucia, które nagle zwaliły się do jego serca, odebrały mu mowę. Tulił tylko do ust rękę pana Marka i szeptał cicho: — Ojcze! ojcze mój, jakżem szczęśliwy! Zostawił go tak pan Marek na środku pokoju, a sam wszedł do gabinetu. Po chwili wyniósł zł. pol. i dając je synowi, rzekł: — Na, zanieś im to. Zapewne choroba ich wycieńczyła. Doktor i apteka kosztują. A przyjdę ja tam, przyjdę. Obaczę tę córeczkę, co ci głowę zawróciła. Tylko pamiętaj, jeżeli to jaka elegantka, to nic z tego nie będzie. — Mój ojcze! to anioł w ludzkiem ciele! — zawołał Marcin. — No, no, dla takich prostaków jak ty, każda Warszawianka wyda się aniołem. — Przyjdź, przyjdź, mój ojcze, i obacz! — rzekł Marcin ściskając raz jeszcze jego kolana, i powstawszy prędko, pobiegł na Żytnią ulicę. Nigdy mu się Warszawa nie wydała tak piękną, ludzie tak dobrzy i uprzejmi, śnieg tak białym, niebo zimowe tak czarującem. On miał w ręku zdrowie swojego dobroczyńcy, spokój kochanki, w sercu odzyskał wdzięczność i cześć dla ojca, a dla siebie uczuł nadzieję, co go podnosiła od ziemi. Gdy Marcin wyszedł, pan Marek spojrzał na zegar i mocno zadzwonił na lokaja. Potem zaczął się prędko ubierać, aby się nie spóźnić do biura, żeby nie powiedziano, że zmiękł i w sprężystości swojej osłabł. V. Nie masz chwili bardziej uroczystej dla rodziny, gdzie panuje zgoda i miłość, jak powrót do zdrowia ojca lub matki, jak te pierwsze chwile, w których serca dzieci zaczynają się z trwogi swej uspokajać, i pozbywać się myśli sieroctwa i obrazów żałoby. Wszystkie troski zewnętrzne, wszystko, coby mogło drażnić próżność i upokarzać miłość własną, wydaje się dla członków takiej familii tak małem, tak lichem, że nie może zamieszać ich radości i zrównoważyć się z ich szczęściem. Nawet niedostatek traci wówczas swą postać ohydną, i choć zagląda do drzwi takiego domu, zastaje usmiechaja.ee się twarze i serca gotowe do przyjęcia go tak obojętnie i mężnie, jak na to zasługuje. W takim stanie znajdował się dom pana Cypryana na początku Marca. Już zacny emeryt odzyskał zupełnie przytomność, już rozmawiał z córką i Marcinem, już ich klęczących przy łóżku swojem ściskał, błogosławił i dziećmi swemi nazywał. Nawet, co było najlepszym znakiem jego wyzdrowienia, zaczynał już wspominać o swojej tabakierce. Wszakże gdy mu ją podano, nie śmiał zażyć, gdyż nie mógł jeszcze skombinować, czy tabaka wzięta z właściwego słoika, który rzeczywiście na ten dzień Marca przypadał. Widać, że to było fałszywe zachcenie, które często miewają konwalescenci. W tym czasie, jak to był obiecał synowi, odwiedził kolegę swego pan Marek. Stary uważał to za honor dla siebie, i ukontentowanie, jakie mu ta niespodziewana wizyta i rozmowa referendarza sprawiły, przyczyniło się jeszcze do jego wyzdrowienia. Mógł bowiem wynurzyć wszystko, co czuł dla swojego ucznia, mógł rozpuścić się z pochwałą jego pilności i postępów, jego charakteru i dobroci serca. — Kocham go, jak własnego syna — mówił z rozrzewnieniem i w oczach jego błysnęła łza, tak piękna w oku starem, gdy ją wyciska czułość, tak okropna i przenikająca w temże oku, gdy ją wyciska rozpacz. Pan Marek miał oko suche, bo pan Marek nie miał czasu do sentymentów, trzymając na barkach swych biuro ; ale trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że się ucieszył pochwałą syna, że widział to sam, iż zasłużona, że się przypatrywał z interesem nadobnej Kasi, która jakby instynktem jakim ostrzeżona, jakby odgadła cel tej wizyty, zadrżała w głębi duszy, powitała go bladą twarzą, ze spuszczonemi oczyma, a gdy do niej prze mówił, ledwie się zdobyła na krótką i jaką taką odpowiedź. — Więc powiadasz, panie Cypryanie — rzekł pan Marek, gdy Kasia znalazła pretext do wyjścia — że mój wychowaniec mógłby już odważyć się na examin? — Choćby dziś, panie referendarzu — odpowiedział stary. — Więcej on daleko umie, niż wielu tych, którzy się już od lat kilku uczą. — To bardzo dobrze; pomyślimy o tem jak wyzdrowiejesz. Ale ja go wprzódy wyexaminuję sam, i jak ja powiem, że gotów, to pewnie gotów. — Żeby mu tylko dobre miejsce dali — rzękł, kiwając głową, pan Cypryan, jakby o tem wątpił. — To już moja rzecz. Pochodzimy, to będzie. Postaramy się, to się zrobi. — Dałby to Pan Bóg! — zawołał emeryt, składając ręce, jakby do modlitwy. Uśmiechnął się pan Marek, patrząc na ten ruch kolegi i wnosząc, że w tem ma interes nie tylko Marcina, ale i swój, jako przyszły teść, dodał: — Dziękuję ci, panie Cypryanie, że cię mój wychowaniec tak mocno obchodzi. — Czyż nie mówiłem, że go kocham jak syna? — A tak, słyszałem, i czy wiesz, co mi przyszło do głowy ? — Cóż takiego ? — zapytał stary, trochę zadziwiony. — Zdaje mi się — mówił Marek — żeś nie tylko ty wpływał na jego tak szybki postęp i tak korzystną, przemianę. Bodaj, czyi nie miał, panie Cypryanie, pomocnika, który więcej zrobił od ciebie? — Jakto? — odpowiedział zasmucony stary. — Ja miałbym się wyręczać kimściś w tem, co mnie było powierzonem ? Tegom nigdy nie czynił, i pókim był zdrów, pracowałem z nim z całą gorliwością. — Ale któż o tem wątpi, stary kolego ? — przerwał pan Marek, spostrzegłszy, że go starzec nie zrozumiał. — Znamy się oddawna i nie potrzebujesz mi mówić o swojej gorliwości. Gdybym ja miał w mojem biurze takich robotników, jak ty, nie potrzebowałbym pracować za wszystkich. Ale ja muszę i robić, i hałasować, żeby inni robili. Gdyby nie moja sprężystość, za którą otrzymałem niedawno reskrypt pochwalny od mojej władzy, nicby nie szło. Tu pan Cypryan uśmiechnął się, widząc, że referen darz wsiadł już na swojego konika. Uśmiech ten, znaczniejszy i widoczniejszy na twarzy nędznej i zbolałej, niżby był na zdrowej, ostrzegł pana Marka i zwrócił go do dawnej rozmowy. — Nie zrozumiałeś mnie, panie Cypryanie — rzekł więc — gdym mówił, żeś miał pomocnika w wychowaniu Marcina. — Stary wypatrzył się i słuchał, a pan Marek uśmiechając się, dodał: — Masz piękną, córkę, panie Cypryanie. — A tak — odpowiedział dobrodusznie emeryt — kochane dziecię, Bóg mnie nią. pobłogosławił. Gdyby nie ona, byłbym już w grobie. — Otóż bodaj, czy ona nie zrobiła więcej swojemi oczami, niż ty swoją, głową, i swoja gorliwością" stary kolego? — Moja córka, swojemi oczami? — rzekł stary mocniej, jak gdyby był obrażony. — Jak to pan referendarz rozumiesz? — Rozumiem po prostu, panie Cypryanie, że się Marcin zakochał w twojej córce, i żeby się jej przypodobać, pracował dzień i noc, co sam widziałem, i z takiego gbura i nieuka zrobił się wcale dorzecznym chłopcem, z czego się bardzo cieszę. — Serca ludzkie są w ręku Boga — odpowiedział odetchnąwszy emeryt. — Ja go kocham z całego serca, i jeżeli i córce mojej się podoba, a Bóg, i starania pana referendarza dadzą mu kawałek chleba, nazwę go synem z największą, radością. — Pomyślimy i o tem — rzekł referendarz, podając rękę staremu. — Tylko teraz, panie kolego, o tym naszym układzie sza! boby się chłopcu w głowie przewróciło, i nie byłby w stanie zdać examinu. Jak się wszystko skończy, pomogę mu także. Choć to mój daleki krewny — dodał spuszczając oczy — ale mam obowiązki dla jego matki, i pamiętać o nim będę. A nawet podoba mi się coraz bardziej, zwłaszcza teraz, jak go widzę tak zupełnie przez was przekształconym. Nie psuję ja go oznakami przywiązania i pieszczotami, bo to nie jest w moim zwyczaju. Ja nikogo z podwładnych moich w biurze nie pieszczę także, choć niektórych lubię, a za wszystkich pracuję. Gdybym też ich psuł i nie robił za nich, toby nic nie było. Ale boją się i muszą, znają moję sprężystość, i zna ją także władza, kiedy niedawno otrzymałem reskrypt... — Tu pan Cypryan znowu się uśmiechnął i pan Marek, zmiarkowawszy się, powstał, podał rękę staremu i rzekł: — Ale co tam! jakoś to będzie. Odwiedzę cię jeszcze, stary kolego, i pomówimy znowu o tem. Dzieci niech się tymczasem kochają, ale niech nic nie wiedzą. Zwłaszcza chłopiec niech tego nie zmiarkuje, że mu chętnie oddałbyś córkę. A ładna dziewczyna, dobrze ułożona i zapewne gospodarna! No, do widzenia, panie Cypryanie ! Wyszedł pan Marek. Kasia siedziała z robotą, a Marcin stał z daleka i nie śmiał na nią oczu podnieść. Referendarz przystąpił do niej i rzekł: — Ojciec ma się wcale nieźle; bardzo się cieszę. Panienka zawsze zatrudniona ? to dobrze, praca daje zdrowie i dobry humor. Ja nigdy nie próżnuję. Czy panienka i książeczkę lubi, czy zawsze tylko igłą zajęta ? Uważam igłę za obowiązek dla ubogiej kobiety — odpowiedziała panna Katarzyna, podniósłszy nań piękne swe oczy — a książkę za rozrywkę, gdy zostaje czasu od pierwszej. — Rozumnie — rzekł pan Marek, spojrzawszy na Marcina, na którego twarzy błysnęła radość, jaką mu ta odpowiedź sprawiła. — Kto zna swoje obowiązki i pełni je, ten zawsze znajdzie czas na rozrywkę, którą lubi. Do widzenia, panienko; przyjdę ja tu jeszcze, odwiedzę ojca. — Dziękujemy panu referendarzowi za jego łaskę — odpowiedziała panna Katarzyna. Wyszedł pan Marek, Marcin wyprowadził go, szedł przy nim przez dziedziniec i czekał, czy mu czego nie powie o pannie Katarzynie, ale pan Marek milczał. Gdy byli na ulicy, dał mu znak, aby wrócił, i poszedł prostując się, aby przechodnie poznali, że to człowiek, na którego barkach leży biuro całe. Zasmucony Marcin wracał z wolna z nachyloną, głową, a Kasia po wyjściu z pokoju ich gościa, przysiadła tam, gdzie stała, i cisnęła obiema rękoma biedne swe serce, które dobrze to przeczuwało, że je czekały walki ciężkie i bolesne. Zostawmy ich w takiem usposobieniu, w tej radości, jaką im dawały codzienne oznaki zupełnego powrotu do zdrowia ojca — zostawmy starego w tej myśli, którą, mu pan Marek nasunął, a która go cieszyła — Marcina w tajemnych nadziejach, którym się oddać nie śmiał, — a Kasię w tych trwogach, jakie szlachetnemu sercu kobiety daje widok miłości, której podzielać nie może, widok nieograniczonego poświęcenia, za które musi okazać się niewdzięczną, którego szczęściem i uniesieniem zapłacić niezdolna. My udajmy się za panem Romanem, o którym, jak byśmy zapomnieli. Chociaż młody ten człowiek, dla którego wychowanie, majątek i położenie w towarzystwie wszystko zrobiły, nie ma tyle zasług, ile ich ma biedny Marcinek, przez to jednak, że obraz jego ani na chwilę nie wyszedł z serca i pamięci heroiny naszej, interesować nas powinien. Pan Roman wiedział o tem, że ma wielką podróż przed sobą. Wspomniał nawet o niej pannie Katarzynie, gdy się żegnali, i z tego powodu otrzymał podarunek, który miał strzedz jego serca i przypominać kilka chwil szczęśliwych. Gdy powrócił do domu z głową rozmarzoną i wahający się, czy jechać, czy nie, na Pobereże, do ciotki bezdzietnej, po której spadała na nich znaczna sukcessya, zastał od tejże ciotki list jeszcze bardziej naglący, kreślony drżącą już ręką, w którym go zaklinała, aby śpieszył, że mocno chora, że radaby go jeszcze przed śmiercią widzieć, że krewni męża gotują się z procesami, i mogą ukrzywdzić tych, dla których w sercu i testamencie majątek swój przeznaczyła. Matka pana Romana i siostra, po odebraniu tego listu, przygotowały wszystko do jego podróży, tak, że gdy wrócił do domu, ledwie mu dały parę dni zabawić i wyprawiły w drogę. Pojechał więc pan Roman daleko, nie wiedząc sam na jak długo, z sercem pełnem słodkich pamiątek o magszynach warszawskich, o ŚtoJerskiej ulicy, o ogrodzie Krasińskich ; modlił się w drodze rano i wieczór na danej sobie książeczce, czasem i przed południem brał się do modlitwy na stacyach pocztowych, czego dawniej nigdy nie robił, i myślał sobie ciągle, że panna Katarzyna miła, dobra, ukształcona panienka, że ani twarz, ani oczy, ani głos żadnej innej kobiety nie przylegały tak lubo, tak serdecznie do jego myśli, do całej jego istoty. W takiem usposobieniu pędził pocztą, po piaskach Polesia od Brześcia do Łucka, tłukł się po grobelkach, z okrągłych kloców ułożonych, a gdy czasem pocztylion, chcąc je wyminąć i spuściwszy się na letnie słońce, zagrzązł gdzie w bagnie, wtenczas pan Roman siedział sobie spokojnie w swoim koczyku, marzył o ŚtoJerskiej ulicy i ogrodzie Krasińskich, lub wydobywał z kieszeni książeczkę i czytał poranne modlitwy. Gdy wyjechał za Łuck, gdy minął Dubno i Ostróg, już tam nie miał tyle swobody, tyle wolnej myśli. Droga bowiem była twarda, równa, gładka, konie dobre, żydki zręczne i zwinne, i pan Roman pędził szybkim, nieścignionym biegiem, a oko jego i myśl, zajmując się pięknym krajem, przez który się przesuwał, dziwiąc się rozłożystym łanom dorodnego zboża, zachwycając się łąkami, które się rozlegały przed nim, to zielone jak axamit, to ubarwione kwiatami, jak najcudniejszy kobierzec, admirując lasy dębowe, czyste, foremne, jakby je pęzel Ruysdaela układał, widząc lud zdrowy, wesoły i uprzejmy, piękne dwory, rozzielenione sadami wioski, nie tak często już marzył o ŚtoJerskiej ulicy, i choć czasem wydobył książeczkę, nie otwierał jej, bo mu raz to, znowu co innego przeszkadzało. Nie opatrzył się więc, jak jednego wieczora dojechał do Bykówki, wielkiej wsi swojej ciotki, między Tulczynem i Ładyżynem położonej. Zastał on ciotkę swoją niebezpiecznie chorą, i jeszcze niezupełnie przytomną. Już tam gospodarowały dwie panie z familii męża, i jakiś jegomość, który przyjął pana Romana dość kwaśno. Nie zważał na to młody człowiek, i choć doświadczał trudności, dostał się przecież do pokoju ciotki, i upadłszy przy niej na kolana, ręce jej całować zaczął. — To ty, Romanie ? — zawołała, wstrząsnąwszy się, staruszka, która ciągle o nim marzyła, ciągle, mówiła, i teraz po łzach widać i serdecznem pocałowaniu poznała, choć w pokoju było prawie ciemno. Gdy się odezwał i potwierdził, zapłakała od radości. Wzruszenie to stało się zbawiennem. Przybyły wkrótce lekarz kontent był ze stanu chorej, i zapowiedział prędkie jej wyzdrowienie. Jakoż w tydzień po przybyciu pana Romana, pani Winicka siedziała już w łóżku, dziękując uprzejmie paniom i owemu jegomości, którzy niby pilnowali jej w chorobie, za ich starania, i prosiła, aby już sobie nie robili subjekcyi i wrócili do domu. Został więc pan Roman sam jeden, a jego zabiegi, jego prawdziwie synowska troskliwość, jeszcze bardziej przywiązały do niego starą i bezdzietną, kobietę, która mu zapowiedziała, że go już od siebie nie puści i tam go doskonale ożeni. Pani Winicka miała lat . Ale z natury żywa, czynna, mimo takiego wieku, zawsze jeszcze wysznurowana, obiecywała długie życie. Pan Roman dobre miał serce, nie był wcale łakomy, miał swój własny dość piękny majątek, cieszył się więc szczerze wyzdrowieniem ciotki. Ale widząc wzrastające jej codzień do siebie przywiązanie, i poznawszy jej słabość do żenienia i swatania nawet obcych i mniej znajomych, strwożył się, że się nieprędko wyrwie z Pobereża, i zląkł się, aby ciotka doprawdy nie wdała się w jakie dyplomatycznomatrymonialne negocyacye, któreby go na prawdę splątały i przywiodły do przemewierzenia się pannie Katarzynie, której w tęskno cie podróży i w czasie modlenia się na jej książeczce, przyrzekł solennie szczęście i miłość. Mąż pani Winickiej, oficer kawaleryi, po rozsypce w roku, został jeszcze parę lat w Warszawie. Znękany i ciężko ranny, długo się leczył i do zdrowia przyjść nie mógł. W tym czasie poznał dom rodziców przyszłej swojej żony. Doświadczył tam serdecznej gościnności, prawdziwie braterskiego współczucia, a ze strony piętnastoletniej, ślicznej jak róża, Basi, tak tkliwych starań, tak naiwnego i czarującego nadskakiwania, że ją pokochał nad wszystko w świecie, choć był daleko starszy, ujął i wyprosił, a zapisawszy jej wówczas jeszcze bezwarunkowo cały swój majątek, jaki miał i mieć mógł na przyszłość, ożenił się i z sobą na Pobereże wywiózł. Nigdy kobieta nie była szczęśliwszą, jak ciotka pana Romana: taką miłością, takiemi staraniami otoczył pieścidełko swoje stary kawalerzysta, którego wąs już siwieć zaczął, ale który przy młodziutkiej żonie odzyskał młodość i siły. Szczęście ich powiększyło się jeszcze, gdy im Bóg dał córkę. Dziecię to, na którem ich pociechy rodzicielskie skończyły się, stało się przedmiotem ich wyłącznej miłości, aż do zaślepienia posuniętej. Pieścili oni dziewczynkę i psuli, jak mogli. Ulegając wrodzonej słabości polskiej, z której' nas żadne klęski nie wyleczą, sprowadzali do niej niańki i bony, to Francuzki, to Szwajcarki, to Niemki, to Holenderki, jakie tylko wyszukać się dały. Gdy się zaburzenia krajowe uspokoiły, gdy pan Winicki mógł odebrać posag swojej żony i oczyścił nim Bykówkę, gospodarowali z całem natężeniem, z całą energią., aby ta jedynaczka, ten przyszły fenix Pobereża, miała wielki posag, i ściągnęła jakiego księcia, hrabiego, albo, co lepsza, jakiego świeżej daty ukraińskiego magnata, który, chociaż wyszedł z folwarku, lub z kancelaryi prowentowego pisarza, rozłożył się z czasem we własnym pałacu i pożądanym był wszędzie, gdzie były panny, gdyż zyskał pracą, industryą i oglądaniem się na przyszłość to, co historyczni panowie niedbalstwem, zamiłowaniem obczyzny i rozrzutnością stracili. Ale po dziesięciu latach szczęście to skończyło się i wielkie nadzieje spełzły. Pan Winicki umarł, a panna Elodya, ów spodziewany fenomen, wyrosła na pannę brzydką, kapryśną i źle wychowaną. Jakkolwiek wabiła posagiem, ale odstraszała szpetnością, wymysłami, a nawet kokieteryą, która tem gorzej się wydawała, że jej nie pomagały wdzięki, dla których wiele się przebacza. W tymto czasie, z okazyi, oraz z potrzeby i chęci wydania córki za mąż, rozwinęła się w pani Winickiej owa żądza i namiętność żenienia, która stopniami przeszła i na obce jej zupełnie osoby. Nie widząc w swojej córce tych wszystkich wad, dla których unikali jej młodzi ludzie, pewna była z początku, byle który grzeczniej z panną rozmawiał, byle parę razy do domu przyjechał, że już jest pretendentem, że się stara, że się ożeni. Po stanowczej więc sessyi z panną Elodyą, która także z najpospolitszej" grzeczności robiła afekt, podnosząc go nieraz do wysokich potęg namiętności, po zyskaniu jej słowa, że pójdzie, rozgłaszała wszędzie o nowym konkurencie, rozpisywała listy, dodając, że dla jego miłości dwóm lub trzem odmówiła. Dochodziło to z boku do kawalera, który naturalnie ruszył ramionami i więcej się nie pokazał. Zdarzało się czasem, że się rozgniewał, że zrobił niegrzeczność, że publicznie je zapytywał: kiedy się oświadczał ? zkad taka bajka urość mogła? Wszystko to nie zrażało ani matki, ani córki. Zawsze był jakiś konkurent pod ręką, taki, którego przyjmowano, i tacy, którym dla jego miłości odmówić musiały. A tymczasem rok za rokiem uchodził, i panna Elodya, przeszedłszy za rok trzydziesty, coraz bardziej traciła nadzieję, coraz częściej narażała się na afronta tych, którym się bez ich wiedzy narzucała, coraz bardziej brzydła, robiła się wymyślniejsza, zjadliwszą i nareszcie z suchot umarła. Tym sposobem pani Winicka, straciwszy czterdziestoletnią prawie córkę w stanie panieńskim, chociaż od dwudziestu kilku lat co roku wydawała ją za mąż, została bezdzietną i cały swój majątek przeznaczyła w zbolałem swem sercu siostrze i jej dzieciom. Gdy się uspokoiła w żalu, jaki jej dały tak gorzki zawód i tak bolesna strata, ponieważ czynny jej umysł potrzebował zajęcia i ruchu, wróciła do nałogowego zatrudnienia, i miała zawsze w sąsiedztwie to jaką pannę, którą wydawała za mąż, to jakiego młodego człowieka, którego żeniła. Czasem się jej udawało, ale najczęściej gorliwe zabiegi, jeżdżenia na prawo i na lewo, perswazye i namowy, to wprost, to przez różne osoby, rozległa i niezmordowana korespondencya, słowem, wszystko co czyniła, było bezskuteczne. Wszakże nic jej nie zrażało, ciągle tylko o tem myślała, a namiętność swatania i kojarzenia małżeństw rosła w niej z wiekiem. Łatwo sobie wyobrazić, ile nowej energii weszło do tej głowy i serca, na jak dyplomatyczne rzuciła się sposoby, gdy wyzdrowiawszy zupełnie, przypatrzyła się swemu siostrzeńcowi, gdy poznawszy jego charakter, dobre serce i ukształcony umysł, przywiązała się do niego wszystkiemi siłami swojego ducha, który nic na działalności nie stracił. Biedna panna Katarzyna nie wiedziała o tem, jakie sidła otoczą jej kochanka, i polegając na przechadzkach po magazynach, po ŚtoJerskiej ulicy i w ogrodzie Krasińskich, a szczególnie na tej książeczce, na której się sama tak szczerze modliła, kochała go cicho, statecznie, całem sercem, wszystkiemi myślami. Pan Roman także był nią szczerze zajęty, zwłaszcza z początku, gdy się nudził w obcem sobie miejscu i przy chorej jeszcze ciotce. Ale gdy staruszka, przyszedłszy do siebie, ustawiła wszystkie baterye, któremi postanowiła zdobyć serce młodego człowieka, i plan w czasie choroby jeszcze ukartowany przyprowadzić do skutku, miłość pana Romana wystawioną była na ciężkie próby. Jest dziwna analogia we wszystkich tworach, mających pewną organiczną całość. Począwszy od człowieka do najpośledniejszej rośliny, wszystko ma jakiś punkt, który jest niejako rezerwoarem życia, i zkąd się to życie do ostatnich krańców organicznego ciała rozchodzi. Tym punktem ożywczym jest głowa w każdym organizmie. A czy ona prosto podnosi się ku niebu, zkąd bierze swoje zapasy i dokąd należy, jak w człowieku; czy chyli się ciągle do ziemi, dokąd cała istota wróci, jak w zwierzęciu; czy silniej jeszcze związana z tąż ziemią, chowa się w jej wnętrznościach, jak korzeń w roślinie: zawsze od niej wypływa wszelka siła, która istotę organiczną utrzymuje, przez nią. taż istota żyje, z jej uszkodzeniem lub odcięciem boleje lub umiera. Narody są także organicznemi całościami, mającemi każdy swoją głowę, swój re zerwoar myśli, dążeń i życia, zkąd wszystko dobre i złe, zbawienne lub odurzające rozchodzi się do najodleglejszych zakątków i wszystkie pulsa porusza. Taką głową każdego ludu jest zwykle największe jego miasto, siedlisko władzy, światła, przemysłu, gustu, elegancyi i t. d. Nie dziw więc, że cokolwiek pochodzi z tego ogniska, gdzie się zbiegają wszystkie nerwy organizmu, jest tak szacownem i pożądanem w odleglejszych tegoż organizmu krawędziach; że każdy produkt np. Paryża, Petersburga, a nawet Warszawy, ma w sobie coś dziwnie pociągającego dla dalszych zakątków kraju; że każda materya z tamtąd pochodząca lepiej okrywa, trzewiczek lepiej obuwa, koczyk lepiej nosi; że każda elegantka, na której błyszczy to, co leżało za szkłami Zelta lub Szlenkera, jest przedmiotem admiracyi i zazdrości w Suwałkach lub Koninie ; że każdy młody człowiek, który przechadzał się po KrakowskiemPrzedmieściu, jeździł wagonem do Skierniewic, widział „Dwóch Złodziejów" i „Stradellę", który ma buty od Müllera, a tużurek od Zygardłowicza, jest przedmiotem ciekawości i sympatyi równie dla panien z nad Rusi i Horynia, jak dla mężatek z nad Niemna i Prypeci. Z tego to powodu powszechnie znanego, i któremuśmy tu niepotrzebnie dali niby cokolwiek filozoficzną, sukienkę, przybycie pana Romana rozgłosiło się prędko w okolicy, i pan Roman, przybywający z daleka, przybywający z Warszawy, zapewne ozdobiony temi wszystkiemi przymiotami, których nabywa człowiek na wielkim świecie, zapewne sam przez się bogaty, a co najważniejsza, przyszły dziedzic bogatej pani Winickiej, stał się wszędzie przedmiotem rozmów, ciekawości i zajęcia. Cho ciąż obywatele Pobereża i Ukrainy, zamożniejsi od wszystkich innych, mający zatem więcej niż inni środków materyalnych do oświecenia się, do nabywania książek, przedmiotów sztuki, do wymykania się, choć na krótko, przez Odessę do Włoch i dalej, rzeczywiście stoją wyżej, ukształceni są wielostronniej, posiadają daleko więcej z tego wszystkiego, co ciekawe i interesujące z rzeczy swoich i obcych, niż obywatele innych zakątów kraju; chociaż wyrobili sobie w ostatnich zwłaszcza czasach pewną samodzielność w literaturze, pewne zarozumienie wyższości, a ztąd wzgardliwy cokolwiek pogląd na usiłowania w tej mierze innych prowincyi, a nawet lekceważenie Warszawy; nie przeszkodziło to jednak temu interesowaniu się, jakie pan Roman, zwłaszcza w kobietach obudził, i nie zdjęło z niego tej aureoli, jaką mieszkaniec prowincyi na mieszkańcu wielkiego miasta rad nierad widzi. Skoro więc pani Winicka wyzdrowiała, pod pozorem odwiedzenia konwalescentki i powinszować przyjścia jej do zdrowia, zaczęły się liczne odwiedziny sąsiadów, nawet dość dalekich; zaczęły się wszystkie te zabiegi, pełne dyplomatycznej zręczności ze strony matek, które chciały wydać za mąż swe córki; zaczęły się śmielsze ataki, pełne strategicznej sztuki ze strony wdów i rozwódek, które chciały się wydać same. Pani Winicka znalazła się w swoim żywiole, i codzień zajęta korespondencyą, której przedmiotem był zawsze pan Roman, codzień wysznurowana i gotowa do przyjęcia nowych gości, którym go rekomendowała, powróciła do dawnej działalności, odmłodniała prawie tym ruchem, tem postanowieniem, że siostrzeńcowi swemu, o którym wszystkim pisała i mówiła, jak o jakim Fenixie młodzie ży, wynajdzie żonę, którąby się poszczycić mogła. Wszakże dotąd jeszcze nie padł jej wybór na nikogo. Im więcej nadstawiało się partyi, teru ostrożniejszą się stawała, i nieraz, nie śpiąc w nocy i przechodząc myślą przymioty i wady to tej, to owej, podnosiła się na pościeli, wspierała na ręku zakłopotaną głowę i w takich myślach po godzinie i po dwie przesiadywała. Już półtora miesiąca pobytu pana Romana na Pobereżu upłynęło, już widział prawie wszystko z okolicy, co widzieć było można, już i sam był z odwiedzinami prawie u wszystkich sąsiadów, których poznał, wszędzie przyjęty z otwartemi rękami i fetowany, a jeszcze pani Winicka nie zrobiła żadnego wyboru, jeszcze pan Roman pamiętał dobrze o StoJerskiej ulicy, o ogrodzie Krasińskich, i codzień rano i w wieczór na coraz milszej sobie książeczce pacierze odmawiał. Jednego wieczora, gdy nie było nikogo z gości, siedziała pani Winicka w swojem krześle, a pan Roman, który właśnie tego rana dłużej i szczerzej modlił się niż zwykle, pełny wspomnień tych kilku dni dziwnego jakiegoś szczęścia, za którem zaczął mocno tęsknić, przechadzał się smutny po pokoju i marzył o pannie Katarzynie, i przemyśliwał, jakby się co najprędzej wyrwać z Pobereża, a przynajmniej choć listownie dać jej o sobie wiedzióć, dać poznać, że myśli jego zawsze tam, gdzie z sobą chodzili, gdzie rozmawiali, gdzie, patrząc sobie w oczy, niemo i bezsłownie przyrzekali sobie miłość i szczęście. — Mój drogi Romanie! — rzekła wówczas staruszka, która długo mu się przypatrywała — tyś smutny, ty się nudzisz, i słusznie. Serce nie może tak długo wahać się od jednej ściany do drugiej. Potrzebuje ono przylgnąć stale i stanowczo do jednego przedmiotu. Cóż ja tu nieszczęśliwa pocznę? Kogo ci wybiorę? Jest dużo — un vrai embarras de richesse — ale cóż ? gdy idzie o ciebie, wszystko to nie takie, jakbym chciała. — Droga, kochana ciociu! — odpowiedział pan Roman, zatrzymując się w miejscu i budząc się niejako ze swoich marzeń — toż jest dobrowolny zupełnie kłopot. Myślałem wcale o czem innein, nie o małżeństwie. Co ma się stać, droga ciociu, to się stanie. Pilnego nic nie ma. A ponieważ widzę — dodał dla uspokojenia jej i zjednania sobie czasu — że to jest twojem gorącem życzeniem, abym się tu ożenił, nie jestem od tego; baw się tym projektem, droga ciociu, ale baw się spokojnie, swobodnie, żeby się to nie zamieniło dla ciebie na trud, na kłopot i przykrość. Gdy to mówił pan Roman, dało się słyszeć trzaskanie z bicza. Przybliżył się więc do okna i spostrzegł ekwipaż, którego jeszcze u ciotki nie widywał. Pięć dzielnych siwoszów w krakowskich chomątach wbiegło silnym kłusem na dziedziniec. Powoził z kozła chłopak młody po krakowsku ubrany, kareta była błękitna, niewielka, elegancka, a za nią siedział lokaj, także młodziutki i ładny, w niebieskiej liberyi z srebrnemi galonami. — Kto to przyjechał, Romanie? — zapytała pani Winicka, nie ruszając się z miejsca. — Nie wiem, ciociu — odpowiedział pan Roman patrząc w okno. — Pięć prześlicznych koni siwych, krakowiaczek ledwie osiemnastoletni kieruje niemi dzielnie i śmiało. Błękitna kareta i błękitna liberya. To Krysia! to pewnie Krysia! — zawołała pani Winicka, i klasnąwszy rękami, dodała: — że też ja o niej zapomniałam. Nie uważał tego wykrzyknienia swej ciotki pan Roman, gdyż w tejże chwili lokaj otworzył drzwiczki, odrzucił stopnie, a z karety pokazała się nóżka maleńka, delikatna jak u dziecka, w eleganckim trzewiczku, w przezroczystej pończoszce, i tak przez chwilę leżała na progu drzwiczek, przechylając i migocąc, stosownie do ruchów pani, która widać przechylała się także w karecie, może czego szukając koło siebie, lub poprawiając swój ubiór. Pan Roman, chociaż był melancholicznie usposobiony, widział to jednak, że nóżka ta była prześliczna, dziwnie kształtna, bardzo ładnie ubrana, i że właścicielka takiej nogi musi być niewielkiego wzrostu, zgrabna, żywa; musi mieć twarz pełną wyrazu, a kto wić, może i piękną, i ruchy pełne życia i powabu. Dla sprawdzenia tych przypuszczeń, zrobionych bystro i za pierwszym rzutem oka na tę cudną nóżkę, która w rozmaitych poruszeniach zyskiwała na formie i piękności, stał i patrzył z natężeniem, aż się ukaże osoba, do której takie cacko należy. Nagle mignęło coś przed jego oczami; niewielka jakaś postać kobiety w gustownem ubraniu wyskoczyła z karety, nie tknęła prawie jej stopni i przesunęła się jak widziadło od powozu do ganku. Pan Roman widział tylko, że rzeczywiście wzrost tej pani niewielki, każdy ruch zgrabny i pełen wdzięku; że twarz musiała być świeża i foremna. Ale czy to dla tego, że z wielkiem natężeniem patrzał, czy że ruchy jej były tak szybkie i błyskotne, rysów jej nie dojrzał. Chcąc więc prędko zaspokoić swoję ciekawość i sprawdzić koniecznie te przypuszczenia, na jakie naprowadził go widok tej nóżki, która jakoś została w jego my śli odwrócił się od okna i patrzał ku drzwiom, ale z większem jeszcze natężeniem, niż pierwej. Nareszcie drzwi otwarły się. VI. Jest to nie mały przywilej pisarza powieści, że wspólnikiem jego w pracy opowiadania i opisów jest nie oko czytelnika, ale jego imaginacya; że zatem może polegać na jej sile i dzielności, i być pewnym, iż ona mu daleko lepiej usłuży, niżby to zrobiły słowa i obrazy przez niego kreślone. Powodowani tem przekonaniem i spodziewając się, że przez te drzwi, któreśmy na końcu poprzedzającego rozdziału otwarte zostawili, imaginacya czytelników naszych wprowadziła już do salonu pani Winiekiej tę panią, której wejścia pan Roman z natężeniem oczekiwał, że ją zatem wyobraziła im daleko lepiej, niżbyśmy tego dokazać mogli naszem nieudolnem piórem; opisywać tu nie będziemy ani jej samej, ani sposobu, jakim weszła i jak się panu Romanowi wydała ; ale powiemy kilka słów o jej familijnych stosunkach z panią Winicką, i o jej położeniu towarzyskiem na wielkim ukraińskim świecie. Krystyna Rożewska, z domu Winicka, była stryjeczną wnuczką męża zacnej staruszki, do której teraz przybyła. Rozwódka od łat trzech, młoda, bogata, pełna wdzięków i rozumu, przytem niesłychanie żywa, mówiąca wszystko wszystkim w oczy, jak gdyby głośno myślała, była przedmiotem zabiegów licznych konkurentów, których wodziła zgrabnie, przywabiała i kokietowała, póki nie przyszło do oświadczenia. Przy tym stanowczym mo mencie zmieniała ton i postać, przybierała jakąś komiczną powagę, puszyła swoje maleńką figurkę, recytowała każdemu całe jego curriculum vitae, wykładała przed oczy Wszystkie jego zdrożności i wady, i dowiodłszy, że nie może być ani dobrym mężem, ani przykładnym ojcem familii, że nie ma dla niej najmniejszego przywiązania, że zatem chce się żenić, sam nie wiedząc dla czego, odprawiała go z kwitkiem. Skonfundowany kawaler odchodził, ten z gniewem, sarkaniem i obrazą, inny ze śmiechem, i przebaczając rozumowi i wdziękom swawolę i jakby zuchwałość. Ale że wieś pani Rożewskiej była ogromna, dom jej pełen najwytworniejszych elegancyi, doskonałe konie, piękne ekwipaże; że wszystko, co ją otaczało, było ładne i pełne gustu, a obyczaje jej, mimo swobody, pozornej zalotności i mnóztwa pokus, które ją otaczały, niczem nieposzlakowane : nie zrażali się konkurenci losem swoich poprzedników, i gdy jeden z nich, odważywszy się na formalne oświadczenie, dostał odprawę, miejsce jego natychmiast zastępował inny. Ze wszystkich krewnych męża, ją jedne pani Winicka lubiła, raz dla powabów i żywości umysłu, a także dla tego, że Krystyna, sama przez się bogata, do majątku swojego stryjecznego dziadka, który pani Winicka swoim krewnym przeznaczyła, żadnej nie rościła pretensyi. Była więc zawsze kontenta, ile razy młoda kobieta, którą swawolną rusałką nazywała, kilka dni u niej gościła, przewracając cały dom do góry nogami, psując wszelki porządek, i śniadania, i obiadu, zaglądając do każdego kąta, krytykując wszystkie staroświecczyzny, i prosząc nadewszystko babuni, aby jej nie swatała i nie wyd awała za mąż, gdyż w takim razie zaskarży testament swojego dziadka i wytoczy jej ogromny proces. Śmiała się staruszka i ściskała swawolnicę; nie przestawała jednak tajemnie nasyłać jej konkurentów i z ogródka perswadować, aby już raz zaprzestała tego życia, które może jej reputacyą na szwank narazić. — Niechże mi się który podoba — odpowiadała Krystyna — to ja się sama wydam i pierwsza mu powiem: podaj mi pan rękę; zrób mi pan tę przyjemność i pofatyguj się ze mną do ołtarza. Ale cóż, kiedy oni wszyscy do pana Rożewskiego podobni. Takie same gospodarskie spojrzenie, taki sam, jakby hreczany, uśmiech bez smaku i sensu, takie same wąsy i obcasy, taka sama antypka z ogromnym bursztynem, który im zapycha gęby, że nie mają czasu rozumnego słowa powiedzieć. A nadewszystko jedzą strasznie wiele, tak jak pan Rożewski, et cela me dégoute. Na początku lata pani Rożewska wyjechała do Odessy i tam do tej pory bawiła. Staruszka, zajęta silnie układaniem partyi dla swego siostrzeńca z pomiędzy tych, które się same nastręczały, zapomniała jakoś o nieobecnej. Nie dziw więc, że z pewnym rodzajem wyrzutu wykrzyknęła, iż jej wyszło z myśli stworzenie tak miłe, tak oryginalne i tem bardziej podniecające działalność jej ducha, że je trudno było uchodzić i do jakiegoś postanowienia skłonić. Nie wielki to był pokój, w którym pani Winicka na krześle swojem siedziała. I tym razem więc pan Roman nie mógł się przypatrzeć wchodzącej, gdyż prawie jednym skokiem przemknęła się ode drzwi do krzesła staruszki, której rękę serdecznie ucałowała. — Jak się masz, moja droga rusałko! — rzekła pani Winicka i podniosła ręce, obejmując jej głowę. — Aj ! babuniu, mój kapelusz ! — krzyknęła Krystyna, odskakując na bok — panna Landeau zerudlałaby, gdyby obaczyła, że jej arcydzieło tak się gniecie. — W rzeczy samej kapelusik był biały, materyalny, świeży, foremny, pełen gustu, chociaż zakrywał twarz Krystyny przed panem Romanem, stojącym z boku. — To zdejmże go — rzekła staruszka. — Tak dawno cię nie widziałam, że cię muszę ucałować! — Widzisz, babuniu, jak to dobrze, rzadko się pokazywać ! Zaraz rusałka staje się milszą i droższą. To mówiąc, ruchliwa i pełna zgrabności kobieta, maleńką rączką, obciśniętą paliową rękawiczką, odpinała haftkę, przytrzymującą, kapelusz, i z figlami i grymasikiem do twarzy zdejmowała go, jakby wytrząsając z niego swoją główkę. Potem obróciła się raptem, patrząc, gdzieby go położyć. I właśnie, gdy pan Roman przysuwał się, chcąc go wziąć z jej rąk, rzuciła kapelusz na blizką kanapę, tak, że przeleciał mimo twarzy pana Romana, że go zaszły wonie, jakiemi był przejęty, że wstążeczka jego musnęła prawie po jego ustach. Pan Roman cofnął się zmieszany, a Krystyna, postrzegłszy to, uśmiechnęła się i zawołała: — Ach ! przepraszam pana. — Potem przyklęknąwszy przy nogach staruszki i oparłszy się na jej kolanach, rzekła : — Teraz, babuniu, całuj ile zechcesz, i napieść się ze mną do woli. Staruszka z widocznem ukontentowaniem pogładziła jej czoło, i pocałowała kilka razy w głowę; a potem, ob jąwszy rękami jej ładną twarzyczkę i, patrząc jej w oczy, rzekła: — Zkądże wracasz teraz, swawolnico? — Prościuteńko z samego dna Czarnego Morza, moja babciu, gdzie mam śliczny ogródek z samych korali. — Dobrze wyglądasz! — Nie prawdaż ? Odmłodniałam, wy przystojniałam trochę i jestem teraz jakoby do ludzi podobna. A w zimie źle bardzo wyglądałam, i już mię rozpacz brała, że mnie wszyscy konkurenci odstąpią. — A maszże ich wielu? — zapytała pani Winicka, spojrzawszy na pana Romana, który się zapatrzył na klęczącą, na jej ciemny i duży warkocz, na jej lśniące włosy, które obejmowały białe czoło, na jej figurkę drobną, wciętą i cudnie rysującą się w błękitnym atłasowym szlafroczku. — Teraz — odpowiedziała Krystyna, przysiadając na nogach — poczekaj, babuniu, niech porachuję — i przechyliwszy główkę niby w zamyśleniu, i przymrużając cokolwiek ciemne, piwne, ale iskrzące oczy, zaczęła liczyć na palcach lewej ręki paluszkiem prawej. Staruszka się uśmiechała, a pan Roman przypatrywał się. Po chwili Krystyna, podnosząc głowę, dodała: — Teraz, moja droga babciu, jest tylko trzech. A ten pan — rzekła ukazując pana Romana — będzie naturalnie czwartym. Pan Roman osłupiał i zupełnie nie wiedział co powiedzieć. Pani Winicka parsknęła ze śmiechu, widząc i figlarną minę Krystyny, patrzącej śmiało na zmieszanego młodzieńca, i jego ambaras i zadziwienie. Po chwili, uradowana widać, że rzeczy od razu taki obrót biorą, pocałowała Krystynę w czoło i rzekła: — Chodź tu, chodź, Romanie, bardzo będę rada, jeżeli się bliżej poznacie. Mój siostrzeniec, Krysiu, Roman Wyżopolski — dodała rekomendując. Pan Roman ukłonił się, a Krystyna powstawszy, rzekła: — Więcto to jest ów fenomen młodzieży warszawskiej, o którym babunia na cztery końce świata rozpisałaś tyle cudów, hm! hm! hm! — mówiła kiwając głową, a potem przystąpiwszy parę kroków i kłaniając się zgrabnie, dodała: — votre servante, Monsieur! Krystyna Rożewska, z domu Winicka; rozwódka od lat trzech po panu Klemensie Rożewskim; trochę wdzięków, jak pan widzisz, trochę rozumu, jak pan to obaczysz później, dużo kaprysów, uległości żadnej, ale serce niezłe. Przyten dwudziesty czwarty rok i czterdzieści tysięcy, intraty. Nim panu zawróci się głowa, bo o sercu w tym wieku postępu niema co z panami gadać, podaj mi pan tu krzesło, weź sobie drugie, usiądźmy i poznajmy się bliżej. Gdy się stało, jak chciała, gdy pani Winicka z ukontentowaniem słuchała tej oryginalnej rekomendacyi, a pan Roman, przyszedłszy już do siebie, poglądał na nią z uśmiechem i czekał, co dalej powie", — Krystyna, posiedziawszy tak przez chwilę i znudzona widać milczeniem pana Romana, obróciła się raptem do staruszki i zapytała: — Babuniu, czy ten pan umie mówić? — Ale umie, swywolnieo, umie — odpowiedziała pani Winicka. — I nie dziwię się, że teraz milczy i nie może jeszcze zebrać się z myślami. Upadłaś przed nim raptem, jak fajerwerk różnokolorowy. Ja sama, co cię znam dobrze i przywykłam do twojej oryginalności, nie wiem, co ci powiedzieć. Wchodzę więc bardzo w położenie Romana i widzę to, jak mu trudno zawiązać z tobą rozmowę. — A! rozumiem — rzekła Krystyna — ten pan szuka w myśli pierwszego słowa; prawda, to czasem trudno. Poczekaj, babuniu, ja mu to ułatwię. — Potem, obracając się do pana Romana, zapytała: — Proszę pana, co też pan sądzisz o klimacie Pobereża ? Pan Roman zaczerwienił się, jak gdyby się obraził tym niespodziewanym zwrotem śmiałej kobiety; rzekł jednak po chwili z uśmiechem : — Wolałbym, żebyś mnie pani zapytała, co sądzę o pani. — Jakto ? tak prędko mógłbyś pan uformować sobie o mnie pewne zdanie ? — odpowiedziała, rumieniąc się lekko. — Czemuż nie? — rzekł pan Roman — daleko pewniejsze, niżby było zdanie pani o mnie. — Dlaczegożto, proszę pana? — zapytała prędko, przechylając głowę i patrząc mu w oczy. — Mam tę wyższość nad panią — odpowiedział pan Roman — żem milczał, a pani mówiłaś. O milczącym można sądzić dwojako, i trudno co pewnego wyrzec. Kto zaś mówi, wydaje się; a do tego gdy kto tak głośno myśli, jak pani, i opisuje siebie tak szczerze i otwarcie, o tym nietrudno uformować sobie zdanie bardzo blizkie prawdy. — Czy wiesz, babuniu — zawołała Krystyna — że to, co ten pan powiedział, podoba mi się i trafia do mego przekonania? Powiedzże mi pan teraz — dodała, zwracając się do pana Romana — co o mnie sądzisz? Młody człowiek spojrzał na nią seryo, bo mu w tej chwili, ni ztąd ni z owad, przyszedł na myśl ogród Krasińskich, i rzekł: — Pozwól mi pani odłożyć odpowiedź na to pytanie do dalszego czasu; to jest do tej chwili, gdy i pani poznawszy lepiej trochę mnie, będziesz mi się mogła wzajemnością, wypłacić. — Rozumiem — rzekła Krystyna, patrząc mu bystro w oczy — pan sądzisz, że ja oczekuję komplimentu i chcesz go uniknąć. — To być bardzo może — odpowiedział pan Roman, a czując, że tak długo dowcipkować niepodobna, ukłonił się i wyszedł. Staruszka rada była w duszy, że się jej siostrzeniec nie dał pobić; bała się wszakże, żeby się Krystyna nie obraziła i nie zepsuła tego planu, jaki się snuł po jej głowie. Ale obawy jej były niesłuszne. Znalezienie się pana Romana zupełnie przeciwny sprawiło skutek. Krystyna, przywykła swoją śmiałością, swemi żarcikami, zagadywaniem z nienacka i czasem dowcipnem, mieszać i zbijać z konceptu mężczyzn, którzy zajęci byli czyjej powabami, czy jej majątkiem ; zdziwiła się, natrafiwszy na młodego człowieka, który przy pierwszej znajomości dał jej uczuć, że trochę za śmiała, zanadto szczera i zanadto pewna siebie. Ten brak nadskakiwania i zwyczajnej uległości w mężczyznie, który kwalifikował się na konkurenta, o którym pewna była, że stanie w ich rzędzie, zainteresował ją, a powierzchowność jego, ułożenie i wyraz twarzy przystojnej i miłej, podobały się. Gdy więc pan Roman wyszedł, patrzyła za nim długo, i potem, zwracając się do pani Winickiej, zapytującej ją nieśmiało: jak się jej młody człowiek podoba? rzekła: — Niepodobny wcale do pana Rożewskiego. Ucieszyła ta odpowiedź ciotkę; ośmielona więc uwagą i milczeniem Krystyny, mówiła jej obszernie o przymiotach serca i umysłu pana Romana, o jego sądzie zdrowym i bezstronnym o wszystkich osobach, które się jakby same nastręczały, o jego ułożeniu pełnem delikatności i dobrego wychowania; nakoniec, jakby znienacka, o jego wieku, o przystojnej postawie, uprzejmem wejrzeniu i pięknym uśmiechu, co mu rzeczywiście dodawało wielkiego powabu. Ale gdy pani Winicka zbyt się zapędziła w pochwałach powierzchownych zalet swojego faworyta, Krystyna, która z początku słuchała pilnie, wróciła nagle do swojej figlarnej minki, i z uśmiechem ironicznym zaczęła niby potakiwać i potwierdzać jej słowa. Postrzegła się staruszka i umilkła. Wtenczas Krystyna, nadawszy swojej twarzy wyraz niezmiernie seryo, rzekła: — Bardzo żałuję, moja droga babciu, że ci będę musiała zrobić przykrość; ale z tego wszystkiego, co mówisz, widzę, że mi przyjdzie wziąć się do prawa, zaskarżyć testament dziadka, i pójść choćby do senatu, jeżeli tu przegram. — Zkądże ci to przyszło do głowy? — zapytała zmieszana cokolwiek pani Winicka, zapomniawszy w tej chwili o dawniejszych groźbach młodej kobiety. — Zkąd? ztąd, moja babciu, że kobieta z charakterem powinna dotrzymać, co raz powie. Tyle paplesz nic do rzeczy — rzekła staruszka półżartem, półseryo — że gdybyś chciała dotrzymać wszystkiego tego, co ci się wyrwie przez swawolę, to nie wiem, czyby ci sil stało. — Otoż na to stanie, obaczysz, moja babciu; choćbym się miała na proces ten zupełnie zrujnować. Bo to nie jest wcale swawola, ani żart, ale rzecz niezmiernie ważna. Z tych pochwał, które dajesz panu Romanowi, widzę dobrze, że chcesz mnie wyswatać. A ja ci zapowiedziałam, że jeżeli ci to kiedykolwiek przyjdzie do głowy... — A, a, czy to to? — przerwała, uśmiechając się, pani Winicka. — Zapomniałam o tej groźbie twojej. — A potem, niby odwracając rzecz, której tak mocno pragnęła, dodała z niechcenia: — Jednak wiesz, moja Krysiu ? zdawało mi się, że głębiej rzeczy bierzesz. Ale, jak widzę, tym razem próżność odjęła ci właściwą tobie przenikliwość. — A to jak? — zapytała Krystyna niespodzianie zagadniona, i założywszy ręce, stanęła przed babką, czekając co powie. — Cóż naturalniejszego — odpowiedziała poważnie pani Winicka — jak mówić dobrze o tym, kogo się kocha, przed osobą także miłą, i która nie zna tego, o kim się mówi. Gdybym cię mniej ceniła, nie rzekłabym o nim przed tobą ani słowa. Ale, że i ciebie kocham, i jego kocham, i chciałabym, abyście byli dobrymi znajomymi i przyjaciołmi, mówiłam ci o jego przymiotach, o jego rozsądku, o jego wychowania i delikatności, abyś powzięła dla niego szacunek, na jaki zasługuje; a ty wniosłaś zaraz, że mi co innego przyszło do głowy. Chyba, że ci się to wyrwało żartem. — Być to bardzo może — rzekła Krystyna — żem się pośpieszyła i, jak zwykle, głośno pomyślała. Ale po wiedz mi, babciu, dlaczego mówiłaś tak wiele o jego figurze, o jego miłem wejrzeniu i tak pięknym uśmiechu? Jużci, gdyby był nie tak wcięty w pasie, gdyby mniej miło spozierał i nie tak ładnie uśmiechał się, mogłabym go dla tego szacować. Pani Winicka, po tych ostatnich słowach Krystyny, podniosła na nią, wzrok, i obaczywszy w jej twarzy i oczach coś takiego, co ją utwierdzało w powziętych myślach, zawołała, wyciągając do niej ręce: — Chodź tu, chodź, moja ty śliczna filutko I niech cię najprzód uściskam, a potem ruszaj sobie i pozywaj mnie. — A widzisz, babciu, żem cię złapała na uczynku — odpowiedziała, śmiejąc się, Krystyna, i ukląkłszy znowu przed nią, pozwoliła się ściskać i pieścić. Gdy podano herbatę, Krystyna spozierała co moment ku drzwiom, wyglądając zapewne pana Romana. Pani Winicka także się dziwiła, że nie przychodził, ale nie chcąc pokazać, żeby rada była widzieć ich razem, nie zrobiła żadnej o nim wzmianki. Obie więc rozmawiały o sąsiadach, o Odessie, a nareszcie, gdy nie stało materyi i każdy przedmiot rozmowy prędko się urywał, zaczęły mówić o gospodarstwie. Zbliżyła się tym sposobem i godzina dziesiąta, o której zwykle pani Winicka szła na spoczynek. Niespokojna wszakże, co się z siostrzeńcem dzieje, zapytała służącego. Odpowiedział jej", że pan Roman dawno już wyjechał konno i dotąd nie wrócił. Spojrzała pani Winicka na Krystynę i postrzegła na jej twarzy lekki rumieniec, i minkę niby gniewu, niby nadąsania się na ustach, co ją mocno ucieszyło. Nie pokazawszy jednak nic po sobie, zaprowadziła ją do jej pokoju i od dały sobie dobranoc. Okno tego pokoju wychodziło na dziedziniec. Że noc była pogodna, widna i ciepła, zostało otwarte, i długo w niem widać było piękną główkę z rozpuszczonemi włosami, na śnieżnej ręce opartą. Koło północy już dał się słyszeć na dziedzińcu tentent galopującego konia. Główka wychyliła się, białe rączki ściągnęły chustkę na obnażonej szyi, a gdy twarz jeźdzca zwróciła się ku temu oknu, i koń jego jak wryty stanął, główka i rączki znikły, i okno się zamknęło. Około godziny dziewiątej rano zwykle w domu pani Winickiej wszyscy zbierali się na kawę. Przyszła staruszka, przyszedł i pan Roman skromnie, po rannemu, ale bardzo starannie ubrany. Krystyny jeszcze nie było. — Ta rozkosznisia — rzekła gospodyni, poglądając z nienacka na siostrzeńca — musi się jeszcze wysypiać. Pójdź, daj znać pani Rożewskiej, że ją czekamy z kawą. — dodała, obracając się do lokaja. — Pani Rożewska — odpowiedział tenże — jeszcze przed siódmą wyjechała. — Spojrzeli po sobie oboje, i znowu na twarzy siostrzeńca, z wielkiem ukontentowaniem ciotki, pokazał się rumieniec, i usta jego, jakby od nieukontentowania, zacisnęły się. — Po modnemu i bez pożegnania wymknęła się — rzekła po chwili pani Winicka. Właściwie pożegnanie było, ale na piśmie. Inny służący przyniósł bilecik, zostawiony przez Krystynę, w którym były te słowa: „Przypomniałam sobie ważny interes, moja droga babciu, który mnie powołuje do Bracławia. Mam termin dziś, i dlatego musiałam tak rano wyjechać, aby stanąć na godzinę. Przepraszam cię, droga babciu! całuję twoje rączki i polecam się twojej pamięci." Pani Winicka czytała to głośno i pomyślała sobie: kłamie filutka. Pan Roman słuchał, to samo pomyślał i uśmiechnął się. Czy był kontent, czy inny miał powód, to zostawiamy domysłom czytelników. Takim sposobem zawiązała się znajomość tych dwojga ludzi. Zaczęli od robienia sobie na złość, a zatem postawili się w konieczności myśleć o sobie i nawzajem się sobą, zajmować. go Sierpnia, w dzień świętej Joanny Fremiot, bywał corocznie bal o trzy mile od pani Winickiej, u pani marszałkowej Osinowskiej. Była to kobieta już niemłoda, niegdyś piękna i zalotna; lubiła wszelkiego rodzaju ostentacyą, dożywając wesoło i pokaźnie ostatka lat i ostatków fortuny; miała dom otwarty i zgromadzała u siebie wszystkich, co do jakiejkolwiek dystynkcyi, bądź z rozumu, bądź z urodzenia, bądź z majątku, mieli prawo. Pan Osinowski właściwie był panem tego domu, ale nikt o nim nie mówił, i jeżeli mu się kto zarekomendował, to z łaski i osobliwej grzeczności. Należał on do liczby tych, cichych i wygodnych mężów, co nie stukają i nie gniotą, jak pantofle, służą czasem do domowego użycia, ale mając raz naznaczony sobie kącik, nie nastawiają się obcym, i nie mają pretensyi do celowania glansem i formą. W czasie wizyt i zgromadzeń, pan Osinowski bywał na sali, ale nikt się nim nie zajmował, nikt do niego nie zwracał mowy ; on też ze swojej strony nikomu się nie uprzykrzał i nikogo nie zaczepiał. Czasem tylko, gdy widział, że który z gości, poważniejszy wiekiem, ale niższy od innych znaczeniem i majątkiem, stoi za plecami bogatszej młodzieży, która naturalnie tyłem się do niego obraca, podchodził do nudzącego się i upokorzonego biedaka, i dla pocieszenia go i zrównoważenia z innymi gośćmi, częstował go tabaką. Dom państwa Osinowskich był duży, murowany, świeżych i okazałych form, z gankiem o sześciu koniecznych kolumnach, jakiemi ozdobione są prawie wszystkie zamożniejsze mieszkania w tym kraju bogatym i nowym, w którym dawniej były tylko folwarki panów, gdzieś daleko mieszkających, a dziś na ich miejscu stoją pałace lub pełne elegancyi i świeżości dwory dzisiejszych właścicieli. Ta namiętność do murów i kolumn charakteryzuje Ukrainę i Pobereże. Wprawdzie majątki są. wielkie, intratne, a możność stracenia proporcyonalnie mniejsza, niż gdzie indziej, bo wszystkiego do życia Bóg dał więcej, niż trzeba; przecież długi niejednego pana zaczęły się od kolumn jego murowanego domu i poszły dalej i dalej postępem rosnącym, którego ostatni wyraz równa się liczbie dusz męzkich całego majątku, pomnożonej przez do dukatów. Blizkimi tej cyfry widzieli się i państwo Osinowscy; że zaś byli bezdzietni, nie troszczyli się o to, i sala ich obszerna i mozaikowana była często pełna gości, a dziedziniec duży, mający na środku wielkie koło murawy, ogrodzone ośmiogrannemi słupkami, połączonemi grubą liną, wysmarowaną smołą, i reprezentująca łańcuch, zryty był i skopany kołami powozów i kopytami koni. Bal na wsi zaczyna się zwykle od obiadu, na który zjeżdżają, się najbliżsi i najpoufalsi, i którego termin przesuwa się z góry na dół, od godziny drugiej do czwartej, piątej i szóstej, w miarę rosnącej pretensyi gospodarza do lepszego urodzenia i wyższego tonu. Zdarza się nawet, że krótka przejażdżka za granicę, lub wejście do familii utytułowanej synowej, albo zięcia, który był w Paryżu, przerzuca raptem obiad z godziny pierwszej na czwartą, z wielkiem zgorszeniem dawnej klucznicy i codziennemi klątwami starego kredencerza, co niegdyś, ułatwiwszy się wcześnie, i pozamykawszy wszystkie szafy, lub grał sobie swobodnie w maryasza, lub drzemał gdzie w kącie aż do wieczora. Państwo Osinowscy jadali także o godzinie ej, bo choć nie mieli synowej hrabianki, ani zięcia, który pływał po jeziorze Genewskiem, ale przyjmowali u siebie kilku grafów, jedne księżnę i mieli wielkie długi. Na tym obiedzie było kilka dam z pannami, które wszystkie miały jeszcze przemieniać toaletę, aby, ubrawszy się na miejscu, świeżej wyglądać, niż te, któreby już ubrane przybyły, a zatem zakasować strojem sąsiadki i przyjaciółki. Ale szczególniej było wielu młodych mężczyzn. Mężczyźni zjechali się wcześnie, wcale nie dla tej przyczyny, co damy. Już to teraz nie ten wiek, aby im szło o świeżość i elegancyą stroju. Ponieważ jeszcze nie dopełniły się czasy fraka i przyzwoitość koniecznie go wymagała, przyjeżdżają we frakach, woleliby wszakże bluzy, lub przynajmniej wygodne surduty, — tak znajdują wszelkie żenowanie się przeciwnem szczęściu ludzkości. Liczne ich zjechanie na obiad, poprzedzający bal dzisiejszy, miało daleko ważniejsze powody : myśl i pojęcia o postępie rodzaju ludzkiego pleśnieją w domu, ale przy dobrym obiedzie, zwłaszcza pani Osinowskiej, której kucharz był doskonały, i która, w miarę rosnących swych długów, lubiła nastawiać ucha na rozmowy demokratyczne, wchodził zapał do serca, poświęcenie wyrywało się z ust obrosłych wąsami i brodami, grzmiały głosy energiczne, pełne niezbitych rozumowań i niesłychanej pogardy dla wszelkiej arystokracyi, wszelkiego samolubstwa i wynoszenia się nad braciludzi. Główny zaś powód był ten, że znajdowało się w okolicy dwóch młodych arystokratów, z których każdy miał przeszło po sto tysięcy intraty, którzy unikali domów młodych właścicieli i zgromadzeń kawalerskich, i których ci nieprzyjaciele nierówności spodziewali się u pani Osinowskiej zastać, do zielonego stołu zaciągnąć i znacznie poddemokratyzować. W takimto domu i śród takiej kompanii znalazł się tego dnia i pan Roman. Pani Winicka, czując się niezdrową, sama przybyć nie mogła; za to siostrzeńca swego tem wcześniej wyprawiła, aby ją przed sąsiadką, i przyjaciółką wytłómaczył. Pan .Roman nie bardzo się wzdragał i chętnie rozkaz ciotki wykonał: raz, że ciekawy był tak wielkiego zebrania na Ukrainie, a potem, że mimo wspomnień Śto Jerskiej ulicy i modlitwy porannej, którą właśnie dziś na swojej książeczce odczytał i nieraz przy tem westchnął, spodziewał się spotkać z panią Rożewską, której' oryginalna i śliczna postać chodziła mu po głowie, pukała czasem drobną rączką do jego piersi i parę razy nawet zbudziła go ze snu. Przy hucznym obiedzie pan Roman niewiele się odzywał. Nie lubił on od dawna tego pałaszowania językiem, nie wierzył w tę gotowość do ofiar; i słuchając kilku ultrademokratów, którzy, wybierając z podawanego im półmiska same piersi i skrzydła kapłona, piorunowali na arystokracya. i egoizm, pomyślał sobie: to zupełnie tak, jak u nas w Gostyńskiem, jak w Kujawach, jak przy granicy Szlązka, jak nad Bugiem i Wieprzem. Oprócz tego pan Roman i nie miał czasu przysłuchać się tym rozmowom.. Sąsiadka, przy której siedział, miała córkę, niebrzydką, wprawdzie, ale niezbyt posażną. Ko rzystając z chwili, rada była złowić dla swojej jedynaczki młodego człowieka, którego powierzchowność, skromność i ukształcenie, zwłaszcza przy pewności sukcessyi po ciotce, nadzwyczajnie ją. ujęły. Najlepszy na to sposób był postawić córkę w głównem świetle, wszystkie zaś inne panny, wdówki i rozwódki, zasunąć trochę w cień, złożony z plamek, niechcący, misternie i po chrześcijańsku rzuconych. Nie będziemy tu przechodzić całego szeregu tych miłosiernych uwag, tego kursu anatomii sąsiedzkiej, z któregoby się czytelnicy niewiele nauczyli, gdyż sąsiadka pana Romana dyssekowała osoby zupełnie nam obce. Sam pan Roman słuchał jej z unudzeniem, póki kolej nie przyszła na panią. Rożewską. Tu już nadstawił ucha, a czy umyślnie, czy mimowolnie pochwaliwszy swoje kuzynkę, dolał oliwy do lampy, która mocniejszym zagorzała płomieniem i żywiej najtajemniejsze skazy jej ciała i obyczajów oświeciła. — Więc pan ją znajdujesz ładną,? — rzekła pani marszałkowa Z, gdyż tam wszystkie panie wyższego towarzystwa są marszałkowe. — Znajduję ją żywą, powabną, dowcipną i bardzo interesującą — odpowiedział pan Roman . — To mię dziwi doprawdy. Chyba żeś pan nie miał czasu przypatrzyć się — odpowiedziała żywiej. — Oko jedno większe niż drugie, usta zawsze spierzchłe, zęby nierówne, czoło za nizkie, jedna łopatka wyższa, choć tego pod silnym gorsetem nie widać. Tyle tylko, że żywa, fertyczna, ruchliwa, tak, że nie można się jej dobrze przypatrzyć, bo coraz to z innej strony twarz i postać swoje pokazuje. Robi to umyślnie, bo zna swoje wady i nie daje czasu postrzegaczowi do zastanowienia się nad czemkolwiek. — Przyznam się pani — rzekł uśmiechając się pan Roman — że ta żywość wydała mi się bardzo naturalną i nie mającą tych celów, o których pani wspominasz. — Sztuka, sztuka, panie kochany, do najwyższego stopnia posunięta, — odpowiedziała marszałkowa Z. — Pomów pan o tem z Władziem, to on panu lepiej to wszystko opisze. — Któż jest ten Władzio? — zapytał pan Roman. — Ten oto na prawo wysoki mężczyzna, z wielkiemi wąsami i brodą, co tam takim basem peroruje — odpowiedziała marszałkowa. — Więc ten potężny Władzio zna ją tak z blizka? — rzekł pan Roman trochę ciszej i bez uśmiechu. — Hm! — odpowiedziała, sznurując pobożnie usta — starał się o nią, jeździł za nią do Kijowa i do Odessy; a wszyscy ci, co się o nią starali, poznawszy bliżej i rozpatrzywszy się, jak to tam jest, zwijają chorągiewkę i dają za wygraną. — Bo im zapewne odmawia — rzekł pan Roman żywiej. — Tak to oni mówią, przez delikatność — dodała marszałkowa. — Bo jużci byłaby to nieludzkość kompromitować młodą kobietę, która i tak kompromituje się sama. To co mówię, niech będzie między nami, ale wierz mi pan, że tu przy tym stole jest takich pięciu, coby pana mogli w wielu rzeczach objaśnić. — Przynajmniej dowcipu nikt jej nie ujmie — rzekł pan Roman. — Śmiałości, to prawda — odpowiedziała marszał kowa. — Ale czyż śmiałość jest przymiotem kobiety, która ma wnieść szczęście i spokój w dom męża ? Słowa te wymówiła głosem głębszym i przeniknionym; a potem, poglądając na córkę siedzącą naprzeciw, dodała: Modestie! vous ne mangez pas, mon enfant. Zwrot ten był wyrachowany. Chciała pani marszałkowa, aby w tym punkcie rozmowy, gdzie szło o wniesienie szczęścia i spokoju w dom męża, panienka podniosła na nich łagodne, błękitne oczy, i aby pan Roman przekonał się, jak dalece mogą one być tegoż szczęścia rękojmią. Ale pan Roman, któremu ta rozmowa wcale nie podobała się, nie patrzył na oczy panny Modesty. On zwrócił całą uwagę na owego Władzia z wąsami i brodą, który jeszcze perorował, a którego mu marszałkowa jako żywą kronikę wszystkich wad i niedoskonałości pani Rożewskiej wskazała. Nie wierzył on wcale temu wszystkiemu, co marszałkowa mówiła; nie kochał pani Rożewskiej, bo panna Katarzyna z całym swoim powabem, z całym wyrazem pięknej swej twarzy, z całem oczarowaniem głębokiego przywiązania, które się w niej malowało, była w głębi jego serca; a jednak nie zwracał oka z owego oratora, i zaraz po obiedzie postanowił z nim się poznać. Przesadzone jego wyobrażenia, nie mające charakteru szczerego przekonania, nie obudzały w panu Romanie szacunku i życzliwości. Owszem, zarozumiałość, poleganie na sobie, wzgardliwe odzywanie się o wszystkich, co mieli w kraju jakąkolwiek wyższość, czy przez urząd, czy przez obywatelskie usługi, czy przez zdolności umysłowe, mocno mu się nie podobały; a przecież coś go do niego ciągnęło, jakby tajemne przeczucie, że ten człowiek na los jego wpłynie. Tymczasem pani marszałkowa, widząc, że pan Roman już jej nie słucha i na Modestyą nie patrzy, czując, że wszystko, co mówiła, padło jak groch na ścianę, wzięła potężny kawał indyka, położyła kilka łyżek doskonałej sałaty, i zaczęła się tym sposobem pocieszać po stracie skutków swej wymowy. Jednej rzeczy pani marszałkowa nie wiedziała. Córka jej urodziła się d. Marca i właściwie nazywała się Katarzyną. Ale na nieszczęście tego samego dnia jest Śtej Modesty. Matka więc, która w domu zowie ją zawsze Kasią, w wielkich kompaniach, a zwłaszcza przy mężczyznach, którzy mogą być konkurentami, nazywa ją dla lepszego efektu teru drugiem imieniem, tłómacząc go zwykle francuzkim wyrazem : Modestie. Gdyby ją była po prostu nazwała Kasią, lub Cathérine, imię to, przypomniawszy panu Romanowi czarowne jego przechadzki po Warszawie, zwróciłoby pewnie jego uwagę na pannę, rzeczywiście niebrzydką, i której błękitne oczy były aż nadto godne widzenia. Lecz z okazyi tej niefortunnej Modestyi, wszystkie zabiegi dobrej matki spełzły na niczem. Takto u nas pretensya gubi wszystko. Po obiedzie, nimby przyszła pora przebrania się do tańca, starsze damy zostały z gospodynią domu, oczekującą co moment nowo przybywających gości, młodsze poszły do ogrodu przejść się w towarzystwie mężczyzn i owych dwóch młodych arystokratów, którzy i tu pod robaczkiem zręcznie ku nim rzucanym, postrzegli haczyk wędki i młodych unikali; młodzież zaś, z fajkami i cygarami, wyszła na dziedziniec, przelazła przez linę wysmarowaną smołą, i zgromadziła się na wielkiem kole murawy, o którem wspomnieliśmy wyżej. Tu dobrze było pogadać, bo i głos, w interesie ludzkości podniesiony, odbi jając się o blizkie mury, wydawał się bardziej grzmiącym, a zatem niósł głębsze przekonanie, i ręce do gestykulacyi, mającej popierać argumenta, miały więcej swobody, i przybywający coraz nowi goście z całem arystokratycznem wysileniem, jako na bal tak świetny, poddawali coraz nowy przedmiot do uwag, pełnych filantropii i dążeń, ogólnemu dobru braciludzi najbardziej odpowiadających. Nie będziemy rozmów tych powtarzać. Wiadomo, co się wówczas działo we wszystkich głowach na wszystkich końcach Europy, nim je ostatnie wypadki trochę wytrzeźwiły, nim ugruntowało się to przekonanie, że czasu gwałcić nie można, że na nic się nie zda uczyć go chodzić, kiedy on jeszcze chce pełzać; lub na odwrót, kazać mu pełzać, kiedy mu już wyrosły skrzydła, które może rozwinąć i zaszumieć niemi w powietrzu. Wśród tej rezonującej kompanii, znalazł się i pan Roman. Jeden ze znajomych zapoznał go z owym Władziem, do którego go jakaś fatalność ciągnęła. Mimo łatwości, z jaką się zwykle młodzież polska zapoznaje i zaprzyjaźnia, ci dwaj młodzi ludzie widocznie do siebie nie przystawali. Obojętną rozmowę nie długo prowadzili, i jakby wzajemnie od siebie odpychani, wkrótce się rozeszli, i ani jeden, ani drugi nie miał już ochoty zbliżyć się i na poufalsze wynurzenie się ośmielić. Tymczasem rozmowa ogólna wrzała, spory coraz głośniejsze dawały się słyszeć, każdy dowodził swojego, nikt przeciwnika nie słuchał; słowem, był to obraz owej harmonii, jaką dają próby muzyki rogowej, gdzie wszyscy razem grają, ale każdy w swoje tylko dmie nutę. Wtem z daleka nadjeżdżająca kareta, przerwała ten socyalno szlachecki hałas. Kareta była błękitna i konie siwe. — To Rożewska — zawołał jeden. Pan Roman obrócił się prędko, spojrzał bystro na drogę, którą sunął się powóz, a potem na pana Władysława Iskrzyckiego, to jest na owego Władzia. Potężny Władzio stał spokojnie i gładził brodę, nie okazując bynajmniej ani ciekawości, ani niepokoju. — Nie, to nie ona — rzekł drugi. — Ja ci powiadam, że ona — mówił pierwszy. — Zapytajcie się Władzia — zawołał inny, ze znaczącym uśmiechem. — On to musi najlepiej wiedzieć. — Nie ona — rzekł stanowczo pan Władysław. Panu Romanowi dziwnie nie podobała się ta pewność, którą jakby potwierdzał to, co tylkoco z przycinkiem powiedziano. Zaczerwienił się, sam nie wiedział dla czego, zacisnął wargi i odszedł na bok. W rzeczy samej, byłto zupełnie kto inny. — Widzicie państwo — rzekł ów młody, co się do sądu pana Władysława odwoływał — ja wiedziałem, że Władzio ma wzrok najbystrzejszy. — Ale czemużto Rożewskiej do tej pory nie ma? — zapytał inny. — Jeszcze się nie doanieliła — odpowiedział miękkim głosem blady, z niewielką czarną bródką młodzieniec. — Nim wy grzebieni włosy, wygorsetuje kibić, wyatłasi się i wykoronkuje, na to potrzeba czasu. — Masz racyą, wieszczu! — rzekł pierwszy. — Ja się z tobą sprzeczać nie będę, bo ty duchem widzisz daleko i wysoko. Chyba, że ci Władzio zaprzeczy, bo, daruj, on to lepiej wie, niż ty, dlaczego jej do tej pory nie ma. Pan Władysław znowu nie zaprzeczał, tylko gładził spokojnie brodę; a ów młody wieszcz, zwolennik młodego poety, z którego poetycznych sposobów dostrzegł tylko ten, jakim on z rzeczowników formuje słowa, i w tym go jedynie naśladować umiał, dodał: — Zapewne, że jeżeli Władzio zdanie swoje wygłosi, ja umilknę i mojego nie wylutnie. Pan Władysław z zimną krwią dobył zegarka, i rzekł: — Przyjedzie za pół godziny. — Obaczymy — zawołało kilku, i kilka rąk do zegarków sięgnęło. — Będzie to najlepszy dowód — rzekł pierwszy, uśmiechając się. Czegoto miał być dowód, co miał o tem wszystkiem myśleć pan Roman, sam nie wiedział. Czy to była fanfaronada ze strony pana Władysława, czy wiadomość ugruntowana na widzeniu się, na zmowie, nie był już pewnym. Ale wspomnienie na słowa marszałkowej, stwierdzające się i opinią kolegów, i miną, samego pana Władysława... przykre uczucie, którego dotąd doznał, odmalowało się na jego twarzy, i gdy jeden z młodych przystąpił do niego i zapytał go, czy zna panią. Rożewską? — Nie znam jej wcale — odpowiedział z niechęcią, umilkł i opuściwszy kompanią, z którą nie mógł sympatyzować, poszedł do sali. Idąc jednak, mimowolnie spoj rzał na zegarek, a gdy minęło pół godziny, przybliżył się do okna, z którego widać było dziedziniec i podjazd. W kilka minut rozległo się klaskanie z bicza, i błękitna, elegancka karetka z pięcia dzielnemi siwoszami stanęła przed gankiem. Pan Roman odwrócił się od okna, niekontent z siebie i otaczających go ludzi, schylił głowę ku ziemi, i w tejże samej chwili, gdy pani Rożewska wchodziła, gdy wszystkie oczy zwróciły się na młodą, piękność, jaśniejącą całym powabem młodości, wdzięków i stroju, nasz bohater, pogrążony w myślach, wywoływał miły obraz panny Katarzyny, ubierał ją w bogactwa swojej' imaginacyi, dodawał wyrazu jej oczom, słodyczy jej u śmiechowi, rozkosznych form całej' postaci, słuchał duszą rozmarzoną jej głosu, jakby echa z ojczyzny w kraju wygnania; słowem, pięknem tem widziadłem zastawiał się niejako, jakby tarczą, przeciw pokusie, której czuł blizkość, a na którą wzroku podnieść nie śmiał. Wszakże stan taki nie mógł trwać długo: raz, że dąsanie się nie wiedzieć z jakiego powodu stałoby się w jej oczach śmiesznem, a potem, że sprawa nieobecnych jest zawsze zła i blizka przegranej. Wkrótce więc zaczął podnosić nieznacznie wzrok ku tej stronie, zkąd go dochodził jej głos, zkąd rozlegał się jej śmiech, czysty jak dzwonek, serdeczny i swawolny jak śmiech dziecka. Krystyna siedziała z brzegu półkola dam w postawie naturalnej i wdzięcznej. Szyja jej i część pleców, jaśniały łabędzim połyskiem. Odziana była w białą atłasową suknią, ozdobioną szeroką koronką, której lekkie fałdy kamelie różowe i białe podpinały ; główka jej foremna ubrana była tylko bogactwem lśniących włosów i kilkoma wrzuconemi w nie sztucznie kameliami, podnosząoemi ich blask i kolor; w ręku miała prześliczny biały wachlarz, którym się bawiła, a nóżka jej, nieznacznie z pod sukni wysunięta, w białym trzewiczku, wydawała się jeszcze mniejszą i foremniejszą" niż była wówczas, gdy ją pan Roman raz pierwszy obaczył, i na niej melancholiczny wzrok swój zatrzymał. Widok tej cudnej postaci, na którą oczy pana Romana coraz częściej się podnosiły, na której coraz dłużej spoczywały, odciągał jego myśli od przeszłości, tak, że każde machnięcie jej ślicznej rączki, każdy ruch pierzastego jej wachlarza, rozwiewał to słodkie widziadło w szarej sukience, w słomkowym kapeluszu, z wejrzeniem pełnem skromności i uczucia, z uśmiechem pełnym słodyczy i nadziei, którem tylko co starał się zasłonić, a które coraz bardziej rozpływało się i w oddaleniu nikło. A gdy wpatrzył się w twarz Krystyny, gdy ona, obróciwszy się nagle, spostrzegła to, i lekko zaczerwieniona, kiwnęła mu główką, i uśmiechnęła się; panu Romanowi zdało się w tejże samej chwili, że widzi gdzieś daleko od smutku piękniejsze jeszcze lice Kasi, a w jej oku łzę kroplistą i błyszczącą, jaką płacze anioł opiekuńczy, kiedy grzesznika opuszcza i od niego odlatuje. Zadrżał więc pan Roman na to wyobrażenie, i zbliżył się do uśmiechającej się do niego Krystyny. Gdy przystąpił i ukłonił się. przywitała go tym znaczącym i ledwie dojrzanym uśmiechem, tem lekkiem kiwnięciem głową, jakiem ładne kobiety witają dobrą, dawną znajomość, jakie się wybranym tylko dostaje w publicznych zebraniach, z czego dumni są i kontenci, bo wiedzą, że w chwili samotnej, o szarym wieczorze, czeka ich słodszy, wyraźniejszy uśmiech, szczersza rozmowa, a może i sciśnienie ręki pełne nadziei. Pan Roman był dziwnie kontent i zapomniał o przykrych uczuciach, jakich przed chwilą doznał. A gdy patrzył na nią i może dziękował jej wzrokiem za tak niespodziewane przywitanie, po tak krótkiej znajomości i tak szczególnem rozstaniu się, Krystyna rzekła mu ciszej: — Pan tu? a babunia? — Chora — odpowiedział. — Chora? — zapytała jakby z zadziwieniem. — Pani się dziwisz? Zdaje mi się jednak, żeś musiała odebrać wczoraj list od niej, i w nim uwiadomienie, że ma się niezupełnie dobrze. — List odebrałam. Ale czy pan myślisz, że babunia teraz pisze cokolwiek o sobie ? Cały list był o panu — dodała uśmiechając się. — O mnie? — odpowiedział pan Roman, czerwieniąc się trochę. — Mogęż wiedzieć z ust pani, co o mnie ciocia pisała? — List był tak długi, iż muszę się panu przyznać, żem go nie doczytała — rzekła Krystyna. Ale słowa te mówiły usta, oczy zaś wyraźne kłamstwo im zadawały. Pan Roman jeszcze mocniej się zaczerwienił, bo wolał wierzyć oczom, niż ustom ślicznej figlarki, która coraz mu się piękniejszą wydawała. Gdy tak słuchał mowy tych ócz jasnych, błyszczących i utkwionych w jego twarz, jakby z magnetyczną intencyą, Krystyna, spojrzawszy na bok, dodała: — Nie widziałeś pan tu czasem pana Władysława Iskrzyckiego? Wstrząsł się pan Roman na te słowa i odpowiedział zaciskając wargi: — Nie znam go wcale. — Poznaj się pan z nim, to bardzo miły człowiek. — To powiedziawszy, odwróciła się i zaczęła z sąsiadką swoją jakąś interesującą rozmowę. Panu Romanowi zdało się, że jest w Grefenbergu i w rękach Prysznica, tak mu się zimno zrobiło. Nie mógł pojąć, co znaczył ten nagły zwrót jej mowy, dlaczego się odniego odwróciła: czy obraziła się jego wpatrywaniem się? czy chciała ukryć swój rumieniec, wzmianką pana Władysława wywołany? Nie mógł sobie tego wytłómaczyć, dlaczego kazała mu się raptem poznać z tym człowiekiem, który jak zmora jaka od niejakiego czasu go prześladuje. Nie chciał on jej o to zapytywać, sądząc, że mu to sama objaśni. Został więc jeszcze przez chwilę na miejscu ; ale spostrzegłszy, że ciągle z sąsiadką swoją rozmawia, że na niego uwagi nie zwraca, zły i upokorzony, odwrócił się i ujrzał pana Władysława, stojącego z daleka, na nich poglądającego i brodę swą gładzącego. Odszedł więc pan Roman, i usiadłszy samotnie pod oknem, rozwikływał w duszy kapryśne i splątane pasmo myśli ładnej kobiety. Tymczasem sala napełniała się, skrzypka zaczęła się odzywać, basetla pomrukiwała, szukając zgody z mniejszą swą, ale krzykliwszą. i rej wiodącą siostrą, a klarynet, odzywając się kiedy niekiedy, jakby dawał znać o sobie, że jest i że go nikt nie przekrzyczy, fałszywym i przeraźliwym piskiem budził z zadumania naszego bohatera. Zaczęły się tańce. Przeminął walc, którego pan Roman prawie nie widział. Zaczął się kadryl. Jeden z młodych znajomych przyszedł prosić go, aby z nim stanął jako visavis. Pan Roman się ruszył, chciał zamówić Krystynę, aby miał sposobność z nią pogadać i może zapytać, dlaczego mu kazała poznać się z panem Władysławem, lecz ledwie parę kroków zrobił, gdy spostrzegł ją stającą, do tańca, właśnie z tymże panem Władysławem. Cofnął się więc na dawne miejsce i przed partnerem swoim wymówił. Poglądając wszakże kiedy niekiedy, widział ją przesuwającą się zgrabnie i lekko w kole tancerek; każde jej ruszenie, każdy giest okazywały nową w niej i tę swobodę, jaką mają osoby dobrze wychowane, uważające taniec za rozrywkę, nie za trud i zajęcie, do któregoby warto było jakąś ważność przywiązywać. Gdy nie tańczyła, mówiła z panem Władysławem, ale mówiła z powagą, bez kokieteryi, raczej odpowiadając na jego pytania, niż wabiąc go i zaczepiając. Zdało się nawet panu Romanowi, że roztargniona, że okiem i myślą kogo innego szuka. Rozzbroił go ten widok, ujął i dał mu to przekonanie, że to on jest tym przedmiotem, za którym jej piękne oko nurza się w głąb' gruppy otaczających taniec mężczyzn. Gdy więc muzyka ucichła, powstał i przybliżył się do niej, chcąc ją do następnego kadryla zaangażować. — Przybywasz pan za późno — odpowiedziała z jakieinściś dziwnem połączeniem powagi i ironii. — Ale jeżeli pan zechcesz być cierpliwym, po mazurku mogę panu służyć do walca, i, niestety, do jednego tylko. Pan Roman ukłonił się i odszedł. W tej chwili dało się słyszeć klaskanie z biczów, i od turkotu kilku powozów zadzwoniły okna. Gospodyni domu, która widać uprzedzoną była o nowych i tak późno przybyć mających gościach, wyszła aż do przedpokoju. Taniec jeszcze się był nie zaczął, i wszyscy z ciekawością obrócili się ku drzwiom. Wkrótce drzwi się otwarły i weszła gospodyni, prowadząc z sobą trzy poważne damy, za któremi szło ośm młodych i ładnie przystrojonych panienek. — Kto to? kto to? — zewsząd powstały zapytania, przyglądania się i szepty. Pokazało się wkrótce, że jedną z tych dam była księżna W, dobrze znajoma pani Osinowskiej, i dla której, jak powiedzieliśmy wyżej, obiad w tym domu zsunął się z godziny drugiej na piątą. Dwie drugie były to jej blizkie krewne: jedna, księżna P z Wołynia, druga, hrabina Z z Podola. Zjechały się przypadkiem przed kilkoma dniami, i korzystając z blizkiego a tak świetnego balu, na którymby mogły zaprezentować Krezusom poberezkim cztery hrabianki i cztery księżniczki, bo każda z nich miała po tyle córek, za namową, i upoważnieniem krewnej swojej same się na ten bal zaprosiły. Pani Osinowska niezmiernie była uszczęśliwiona tym nowym przybytkiem dystyngowanych tancerek, i tym blaskiem, jaki padnie na jej salon od tylu mitr i hrabiowskich punktów. Rumor zrobił się na sali, zaczęły się witania i zapoznawania, a młodzi demokraci, dowiedziawszy się, że to hrabianki i księżniczki, zapomnieli o szlachciankach, które pozamawiali, i hurmem rzucili się do nowo przybyłych, prezentując się, jak który przez kogo mógł, i angażując je do wszystkich następnych tańców. Stanął więc ogromny kadryl. Wszyscy mężczyzni, którzy tylko tańczyli, byli zajęci, oprócz pana Romana, który, spostrzegłszy, że Krystyna znowu z panem Władysławem stanęła, był w najgorszym humorze i postanowił wcale nie tańczyć. Panienki, zapomniane przez swoich tancerzy, z żalem, a może i łzą w oku, pousiadały przy matkach; tym więc sposobem ściana, pod którą rzędem siedziały, została prawie pustą. Gdy pan Roman, stojący z boku, rzucił tam okiem, spostrzegł jedne tylko panienkę, biało, skromnie, ale z gustem ubraną, która tam sama jedna, jakby w osieroceniu siedziała. Coś smutnego było w jej ładnej twarzy. Widać, że ją żenowało to opuszczenie, że nie miała zapewne matki, pod której skrzydło schronićby się mogła, że, zostawszy na szarym końcu, nie śmiała przejść pomiędzy damy, może nieznane, a tak dumne u nas i bez litości dla tych, których nie znają z urodzenia i majątku. Żal się panu Romanowi zrobiło biednej sieroty, a raczej' przyszła mu myśl odwetować Krystynie, pokazać jej, że o nią nie dba, i utrzymać się w tej roli przekory, jaką od pierwszego poznania się rozpoczęli. Zapytał więc jednego z obecnych, kto jest ta panna? — Jestto córka emeryta — odpowiedział zapytany. Ten wyraz jak iskra elektryczna przebiegł po jego ciele, odrzucił go daleko od tego miejsca, gdzie się znajdowali, i tem mocniej zainteresował go położeniem panienki. — Zapewne nie ma matki? — zapytał znowu pan Roman. — Już od dawna — odpowiedział zagadniony. — Jest tu zupełnie obcą, nikogo nie zna, bo niedawno przybyła do ojca z Warszawy, gdzie wychowanie brała, przebywając u ciotki. — Z Warszawy — rzekł pan Roman, coraz bardziej zaintrygowany. — A jejże ojciec? — Ten stary, siwy, który tam w kąciku stoi i którego pan Osinowski tabaką częstuje. Był nauczycielem w Niemirowie. Teraz ma emeryturę; ażeby nie próżnować, wziął tu niedaleko mały folwarczek w dzierżawę, na którym dość po łacinie gospodaruje. Pani Osinowska, która ma pretensyą i do literatury, i jego czasem zaprasza, a stary, chociaż bojaźliwy i skromny, chociaż wie, jak smutna rola takiego, jak on, biedaka między naszem państwem, przyjechał dla córki, żeby jej świat nasz ukraiński pokazać. — Pan znasz go zapewne dobrze ? — rzekł pan Roman. — Jestem jego sąsiadem — odpowiedział. — Chciej pan mnie z nim zapoznać. Sąsiad emeryta dopełnił chętnie żądania pana Romana. Zdziwił się stary pedagog, że młody jakiś elegant, a do tego Warszawianin, przystąpił do niego ze skromnością i uszanowaniem. Wkrótce jednak ośmielił go wyraz dobroci, charakteryzujący twarz pana Romana, i ta łatwość i brak wszelkiej pretensyi, z jaką rozmowę z nim rozpoczął. Usunęli się cokolwiek na bok; pan Roman, rozmawiając, kierował kroki starego ku miejscu, gdzie siedziała jego córka. A gdy byli tuż przy niej, gdy uradowana panienka, że już nie była samą, podniosła się z miejsca, gdzie jakby przykuta siedziała, przystąpiła do ojca i uchwyciła się jego ramienia, pan Roman, niby niechcący, zapytał: — To zapewne córka pana dobrodzieja? — Moje jedyne dziecię — rzekł, spoglądając na nią z miłością. — Długo żyłem samotnie, ale nie chciałem przerywać jej edukacyi. Od pół roku dopiero mam ją przy sobie. — Chciej pan zaprezentować mnie swojej córce — rzekł pan Roman. — Pan Wyżopolski z Warszawy — mówił stary. — Pan z Warszawy ? — zawołała ożywiona i zarumieniona panna. — Jak pan szedłeś z moim ojcem, poznałam zaraz, żeś pan nie tutejszy. — Czy pozwoli pani zamówić się do następnego mazura? — zapytał pan Roman. — O ! z ochotą — odpowiedziała — potańczymy po warszawsku. — Przypomnienie miejsca, w którem się wychowała od dzieciństwa, radość, że tu, w stronie zu pełnie obcej jej oczom i sercu, obaczyła kogoś, co oddychał tem samem powietrzem, znał wszystkie zabawy stolicy, wszystkie nawyknienia jej mieszkańców, wszystkie gmachy, które ją tyle razy zastanawiały, wszystkie kościoły, w których się modliła, ta myśl, że ten ziomek był tak grzeczny, tak uprzejmy, iż ją zaprosił do tańca, że tańcząc będzie mogła się nagadać o tem wszystkiem, co kochała, dała dziwny wyraz jej twarzy, podniosła i wyprostowała jej kształtną kibić, ożywiła ją wdzięcznemi ruchami Warszawianki i prawie piękną zrobiła. Pan Roman, patrząc na tę nagłą zmianę, cieszył się w duszy, nie przez wzgląd na biedną dziewczynę, którą tak uradował, ale przez wzgląd na swoje kuzynkę, do której już przez cały bal, a nawet do tego jednego walca, którego mu obiecała, powracać nie myślał. — Józiu — rzekł ojciec — ponieważ ci Pan Bóg dał tak grzecznego tancerza, nim się zacznie mazur, usiądź tu, ja mam jeszcze parę słów sąsiadowi memu powiedzióć. — Ale pan mnie nie odstąpi — rzekła, patrząc z obawą na pana Romana, gdy ojciec odszedł. — Tak mi tu było straszno i przykro samej, że pan nie uwierzy. — Siadaj pani — rzekł pan Roman — ja tu przy pani usiądę. — O! to bardzo dobrze, teraz już nie dbam, że o mnie mój niegrzeczny kawaler zapomniał — mówiła Józia, siadając i robiąc miejsce koło siebie panu Romanowi, który tem milej jej słuchał, że była w jej akcencie owa wdzięczna warszawska śpiewność, tak melodyjna w ustach kobiet naszych, jeśli są lepiej wychowane, a pozbyły się gminnej' ostrości i krzykliwości. Usiadł pan Roman i zaczęli rozmawiać. Józia była rozmowna, prawie szczebio tliwa tak jej miło było wspomnieć o dawnych latach, o przechadzkach po ogrodach warszawskich, o fajerwerku w Łazienkach, na którym raz była z ciotką, o teatrze? warszawskim, który także kilka razy widziała. Pan Roman niewiele się odzywał, więcej słuchał mówiącej i spoglądał kiedy niekiedy na tańczących. Postrzegła go tam Krystyna, i gdy się kadryl skończył, wziąwszy pod rękę drugą młodą kobietę, przechadzała się po sali, spoglądała na rozmawiającego, i coraz bliżej podchodząc, przypatrywała się panience, która tak silnie uwagę pana Romana zajęła, że jej nawet nie widział, a przynajmniej nie chciał widzieć. Cieszyło to pana Romana, i z tej ciekawości ładnej figlarki, której wypowiedział wojnę, dobre wyciągał wnioski. Zaczął się wreszcie mazur. Pan Roman poprowadził swoje tancerkę i stanął niedaleko od Krystyny, przy której znowu pana Władysława obaczył. Gdy przyszła na niego kolej, puścił się z całą żywością i prawdziwie mazowieckim akcentem, tak trudnym do naśladowania. Jego tancerka doskonale odpowiadała jego ruchom, uszczęśliwiona i zarumieniona szukała oczami starego ojca, aby go radością swoją ucieszyć, a zwracając się zgrabnie i lekko, padając z wdzięcznem i swobodnem opuszczeniem na ramię swego tancerza, gdy się z nią obracał, zwróciła wszystkie oczy na siebie. — Kto to? kto to? co to za jedna? jak ładnie tańczy, jaka lekka i zgrabna. Czy wiesz, że wcale nie brzydka, śliczne ma oczy i figurę cudną. Takie były rozmowy mężczyzn o biednej dziewczynie, na którą przed chwilą nikt nie patrzał, a którą zły humor pana Romana wyprowadził na scenę, wyświecił jej wartość, a młodemu synowi owego sąsiada, którego pan Ro man o nią. najpierwej zapytywał, pokazał, że ma pod bokiem brylant, na którym się nie poznał i którego blasku dotąd nie widział. Przez cały ciąg mazura pani Rożewska była nadąsana i ani słowa z panem Władysławem nie mówiła. Widział to pan Roman i był tem weselszym, i tem żywiej i uprzejmiej z Józia, rozmawiał. Jak zwykle w każdej ruchawce komendę dostaje najbieglejszy, tak i tu pan Roman, dziecię Mazowsza, zaczął rodzinnym tańcem swym dyrygować, wymyślając coraz nowe, coraz poetyczniejsze figury. Nikt mu tego pierwszeństwa nie zaprzeczał, a Józia, ze wszystkiemi sekretami mazura oznajomiona, dumna i szczęśliwa, że się ujrzała niespodzianie tak znaczącą osobą, pojmowała go szybko, wykonywała wszystko biegle, i tem lżej i zgrabniej przebiegała podziwiające ją koło, im grzeczniejszy był dla niej jej tancerz, im żywiej jej dziękował, gdy skończyli. Wszakże Józia nie wiedziała o tem, że on jej dziękował za to tylko, że Krystyna była nadąsaną. Gdy się mazur skończył, pan Roman, odprowadziwszy tancerkę swoje do miejsca bliższego środka sali, z którego mógł widzieć Krystynę i być od niej widzianym, usiadł przy niej i rzekł: — Zabawiłaś się pani naszym kochanym mazurem. — O! bardzo — odpowiedziała — bo też niema, jak mazur! — Jest to król wszystkich tańców — rzekł pan Roman. — Jeden walc do niego się zbliża, jakkolwiek różny jest charakterem. — Ja wolę mazura — odpowiedziała Józia, czerwieniąc się, że się ośmielała ze zdaniem swojem odezwać — on nas zupełnie maluje. My lubimy wesołość trochę szaloną, trochę zapominającą się, może trochę zanadto huczną i stukającą, ale chcemy, żeby była wspólną, żeby ją wszyscy z nami podzielali. Walc przeciwnie, jakoś zasmuca. — Dla tego — odpowiedział pan Roman — że go nie wesołość stworzyła, ale namiętność. Mazur łączy całe towarzystwo do wspólnej uciechy; walc wyłącza z niego dwoje ludzi, którzy pragną ucieszyć się sami, zapomnieć się wśród tłumu. Im szybszy, im gwałtowniejszy jest ten wir taktowy, tem milszy mężczyznie, na którego łasce jest piękna jego tancerka. Unosi on ją tam, gdzie chce, postawi tam, gdzie mu się podoba, a to połączenie siły i zręczności mocniejszego z poddaniem się i niemocą bezbronnej piękności, wyobraża dobrze życie w chwilach, kiedy niem namiętność rządzi i ze zwyczajnej je kolei wyrzuca. Dla obojętnych nawet taniec ten ma wiele powabu, cóż dopiero dla dwojga ludzi, którzy pragną do siebie należeć, których jakaś tajemna siła ściąga, gdy się tak zbliżą, gdy siebie tylko widząc i czując, oddadzą się tym szybkim taktom, odpowiadającym tak dobrze przyśpieszonemu biciu ich serca. Cała ta analiza walca powiedziana była z intencyą, głośniej i jakby z zapałem, bo pan Roman spostrzegł przed chwilą, że Krystyna w kompanii owej młodej damy, z którą spacerowała pierwej, i teraz zbliżyła się, stanęła niedaleko, i tak, że go słyszeć mogła. Uśmiech jakiś przebiegał po jej pięknych ustach, a wzrok politowania padał na biedną dziewczynkę, która perory tej młodego Warszawianina ze spuszczonemi oczyma słuchała. W tejże chwili muzyka zaczęła grać walca. Pan Roman powstał, spojrzał nieznacznie na stojącą obok Krystynę, która jak by dopominała się sama o taniec, jaki mu przyrzekła, a którego powab z taką mocą odmalował. Postanowienie jego zachwiało się, przypomniał sobie swoje ostatnie słowa, już myślą dotykał atłasów tej delikatnej i wiotkiej kibici, już patrzał z blizka w te oczy, co tak umiały obiecywać i zawodzić, już ją unosił i miał w swoich ręku; ale po chwili zreflektował się. — Służę pani — rzekł głośno do Józi, i puścił się z nią w koło sali przed ustępującemi im miejsca, i patrzącemi na ich lekkie i zgrabne obroty. Tym razem zwyciężył pan Roman. Krystyna zachmurzyła się widocznie, usiadła między starszemi kobietami i nie tańczyła już wcale. Ojciec Józi przystąpił do pana Romana i dziękował mu, że z jego łaski córka jego tak się dobrze bawi. — Nie mam w tem żadnej zasługi — rzekł młody człowiek czerwieniąc się, a potem dodał: — Córka pana dobrodzieja tak zgrabnie, tak lekko tańczy, że tylko z taką tancerką można mieć przyjemność w tej zabawie, która mnie rzadko przywabia. Musiała pani mieć dobrego nauczyciela — mówił, obracając się do panny. — Dobra pani S — odpowiedziała Józia — na której pensyi wychowałam się, nie żałowała na to i miałyśmy najlepszego metra. — Jakto — zawołał z zajęciem pan Roman — pani wychowałaś się na pensyi pani S? — Czy pan zna ten zakład ? — Mam tam małą siostrzenicę, którą tej wiosny oddałem. Dawnoż pani opuściłaś tę pensyą? — Już blizko półtora roku. Wyszło nas wtenczas ośm. Poczciwe, dobre dziewczęta! jak mi żal, żem od nich tak daleko! — dodała panna, której miło było wspomnieć te chwile i towarzyszki młodości. — Czy pamięta pani — rzekł pan Roman z bijącem sercem — nazwiska wszystkich swoich koleżanek ? — Otóżby było ładnie, gdybym je zapomniała! Myśmy się kochały jak siostry, chociaż były między nami bogatsze. Ze wszystkich jednak najwięcej żal mi jednej córki biednego nauczyciela, jak i ja, ale pierwszej między nami i pięknością., i rozumem, i dobrocią. Oto z tą gdybyś pan potańczył! ja jestem kloc w porównaniu. Nigdy nie zapomnę ostatniego wieczora, który nam pani S po examinie publicznym wyprawiła. Kasia otrzymała najpierwszą pochwałę. Ubrałyśmy ją. więc cudnie, aby na wieczorze była pierwsza strojem, tak jak była pierwsza pięknością i nauką. Co która miała najdroższego i najpiękniejszego, a mogło się przydać do jej ubrania, to jej ustąpiła. Trzeba było widzieć podziwienie wszystkich, gdy weszła do sali pełnej gości. Wierz mi pan, gdyby się tu pokazała, wszystkieby zgasły, nawet ta prześliczna, malutka pani w atłasowej sukni, która tu najładniejsza ze wszystkich. Pan Roman słuchał ze spuszczoną głową i łza zakręciła się w jego oku. Był on szczęśliwy i smutny razem. Rad był, że znalazł towarzyszkę i przyjaciółkę tej, którą sercem pokochał, która mu jej obraz z takiem współczuciem i w tak jasnych farbach skreśliła; z drugiej strony wyrzucał sobie, że go tu ciągnął inny powab, że próżność jego wdała go w grę niebezpieczną z rzeczywistym wdziękiem, z kokieteryą pełną siły i zręczności, z całem tem oczarowaniem, jakiem wychowanie, swoboda i blask bogactwa piękną kobietę otaczają. W takim stanie przebył resztę balu, to dumając gdzie w kącie, to przechodząc przez ten pokój, gdzie damy zasiadły do stołu, i gdzie Krystyna jaśniała pomiędzy wszystkiemi, jak gwiazda, to znowu wracając do Józi, która po wieczerzy miała jużstałego tancerza z syna swojego sąsiada, aby przy niej przysiadł, gdy nie tańczyła, i znowu rozpoczął rozmowę o pannie Katarzynie, o jej dobroci, rozumie i wdziękach. Już szarzeć poczynało i świt zaglądał do okien. Pan Roman stał oparty o odźwierek drugiego pokoju, i patrzał melancholicznie na kręcące się koła, gdy poczuł lekkie dotknięcie swojego ramienia. Wstrząsł się, jak zwykle człowiek zamyślony, obrócił się i postrzegł najprzód pierzasty, ze słoniowej kości wachlarz, który delikatnie leżał na jego ręku, potem rączkę w białej rękawiczce, co go trzymała, potem usta uśmiechające się z wdziękiem i groźbą razem, co się nim nieraz w krytycznej chwili zasłaniały, nareszcie białą atłasową suknią, obciskającą cudne kształty, i tę nóżkę czarowną, która przedewszystkiem zwróciła jego uwagę. — Która godzina ? — zapytała Krystyna. Pan Roman dobył zegarka, i uwiadomił ją, że już czwarta. — Czas już jechać. Dość tych nudów — dodała, tłumiąc niby poziewanie. — Aurezvous la bonté de faire avancer ma voiture? Pan Roman skłonił się i wyszedł. Gdy wrócił i wyszukawszy ją, dał jej znać, że powóz na nią czeka: — Podajże mi pan rękę — rzekła, i oparłszy się na jego ramieniu, przechodziła przez salę. Józia spostrzegła przechodzących i spojrzała na pana Romana wielkiemi oczami. Nie wiedziała ona, że on zna tę piękną, atłasową panią, która się jej tak powabną, tak miłą wydała. Wspomniała sobie o biednej Kasi, gdyż zmiarkowała z rozmowy pana Romana, że go przyjaciółka jej mocno zajmowała. A gdy pan Roman, jakby zawstydzony, przeszedł i na nią ócz podnieść nie śmiał, pomyślała sobie w duchu: — Biedna Kasiu! gdybyś ty widziała, z jaką on czarodziejką prowadzi się pod rękę! — To samo i pan Roman pomyślał i przyśpieszył kroku. Gdy byli w przedpokoju, młody człowiek wziął salopę z rąk lokaja i starannie rozgrzaną Krystynę okrył. Przypadkiem palec jego dotknął obnażonych jej ramion i dotknięcie to przebiegło po wszystkich zakątach jego piersi. — Niech pan jeszcze tu zepnie — mówiła obracając się i jakby senna — bo ranek musi być chłodny. Pan Roman spinał z przodu salopę na białej szyi, czuł jak piersi alabastrowe podnoszą się szybszym oddechem, i patrzył z blizka w oczy wpół przymykające się od znużenia, a jednak patrzące głęboko i przenikliwie. — Pozwoli pani odprowadzić się do powozu? — Czyż pan mi nie winieneś wiele wynagrodzenia? — rzekła niby żartem, wzięła podaną rękę, zwiesiła się na jego ramieniu, i jakby padając od fatygi, sunęła się ze schodów i przechylała główkę ku jego ręce tak, że go prawie dotykała włosami. Wszystkie pulsa biły w żyłach młodego człowieka, nie wiedział co jej powiedzieć, tak się myśli jego splątały, szedł tylko coraz powolniój, aby przedłużyć drogę, aby mieć ja. dłużej przy sobie. — Już dzień — rzekła Krystyna, gdy byli przed gankiem. — Mój Boże! ileżeśmy czasu stracili! nie prawdaż, panie Romanie ? — dodała ze znaczeniem. — Ale proszę pocałować rączki babci. Odpiszę jutro na jej długi list, i mój będzie długi. Au revoir monsieur ! To powiedziawszy, kiwnęła mu główką, i wskoczyła do karety. Gdy powóz ruszył, pan Roman, jakby odurzony, potarł ręką czoło, i obróciwszy wzrok na lewo, spostrzegł pod ostatnim filarem ganku pana Władysława, otulonego w płaszcz i zapalającego cygaro. W tejże chwili podjechał jego koczyk, pan Władysław wsiadł i dzielna czwórka pomknęła się tęgim kłusem za sunącą się wolniej karetą. W półgodziny potem pan Roman siedział także w otwartym koczu i śpieszył do domu. Ranek był prześliczny, chociaż świeży i trochę, chłodny. Słońce już wrześniowe, wyglądając zwolna z poza pagórków wschodu, rozległych, żyznych, bujną ściernią pokrytych, złociło nierówne, lecz niezmierzone pola, na których tu i owdzie kołysały się jeszcze łany owsa, czerwieniła się dojrzewająca hreczka, i piętrzyły się, jakby ogromne pałace, sterty pszenicy, których olbrzymiej massy żadne gumna zebrać i zamknąć nie mogły. Im wyżej podnosiło się nad horyzont ogniste jego koło, tem świetniej kolorowały się pola, łąki i zielone ubocza parowów, tem jaśniej błyskała kroplista rosa na każdem źdźble ściernią, na każdej trawce łąk, na każdym kwiatku zapóźnionym, co jakby śpiesząc odżyć swe życie, i uciec z barwami swemi przed nadchodzącą jesienią, tem świetniej je rozwijał. Ileto tam bogactwa, ile darów bożych w tej błogiej ziemi! Ilebyto tam szczęścia i pokoju zmieścić się mogło! Ale pan Roman tego wszystkiego nie widział. Myśli jego, jak skrzypka rozstrojona, próbowały rozmaitych tonów; ale wszystkie odzywały się fałszywie i bez harmonii. Jak sługa dwóch panów, sam nie wiedział, którego słuchać, do którego przylgnąć, któremu się poświę cić. Miłość i próżność szarpały go w przeciwne strony; prseszłość i obecność, ułuda teraźniejsza i powab wspomnienia ciągnęły go razem i targały jego sercem. Zmęczony wreszcie tak niesfornemi marzeniami, utrudzony tak całonocnem czuwaniem, ukołysany jednostajnym ruchem powozu, toczącego się szybko po drodze suchej i gładkiej, otuliwszy się płaszczem i wsparłszy na poduszce skołataną głowę, przymrużył oczy i zasnął. Gdy konie raptem stanęły przed gankiem w Bykowce, pierwsza myśl, z którą się obudził, pierwszy obraz, który mu imaginacya przedstawiła, była to postać pana Władysła wa, który na niego z ironią patrzał i spokojnie brodę swą gładził. VII. Pan Roman musiał ciotce opisywać bal ze wszystkiemi szczegółami. Jeszcze ją interesowały toalety, z których naturalnie sprawy zdać nie umiał; a jeżeli, dla dogodzenia jej ciekawości, wdał się w szczegóły i dokomponowywał to, czemu się dobrze nie przypatrzył, lub nazwać nie mógł, takiego z niejednej damy robił koczkodona, że pani Winicka ruszała ramionami nie dowierzając, lub śmiejąc się mówiła: — Ależ, mój kochany ! to być nie może. To kobieta z gustem, a ty z niej robisz cudaka, któregoby można w grochu postawić. Widać, żeś na nią, nie patrzył. Pan Roman trochę się zaczerwienił i odwrócił. Staruszka postrzegła to, i niby od niechcenia zapytała: — A Krysia byłaż ładna? Przyznam się cioci, żem także niebardzo uważał. — Otożto biedne kobiety — rzekła wówczas — stroją się dla was, męczą i przemyślają, jakby sobie dobrać strój do twarzy, i wszystko to, jak groch na ścianę. Patrzycie, a nic nie widzicie. — My patrzymy na ogół, kochana ciociu, na całość i na efekt; szczegóły są właściwe dla kobiet, które się na tem lepiej znają. — Więc w ogólności — zapytała staruszka — pięknąż była Krystyna ? czy była tam która od niej szykowniejsza i lepiej ubrana? Pan Roman chciał utrzymywać, że była — i niejedna; ale to oczywiste kłamstwo stanęło mu jakoś w gardle i wyjść nie chciało. Gdy się tak niem krztusił i nic nie odpowiadając patrzył w okno, wbiegł na dziedziniec rączym kłusem kozak, którego po błękitnym kontusiku i błękitnym worku przy czapce poznał, że to był posłaniec Krystyny. Zamiast więc odpowiedzieć na dane sobie zapytanie, rzekł: — Ma ciocia zapewne list od kogoś. Jakiś kozak w błękitnej liberyi zsiada z konia i z ładownicy swojej depesze wyjmuje. — To zapewne od Krysi. Od niej pewnie więcej się dowiem, niż od ciebie. Pan Roman nic na to nie odpowiedział, ale przypomniawszy sobie, że obiecała, żegnając się z nim, iż i jej list miał być także długi, pewnym był, że cały będzie o nim. Gdy więc pani Winicka zaczęła czytać cienki, wielki półarkusz, na wszystkie cztery boki drobno zapisany, pan Roman stał zdaleka, połykał wzrokiem te litery, tak śliczną ręką. kreślone, i zapewne o nim mówiące; puszczał się na domysły, coby zawierać mogły; czerwienił się — Otożto biedne kobiety — rzekła wówczas — stroją się dla was, męczą i przemyślają, jakby sobie dobrać strój do twarzy, i wszystko to, jak groch na ścianę. Patrzycie, a nic nie widzicie. — My patrzymy na ogół, kochana ciociu, na całość i na efekt; szczegóły są właściwe dla kobiet, które się na tem lepiej znają. — Więc w ogólności — zapytała staruszka — pięknąż była Krystyna ? czy była tam która od niej szykowniejsza i lepiej ubrana? Pan Roman chciał utrzymywać, że była — i niejedna; ale to oczywiste kłamstwo stanęło mu jakoś w gardle i wyjść nie chciało. Gdy się tak niem krztusił i nic nie odpowiadając patrzył w okno, wbiegł na dziedziniec rączym kłusem kozak, którego po błękitnym kontusiku i błękitnym worku przy czapce poznał, że to był posłaniec Krystyny. Zamiast więc odpowiedzieć na dane sobie zapytanie, rzekł: — Ma ciocia zapewne list od kogoś. Jakiś kozak w błękitnej liberyi zsiada z konia i z ładownicy swojej depesze wyjmuje. — To zapewne od Krysi. Od niej pewnie więcej się dowiem, niż od ciebie. Pan Roman nic na to nie odpowiedział, ale przypomniawszy sobie, że obiecała, żegnając się z nim, iż i jej list miał być także długi, pewnym był, że cały będzie o nim. Gdy więc pani Winicka zaczęła czytać cienki, wielki półarkusz, na wszystkie cztery boki drobno zapisany, pan Roman stał zdaleka, połykał wzrokiem te litery, tak śliczną ręką. kreślone, i zapewne o nim mówiące; puszczał się na domysły, coby zawierać mogły; czerwienił się na te wymówki, jakie mu tam czynić musiała; radował się temi skargami, które pewnie zanosiła przed trybunał ciotki, za doznane od niego opuszczenie, za to zajęcie się jakąś dziewczyną nieznajomą, za te wszystkie lekceważenia, któremi starał się jej na złość robić. Widział on w tem wszystkiem dowód, że się nim seryo zajęła, i wyobrażając ją sobie piszącą, patrząc jak od serdecznego gniewu płonęła jej twarz, jak ukradkiem ocierała łezkę, którą z ócz jej i rodząca się skłonność, i złość wyciskały, uśmiechał się i popuszczał wodze próżności, dumie, a może i tajemnemu, silniejszemu zajęciu. — Otóż teraz, to wiem już wszystko — rzekła, składając list, pani Winicka. — Próżno się chwalicie waszym darem postrzegania. Kobiety patrzą lepiej. — To powiedziawszy, spojrzała jeszcze raz na zakończenie listu, uśmiechnęła się, i położywszy go na stoliczku, zajęła się swoją robotą. Pana Romana zaintrygował niezmiernie ten uśmiech, paliła go ciekawość, ale nie śmiał się wydać i nie chciał wprost poprosić o zakommunikowanie sobie listu. Gdy jednak widział, że staruszka nie śpieszy się sama, i jakby mocno zajęta robotą milczy, rzekł, złożywszy pychę z serca: — Wiem, moja ciociu, że kobiety patrzą lepiej, ale tylko na nas. O nas zaś na balu niema co powiedzieć. Na każdym ten sam frak, jednakowo przystrzyżone włosy ; a przy teraźniejszych wąsach i brodach, nawet i twarze prawie podobne. Ale na inne kobiety patrzycie panie przez rozmaite szkła: to powiększające, to pomniejszające. I dlatego ciekawy byłbym opisów i uwag, a zwłaszcza osoby tak dowcipnej, przenikliwej, jak pani Rożewska. — To przeczytaj — odpowiedziała obojętnie pani Winicka, poglądając na niego ukradkiem. Przystąpił pan Roman do stoliczka i drżącą od niecierpliwości ręką wziął list, obrócił się niby do okna, żeby mu lepiej widać było, i zaczął czytać. Na pierwszej kartce były ubolewania nad stanem zdrowia babuni i szerokie wynurzenie żalu, że na wieczorze nie była, że zatem nie mogła widzieć, jak jej ulubiona rusałka wyglądała, i jak jej powszechnie zazdroszczono. Potem następowało szczegółowe opisanie jej stroju, jej sukni, z jakiej była materyi, gdzie zrobiona, jakiemi ozdobiona koronkami, jak były podpięte, jak cudna była berta, jak świeże kamelie, jak dobrze wyglądał pierzasty wachlarz. Dalej historya tego wachlarza, jak on dawniej służył znanej i sławnej ukraińskiej czarodziejce, która już dziś stara, i zmieniwszy nazwisko i porzuciwszy świat, pozbyła się tej miłej sobie i pełnej pamiątek elegancyi. Na drugiej kartce było opisanie urządzenia salonów, z dowcipnemi uwagami i wytknięciem niektórych śmieszności i pretensyi. Dalej zjawienie się niespodziewane księżnej i hrabiny z rojem księżniczek i hrabianek; potem szczegółowo toalety najładniejszych kobiet; dalej oryginalne i cudackie upiększenia wszystkich expiękności, a ztąd żarciki, pełne złośliwości i dowcipu. Na ostatniej kartce była kolej mężczyzn, ale tu mówiła tylko o starych, o łysych i siwych. Cały list kończył się temi słowy: „Masz tedy, droga babciu, wierne i szczegółowe opisanie całego balu, jak gdybyś sama na nim była. W ogólności muszę ci powiedzieć, że był ładny, wesoły, i żeśmy się bawili ochoczo i mile. Ach, zapomniałam dodać, że na nim był także i pan Osinowski!!!" Potem następowało ucałowanie rączek i pod pis; a o panu Romanie ani wzmianki, ani jednego słowa, ani jednej, choćby najuboczniejszej alluzyi, jak gdyby go na świecie nie było. Złożył pan Roman list, rzucił go lekko na stolik ciotki, i nic nie mówiąc, przechadzać się zaczął. Widziała dobrze pani Winicka, że siostrzeniec jej był niekontent, że się zatem zupełnie czego innego spodziewał; ucieszył ją ten znak widoczny zajęcia się, i już po głowie jej, czynnej i lubiącej projekta, chodziły plany oświadczenia, zaręczyn, ślubu i wszystkich uroczystości, jakie są konieczną tak ważnego aktu konsekwencyą. To przemilczenie o panu Romanie wcale jej nie zmieszało. Znała ona dobrze Krystynę, widziała, że się jej młody człowiek podobał i pewną była, że umyślnie, przez właściwą sobie swawolę, tak szeroko rozpisała się o szczegółach wcale nieinteresujących i Bóg wie zkąd naciągniętych, jak np. o wachlarzu, aby jej miejsca nie stało pisać o tem, coby obiedwie daleko więcej zająć mogło. Pan Roman tymczasem przechadzał się zły i zawstydzony. Ile razy szedł ode drzwi ku stolikowi ciotki, spuszczała ona oczy na robotę i zdawała się całkiem jej oddaną; ile razy szedł od niej ku drzwiom, podnosiła za nim wzrok z miłością i ukontentowaniem, i uśmiechała się tym rodzicielskim uśmiechem, który objawia najczystszą radość ziemską i najgodniejsze spełnienia nadzieje. Po niejakim czasie, gdy pan Roman znowu przystąpił do stolika, i niby bawiąc się od niechcenia listem Krystyny, jakby przez roztargnienie znowu go rozwinął, i przebiegając jego karty, imienia swego szukać zdawał się, pani Winicka opuściła robotę swą na kolana, i patrząc na to zajęcie młodzieńca, zapytała: — Jakże ci się podoba styl Krysi? Pan Roman wstrząsnął się, jakby ze snu, na to zapytanie, odsunął od siebie list i odpowiedział: — Lepiej mówi, niż pisze; w jej słowie więcej zwięzłości i życia... tu gawęda. — Uśmiechnęła się pani Winicka i zapytała znowu: — Tańczyłeś? — Tak, dosyć — odpowiedział pan Roman. — Krystyna tańcuje lekko i zgrabnie, nie prawdaż? — Że zgrabnie, to widziałem. Czy lekko, nie wiem. bom z nią nie tańczył. — Jak to? nie tańczyłeś z nią? — rzekła zadziwiona staruszka, podnosząc głewę i otwierając na pana Romana oczy. — A toż dla czego ? — Odmówiła mi — odpowiedział, zagryzając wąsy. — Musiałeś się spóźnić z zamówieniem jej. — Nie, kochana ciociu; ale widać, że pani Rożewska była jeszcze przed balem zaangażowana do wszystkich tańców. W tej chwili stanął w myśli naszego bohatera pan Władysław, patrzył nań z kąta i spokojnie gładził brodę. Pani Winicka zamyśliła się trochę i po chwili rzekła: — Z kimże tańcowała Krystyna? — Z jakimściś panem Iskrzyckim. — Przez cały bal? — Przez cały bal — odpowiedział pan Roman i odwrócił się od bystrego spojrzenia ciotki, chcąc ukryć wyraz, jaki twarzy jego wspomnienie tej okoliczności i obraz pana Władysława nadały. Pani Winicka położyła obie ręce na kolanach, schyliła głowę, i seryo zamyśliła się. Tymczasem pan Roman przysunął sobie krzesło, usiadł i zaczął się bawić kwastem od sukiennego nakrycia, któ re leżało na stoliku. Po niejakiem milczeniu i jakby od niechcenia zapytał: — Proszę też cioci, kto jest ten pan Władysław Iskrzycki ? Pani Winicka ocknęła się tem zapytaniem, i patrząc na siostrzeńca, jakby wybadać chciała, jak dalece interesuje go poznanie tego człowieka i jego stosunków z Krystyna, rzekła: — I z nim tylko jednym tańczyła? — Z nim jednym — odpowiedział pan Roman. Chciał on jeszcze dodać, że z nim prawie razem wyjechała; ale czy nie był pewnym, że to była rzecz ułożona, czy nie życzył sobie w oczach ciotki okazać się plotką i sądzącym z pozorów, czy mu się żal zrobiło Krystyny i nie chciał jej kompromitować — umilkł i czekał, co mu staruszka odpowie. — Co to za dziwne stworzenie, ta Krysia! — rzekła po chwili pani Winicka, biorąc się znowu do swojej roboty i nie patrząc na pana Romana. — Sądziłam, że już o nim zapomniała, i nie zechce się kompromitować dla człowieka, którego zapewne przestała kochać. — Przestała kochać ? — zapytał pan Roman blednąc. — Więc kochała go dawniej ? — Musi mieć jakiegoś natrętnego konkurenta — odpowiedziała pani Winicka — którego tym pozornym powrotem do pana Władysława chce odstraszyć i pozbyć się. To zwyczajny manewr, którego używa, jeżeli nie chce komu wprost powiedzieć: idź pan sobie i daj mi pokój. Ależ mówiła ciocia, że kochała — rzekł pan Roman żywiej i czerwieniąc się; a gdy w tejże chwili pani Winicka podniosła nań wzrok, młody człowiek spuścił oczy i dodał: — I któż jest ten pan Władysław, że pozwala tak używać się za stracha przeciw konkurentom? — Władysław Iskrzycki — odpowiedziała —jest daleki krewny Krysi, ze strony jej matki. Ma majątek, chociaż go już nadszarpał; ma rozum, chociaż głowa jego zdaje mi się cokolwiek skrzywiona, i stanął podobno na czele tutejszych krzykaczów, z których więcej ryku niż mleka. Krysia miała wtenczas siedmnasty rok, kiedy wrócił z za granicy, gdzie parę lat bawił. Podobała mu się śliczna kuzynka, bo i komużby się była wówczas nie podobała dziewczyna żywa, rozkwitająca jak pączek róży, a do tego jedynaczka. Ale i pan Władysław był także przystojny, miły i mógł zyskać serce i chęci każdej rozumnej panienki. Krysia pokochała go bardzo, pierwszą i bodaj czy nie jedyną miłością. — Tu pani Winicka zatrzymała się. Pan Roman patrzył w ziemię, ale miał twarz bladą i usta mocno zaciśnięte. Postrzegła to staruszka, i żal się jej zrobiło młodego człowieka, chociaż w duchu cieszyła się, że opowiadanie jej taki wywiera skutek. Me dawszy jednak poznać, że widzi wewnętrzną walkę pana Romana, tak mówiła dalej: — Gdyby była żałoba nie przeszkodziła, kto wiś, możeby teraz była szczęśliwą żoną, i pan Władysław wcale innym, niż jest, człowiekiem. Ale w kilka dni po deklaracyi i przyjęciu, nastąpiła śmierć ciotki Krysi, bogatej i bezdzietnej kobiety, którą niezmiernie kochała i po której znaczny odziedziczyła spadek. I jej żal i przyzwoitość nakazywały odwłokę. Tymczasem pan Władysław znudził się, wpadł w złą kompanią, i popuścił wodze skłonności swej do kart i kawalerskich hulanek, w czem powstrzymywał się, jak mógł, póki nie był pewnym ręki Krystyny i póki żyła ciotka, która go dobrze znała, czuwała nad nim z blizka, i której bał się, jak ognia. Biedna Krysia po trzech miesiącach żałoby zaczęła się dowiadywać to ztąd, to z owąd, o różnych excessach swego narzeczonego. Zachorowała z żalu i z płaczu, tak mocno była do niego przywiązaną, tak silnie zranił jej młodą duszę w najpierwszem i najszczerszem uczuciu. Przez miesiąc cały widzieć go nie chciała. Nareszcie, ulegając natrętnym prośbom kochanka, pozwoliła mu przyjechać. Ze była zawsze żywa, śmiała i otwarta, powiedziała mu wprost co wie, wyrecytowała wszystko to, co usta panny wypowiedzióć mogły i kazała się wytłómaczyć. Pan Władysław przyznał się do winy; oddał swój los i swoje obyczaje pod straż kochanki, przyrzekł, że się pokona, a jeżeli mu się zdarzy uledz pokusie, że przyjdzie z korną głową do nóg swego anioła stróża i pod sąd jej się odda. Dumna dziewczyna, rojąc, że uratuje gubiącego się człowieka, poczytała sobie za obowiązek przebaczyć, czuwać nad nim i dopełnić swej missyi na ziemi, jak mi to mówiła, gdym ją ostrzegała i odradzała. Biedna! ona go nigdy więcej nie kochała, jak wtenczas. Ale pan Władysław już za daleko zabrnął, aby dla miłości i spokoju kochającej go kobiety odstąpił kolegów rozpusty. Ojciec Krysi dowiedział się o wszystkiem. Przyznaję się, żem znacznie wpłynęła i na jego determinacyą" i na zaspokojenie Krystyny, której serce pękało z żalu, że kochała tak mocno człowieka, który nie miał żadnej władzy nad sobą, a zatem nie dawał jej szczęściu i spokojowi najmniejszej rękojmi. Długośmy nad nią pracowali, ale nareszcie udało się ojcu i mnie wyrobić w niej postanowienie, które coraz jawniejsze postępki pana Władysława czyniły koniecznem. Nim więc żałoba skończyła się, pan Władysław odebrał zupełne i niepowrotne odmówienie. Tym czasem, skoro się ta pogłoska rozeszła, zjawili się nowi konkurenci, i w siedm czy ośm miesięcy potem, Krystyna była już żoną pana Rożewskiego, a pan Władysław pocieszał się kartami, winem i jakąś Włoszką, którą sobie wywiózł z Odessy, i z którą się publicznie afiszował. Zdawało się, że ten widok wyleczył ją zupełnie; wszakże ile razy zdarzyła się mowa o życiu młodzieży naszej, a w owym czasie nie można było o tem nie mówić, bo przeszli granice wszelkiego umiarkowania, uważałam, że Krystyna bladła, drżała, i tylko dziwną energią swego charakteru pokonywała wielki ból, który tkwił na dnie jej serca. Tu pan Roman głośniej jakoś westchnął i urwał kwast od nakrycia stolika, którym się bawił, a pani Winicka, wypocząwszy chwilę, tak dalej mówiła: — Pan Rożewski nie był wcale mężem dla takiej jak Krystyna kobiety. Nie odznaczał on się niczem, ani na dobrą, ani na złą stronę. Wprawdzie nie pił, nie przegrywał wielkich sum w karty, nie brudził się w garderobie żony, jak insi nasi panowie robią; ale też niczem nie umiał jej zająć, niczem okazać delikatnego uczucia, niczem tej wyższości, której" każda rozumna kobieta od męża oczekuje, którą się pyszni i za którą właśnie najwięcej go kocha. Pan Rożewski byłto sobie najzwyczsjniejszy hreczkosiej, który, jeśli nie wydawał dyspozyeyi i nie objeżdżał konno swoich łanów, to jadł śniadanie, obiad, podwieczorek i kolacyą, a między jednem i drugiem jedzeniem siedział w swojem krześle, i trzymając w gębie ogro mny bursztyn, pracował nad wydaniem różnych figur z dymu: to kółek naj regularniej szych, to drzewek różnogałęzistych, to innych jakich dziwolągów. Nie dziw więc, że młoda, piękna i tak żywa kobieta, nie mając żadnego serdecznego zajęcia w domu, szukała rozrywki za domem: to na kontraktach w Kijowie, to u wód morskich w Odessie, to na odwiedzinach i balach u licznych naszych i bogatych sąsiadów. Nie miała przytem dzieci. Gdy więc nic nie budziło w jej sercu poważniejszych uczuć żony i matki, gdy dawniejsza silna miłość dla pierwszego kochanka niby przymarła : ocknęła się próżność ładnej kobiety — i wtenczasto wyrobiła się w niej owa śmiała, żywa, szyderska prawie kokieterya, i owo zamiłowanie wszelkiego rodzaju elegancyi, do której teraz prawie tyle przywiązana, co do swoich książek, do swoich obrazów, do pęzla, do igły i do innych zajęć, którym się z dziwnem pomieszaniem płochości i powagi najgorliwiej oddaje. Tu pan Roman powstał, podszedł ku kominkowi, gdzie w srebrnej wanience stała w lodzie karafka z wodą, wypił szklankę wody, i wróciwszy na miejsce, usiadł. Pani Winicka zaś, wypocząwszy chwilę, tak dalej mówiła : — Pan Władysław tymczasem nie spuszczał jej z oczu. Ile razy była w Kijowie, on był na kontraktach ; ile razy była w Odessie, on kąpał się w morzu. Kronika tutejsza utrzymywała, że jej to prześladowanie nie gniewało. Ja wiem z pewnością, że jej tem robił przykrość, że obudzał w niej dawno przygaszoną boleść, że litowała się nad jego poniżeniem i rozpasaniem się na wszelką swawolę. Jednego razu, gdy ojciec jej już nie żył, gdy przykrząc sobie coraz bardziej w domu i z mężem, zaczęła się jeszcze więcej roztrzepywać, jeździć, kompromitować się, tracić na coraz wykwintniejsze elegancye, i stroić i ubierać dom ojcowski, jak gdyby miała zamiar porzucić zupełnie męża i tam osiąść; pojechałam do niej, i macierzyńskie zaczęłam jej robić uwagi. — „Cóż chcesz, rzekła mi, moja droga babciu Ja z tym klocem wytrzymać nie mogę. Ile razy patrzę na niego, zdaje mi się, że mam dyby na nogach, które moje kroki pętają. Nic mi on złego nie robił żadnej od niego nie doświadczam przykrości, niczego mi nie broni, w niczem nie upomina: i to właśnie przyprowadza mnie do największej niecierpliwości. Czasem mówię mu umyślnie o tak szalonych przedsięwzięciach, miewam niby takie zachcenia, że na innym mężu szerśćby się najeżyła i warknąłby przynajmniej. Ten nic... puszcza z flegmą dym z gęby, robi kółka albo drzewka, i czeka spokojnie, czy też ja doprawdy to zrobię, czy nie. Nieraz bierze mnie ochota wleźć na komin, z postanowieniem rzucenia się na ziemię, dla przekonania się, czy tez, patrząc na mnie, wyjmie bursztyn z gęby; ale jak pomyślę: a nuż nie wyjmie, i ja jak niepyszna będę musiała zleźć z komina tą samą drogą, którą wlazłam ! to mi się płakać chce ze złości. Mów co chcesz, babciu, ja muszę się rozwieść. I mnie się też cokolwiek szczęścia należy na tym świecie." Nie było co mówić. Pana Rożewskiego nikt nie mógł przerobić; trudno też było perswadować upartej kobiecie i żądać od niej, aby się poświęciła dla człowieka, któremu to było ni ciepłe, ni zimne. Starałam się przynajmniej nakłonić ją, aby była uważniejsza, aby unikała pozorów, gubiących młode kobiety, a zwłaszcza Polki, które się na nie tak chętnie narażają. Śmiała się swawolnica, ściskała mnie i mówiła: „Ty wiesz, droga babciu, że ja z nimi wszystkimi gram w ślepą babkę. Nibyto z zawiązanerni oczami idę i łapię; ale z pod chusteczki widzę dobrze, i właśnie unikam tego, który się nadstawia. Ty wiesz, że to swawola, że w tem niema ani zajęcia, ani grzechu; że to robię ze śmiertelnych nudów i bawię się, jak mogę. A że głupie baby i paskudne zazdrośnice będą szarpać moje imię, co mi to szkodzi? Mężczyzni wiedzą najlepiej, gdzie się można tylko sparzyć i trzeba odskoczyć, a gdzie się można dobrze ogrzać i zostać. Pomów z którym o mnie, babciu, i z takim, co mi najwięcej nadskakuje, a obaczysz, czy ci co złego powie. Zepsuci oni wszyscy bardzo, to prawda; jeden większe ladaco, niż drugi; owszem, za punkt honoru położyli sobie hultajstwo. Czy to ich wina, czy czyja, to inna kwestya; ale przynajmniej tyle mają, uczciwości, że żaden nie pochwali się rzeczą niepodobną, do prawdy. Otóż do tych rzeczy niepodobnych do prawdy należy serduszko twojej ślicznej rusałki. Że niejeden z nich życzyłby sobie przyprowadzić mnie do grzechu, o tem nie wątpię; ale każdy wie, że to niepodobna. Dla tegoto, moja droga babciu, oni mnie tak lubią, bo muszą szanować i boją się, jak ognia. Żaden ksiądz z ambony nie pali im tak słów prawdy, jak ja ; i właśnie wtenczas, gdy którego z nich wyzwę wabiącym uśmiechem na osobność, gdy i on, i inni sądzą, że mu tam Bóg wie jaki raj się otworzy ; ja go łaję na piękne za jego złe życie, za próżniactwo, za utracyuszowstwo, i tak mu nieraz nakiwam, jak rodzona matka, że skruszony i z nosem na kwintę wraca do kolegów." Tu pan Roman odetchnął, jakby jaki wielki ciężar spadł mu z piersi, a pani Winicka, odpocząwszy znów chwilę, tak dalej mówiła: Innym razem, gdym do niej przyjechała i pierw sze kroki do rozwodu były zrobione, zastałam ją nadzwyczajnie wesołą. Usta się jej śmiały, oczy się iskrzyły; widziałam, że ma cos' na sercu, z czemby chciała jak najprędzej się wynurzyć. — Czy rozwód tak dobrze idzie, zapytałam, żeś tak wesoła i kontenta ? — „O I wcale nie to, — odpowiedziała, ściskając mię. — Jestem szczęśliwa, jak królowa; odniosłam wielki tryumf, dokonałam wielkiego dzieła, i mogę się niem przed tobą" moja jedyna babciu, pochwalić." Postrzegłam zaraz, że do tego dzieła wmieszało się coś, co serce jej do gruntu wzrusza; gdyż w takich tylko razach nazywała mnie swoją jedyną, babcią. — Cóż to takiego ? — zapytałam niespokojna. — "Mówiłam ci, droga babciu — odpowiedziała, przybrawszy poważną minkę — że mam wielką misyą na tym świecie naprowadzania na drogę obyczajów i moralności tych naszych nic dobrego, których nam biednym Ukrainkom Pan Bóg na kochanków i na mężów przeznaczył. Wprawdzie z panem Rożewskim nic nie mogłam wskórać. Bo też to nie był prawdziwy ladaco; nie byłto marmur zakopcony i zarzucony błotem, czem są. po większej części nasi młodzi, ale istny kloc z mokrej dębiny, coto ani na warsztat, ani do pieca. Dlatego też dałam z tej strony za wygraną, opuściłam ręce i rozwodzę się. Za to zkądinąd Pan Bóg mi błogosławił. Wyobraź sobie, moja jedyna babciu, żem się zjechała przed kilku dniami u pani Osinowskiej z panem Władysławem. Zwykle unikałam go, a jeśliśmy z sobą mówili, to śród wielu rozmawiających i o rzeczach obojętnych. Tym razem, nie wiem jakim sposobem, znaleźliśmy się na boku od całej kompanii, i nie wiem także, jakim sposobem przyszło do poufalszej rozmowy. Stopniami pan Władysław zaczął mi się spowiadać ze wszyst kich swoich grzechów. Co tam tego! aż mi włosy na głowie powstały. Ale musiałam słuchać: bo wiesz, babciu, przyczyną i powodem do tych wszystkich zdrożności byłam ja. Biedny! on z rozpaczy, że mnie obraził, że mnie utracił, oddał się kartom, pijaństwu i rozpuście. Uśmiechasz się, droga babciu ? — mówiła dalej czerwieniąc się, z czego poznałam, jak to ją mocno zajmowało — i ja uśmiechałam się także, bo nie myśl, żebym była taką gąską, iżbym od razu i bezwarunkowo uwierzyła jego wyznaniu ; ale gdym postrzegła łzy w jego oczach, gdym usłyszała głos żalu, głos prawdziwej miłości, wychodzący z serca; gdy mnie zaczął błagać, abym stojącemu nad brzegiem przepaści podała rękę, że ja tylko jedna mogę go z niej wydobyć i mogę go w nią wepchnąć: zadrżałam w głębi duszy, moja missya stanęła mi w myśli, odezwało się sumienie, i podawszy mu dłoń opiekuńczą, którą on ściskał i łzami wdzięczności skropił, obiecałam czuwać nad nim i żądać rachunku z każdej jego myśli i z każdego kroku." Tu pani Winicka zatrzymała się. Pan Roman, który siedział z nachyloną głową, pogrążony w myślach, porwał się z miejsca, poszedł do okna i otworzył je, żeby zachwycić trochę świeżego powietrza. Gdy powrócił i usiadł, pani Winicka, wypocząwszy chwilę, tak dalej mówiła: — Gdym jej zaczęła perswadować, że się wdaje w grę niebezpieczną dla swojej reputacyi, jeżeli proces rozwodowy przeciągnie się, dla swojego szczęścia i pokoju, jeżeli po skończeniu procesu zechce zostać żoną pana Władysława; odpowiedziała mi, śmiejąc się : „Ja też o tem ani myślę, moja droga babciu. Podziękuję Panu Bogu, jeżeli się zbędę z głowy pana Rożewskiego: a na cóż mi inny? Ale tu idzie o obyczaje i moralność! — dodała z komiczną powagą. — I patrz, droga babciu, już zbieram owoce mojego poświęcenia się dobru ludzkości." Tu wydobyła z za szlafroczka list i dała mi go do przeczytania. Był to list pana Władysława, w którym obszernie i ze wszelkiemi pozorami prawdy i szczerości opisuje jej, jak swój dom i swoje życie urządził, jak swoje wydatki zredukował, jak .Francuzkę jakąś, która miejsce Włoszki zastąpiła, wyprawił do Odessy; przysyła regestr dzieł, które sobie już sprowadził i które zapisał; dziękuje ze łzami w oczach i na kolanach swojej anielskiej opiekunce za pierwszy tryumf, który nad sobą odniósł, bo gdy go koledzy opadli, aby z nimi do Berdyczowa na jarmark jechał, odmówił wprost, oparł się wszelkim naleganiom, szyderstwom i pogróżkom... i został w domu, oddany rozmyślaniu dawniejszego swego życia, obrazom szczęścia, które utracił, gospodarstwu i nauce. Kończył się list tak rzewną prośbą o dalsze nad nim czuwanie, tak szczeremi i tkliwemi oświadczeniami nie miłości, nie nadziei, ale bezwarunkowego poddania się kierunkowi i woli jedynej dla niego kobiety, która ani na chwilę z myśli i z serca jego nie wyszła, a do której nie śmie podnieść ani skalanej myśli swojej, ani zabrudzonego serca; że ja sama, czytając, wzruszyłam się i zmiękłam. Gdym skończyła i podniosła wzrok na Krystynę, postrzegłam, że śledziła z mocnem zajęciem wrażenie, jakiegom doznała, że dwie łzy, jak dwie perły, stały na jej długich i czarnych rzęsach. — Ty go kochasz jeszcze, Krysiu — rzekłam wówczas. Ona schowała za gors list, pół śmiejąc się, pół płacząc, i całując moją rękę odpowiedziała: — „Nie mówmy o tem, babciu!" — Rozwód wkrótce potem nastąpił. Krystyna zamieszkała w swoim własnym domu, ustrojonym z całą kokieteryą, na jaką tylko zdobyć się mogła. Łatwo wniesiesz że taka młoda, ładna i bogata rozwódka stała się przedmiotem zabiegów ze strony mężczyzn, plotek i gadaniny bez końca ze strony kobiet. Co moment wydawano ją za mąż, to za tego, to za owego. Tymczasem pokazało się zawsze, że to nieprawda, że już nie idzie ani za pana Piotra, ani za pana Pawła, bo zawsze jakoś pan Władysław przeszkodził. Pan Władysław tymczasem podlegał wielokrotnym recydywom szuleryi i rozpusty. Ale zawsze umiał wyprosić sobie u niej przebaczenie; i ile razy jaki nowy konkurent nacierał na nią. z blizka, lub przez siebie, lub przez przyjaciół, wtenczas pozwalała mu zbliżyć się, była dla niego uprzejmą na kompaniach, u wód zdawała się nim tylko zajętą, tak, że w sąsiedztwie już naznaczono dzień ich ślubu, już przyrządzano suknie i stroje na bal w Myszowcach, który miał być huczny i świetny. A tymczasem i to nieprawda; rzeczy zostawały, jak były. Krystyna bawiła się, a pan Władysław hulał. Takito stosunek, mój kochany Romanie, łączy tych dwoje ludzi — dodała Winicka, wyraźnie zafrasowana. — Na czem się to skończy, to Bóg raczy wiedzieć. Dobrze jednak, żeś mi to powiedział. Muszę do niej napisać. — Niech ciocia nie pisze, proszę cioci — rzekł żywo pan Roman, nie myśląc, że się zdradza. — Dlaczego ? — zapytała, patrząc ciekawie na siostrzeńca. Dlatego — odpowiedział po chwili — że pani Rożewska domyśli się, żem to ja cioci mówił. A nie chcę w jej oczach uchodzić za plotkarza, lub za człowieka, któregoby to obchodziło lub raziło, że przez cały bal z jednym tylko mężczyzną tańczyła. — Więc poproszę ją., żeby tu do mnie przyjechała, albo raczej — rzekła, namyśliwszy się, — pojadę do niej sama. Mam się daleko lepiej, pora piękna i winnam jej wizytę. Pojedziesz ze mną, Romanie? — Obaczę — odpowiedział pan Roman, czerwieniąc się lekko, pokręcił się jeszcze po pokoju i wyszedł. Całą noc pan Roman nie spał. Rozmaite w głowie jego krzyżowały się myśli. Ze wszystkich uwag, które nad opowiadaniem ciotki czynił, wniósł, że Krystyna kocha zawsze pana Władysława, że mu nie przystoi stawać w szrankach, gdzie go dawny i obeznany z polem tem szermierz łatwo zwalczyć może. A gdy przytem zgłębił grunt swego serca, postrzegł, że silna skłonność, dziecko próżności i światowych stosunków, leżała tam obok skromnego i głębszego uczucia, i wyzywała je niejako z pychą i pewnością do walki zawziętej i niebezpiecznej. Postrzeżenie to dręczyło go mocno i poniżało w jego własnych oczach, tem bardziej, że nie czuł w sobie dosyć sił wyrwać się stanowczo z tych sideł, któremi widział się coraz cieśniej obejmowanym. Jak w każdej takiej walce, grzeszna słabość szuka podpory w argumentach uczciwych, i na jakichciś świętszych obowiązkach oprzeć się usiłuje, tak i tu pan Roman rodzącą się swoją skłonność dla Krystyny i zapomnienie Kasi starał się uzacnić posłuszeństwem niby woli i zamiarom ciotki, której winien był wdzięczność za jej przywiązanie i dobrodziejstwo, jakie dla niego gotowała. Wtenczasto pierwszy raz przyszło mu na myśl ożenienie się. Wtenczas, badając siebie i rozbierając stan swego serca, przekonał się, że jeżeliby do tego przyszło, nie bardzoby się wzdragał, a możeby nawet chętnie podał rękę i poprzysiągł miłość ślicznej i wabiącej go kokietce, z zapomnieniem dziewczyny biednej, skromnej, pięknej i oddanej mu całą mysią, wszystkiemi siłami swej duszy. Takimto sposobem noc ta bezsenna, rozważanie i karmienie się myślą, która z początku zdawała mu się igraszką, zapędziła go głębiej jeszcze w sidła, w które wstąpił mocny świętością swego pierwszego uczucia, a których teraz już nie mógł, a co gorsza, że nie chciał rozerwać. W kilka dni potem nastąpiła wizyta pani Winickiej w Myszowcach. Staruszka nie uprzedziła Krystyny o swojemu przybyciu, jak to zwykle czyniła, spodziewając się, że zjechawszy ją znienacka, może tam zastanie pana Władysława i będzie miała powód do explikaeyi i do stanowczego jakiego rozwiązania tej kwestyi. Pan Roman, perswadując sobie, że życzeniu ciotki nie powinien się sprzeciwiać, że w stanie jej zdrowia należało mu towarzyszyć, że przytem nie jedzie, aby doznał przyjemności, ale owszem, że upokorzony i odstręczony do reszty widokiem pana Władysława, którego także zastać tam spodziewał się, zbędzie się raz na zawsze tej bolesnej walki, — pojechał także. Około godziny szóstej wieczorem stanęli przed domem, jaśniejącym czystością i niezbyt widać dawnym. Otaczał go ogród, któremu świeże jeszcze i zielone trawniki, jesienne w wielkiej obfitości kwiaty, i pięknie ugrupowane drzewa, różnokolorowym już liściem umalowane, dodawały powagi i piękności. Na ganku siedział ten sam młody i dorodny kozak, który przywiózł list Krystyny. Poskoczył on do karety, skoro stanęła, i otwierając drzwi czki, oświadczył, że pani jest w domu, ale poszła na folwark, i że w ten moment pobiegnie i o przybyciu gości uwiadomi. Weszli do sieni widnych, obszernych, mających marmurową posadzkę i ozdobionych kilkoma rzeźbami, które z pomiędzy krzewów i kwiatów wyglądały. Tam zastali dwóch lokajów w ładnych błękitnych surducikach, ale bez galonów. Jeden trzymał już za klamkę od pokojów, a drugi, przystępując z grzecznością do pani Winickiej, zapytał, czy każe znosić rzeczy i czy życzy sobie zająć zwykłe swoje pokoje? — Jeżeli wolne — odpowiedziała staruszka umyślnie, chcąc się dowiedzieć, czy jest jaki gość i kto taki. — Nie mamy teraz nikogo — odpowiedział — i pokoje gościnne niezajęte. — To ulokujesz mnie tam — odpowiedziała. — Ja tymczasem w sali na panią zaczekam. — Weszli więc na lewo, gdzie były dwa spore salony, pełne świeżości i najwykwintniejszej elegancyi. Obicia były materyalne, takież firanki i portyery. Oba zasłane były całkowicie pięknemi kobiercami, w obu były marmurowe kominki, a na ścianach świeciły ogromne zwierciadła. W pierwszym z nich wisiały niezmiernie kosztowne i wielkie sztychy, w drugim zaś jak najstaranniej dobrane, bardzo symetrycznie ułożone, chociaż nie w wielkiej liczbie, obrazy olejne. Meble były doborne, zachęcające do odpoczynku, rozstawione z symetryą i bez natłoku, a pod względem materyi i formy świadczące o dostatkach i guście gospodyni. Fortepian stał w drugim salonie, w obu zaś stoły przedkanapowe zawalone były najkosztowniejszemi wydaniami dzieł illustrowanych. Z każdego z tych salonów były drzwi do dwóch oddzielnych pokojów. W jednym z nich znajdował się budoar Krystyny. Był on niewielki, zaciszny, bogatą portyerą od drugiego salonu oddzielony; ale co tylko wygoda i elegancya ładnej rozkosznisi wymyślić i zebrać mogły, wszystko się tam znajdowało. Szezlong dla przedrzemania się, kozetki dla dwojga rozmawiających, szafki i etażerki z różnerni cackami, najdogodniejsze sztory i firanki, dające tyle światła, ile było potrzeba, takie reflexa na twarz i pokój, jakie mieć chciała, przytem miękki jak puch kobierzec, taburety i stołeczki wyższe i niższe, stoliki i stoliczki, ogromne stojące i ruchome zwierciadło, kominek i t. d. zdobiły to miejsce dumań, dąsania się i rozkosznych gawędek. Drugi pokój, daleko obszerniejszy, mający drzwi z pierwszego salonu także portyerą zasłonięte, służył właściwie za gabinet do rozmaitej pracy dla tej osobliwej, próżnej, dowcipnej, ale lubiącej zajęcie kobiety. Był on prostszy, ale ozdobnie przybrany. Znajdowały się tam szafy kosztowne i kształtne, pełne książek najstaranniej oprawionych, błyszczących złotem i safianem przez kryształowe szyby. Przy jednem oknie były sztalugi, a przy nich wszelkie przybory do malowania olejno, przy drugiem biuro z papierami, książkami i rysunkami. Na kanapie pod boczną ścianą leżała kanwa, a przed nią stół obszerny, na którym wzory, włóczki, szydełka, igiełki i t. d. Tam także leżało cieniutkie płótno, rozłożone do skrojenia na bieliznę. W innym kąciku stały eleganckie krosna, przy nich zgrabniutki kołowrotek, ze lnem wyczesanym, delikatnym jak jedwab, a przy kołowrotku był stolik, na rozesłanej lamparciej skórze stojący, na którym leżał kastorowy kapelusik z białempiórem, szpicruty, pudełko z sygaretami, para małych pistoletów, nad nim zaś na ścianie wisiały cudnie oprawne lekkie i zgrabne fuzyjki, jedwabne torby, ładownicaka i tym podobne myśliwskie elegancye, a wszystko w porządku, tak czyste, jakby tylko co wyszło ze sklepu. Pani Winicka, obszedłszy z panem Romanem cztery te pokoje, usiadła w pierwszym salonie na wygodnym fotelu, a pan Roman, oparty o średnie drzwi, rzucał jeszcze okiem na wszystkie strony, oddychał tem trującem, chociaż świeżem i wonnem powietrzem, i w tej ciszy czarownego ustronia, gdzie z każdego kąta zdawał się do niego szeptać głos: strzeż się, bo to czarodziejka! słuchał echa jej głosu, i upatrywał na kobiercach śladów tej delikatnej i cudnej nóżki, którą, najpierwej obaczył, a z którą imaginacya jego rozstać się nie mogła. W kilka minut weszła Krystyna, prawie zadyszana od pośpiechu. Gdy spostrzegła naprzeciw stojącego pana Romana, oparła się także o drzwi, jakby odpoczywając po prędkim biegu, i żywy rumieniec na piękną, twarz jej wystąpił. Strój jej składał się z sukni spiętej pod szyję, z delikatnego czarnego sukna, krojem krótkiej amazonki, W ręku miała szpicrut i czapeczkę axamitną jasnobłękitnego koloru, z dużym daszkiem, który mógł twarz jej osłaniać. Włosy gładko zaczesane, z warkoczem cokolwiek na tył opuszczonym, lśniły się zwykłym połyskiem i odpowiadały błyszczącym oczom. Gdy się zatrzymała we drzwiach otwartych, stanął przy niej chart ogromny, czarny jak kruk i lśniący, jakby miał szerść jedwabną. W tem ubraniu, z tym towarzyszem, i w tej postawie półmęzkiej, wyglądałaby jak jaka średniowieczna heroina, powracająca z łowów; ale na sznurze jedwabnym, który otaczał jej talią, wisiał z boku ogromny pęk kłuczów, zdradzających zatrudnienie, od którego ją oderwano. Mil czenie i to przyglądanie się sobie wszystkich obecnych, trwało tylko krótką chwilę. Wkrótce Krystyna przystąpiła do pani Winickiej, i całując jej rękę, rzekła: — Aj ! babciu! babciu! czy się tak godziło nie ostrzedz mnie o swojeni przybyciu! Jeżeli babcia zastaniesz mnie nieprzygotowaną, wszystko do góry nogami, bez ładu i porządku, to nie moja będzie wina. — Potem, nie czekając odpowiedzi, przystąpiła do pana Romana, trzymając zgrabnie swoję czapeczkę, a gdy i on parę kroków postąpił, ukłoniła mu się z męzkim akcentem i wyciągając do niego rękę, którą on uchwycił i jakoś bez myśli i chęci mocno ścisnął, dodała: — Witam pana u siebie! masz pan szczęście, żeś przyjechał, inaczej... Ale jak pan obaczysz mój arsenał, będziesz ostrożniejszym. — Już widziałem — rzekł pan Roman, uśmiechając się. — I cóż? — zapytała, patrząc nań niby groźnie. — Przeląkłem się — rzekł pan Roman, kłaniając się. Zaśmiała się głośno i wróciła do pani Winickiej. — Chodź, droga babciu; do tego pokoju; tam ci będzie wygodniej, a mnie pozwól chwilkę gospodarować. — Dobrze mi i tu — odpowiedziała pani Winicka. — Ale usiądź i ty trochę; już tam wszystko zrobi się i bez ciebie. — Gdzie tam, gdzie tam! — zawołała dzwoniąc kluczami. — Trzeba wszystko własnem okiem widzieć. I teraz byłam na folwarku, i pełniłam funkcyą ekonoma i klucznicy. — Przez swawolę, dla zabawki — rzekła staruszka, uśmiechając się — i dlatego przystroiłaś się w ten pęk kluczów, jak gdybyś niemi co otwierała i zamykała. — Już to prawda — odpowiedziała Krystyna — że klucze były więcej dla powagi gospodarskiej, niż z potrzeby. Jednak dobrze, żem poszła, bom miała za co i połajać, i pochwalić. I teraz jeżeli nie pójdę, to babcia nie będzie miała wygody w swoim pokoju. — To powiedziawszy, zwróciła się ku drzwiom, potem raptem zastanawiając się, pobiegła ku pani Winickiej i składając ręce, zawołała : — Wszak cały tydzień darujesz mi, babciu droga, nie prawdaż? "W piersiach pana Romana serce się zatrzęsło, gdy . usłyszał te słowa i ton serdecznej prośby, z którym były wymówione. Pani Winicka pokiwała głową i rzekła: — Bój się Boga, kobieto! gdzież ja mogę tak długo ? — To sześć dni. — Ani sześć. — To pięć, moja jedyna babciu! — Pan Roman przypomniał sobie, w jakich okolicznościach nazywała ją jedyną babcią, i jeszcze mu się milej zrobiło. — Jeśli tak koniecznie chcesz, to cztery. Ale więcej nie mogę — rzekła staruszka. — Cóż robić? — odpowiedziała niby z rezygnacyą. — Niech już będzie cztery. Ale jeśli się okroi piątemu dniowi, to nic się tam w domu złego nie stanie. Wstawże się pan przecież za mną — dodała, obracając się do pana Romana i czerwieniąc się. Pan Roman chciał coś odpowiedzieć, chciał się dobrze znaleźć, ale mu w tej chwili, ni z tąd ni z owąd, panna Katarzyna przesunęła się przed myślą. Zaczerwienił się więc i milczał. Krystyna uśmiechnęła się, widząc jego zmieszanie, obróciła się szybko, i gładząc w przelocie charta, który jej ruchów nie spuszczał z oka i za nią poskoczył, znikła z pokoju. Łatwo czytelnicy odgadną, co się działo w głowie pana Romana; domyśla się także, że ani go pani Winicka nie radziła się, czy zostać, czy nie, ani on nie wstawiał się, jak mu było polecono, i nie perswadował ciotce, żeby jeszcze i piątego dnia nie wyjeżdżać. Milczeli oni oboje, ale oboje podobno jedno i to samo myśleli, jednemi się karmili projektami. W kwadrans potem Krystyna powróciła w lżejszym, pełnym elegancyi szlafroczku, a za nią wniesiono stolik, na którym była kawa, herbata, delikatna przekąska i różne przysmaczki, dla posilenia się po drodze. Nie będziemy opisywać szczegółowo całej tej wizyty, boby to była rzecz trudna, a co gorsza, tęskna i nudząca. Ustawiliśmy szachy i przyprowadziliśmy grę do pewnego punktu, z którego dalsze poruszenia może sobie wyobrażać każdy, co ma cokolwiek wprawy i imaginacyi. Wydobędziemy tylko z tego tła kilka momentów ważniejszych, które może nie będą bez interesu, i lepiej dadzą poznać wzajemne względem siebie położenie grających. Z drugiego salonu były wielkie drzwi szklane, prowadzące na wystawę, dającą widok na najpiękniejszą część ogrodu. Wystawa ta, podniesiona na kilka schodków nad ziemią, zajmującą całą szerokość domu, osłoniona była cienistą markizą, a równie jej boki, jak i schody, ubrane były mnóztwem najrzadszych i najrozmaitszych kwiatów. Tam, po skończonym podwieczorku, zaprowadziła gości swoich Krystyna i tam oddychali świeżem powietrzem, a przypatrując się cudnym barwom zachodu, rozmawiali wesoło i poufale. Krystyna była daleko poważniejszą, niż zwykle, ale tak naturalną i uprzejmą, z tak braterską życzliwością traktowała pana Romana, tak dobrze prowa dziła rozmowę, to o rzeczach potocznych, to o literaturze, to o sztuce i jej zbiorach, które posiada, to wreszcie o położeniu naszem, o kierunku, jakiego nabierają u nas młode głowy, o burzach, jakie zagrażają całemu światu; że pan Roman, oczarowany i miejscem, w którem się znajdował, i postawą, i głosem tej, co rozkosznemu ustroniu temu umiała nadać pulsa i życie, co, jak prawdziwa czarodziejka, mogła z siebie zrobić wszystko, co chciała: i swawolną dziewczynkę, i wabiącą kokietkę, i pełną gustu, rozumu i prawdziwego obywatelstwa kobietę,—przyszedł już późno do naznaczonego sobie pokoju, z szumem jakimściś w głowie, rzucił się jak był ubrany, na przygotowane łóżko, i zakrywszy oczy dłonią, leżał tak z parę godzin, przechodząc myślą wszystko, co widział i słyszał, wbijając niejako w głowę i serce te obrazy, co go olśniły; a chociaż czuł, że go to truje, smakował w tej truciźnie i odtrącić jej od ust swoich nie mógł i nie chciał. Przy śniadaniu mówili o gospodarstwie. Krystyna tak dobrze znała stan swoich interesów, możność i donośność swego majątku, przymioty i zasoby każdego prawie chłopka, słowem, na wszystkie pytania pani Winickiej odpowiadała z taką pewnością, z taką precyzyą, że pan Roman, zadziwiony, rzekł: — Teraz nie dziwię się, żeś pani wczoraj z tak wielkim pękiem kluczów była na folwarku; widać, że panią i to szczerze interesuje, i że umiesz używać czasu. — Ja też czas niezmiernie szanuję — odpowiedziała — i to z wielu względów. Najprzód, jako najlepszego lekarza na wszystkie męki ciała i duszy; powtóre, jako najlepszego doradzcę we wszystkich trudnościach życia; poirzecie, jako największego wroga każdej ładnej kobiety. Mam go teraz w pełnej mierze, okazuje się on dla mnie dość grzecznym, korzystam więc z jego obecności i łaski, abym sobie nie musiała powiedzieć: szkoda! już za późno! — Pojmuję ja — rzekł pan Roman — że pani czytasz, malujesz, haftujesz, szyjesz bieliznę, strzelasz i polujesz, a nawet — dodał, uśmiechając się — przędziesz na kołowrotku, bom przybory wszystkich tych zajęć widział w gabinecie pani; ależ gospodarstwo, a zwłaszcza folwarczne, męzkie gospodarstwo, to męka, to kłopot nie rozrywka, i nie może wcale posłużyć do zabicia czasu. — A któż panu powiedział, że ja go chcę zabijać? ja go pragnę używać z korzyścią dla siebie i z pożytkiem, a przynajmniej przyjemnością dla drugich. Wprawdzie marnuję go czasem, jak np. zmarnowałam go wiele na balu pani Osinowskiej — dodała, spoglądając na pana Romana i czerwieniąc się — na wizytach u naszych sąsiadek i w tym podobnych zdarzeniach; ale w domu, gdy jestem sama, staram się przeprosić mego dobroczyńcę i wroga, wstaję o siódmej i kładę się o jedenastej, i położywszy się, i przebiegając myślą dzień cały, jeszcze sobie nieraz mówię : szkoda! ta i ta chwila przeszła mi na niczem, daruj panie czasie, i nie mścij się za to, rysując zmarszczkami twarz moje prędzej, niż myślałeś. — Widzisz — rzekła wówczas pani Winicka — jak się sama sobie sprzeciwiasz. Tak oszczędna jesteś i gospodarna ze swojemi godzinami, a zaprosiłaś nas na tak długo. Może się twój pan czas rozgniewać. — Nie rozgniewa się, moja babciu — odpowiedziała żywo i prawie ze wzruszeniem — nie, mam ja z nim swoje rachunki. Dał mi on wiele chwil gorzkich, winien mi więc wiele miłych. I gdybyś tu u mnie i miesiąc cały siedziała, i gdybym ciągle tak szczęśliwą była, jak teraz jestem — dodała, całując rękę staruszki — jeszcze byłby mi dłużnym. Pan Roman wziął to do siebie, i także był szczęśliwym. Po obiedzie, kiedy staruszka położyła się na godzinkę odpocząć, pan Roman i Krystyna zostali na wystawie. Dzień był pogodny i ciepły. Było coś rozkosznego w powietrzu, w owych dniach kończącego się lata i zaczynającej się jesieni. Krystyna, w lekkim szlafroczku, z twarzą jaśniejącą i ożywioną, leżała prawie w wygodnym, nizkim fotelu, i wypytywała pana Romana o matkę, o siostrę, o ich sąsiedztwo, o sposób, jakim ludzie żyją i bawią się w Królestwie. Mówiąc i patrząc na młodego człowieka, bawiła się bukiecikiem świeżych i wonnych kwiatów, który przykładała do ust, którego wonią się poiła, któremu listki odgryzała ząbkami. Przy fotelu stał stoliczek, który ją oddzielał od pana Romana. Wśród rozmowy, na tym stoliczku położyła swój bukiecik, i mówiła i wypytywała się dalej. Pan Roman, odpowiadając, przez roztargnienie zapewne wziął go w rękę i sam nim bawić się zaczął. Widziała to Krystyna i zdawała się nie uważać. Bukiecik został w ręku pana Romana, i grabież ta, tak jawnie dokonana, milczeniem niejako uprawniona, podała mu słodkie marzenia. — Jeszcześ pan mego ogrodu nie widział. Przejdźmy się trochę, nim się babcia obudzi — rzekła, podnosząc się i biorąc parasolik. Pan Roman powstał, chciał jej podać rękę ze schodków, ale ona zeskoczyła jak sarneczka, pobiegła między stojące rzędem wazony, i nowych sobie narwała kwiatków. Zrozumiał pan Roman, że tamte może sobie przy właszczyć, i schował je za kamizelkę, aby były bliżej serca. Chodzili długo. Pan Roman, który także miał ładny ogród w Gostyńskiem, lubił to zajęcie i znał się na niem, mówił więcej niż zwykle, dawał niektóre rady, na które się Krystyna chętnie zgadzała; a gdy obeszli wszystkie ulice, przypatrzyli się wszystkim widokom na wieś, na niezmierzone łany, które ją. otaczały, szli z powrotem już bliżej siebie, i pan Roman podał rękę sfatygowanej Krystynie, a ona przyjęła chętnie tę pomoc, wspierała się mocniej na jego ramieniu, zwłaszcza, gdy przyszło iść pod górę, i słuchając jego światłych uwag o ugruppowaniu drzew, o doborze krzewów do nowych klombów, które zasadzić radził, patrzyła mu w oczy. Nazajutrz przyjechała z wizytą sąsiadka niegdyś pana Romana przy obiedzie u pani Osinowskiej, z córką. Modestą, i zostały tu na obiedzie. Znała Krystyna dobrze panią marszałkową, i jej dla siebie usposobienie. Nie na rękę więc jej były te odwiedziny, tem bardziej, że pani ta była pełna pretensyi, wymagała ciągłego sobą zajmowania się, i obrażała się za każde w tej mierze uchybienie. Ale Krystyna znalazła i na to radę, bo kobiecie, która ma pewny plan, nic nie przeszkodzi, i właśnie przeszkody zamieniają się w środki. Krystyna zaproponowała po obiedzie podwieczorek w pasiece. Propozycya została przyjętą. Gdy się zbliżała godzina wyjazdu, zaszedł powóz otwarty, zaprzężony parą pięknych anglezów; wyprowadzono oraz dwa konie wierzchowe. Pod siodłem damskiem był śliczny koń anglezowany, spokojny i wytresowany jak dziecko; pod męzkiem siodłem był Arabczyk kary, niewielki, ale ogień pryskał z jego ócz i nozdrzy, i nóżka lotna grzebała od niecierpliwości ziemię i odrzucała ją daleko. Wkrótce wyszła Krystyna w ciemnobłękitnej sukni, ozdobionej na piersiach dwoma rzędami guzików; kapelusz z białem piórem leżał zgrabnie na jej głowie: w jednej ręce miała szpicrut, a na drugiej niosła ogon swej sukni, tak udrapowany, że jej tylko dodawał zgrabności i nic do chodu nie przeszkadzał. Pani Winicka pokiwała głową, i uśmiechnęła się, zmiarkowawszy ten manewr, a marszałkowa zacisnęła wargi i pomyślała sobie: rozumiem, ciągnie go w sieci; ale zobaczymy! Gdy panie, które miały jechać powozem, zajęły swoje miejsca, Krystyna, mile spojrzawszy na pana Romana, rzekła ciszej: — Czyś pan kontent? — O! dziękuję pani — odpowiedział podobnież. — Pomóżże mi pan. Pan Roman podał jej rękę, sprowadził z ganku, przystąpił śmiało do jej konia i uderzył go dłonią po siodle. Wyuczony rumak wyciągnął się, zniżył i czekał jak wryty, aż poczuje na sobie lekki swój ciężar. Krystyna, wsiadając, postawiła nóżkę na dłoni masztalerza, czego mu pan Roman serdecznie zazdrościł, ale za to ręką oparła się na jego ramieniu, i tak podniosła się i usadowiła na siodle. Gdy opuściła fałdy swojej sukni, a masztalerz podał jej cugle, koń jej podniósł głowę, ożywił się, i podnosząc się lekko przedniemi nogami, zdradził swój ogień i zręczność amazonki, co nim władała. Nie uważał tego pan Roman, że Krystyna patrzyła ciekawie, jak też weźmie się do dzieła, i że oczy jej zaiskrzyły się od radości, a na ustach pokazał się uśmiech ukontentowania, gdy spostrzegła, że nim Arabczyk zdołał żywość swą okazać, już pan Roman na nim siedział, silnem ściskał go kolanem i zapał jego umiejętnie powściągnął. Wielkie to szczęście naszego bohatera, że był Mazur, lubił konie i umiał dobrze jeździć. Inaczej byłby nieborak w wielkim ambarasie, bo to była i na niego zastawiona łapka i takiego examinu wcale się nie spodziewał. Z tego pokazuje się, jak po męzku frzeba wychowywać mężczyznę, gdyż żaden nie zdoła przewidzieć, co mu się zdarzyć może i jak, i gdzie, nauki swojej użyć mu przyjdzie. Spacer odbył się szczęśliwie. Krystyna była w najlepszym humorze: i że jej się udało nie zajmować się marszałkową, i że prawie była sam na sam z panem Romanem, któremu nieraz dostało się słodkie wejrzenie, słodszy jeszcze uśmiech, czarujące słówko uspokojenia lub podziękowania za troskliwość, jaką jej okazywał, gdy zaczęła szaleć na koniu i zbyt śmiało go zażywać. Starała się ona ciągle prawie być z daleka od powozu, W zatem od ócz marszałkowej. Ale raz, gdy go dopędziła w pełnym galopie, a pani Winicka składała ręce, prosząc, aby była ostrożną, rzekła Krystyna, śmiejąc się: — A co, babciu ? wyglądasz teraz jak kura, która wysiedziała kaczęta, i z brzegu biedna patrzy, jak swawolą na wodzie. Nie bój się, droga babciu! mój towarzysz nie da mi krzywdy zrobić. — To powiedziawszy, poskoczyła na przód szeroką drogą pod górę, zostawiwszy daleko za sobą powóz, a zwracając się do pana Romana, który tuż był przy niej, dodała: — Czy prawdę powiedziałam ? — Radbym życiem przekonać, że tak jest istotnie — odpowiedział pan Roman, zapomniawszy o całej Europie, a zatem i o Warszawie. — To jedźmy stępia — rzekła nagle Krystyna, wstrzymując konia — boby to była wielka szkoda, gdyby się pokazało, że to, coś pan powiedział, jest tylko ładny frazes. Pan Roman zawstydził się i umilkł, a ona, jadąc zwolna, zaczęła zupełnie inną. rozmowę. Pasieka, gdzie był przyszykowany podwieczorek, była to zwyczajna ukraińska pasieka, to jest: w prześlicznym lasku, złożonym z lip, klonów, brzóz i dębiny, wielki, ogrodzony wysokim płotem kwadrat, w którym stało ze dwieście ulów, pełnych już białego i wonnego miodu. Do jednego rogu tego kwadratu przypierała chata, pokryta słomą z wielką sienią, komorą, z izbą obszerną i czystą, i z dalszem zabudowaniem, potrzebnem na chronienie ulów i przygotowywanie nowych. Pod dachem, wystającym nad ścianą frontową, wisiały króbki do zbierania rojów, suszyły się korytka do karmienia pszczół, klateczki z oczeretu do przenoszenia matek i inne pasiecznickie narzędzia. Przed chatą był plac równy, zarosły nizką trawą i ocieniony kilku staremi dębami. Tam stał już stół nakryty, zastawiony prostym przyborem, i otoczony ławkami lipowemi, czysto i jakby świeżo zheblowanemi. Krzątały się około stołu dziewczęta młode i ładne, w szarych spódniczkach, w kwiecistych fartuszkach, w koszulkach cienkich, wyszywanych na ramionach i zawiązanych pod szyją, ozdobioną jednym lub dwoma sznurkami korali. Ich usta odpowiadały tej ozdobie szyi, tak były świeże i rumiane; gęsty warkocz z czerwoną wstążeczką spadał na plecy, a we włosach gładko uczesanych tkwiły astry, lub zielenił się bukiecik rezedy. Do pasieki od chaty pro wadziła udeptana ścieżka, a przy niewielkiej furtce, którą się pasieka otwierała, stał, gotów do przyjęcia pani i jej gości, starzec wysoki, czerstwy, z biała długa brodą, w czystej koszuli na wierzch spuszczonej i przepasanej czerwonym pasem. Wszyscy byli kontenci, weseli; nawet marazałkowa udawała uprzejmość i niby rozweseliła się. Krystyna zrzuciła kapelusz, odpięła fałdzisty ogon, który jej zawadzał, i zostawszy w kaftaniku, w białej skromnej sukience, którą, pod amazonką miała, z odkrytą głową i śmiejącą się twarzą, krzątała się i gospodarowała. Pan Roman przypatrywał się, i w tem poetycznem miejscu, wśród natury tak szczodrej i bogatej, przy balsamicznym oddechu pasieki, przy lekkim szumie dębów i lip, przy wyinownem brzęczeniu miliona pracowitych pszczółek, marzył, zapominał się, nie brał miodu i mleka, któremi go Krystyna częstowała, ale, patrząc na nią, w milczeniu, błogosławił tej ziemi, mlekiem i miodem płynącej. Już było szaro, gdy opuścili pasiekę, i wieczór zupełny zaskoczył ich prawie na pół drogi od domu. Szedł więc powóz zwolna, a oni oboje jechali stępią o paręset kroków na przód. Cichość otaczała ich zupełna; noc zsuwała się na obszerne pola i płaszczem swym obejmowała ich niezmierne obszary. Gwiazdy coraz liczniejsze wynurzały się od wschodu i północy, iskrzyły się i gruppowały na ciemnem tle, jak robotnicy, występujący do oznaczonej pracy ; a światły złotoczerwony rąbek na zachodzie coraz się zsuwał, zwężał i szarawą pociągał się barwą. Nie mówili do siebie, poglądając to w głębie pola, to na niebo, i przysłuchując się tym głosom tajemniczego życia które dniem wrzawa ludzkich zachodów przytłumia, a któ re rozpoczyna się i odzywa wtedy, kiedy człowiek śpi i drapieżna ręka jego odpoczywa. Konie szły równo i słychać było każde ich stąpienie. A gdy czasem jeden chrapnął i nastawił uszy, niby coś spostrzegłszy, gdy i drugi podnosił głowę, strzygł uszami i zapatrywać zdawał się: wtedy i konie zbliżały się do siebie i pan Roman wyciągał rękę gotową do obrony, której" delikatna i drżąca rączka z bojaźnią już nieumyślną i nieudaną dotykała. Jeżeli któremu z czytelników naszych zdarzyła się taka podróż, o takiej porze i w takiem towarzystwie, niech powie, co pan Roman myślał, i jeżeli może, niech potępia naszego bohatera, że nie myślał o tem, o czem, według dawanych sobie stokrotnie obietnic, jedynie myśleć był powinien. Piątego dnia, do którego wizyta przeciągnęła się, miała już pani Winicka po rannym obiedzie wyjeżdżać. Pan Roman smutnym był, Krystyna zamyślona, a staruszka, patrząc na nich, radowała się w duszy, że rzeczy tak dobrze zdają się układać, że nie wiele potrzeba już będzie z jej strony usiłowań, aby najdroższy jej plan pomyślnym uwieńczony był skutkiem. Siedli do stołu, ale czy to, że jeszcze nie przyszedł im apetyt, czy że inne myśli go odpędzały, nic prawie nie jedli. Potrawy schodziły zaledwie dotknięte. Przy końcu obiadu pani Winicka odebrała posłańca z domu w pilnym interesie, na który natychmiast odpisać musiała, i tegoż samego posłańca z odpowiedzią swą plenipotentowi wprost do miasta powiatowego odprawić. Gdy wstali od stołu, poszła staruszka do biblioteki Krystyny, i tam usiadła do pisania i wyexpedyowania listu. Młodzi ludzie przeszli do drugiego salonu, a ztamtąd, rozmawiając o pogodzie i drodze, do budoaru Krystyny. Kareta upakowana i zaprzężona już stała przed gankiem, trzeba się było pożegnać, i pan Roman sam nie wiedział, od czego zacząć i jakiego użyć słowa, któreby odmalowało, co myśli. Gdy się nad tem zastanawiał, gdy, stojąc oparty o stół z aałożonemi rękoma, grzebał niejako w swem sercu i głowie, gdy rozważał stan swój obecny, powaby i obchodzenie się z nim Krystyny, a koleją cofając się w tył, przebiegł myślą i swoje przeszłość, i jej przeszłość; tak się splątał, tak się w dumania pogrążył, że Krystyna, ułożywszy się z gracyą na swoim fotelu i patrząc długo na biednego młodzieńca, parsknęła głośnym śmiechem. Pan Roman, zbudzony tym głosem, którego się wcale nie spodziewał, rzucił się i odskoczył na bok, jak gdyby się sufit na niego walił. — Przestraszyłam pana — rzekła wówczas z słodkiem wejrzeniem i wyciągając do niego rękę, jakby żałowała tego niewczesnego śmiechu, którym go zraniła. — O! bynajmniej — odpowiedział po chwili młody człowiek, nie przystępując wcale i nie biorąc podawanej sobie ręki. — Tylko mnie pani zadziwiłaś — dodał, zaciskając usta. — Usiądź pan tu — mówiła dalej, kładąc rękę na blizkim taburecie. Głos jej był tak słodki, wejrzenie tak pociągające, że pan Roman, powolny tej nitce czarodziejskiej, dał się przyciągnąć, przystąpił i usiadł. — Prędkoż się obaczymy ? — Teraz nie wiem — odpowiedział, krzepiąc się jak mógł. Teraz? — powtórzyła z wyrazem, który pokazywał, że go zrozumiała — a przed chwilą wiedziałeś pan ? — Postanowienia nasze zależą od chwili — odpowiedział pan Roman. — Znudziłam pana przez te kilka dni. Przepraszam cię, mój drogi panie Romanie, ale cóżem ja temu winna? robiłam, co mogłam. Pan Roman podniósł na nią oczy i kombinując ten głos i to nazwanie siebie po imieniu, które się jej po raz pierwszy wymknęło, z wyrazem jej twarzy spokojnym i jakby ironicznym; sam nie wiedział, czy to kobieta, zdolna czuć cokolwiek, czy to kokietka, zręczna, piękna, ale zimna jak lód, i niebezpieczna jak syrena. — Czy pan kochałeś kiedy? — zapytała go nagle i patrząc mu bystro w oczy. Pan Roman, zagadniony tak niespodziewanie, postawiony w konieczności lub powiedzieć prawdę, lub się zaprzeć, i czując, że pierwsze było niebezpiecznem, a drugie poniżającem, schylił głowę, pocierał ręką czoło i milczał. Krystyna, kładąc lekko rękę na jego ramieniu, dodała: — Szacuję pana za to milczenie. Ani fałszu, ani frazesów nie lubię. Wdzięcznym jej był pan Roman, że go tak sama wyprowadziła z trudnego położenia, wziął więc jej rękę, której mu nie broniła i do ust przycisnął. Już byłaby rozmowa inny tok wzięła, już pan Roman stawał na tej slizkiej pochyłości, na której tak trudno utrzymać się młodemu mężczyźnie, gdy go tyle powabów ciągnie i potrąca: gdy się zdarzył drobny wypadek, który myślom jego zupełnie inny nadał kierunek. W salonie dało się słyszeć tupanie szybkie, mierzone i nagle do budoaru wpadł ów chart czarny, z którym się Krystyna pierwszy raz pokazała, i który, wybiegłszy wówczas za nią, znikł, i teraz dopiero się zjawił. Wszedł on przez otwarte parapetowe drzwi od ogrodu, obiegł pędem salon i po śladach widać jej nóżki, trafił do budoaru. Radość psa była wielka, ale i na twarzy Krystyny wystąpił dziwny jakiś rumieniec. Gdy chart do niej przybiegł i kręcąc jedwabną swą kitą, lśniącą i gładką głowę na jej kolanach położył, karesując go ręką i przychylając twarz swoje do jego czoła, zawołała pieszczotliwym głosem: — Jak się masz, Wichrze! pędziłeś do mnie pewnie lotem strzały; biedny piesku! Patrz pan, co to za piękne stworzenie! nie prawdaż? — dodała, gładząc go i pieszcząc. — Widzę, że piękny — odpowiedział pan Roman, zły, że mu pies przerwał takie chwile, poplątał myśli, które się już związać nie dadzą. A gdy Krystyna nie przestawała głaskać go, i śliczne do niego minki robić, dodał: — Ale widzę także, że nie napróżno tak do pani przywiązany. — Ale jak przywiązany! — zawołała — tak się do mnie przyzwyczaił, tak mnie polubił, że, wyobraź pan sobie, po lada dobre słówko, po lada kares cztery mile drogi jednym pędem robi, i co tydzień mnie, a czasem i parę razy na tydzień, odwiedza. — Czyjże to pies ? — zapytał pan Roman, blednąc i drżąc. — To wierny i nieodstępny towarzysz pana Władysława Iskrzyckiego — odpowiedziała Krystyna, schylając twarz do głowy psa i klepiąc go rączką po grzbiecie. Pan Roman spostrzegł w tej chwili kolumny ganku pani Osinowskiej i pod jedną z nich stojącego mężczyznę, w płaszczu i z cygarem w ustach, posłyszał turkot koczy ka, w który ten mężczyzna wsiadł, i czuł wyraźnie, jak wartkie jego koła szybkim i łamiącym pędem przez piersi mu przejechały. Sam nie pamiętał, jakim sposobem znalazł się we drzwiach salonu, i ocknął się dopiero, gdy spostrzegł przed sobą, panią Winicką, z listem zapieczętowanym w ręku, która mu rzekła: — Co ci to, Romanie? jesteś bardzo blady! — Nic, droga ciociu, jedziemy. — Jedziemy — odpowiedziała strwożona. — Ale gdzież Krysia? Pan Roman nie odpowiedział, tylko wybiegł i kazał zajeżdżać. Gdy w godzinę potom, siedząc w kącie karety, rwał rękawiczkę, a łza toczyła się po jego twarzy, pani Winicka, patrząc na to, kiwała głową i mówiła: — Dzieci! dzieci! sami nie wiecie, co wam przyszło do głowy. Marnujecie dni najpiękniejsze, których wam nikt nie wróci. VIII. Z licznego szeregu wad, którym ulegamy, najbardziej uderzającą wadą jest zupełny brak krytyki i zdrowego osądzenia wiadomości, które do nas dochodzą. Wada ta jest tak powszechną, że nie tylko ludzie prości, nieoświeceni, ale nawet osoby ukształcone, i w tak nazwanem wyższem towarzystwie żyjące, zarówno jej ulegają. Nie masz plotki tak niedorzecznej, niema banialuki tak niepodobnej do prawdy, któraby nie znalazła wiary i rozgłosu. Przechodzi ona piorunem całe miasto, całą okolicę, cały powiat i gubernią; jak grudka śniegu tocząca się, nabiera objętości i tuszy, i wraca do miejsca, gdzie się uro dziła, zkąd ruch swój rozpoczęła, w postaci bałwana, mającego już formy straszące i potworne. Wprawdzie zawsze i wszędzie ludzie mieli i mieć będą tę samą słabość. Ztąd opis Wirgiliusza wieści, którą on najszybszem złem nazywa, będzie wiecznie prawdziwym. Ale nigdzie podobno złe to nie było i nie będzie szybszem i gorszena, niż u nas. Przyczyną tego są inne cztery główne wady, które w najwyższym stopniu posiadamy, to jest: łatwowierność, która zgoła nic nie rozbiera, gadulstwo, które potrzebuje koniecznie mieć materyał, próżniactwo, które przeszkadza do nabycia zdrowego i pożywnego do wygadania się materyału, nareszcie improwizowanie, w którem prawda niezmiernie podrzędną gra rolę. Otoż nie chce się nam pracować i nabywać wiadomości, a chce się nam nadewszystko gadać; pory warny więc pierwszą lepszą wiadomość i o niej gadamy: lecz rzadko ta wiadomostka jest taką, aby dostarczyła wątku do sporej gadaniny i aby w swojej nagości zajęła. Ubieramy ją więc różnemi przypadkami, i tak przystrojoną puszczamy na dalszą wędrówkę i na dalszą maskaradę. Byłoby to jeszcze nic. gdyby się na tem skończyło. Ale ileżto razy dlatego tylko, żeśmy pracować nie chcieli i nie mieli o czem gadać, narażamy na szwank gadaniną naszą honor ludzi uczciwych, reputacyą niewinnych kobiet, pokój domowy małżonków; ileżto razy podajemy w podejrzenie opinie i sposób myślenia ludzi zacnych i dobru ziomków oddanych ; ileż razy, durząc płochą i potwornie przystrojoną gadaniną głowy słabe i niedoświadczone, zanosimy łzy i nieprzetrawioną boleść na łono familii, rozdzieramy serca matek i okrywamy przedwczesną siwizną głowy ojców ! Wirgiliusz nazwał to złem najszybszem; mybyśmy śmiało mogli nazwać to samo naszym najzgubniejszym grzechem. Ale dajmy pokój postrzeżeniom moralnym, zwłaszcza, jeżeli mają. się kończyć tak gorzkiemi prawdami. Tyle się u nas rzuca grochu na ścianę z książek i z ambon! Spodziewamy się więc, że i powyższe nasze uwagi także na nic się nie przydadzą, i dlatego wolimy powrócić do powodów, które nam je natchnęły, i nie przerywać sobie więcej ciągu opowiadania. W kilkanaście dni po owej wizycie, które przeszły panu Romanowi smutno i na filozoficznych rozmyślaniach, rozeszła się po okolicy pogłoska, że pan Roman przesiedział u pani Rożewskiej półtora tygodnia; że przez cały ten czas zręczna kobieta, rozmaitemi sposobami najoczywistszej zalotności, wciągała go w swoje sieci; że pani Winicka, której to jest najgorętszem życzeniem, aby złapać panią. Rożewską dla swego synowca, patrzała na ich postępowanie przez palce, umyślnie szła wcześnie spać, aby młodzi ludzie mogli przesiadywać z sobą do pierwszej i do drugiej w nocy; że gdy się zdarzył kto z gości, wtenczas pani Rożewską wymyślała przejażdżki, dla gości powozem, a sama z panem Romanem jeździła zawsze konno, i spacer przeciągała do późna, aby mogła z kawalerem swym jechać w nocy; że raz w czasie takiej przejażdżki, gdy się koń pani Rożewskiej spłoszył, przestraszona rzuciła się w objęcia pana Romana, i trzymała się jego szyi póty, póki się koń nie uspokoił, co wszyscy goście na własne oczy widzieli, i pod słowem honoru upewniali, że w skutek tej wizyty już podobno pani Rożewską będzie musiała pójść za pana Romana ; że gdy się o tem wszystkiem dowiedział pan Władysław, którego tyle razy obietnicami swemi łudziła, w taką wpadł złość, zwłaszcza, że źle stoi w interesach, które przez to ożenienie spodziewał się poprawić, że wyzwał pana Romana, ale ten wyzwania nie przyjął. Wszystkie te wieści, w najdrobniejszych szczegółach, doszły do ucha osób interesowanych rozmaitemi drogami: przez uczynnych przyjaciół, którzy przyjeżdżali winszować, a winszując wygadywali się przez głupstwo z tem wszystkim, co wiedzieli; przez złośliwych, którzy umyślnie, i niby nie wiedząc, zapytywali, czy to prawda ? czy to podobna? przez listy winszujące Krystynie wyjścia za mąż, pani Winickiej ożenienia się siostrzeńca, a zamykające, przy najszczerszych życzeniach dalszego szczęśliwego pożycia dla tak miłej pary, ubolewania nad złośliwością ludzką, która rzecz tak prostą, jak skłonność wzajemną dwojga młodych i niezależnych ludzi, wykrzywia i stroi dodatkami, które im ubliżają. „Bo naprzykład, czy to podobna..." pisze jedna pani w swym liście, i tu wypisuje niby najniewinniej całą banialukę, którą za rzecz najpewniejszą słyszała. W podobnym guście był list pani marszałkowej. Tak się on kończył: „Łatwo, droga pani, wniesiesz, że nikogo bardziej baśnie te nie rozgniewały, jak mnie, która przecież byłam w Myszowcach, i nie zapomnę ani chwil miłych, jakie tam przepędziłam, ani uprzejmości pani Rożewskićj i atencyi pana Romana. Widziałam ja wprawdzie dobrze, na czem się to skończy; ale cóż to dziwnego? czyż oni oboje nie młodzi? nie urodziwi? nie godni siebie? To zazdrość, nic więcej. Chociaż byłam oburzona temi kłamstwami, ucieszyłam się z drugiej strony, że pan Roman wyzwania pana Władysława nie przyjął. Bardzo rozumnie zrobił. Pan Władysław wprawny do pojedynków i nie ma nic do strace nia, bo wkrótce ostatki pójdą na dwójkę. Szkodaby więc była młodego człowieka pełnego nadziei, który, przy tak pięknem ukształceniu, zdaje się być łagodnego i spokojnego charakteru. I po cóż wreszcie miał narażać życie, a z niem szczęście swoje i drogiej mu osoby, dla kaprysu utratnego zucha, który nie umiał zachować łaski i przywiązania kobiety, co go kiedyś tak mocno kochała?" Pani Winicka aż zachorowała od tych wszystkich przykrości, tak niezasłużonych i dotkliwych, a pan Roman, przeczytawszy chytry list marszalkowej, w taki wpadł gniew, że mu przychodziło na myśl najprzód wyzwać pana Władysława, a potem z kolei każdego, coby się ośmielił jakimkolwiek jeszcze doniesieniem zakłócić ich spokój. To oburzenie młodego człowieka zagładził list Krystyny, który w tymże czasie pani Winicka odebrała. Żartowała sobie ona z głupich plotek, które po okolicy biegały i do niej ze wszystkiemi szczegółami doszły. Tak on się kończył: „Słowem, uśmiałam się serdecznie ze wszystkich manewrów mojej kokieteryi, których do zwabienia pana Romana używałam. Usmażyła je w swoim tyglu marszałkowa, i receptę na nie po innych garkuchniach plotkarskich rozesłała. Są one tak niesmaczne, tak niezgrabne, żebym się ich doprawdy wstydziła. Mam ja cokolwiek więcej zręczności, i gdybym potrzebowała użyć kokieteryi, umiałabym się na coś lepszego zdobyć. Ale czyż mi ona potrzebną była, aby zyskać przychylność i szacunek takiego człowieka, jak pan Roman? Zdaje mi się, że do tego było dosyć pokazać mu się taką, jaką jestem. Z całej tej bauialuki najwięcej mnie obraziło posądzenie mojego konia, że płochliwy, i że ja nie byłam w stanie dać mu rady. Świadczę się panem Romanem, który jest tak znakomitym jeźdźcem, czy widział konia lepiej ujeżdżonego, i czy znał kobietę, któraby śmielej i zręczniej użyć go umiała? Pojedynek ów jest kłamstwem najpocieszniejszem ze wszystkich w całej tej niedorzecznej historyi. Pan Władysław nie ma żadnego prawa wyzywać kogokolwiek za to, że u mnie bywa, i że ja mu się okazuję grzeczną i życzliwą. Wie on bardzo dobrze, coby na tem zyskał, i mogę cię upewnić, droga babciu, że ten biedny utracyusz, którego mi serdecznie żal, żadnem słówkiem, żadnym giestem nie przyczynił się do tej plotki, którą na jego rachunek skomponowano. Co się tyczy pana Romana, takie mam przekonanie o jego przyjaźni dla mnie (chociaż się ze mną prawie nie pożegnał), tak pewna jestem jego determinacyi i odwagi, że gdybym zażądała jego ramienia na obronę mojego honoru, upomniałby się o moje sławę nietylko u pana Władysława, ale i u każdego, coby się odważył targnąć na moje imię. Tymczasem pozdrów go ode mnie serdecznie, moja jedyna babciu. Przypomnij mu nasze spacery, nasze gawędki. których wspomnienie nie byłoby zapewne ani mnie, ani jemu tak miłe, gdyby kronika, co ten list spowodowała, miała racyą. Powiedz mu jeszcze, droga babciu, że zakład przegra, bo ja gorliwie przędę na kołowrotku i motek nici mojej własnej industryi będzie prędzej gotowy, niż się zobowiązałam. Nadewszystko zaś proś go ode mnie, aby był spokojnym, i dla dowiedzenia, że odważny, nikogo nie wyzywał, i tej mniemanej krzywdy nie poszukiwał. Żaden mężczyzna o tem nie wątpi, i ja nie wątpię. Posądzenie to wykomponowały złe kobiety, a z kobietami walczyćby musiał tylko językiem. Czyż to broń dla niego ?" Przypisek był taki: „Żałuję, moja droga babciu, że cię odwiedzić nie mogę. Powiedziałabym ci jeszcze dużo ciekawych rzeczy, ale w tej chwili wyjeżdżam do Kamieńca. Mam interes bardzo ważny i muszę go dopilnować." Jaką pociechą, jakim balsamem był dla pana Romana ten list, łatwo pojąć. Wykradł on go ze szkatułeczki cioci, gdzie się składała korespondencya, wziął z sobą, i w ciszy nocy kilkanaście razy odczytał. Cieszył go ten ton spokojny i żartobliwy, który mu pokazywał, jak pewną jest siebie ta szczególna kobieta, jak zatem musi być wierną swojemu honorowi i swym zasadom, kiedy tak szczerym, tak naturalnym uśmiechem odpiera złość i potwarze. To, że za pana Władysława ręczyła, znalazł z jej strony szlachetnym i łatwo słowu jej uwierzył, gdyż sam pełen honoru i skromności, po gruntownym dopiero przekonaniu posądzał drugich o fanfaronadę i nikczemność. Zabolało go wprawdzie to miejsce, w którem Krystyna pisze, jak jej serdecznie żal miłego niegdyś utracyusza; ale po głębszej rozwadze przekonał się, że i ten żal tak naturalny dowodzi tylko dobroci jej serca. Reszta listu rozzbroiła go zupełnie. To jej przekonanie, że stanąłby w jej obronie i poświęciłby dla niej swoje ramię i życie; to lekkie i bez gniewu napomknienie o zimnem i prawie niegrzecznem pożegnaniu ; to tkliwe nakierowanie jego myśli na ich przechadzki, na ich gawędki, na ten czarowny spacer do pasieki i z niej powrót przy cichem świetle gwiazd; to przypotrinienie mu zakładu, które dowodziło, że o nim jeszcze myśli i nieobecnym nawet zajmuje się, wyjęło wszystkie żądła, które tkwiły w jego piersiach, i rozmarzyło go do tego stopnia, że przebiegając myślą każdy zakąt jej domu, wyobrażając ją sobie wszędzie, po wtarzając wszystkie chwile z nią, przebyte, zasnął, widząc gwiazdy na ciemnem niebie i słysząc furczenie kołowrotka, które mieszało się z jednostajnem stąpaniem idących równo koni. Jakkolwiek obudził się wesół i daleko spokojniejszy, gdy się jednak zastanowił nad swojem położeniem w kraju, którego mógł zostać obywatelem, gdy wspomnienie Myszowiec, którem jakby się był upił wczoraj, wyszumiało cokolwiek z jego głowy, przekonał się, że nie powinien połykać obelgi, choć mniemana i kłamliwa, aby się ktokolwiek bądź na rzeczywistą nie ośmielił. Czytał pan Roman Montaigne'a, i przypomniał sobie, jak trafnie ten filozof powiedział: że potwarz, na uczciwego człowieka rzucona, jest to błoto, padające na marmur. Zmyć je można, ale zmyć należy; inaczej zawsze zostanie brud nawet na marmurze. tem przekonaniem umocniony, postanowił w części sprzeciwić się ostatniej prośbie Krystyny, i ułożył sobie plan swojej rehabilitacyi w opinii mężczyzn, o którym wszakże ciotce ani słowa nie wspomniał. Był w okolicy dwudziestoletni młodzieniec, który niedawno uniwersytet kijowski porzucił, i po zmarłym nagle ojcu majątek objął. Nie miał on matki, tylko siostrę starszą, już wyposażoną. Używał więc wielkich dochodów bez żadnej kontrolli, po młodemu, po studencku. Prędko bardzo znalazł kolegów, którzy się do niego z przyjaźnią, z nauką wszystkich tajników kawalerskiego życia, z gotowemi przykładami, z nabytą już praktyką, a niektórzy i ze znaczonemi w kieszeniach kartami hurmem zbiegli. Nie mógł im wdzięczny młodzieniec wyrównać wąsami i brodą, bo te w żaden sposób rość nie chciały, ale użyciem dwudziestoletnich sił, we wszelkiego rodzaju excessach nie dał się nikomu wyprzedzić. Otworzył więc im swoje serce, swoje kieszenie, swój dom i piwnicę, grzbiety swoich koni, cnotę swoich poddanek. Nie dali się też prosić przyjaciele i czerpali w tem wszystkiem pełną ręką. Wiedział pan Roman, że w tym domu, który wystawiła oszczędność i umiarkowanie, a z którego rozpusta już po jednej cegiełce wyjmować zaczynała, bywały co Sobota i Środa kawalerskie uczty, i że pan Władysław nigdy ich nie opuszczał. Tam więc pojechać postanowił. Pierwszej tedy Środy wybrał się niby na dalszą przejażdżkę, uzbroił się listami marszałkowej i Krystyny, a chociaż nie miał zamiaru robić burdy i szukać niebezpieczeństwa, wziął jednak z sobą pistolety, gotów śmiało zajrzeć w oczy wszelkiej przygodzie, jeżeli się z toku sprawy wywiąże i sama go wyzwie. Znał pan Roman gospodarza domu, miał nawet od niego zaprosiny, ale ani razu jeszcze nie był. Nie sądził więc, aby przybycie jego kogobądź zadziwić mogło. Gdy przybył i spostrzegł przed bramą kilka dziewcząt w czystych koszulkach, w nowych spodniczkach, z grabiami, rydelkami, gracami i koneweczkarni w ręku, które zwołane widać zostały niby do pracy w ogrodzie, i z któremi klucznica jakaś, czy innej funkcyi baba, w czepcu na bakier, z woreczkiem w ręku i z zatraconą fizyognomią coś szeptała, gdy obaczył na dziedzińcu różnego kalibru i formy kocze, koczyki, najtyczanki i bryczki, domyślił się, że Środa jest, i że dom pełen gości, których szukał. Jakoż, gdy się przedarł w sieniach przez zgraję lokajów, kozaków i kozaczków miejscowych i obcych, którzy, śmiejąc się i hałasując, upędzali się za jakąś figlarną kawiarką, co się im próżną tacą jak tarczą zasłaniała, i rozpuszczoną serwetą nacierających biła; gdy, minąwszy parę pokoi, zastawionych nakrytemi stołami, wszedł do sali, zastał całą kompanią w komplecie, i od razu spostrzegł znaczącą twarz i brodę pana Władysława. Goście otaczali trzy zsunięte zielone stoły w rozmaitych pozycyach : to siedząc, to stojąc, w najrozmaitszych kostiumach, to z odkrytemi głowami, to w najoryginalniejszych myckach i czapeczkach. Wszyscy zaś patrzyli na stoły zarzucone złotem, srebrem i papierami; każdy miał w ustach cygaro lub fajkę, a w ręku karty. Obraz to zwyczajny, aż nadto znany i na opisanie nie zasługuje. Zostawiamy go więc imaginacyi niektórych czytelników, gorzkiemu może wspomnieniu innych, a powtarzaniem drobniejszych jego rysów i ożywiających go rozmów nie chcemy kalać ucha i oka pięknych czytelniczek naszych. Od razu uczuł pan Roman, jak dobrze zrobił, że przyjechał. Gospodarz, który go u pani Osinowskiej tak gorąco zapraszał, przyjął go dość zimno, ukłoniwszy się z daleka i prosząc, aby usiadł. Znajomi podobnież kiwnięciem przywitali go, i udali mocno zajętych ; nieznajomi, nachylając się do sąsiadów swoich, z zapytaniem widać: kto to? dowiedziawszy się, podnosili głowy i wołali, nie żenując się: A ! — najuprzejmiej ze wszystkich skłonił mu się i uśmiechnął się do niego pan Władysław, co go jeszcze mocniej dotknęło i podało tę myśl, że sobie z niego żartuje. Łatwo sobie wyobrazić uczucia i myśli pełnego honoru i szlachetności młodzieńca, kiedy się znajdzie w podobnem położeniu. Wszystka krew napłynęła mu do serca, zaciskały się usta, iskierki jakieś latały mu przed oczami, i gdyby nie wspomnienie na prośbę Krystyny, na boleść ciotki, byłby może uderzył w twarz pierwszego, który obok siedział i z uśmiechem na milczącego spoglądał. Milczał zaś pan Roman przez chwilę, bo go przyjęcie to zanadto wzburzyło. Całą. więc siłą., do jakiej był zdolnym, starał się ostudzić w sobie krew, aby postąpić według planu, jaki sobie ułożył, i nie przekroczyć granic umiarkowania i rozsądku. Gdy mu się zdało, że ten moment przyszedł, gdy dłuższe nieobjawienie powodów przybycia, zwłaszcza, że nikt go o to nie pytał, i nikt do niego nie mówił, mogłoby go podać w podejrzenie, że przyjechał tylko brawować opinią, lub jej doświadczać, przysunął się z krzesłem i rzekł: — Widzę, że panowie tak mocno jesteście zajęci, że nawet grzeczny gospodarz nie ma czasu zająć się cokolwiek nowym gościem, którego tak uprzejmie zapraszał. Bardzo więc panów przepraszam, i gospodarza także, że ja was zajmę i zatrudnienie wasze na chwilkę przerwę. Pan Władysław, który trzymał talią, położył ją natychmiast przed sobą, przykrył obiema rękami i zaczął słuchać z uwagą. — Co tam! — zawołał jeden z grających, zaginając kartę. — Ciągnij, Władziu, moja szansa, posłuchamy tego pana potem. — Sądzę — rzekł pan Roman zimno i wyraźnie — że pan Iskrzycki pana nie usłucha, a panu radzę, abyś go o to drugi raz nie prosił. Słowa te wyrzeczone były tak stanowczo, że wszyscy zwrócili uwagę, a młody człowiek zmieszał się i innym tonem dodał: — Bo widzi pan, dobrze mi idzie i boję się przerwy. Spróbuj i pan, talia wyborna. — Pan Wyżopolski hazardów nie lubi — odezwał się z boku jeden z grających, poprawiając na głowie myckę i nasuwając ją na ucho. Pan Roman spojrzał na niego obojętnie i odpowiedział: __ Rzeczywiście nie lubię hazardów, ale tylko w karty. Jeżeli pan zechcesz się o tem przekonać, to do znajomego już panu mojego nazwiska dodaję, że mieszkam w Bykówce, w majątku ciotki mojej Winickiej, że dwa tygodnie jeszcze tu bawię, potem wyjeżdżam do Kijowa, gdzie zapewne zostanę do kontraktów. To powiedziawszy, odwrócił się od owego jegomości, który spuścił oczy, poruszył wąsami, lewą ręką czapeczkę swą na drugi bok przesunął, ale nic nie odpowiedział. Korzystając z powszechnego milczenia i widząc się już na dobrej drodze, pan Roman dodał: — Ponieważ panowie raczyliście zwrócić na mnie cokolwiek uwagi, chcę korzystać z tej ich grzeczności, i pragnę uwiadomić panów o celu mojego tu przybycia. Mówią tu w okolicy, żem był wyzwany i nie przyjął wyzwania. Czy panowie słyszeliście o tem? — Naturalnie, żeśmy słyszeli — odpowiedział jeden z obecnych. — I panowie słyszeliście to z ust pana Władysława Iskrzyckiego, którego wyzwaniu odpowiedzieć nie chciałem? — Tego nie mówimy — odpowiedziało kilka głosów po długiem milczeniu, wśród którego pan Roman nie spuszczał z oka twarzy pana Władysława, co ten znosił spokojnie, gładząc brodę i patrząc mu nawzajem w oczy. — Wiedziałem o tem — mówił dalej pan Roman — żeście panowie tej bajki z ust pana Iskrzyckiego słyszeć nie mogli, bo mam tu zaręczenie na piśmie, któremu uwierzyłem, któremu zapewne pan Iskrzycki nie zaprzeczy, o którego prawdziwości, jak się spodziewam, żaden z panów nie będzie śmiał powątpiewać. — Te ostatnie słowa wymówiwszy z przyciskiem i patrząc po wszystkich spokojnie, ale z determinacyą, która wywołała powszechne milczenie i uwagę, dobył pan Roman list Krystyny i dodał: — Jest to list pani Rożewskiej do mojej ciotki. Przeczytam panom z niego nastepujące słowa: „Pojedynek ów jest kłamstwem najpocieszniejszem ze wszystkich w całej tej niedorzecznej historyi. Pan Władysław nie ma żadnego prawa wyzywać kogokolwiek za to, że u mnie bywa, i że ja mu się okazuję grzeczną i życzliwą. Wie on bardzo dobrze, coby na tem zyskał, i mogę cię upewnić, droga babciu, że żadnem słówkiem, żadnym giestem nie przyczynił się do tej plotki, którą na jego rachunek skomponowano." — Czy pan temu nie zaprzeczysz ? — dodał pan Roman, zwracając się do pana Władysława. — Nie tylko nie zaprzeczam — odpowiedział pan Władysław, powstając i wyciągając rękę do naszego bohatera — ale najprzód dziękuję panu, żeś tym wyrazom uwierzył, potem upewniam pana, że każda litera, którąś nam tu przeczytał, jest prawdą, nareszcie wszystkim tu obecnym oświadczam, jako człowiek ceniący honor swój i cudzy, żem nigdy pana Wyżopolskiego nie wyzywał i wyzywać nie myślał. Pan Roman powstał, ścisnął podaną sobie rękę pana Władysława, i patrząc na otaczających go spokojnie, tak dalej mówił: — Jeszcze tu jest kilka słów w liście pani Rożewskiej, które mam sobie za obowiązek panom zakomunikować. Idzie w nich o powstrzymanie mnie od poszukiwania tej mniemanej krzywdy. Pani Rożewska twierdzi, że o odwadze mojej żaden mężczyzna nie wątpi, i ona nie wątpi. „Posądzenie to, pisze ona, wykomponowały złe kobiety, a z kobietami walczyćbym musiał tylko językiem." Otóż — dodał pan Roman, składając list — jeżeli tu jest kto między panami, co nie podziela zdania tej zacnej i pięknej damy, raczy powątpiewanie swoje ogłosić. Gdybym musiał walczyć językiem, zapewne przegrałbym. Będę obowiązany temu, kto mnie od użycia tej niewłaściwej mi broni uwolni. — Niech żyje Mazur! — krzyknął ktoś z kompanii, zamiast odpowiedzi. — Mech żyje I — powtórzyli wszyscy chórem i, przystępując do pana Romana, podawać mu ręce i ściskać go zaczęli. — Wina! — zawołał gospodarz. Gdy podano wino, wszyscy spełnili z zapałem zdrowie młodzieńca, który dał dowód równie determinacyi, jak i rozsądku i umiarkowania. Zaczęła się więc huczna rozmowa, otwierały się serca: wśród strzelających butelek, mnożyły się wiwaty, a gdy przyszło do zdrowia cudnej" ukraińskiej rusałki, w której każdy z kolei kochał się, o której nikt złego słowa me mógł powiedzieć, nie szczędzono gardła, pochwalnych wykrzykników i wina gospodarza. Gdy się ten pierwszy impet wiwatowy skończył, pan Roman, bojąc się, aby się na wielką pijatykę nie zaniosło, rzekł: — Dziękuję panom za ten znak ich ufności i wiary. Stół was czeka, a mnie pozwólcie pożegnać się i powrócić do domu. Wyjechałem, nic nie mówiąc, dokąd jadę, i boję się, aby moja ciotka, domyślając się jakiej honorowej expedycyi, nie była niespokojna. Pożegnawszy więc gospodarza, podawszy rękę panu Władysławowi, którą ten serdecznie uścisnął, wyprowadzony przez wielu, wsiadł do koczyka i pojechał. Gdy już był w polu i przechodził myślą wszystko, co zaszło, gdy rozważył złe i dobre w tak dziwnej mieszaninie, które się oczom jego przedstawiło, westchnął głęboko i zawołał mimowolnie: — Co tu zdrożności! a jak złote serca! Któż za to wszystko przed Bogiem odpowie? Wieść o tym postępku pana Romana prędko się rozbiegła i reputacyą. naszego bohatera ustaliła. Cała młodzież go uwielbiała, wszystkie młode kobiety admirowały, marszałkowa tylko i te panie, które miały podchodzone cokolwiek córki na wydaniu, twierdziły, że Krystyna, która ma nieograniczoną władzę nad panem Władysławem, przyzwała go do siebie, kazała zaprzść się pojedynku, i całą tę komedyą odegrać. Gdy pan Roman w tydzień potem wybierał się już do Kijowa w interesie ciotki niezmiernie ważnym, i wymagającym dłuższego chodzenia i dobrego dopilnowania się, i czekał tylko na plenipotencyą, która jeszcze nie nadeszła, przyjechał do Bykówki ojciec Józi, owej tancerki pana Romana na balu u pani Osinowskiej, i pragnął się z nim widzieć. Pan Roman ucieszył się razem i zmieszał, gdy go oba czył. Nie mógł się on domyśleć, jaki miał powód zacny emeryt do tych odwiedzin, dorozumiewał się jednak, że Józia do tego wpływała, a ją mogła skłonić jakaś komunikacya z Warszawą, jakaś wiadomość od panny Katarzyny. Krew uderzyła na twarz jego, gdy obaczył staruszka wchodzącego skromnie i nieśmiało, a pierwsza i głęboka miłość, zagnana na dno serca przez nowe i tak mocne upodobanie, ocknęła się w jego piersi, i żywotne ciepło swe po całem łonie jego rozlała. — Czemuż mam przypisać tę przyjemność — rzekł pan Roman, witając uprzejmie emeryta — że pana dobrodzieja tu widzę? — Było to moim obowiązkiem, panie łaskawy — odpowiedział stary, siadając na ukazanem sobie krześle — bo mam panu memu złożyć podziękowanie. Ale nim powiem za co, pozwól mi pan wynurzyć radość, że widzę pana całym i zdrowym. — A dla czegożto nie miałbym być całym ? — zapytał pan Roman, uśmiechając się. — Nam powiedziano, żeś odbył pojedynek, żeś ciężko raniony — rzekł nauczyciel. — Widzisz pan, że to bajka — odpowiedział pan Komun, powstając i wyciągając do niego obie ręce, na znak podziękowania za troskliwość, i na znak, że są zdrowe. — O żadnym pojedynku nie myślałem, żadnego nie było, i nigdym się nie czuł zdrowszym i spokojniejszym, jak teraz. — Chwałaż Bogu, chwała Bogu! — rzekł stary — że to są. kompozycye ludzkie. Ale wszędzie ludzie są ludźmi, byle paplać. Trudno ich od tego oduczyć, chociaż w klassie mówiło się im zawsze: Pamiętajcie chłopcy, że trzech rzeczy nigdy człowiek nie żałował: kiedy rano wstał, kiedy z domu nie wychodził i kiedy milczał. — Mądre były nauki pana dobrodzieja — rzekł pan Roman. — Szkoda, że się na nic nie zdały, panie łaskawy — odpowiedział pedagog — ale przystępuję teraz do właściwego powodu mojej wizyty. Oto przyjechałem tu złożyć moje podziękowanie panu dobrodziejowi, jako ojciec. Moja Józia idzie za maż. — Dlaczegoż pan dobrodziej mnie za to dziękujesz? — zapytał pan Roman zdziwiony. — Właściwie pan dobrodziej ją wydałeś — rzekł pedagog uśmiechając się. — A toż jakim sposobem ? Doprawdy, mocno mnie pan zadziwiasz. — Panie łaskawy! ludzie są, ludźmi — odpowiedział emeryt. — Patrzą, a nie widzą, chodzą koło pereł i depczą, je, a nie poznają się na nich, póki im kto nie powie: patrzcie! oto perły, a wy je depczecie! Tak było i z moją dziewczyną. Nie uważam ja jej wprawdzie za perłę, ale dzięki Bogu wychowała się na miłą, zgrabną i dorzecżną panienkę. Widział ją ten i ów, gdy tu przybyła z Warszawy, i nikt w niej nie dojrzał tych przymiotów, które ojcowskie oko cieszyły. Aż dopiero, gdyś ją pan dobrodziej na tym balu u pani Osinowskiej na pierwsze niejako miejsce wyprowadził i w dobrem świetle postawił, patrzaj ! i ten i ów spostrzegł się, że był dotąd ślepym i nic nie widział. Pan Stanisław bywał nawet u nas dosyć często, bo to nasz sąsiad, i ojciec jego łaskaw na mnie, radzi mi czasem w gospodarstwie, do którego mi logarytmy i sekcye koniczne nic a nic nie pomagają. Ale z tego by wania nicby nie było, gdyby nie pan dobrodziej. Dopiero jak moja Józia pokazała się tak dobrze, w takiej znakomitej kompanii, kiedy, dzięki panu memu, obaczył i jej talią, i jej zgrabność, gdy sam z nią. potem natańczył się, gdy młodzież zaczęła ją chwalić, otóż i jemu zasłona spadła z oczu. Ludzie są ludźmi, łaskawy panie, nie dowierzają sobie i boją się ze zdaniem swojem wyrwać. Aż dopiero, gdy i ztąd i z owad usłyszą: jakie to piękne! jakie to dobre! wtenczas i oni mówią: a prawda! Tak też i pan Stanisław uwierzył panu dobrodziejowi i innym, potem przypatrzył się sam, i zaczął bywać z początku co drugi dzień, potem codzień, a nareszcie nie wychodził z domu. Postrzegłem to, pomówiłem z córką, potem pomówiłem z ojcem pana Stanisława. On mi odpowiedział: "Wiem o tem. Nie patrzę ja na to, żeś ty uboższy ode mnie. Twoja córka będzie dobrą żoną, a moja część Berezówki wystarczy dla obojga." Osądźże pan dobrodziej teraz, jak nie mam panu z całego serca dziękować, zwłaszcza, że i moja Józia przypisuje to wszystko łasce pana i przesyła mu serdeczne podziękowanie. — Tu rozrzewniony stary powstał, niebieską chustką, którą otrzepywał buty wysiadając z bryczki, otarł oczy i zbliżył się do pana Romana. Nie było w tem opowiadaniu starego nauczyciela matematyki matematycznej ścisłości, ale szczerość i prostoduszność jego ujęły naszego bohatera. Ściskając więc uszczęśliwionego ojca, rzekł: — Mój dobry panie, nie przypisuję ja sobie bynajmniej tak szczęśliwego wypadku, ale wierz mi pan, że się serdecznie cieszę. Da Pan Bóg, że to będzie dobrze. Panna Józefa warta szczęścia, i potrafi je sobie wyrobić. Jeżeli jeszcze pan Stanisław jej się podoba, jeżeli go kocha, to winszuję panu z całej duszy. — Dziękuję panu memu — odpowiedział emeryt, znowu powstając — zdaje się, że moja córka dosyć zajęta swoim narzeczonym. Dobrybo chłopak, skromny i przystojny, nietęgi, prawda, z niego matematyk... — Za to będzie lepszy gospodarz, niż pan — przerwał pan Roman, uśmiechając się. — A prawda, prawda — rzekł stary. — Mnie logarytmy na nic się w gospodarstwie nie przydały, a ludzie są ludźmi, każdy ma swoje przeznaczenie i swego pilnować powinien. Pogadali jeszcze przez czas niejaki. Pan Roman wypytywał się z interesem o niektóre szczegóły, tyczące się młodej pary, chcąc się przekonać, czy, Józia nie dała mu jakiego jeszcze zlecenia. Ale nie dowiedział się nic w tym względzie. Gdy nadeszła pora obiadowa, pan Roman zaprezentował nową swoję znajomość ciotce, i starego pedagoga na obiad zaprosił. Staruszek, kontent z przyjęcia, jadł cudzy obiad pedagogicznie, nie zapomniał przy zdarzonej okoliczności o tem, że ludzie są. ludźmi, i pożegnawszy pokornie panią Winicką, która prosiła, aby ją czasem odwiedzał, a serdecznie ścisnąwszy za rękę pana Romana, którego za dobrodzieja swego uważał, pojechał. Po wyjeździe emeryta, pan Roman zaczął coraz częściej myśleć o Warszawie, brał się co wieczór do swojej książeczki, i serce jego, jakby znużone i zbite walką, którą od kilku tygodni staczało, zapragnęło odetchnąć czystszem, zdrowszem uczuciem, zapragnęło odnowić w sobie pamięć tej, której obraz w niem tkwił i wyrugować się nie dawał. Trzeciego więc dnia pojechał oddać wizytę staremu pedagogowi, i z Józią o Warszawie się nagadać. Cząstka Berezówki, którą, emeryt miał w dzierżawie, leżała na samym brzegu tej wielkiej wsi, mającej kilku dziedziców. Dworek, w którym mieszkali, był drewniany, pod wysokim dachem słomą pokrytym, z gankiem, opartym na dwóch słupkach i mającym ławeczki i poręcze. Wielki dziedziniec, oddzielony ode wsi dość głębokim rowem, na którego nasypie rosło licyum, ograniczony był z dwóch drugich stron zabudowaniami gospodarskiemi, za któremi z tyłu była stodoła i otaczające ją gumno. Za dworkiem rozciągał się ogród, którego największą ozdobą były wiśnie, agrest i porzeczki, rosnące bujno, i ograniczające uliczki i kwadraty, pełne kapusty, buraków, kartofli i ogórków, a za stajnią, na miejscu wystawionem zupełnie na południe i ogrzanem odbijającemi się od tego budynku promieniami, był mały inspekcik pod oknami, złożonemi z najrozmaitszych kawałków szyb, niegdyś potłuczonych i przepalonych: a dalej plac, na którym rosły melony, kawony, i na którym ogromne dynie wygrzewały swe brzuchy. Wszystko to bujało na tej błogosławionej ziemi bez wielkiego trudu i nakładu, szło tylko o to, aby rośliny użyteczne oczyszczać, pleć i chronić od głuszącego je ogrodowego proletaryatu, który wyłaził wszędzie z urobionego ladajako, ale bogatego gruntu, na najlepszych rozlegiwał miejscach, roszcząc sobie także prawo do tej ziemi, z której go jej urodzajność, deszcz i słońce wywoływały. Ale biedny exmatematyk nie miał dosyć siły i dosyć rąk do pokonania tej pasożytnej gawiedzi. Wewnątrz domek miał parę pokoików, czysto i skromnie przybranych. Krzesełka były dębowe, przykryte kwiecistym perkalem; takaż kanapa i firanki z bialemi włóczkowemi frenzlami. Na oknach w pokoju bawialnym stało dużo wazoników z kwiatami, które Józia pielęgnowała, a na ścianach wisiało w czarnych ramkach kilka rycin różnej wielkości, między innemi portret Napoleona z czasu konsulatu, Kościuszko z pałaszem w ręku, feldmarszałek Witgenstejn na koniu, i na miejscu honorowem litografia Kopernika, siedzącego z systematem słonecznym w ręku, którą Józia w prezencie ojcu matematykowi z Warszawy przywiozła. Niewypowiedziana była radość ojca i córki, kiedy pana Romana spostrzegli. Nie wiedzieli na jakiem miejscu go posadzić, czem utraktować. Przyjmował młody człowiek ich uprzejmość i serdeczność równem sercem, i kilka godzin przeszło mu najweselej. Józia czerwieniła się jak róża, gdy jej winszował, i, ściskając jego rękę, ze łzą. w oku dodała: — Panu to będę winna, jeżeli mi Bóg da szczęście. Napróżno pan Roman wymawiał się, że się niczem nie przyczynił du skłonienia ku niej serca pana Stanisława, że powinna to przypisać jedynie sobie, iż się podobać umiała. Nie mógł jej tego wyperswadować i, rad nierad, musiał przyjąć wdzięczność dobrej dziewczyny. Pan Roman obchodził całe gospodarstwo matematyka i w niejednym kącie stary nauczyciel, patrząc na źle wykonane swoje rozkazy, mówił: — Otóż i tu wstyd mi przed panem; ale ludzie są ludźmi, łaskawy panie: wtenczas tylko słuchają, kiedy kto umie rozkazywać. A ja tylko żaków umiałem trzymać w rygorze, a z nimi poradzić sobie nie mogę. Po kawie, przy której panienka krzątała się z całą energią młodej gospodyni, przyjmującej drogiego sobie gościa, interes jakiś gospodarski wywołał starego, a oni zostali sami. Wtenczas Józia, zbliżając się do pana Romana i patrząc mu mile w oczy, rzekła: — Nie uwierzysz pan, jakem się ucieszyła, gdy mój ojciec wrócił i uspokoił mnie w mojej trwodze. O ! bo gdybyś pan wiedział, co też to ludzie nagadali! I żal mnie dręczył, i złość brała, gdyż pewna byłam, że to wszystko nieprawda. — Wiem, co mówiono — odpowiedział z uśmiechem pan Roman — i dziękuję pani, żeś temu nie wierzyła. — Bo czyż to było podobne do prawdy? — mówiła dalej panienka z energią. — Gdybym nawet pana nie znała i nie była mu tak obowiązaną, jak jestem, to dość mi było wiedzieć, żeś pan urodził się i wychował na tej ziemi, gdzie serce w piersiach mężczyzn, a nawet kobiet, dość mocno osadzone, na tej ziemi, na której i ja wychowałam się i którą serdecznie kocham, abym nie wierzyła. Pan Roman przez patryotyzm ścisnął mocno rękę zarumienionej panny; myśli jego przeniosły się na piaski Mazowsza, zaczęły się błąkać po jego sosnowych lasach, słuchać szumu Wisły, a ztamtąd zabiegłszy pod kasztany ogrodu Krasińskich, na ŚtoJerską ulicę i przed kościół na Leszno, wywołały zamyślenie na jego czoło i łzę do jego oka. Postrzegła to ucieszona Józia i po chwili rzekła : — Powiedz mi pan, czy i reszta tej historyi równie prawdziwa ? — Cóż pani nazywasz resztą tej historyi ? — zapytał pan Roman, czerwieniąc się. — Czy to prawda, że pan się żenisz z panią Rożewską? — dodała, patrząc mu ciekawie w oczy. — Mogę panią, upewnić — rzekł po chwili pan Roman jąkając się i spuszczając oczy — że w tem jest tyle prawdy, co i we wszystkiem. — O! jeżeli tak — mówiła dalej Józia, patrząc ku drzwiom, czy ojciec nie wraca — to mogę panu jedne rzecz pokazać. — To powiedziawszy, pobiegła do drugie go pokoju. Pan Roman zadrżał, patrzył z natężeniem za odchodzącą, i z niecierpliwością i ze ściśnionem sercem powrotu jej oczekiwał. Za kilka chwil wybiegła Józia z listem w ręku, i trzymając go przed usteczkami swemi, które się uśmiechały, dodała : — Przed kilku dniami odebrałam ten list, który się długo błąkał i z daleka przyszedł. — Z Warszawy ? — zawołał pan Roman, wyciągając rękę. Józia kiwnęła główką i mrugnęła oczami na znak potwierdzenia. — Czy mogę go widzieć ? — zapytał pan Roman. — A dlaczegóż go wyniosłam? — odpowiedziała z wyrazem figlarnym. — O ! pozwól pani — rzekł pan Roman i wziął list, który ona delikatnie w dwóch paluszkach trzymała. Otworzył go drżącemi rękami i przebiegając najprzód cały lotem błyskawicy, spojrzał na koniec, gdzie był podpis : Katarzyna. Pierwszy raz pan Roman widział ten podpis i przypatrywał mu się długo, nim się wziął do ' przeczytania samego listu. Dziwny jakiś powab był w tych literach, które się zbiegły w tak drogie mu imię i nakreślone były tą samą ręką, która przy ostatniem pożegnaniu w dłoni jego zndrżałn. Byłby je do ust przycisnął, ale wstyd mu było Józi, która, położywszy palec na ustach, wzrokiem go śledziła. List był dość długi i zamykał następujące słowa: „Piszę do ciebie, moja droga Józiu, smutna i znękana; dla tego wybacz, jeżeli w tem, co piszę, nie będzie ani ładu, ani składu. Ale wolę pisać, choćbyś się miała na mnie rozgniewać za niepotrzebną i nudną gawędę, niż siąść w kąciku i płakać; a Bóg widzi, jak łzy cisną się do oczu, jak chce się położyć głowę na takiej piersi, jak twoja, i wyszlochać się do woli, ażby sercu zrobiło się lżej, ażby dusza świat boży zobaczyła. Nie wyobrażaj sobie jednak, żeby mi się jakie wielkie nieszczęście zdarzyło. Bynajmniej ; jestem zdrowa, dziwię się nawet, żem ani schudła, ani mizerniała; mój ojciec także zdrów, pobiera swoje emeryturę, oddaje mi zawsze całą swoje pensyą, z której ja jak mogę staram się wyłatać miesiąc, aby mu na niczern nie zbywało i aby mu wystarczało na najrozmaitsze gatunki tabaki, które zawsze miesza, kombinuje i w swoje słoiki układa. Dobry mój oiczysko! nieraz mi się serce ściska i coś nakształt sumienia poczuwam w mojem łonie, gdy, siedząc w swoim pokoiku, położę robotę na kolanach, oprę głowę na ręku i myślę, a on wejdzie cichutko, stoi przez chwilę, patrząc na mnie, i potem zapyta nieśmiało: Kasiu I czemu ty nie śpiewasz ? Bo dawniej, moja droga Józiu, zawsze śpiewałam przy robocie; a teraz serce nie śpiewa, to i głosu w piersiach nie stało. Dla ucieszenia mojego ojca, który się nudził, dla przypomnienia mu jego ulubionych lekcyi, zaczęłam po wyjściu z pensyi uczyć się po łacinie. Czy wiesz, żem nawet dużo w tym pięknym języku postąpiła? Pokazuje się, że nie święci garnki lepią, i że my możemy wziąć się także do czegoś poważniejszego, byle była taka pobudka, jaką ja miałam. Jak szczęśliwym był mój poczciwy ojciec, kiedy wyłożył mi jaką regułkę z życia Attyka, a ja powtórzyłam ja, od razu bez zająknienia, i nie zrobiłam ani jednej pomyłki w prozodyi! Teraz już mu i tej pociechy przynieść nie mogę. Łacina mnie nudzi, zrobiłam się roztargniona i niepojętna. Ale Bóg dobry czuwa nade mną i zesłał mi zkądinąd pociechę. Mój ojciec dostał ucznia, którym się z całą gorliwością zajmuje. Ma więc zajęcie, ma rozrywkę; już nie zważa, teraz, że ja nie śpiewam i wykładu jego nie rozumiem. Ale bo też to szczególny uczeń mu się dostał. Wyobraź sobie młodego, dwudziestu dwóch lat chłopaka ze wsi, najkompletniejszego gbura, na którego głupowatość, a raczej nieokrzesanie, nie mogłam z początku patrzeć bez politowania. Otoż w przeciągu trzech miesięcy przekształcił się zupełnie, wyprzystojniał, wyrozumniała twarz jego, wyjaśniło się czoło, oczy nauczyły się patrzeć, a usta mówić. Jak żyję, nie widziałam takiego postępu. Zosia Przyrębowska, pamiętasz, o której mówili u nas, że to cud pojętności, niczem jest w porównaniu z tym chłopakiem, którego serce i przywiązanie do mego ojca odpowiada głowie. Co to jest gorliwość i umiejętność ze strony nauczyciela! Jeszcze więcej czczę mojego ojca, jeżeli to być może, że zdołał natchnąć duszą, rozumną tę chodzącą bryłę. Ale też trzeba widzieć i radość mojego ojca; ma on teraz czasem takie momenta, jakieby miał snycerz, gdyby posąg jego raptem zaczął gadać i chodzić. Zresztą, cóż ci powiem o Warszawie, którą ty tak kochasz ? Zawsze taż sama, zawsze ruchawa, wesoła, gadająca, brudna i wystrojona, pełna ludzi i turkotu. Na naszej ulicy tego wszystkiego nie widać, ani słychać; ale ja ci nie mówię o naszej ulicy, ale o tych na któreś ty lubiła patrzeć, i które cię tak serdecznie bawiły. Ja bywam tylko w kościółku naszym na Lesznie, i czasem idę do ogrodu Krasińskich, gdzie mi tak miło przechadzać się, bo go ojciec nad inne przekłada. Na pensyi u pani S rzadko teraz bywam, chociaż ona zawsze dobra, kocha nas, wspomina o tobie i o wszystkich naszych koleżankach, mówiąc, że takiego examinu, jak nasz, nie było i nie będzie. Patrzno, co to my za geniusze ! Może pani S dlatego tak mówi, że wtenczas otrzymała pochwałę za nasze postępy w naukach. Ma ona zawsze dużo panien, i tej wiosny dostała nową. uczennicę na całą edukatcyą. Śliczna to dziewczynka, nazywa mnie ciocią Kasią, i mam w niej wielką przyjaciółkę; a przecież, ile razy jetem u pani Ś, ciężki smutek mnie opada i ból jakiś ściska serce, tak, że prędko uciekam i jak najrzadziej przychodzę. Ale dość już o tem. Chciałabym wiedzieć coś o tobie. Tyle słyszałam, że podobno mieszkasz na wsi i gospodarujesz. Twój ojciec także ma emeryturę i odpoczywa po pracy. Szczęśliweśmy obiedwie, że mamy poczciwych ojców, którzy całe swe życie przepracowali i na starość mają zdrowie i spokojny kawałek chleba. Ale ty stokroć szczęśliwsza ode mnie, moja droga Józiu! — tyś na Ukrainie! — Dałabym połowę życia, żebym mogła być na twojem miejscu. Bądź zdrowa. Twoja na zawsze. Katarzyna." Gdy pan Roman skończył, łzy mu się strumieniem z ócz potoczyły. Odwrócił się więc i, złożywszy list, zaczął chodzić po pokoju, aby potłumić w sobie gwałtowne wzruszenie, które go ogarnęło. Gdy cokolwiek przyszedł do siebie i uspokoił się, stanął przed Józia, w której twarzy widać było radość i rozrzewnienie i, schylając oczy, rzekł stłumionym głosem: — Daruj mi pani ten list. — O! weź go pan, weź! — odpowiedziała ze łzą. w oku — wszak on do pana należy, choć tam o panu niema ani słowa. — Pan Roman podziękował niemem ściśnieniein ręki i list schował. Nadszedł ojciec Józi, a bohater nasz, który potrzebował samotności, pożegnał się i pojechał. Miał on do domu dobre dwie mile. Skoro się ujrzał na czystem polu, dobył list, w którym było tak niepodejrzane świadectwo stanu jej serca, jej smutku i głębokiej, żadną nadzieją niekarmionej, miłości; patrzył na te wyrazy, wśród których zdawało mu się widzieć ślady łez, i zamglonym od rozrzewnienia okiem zaczął znowu czytać. Gdy konie stanęły przed gankiem w Bykówce, zdziwił się pan Roman, że przeleciały tak prędko tę przestrzeń, której on nie widział, i że jeszcze całego listu nie odczytał. Ale który to był raz, to niech piękne czytelniczki nasze powiedzą. Dziwna jest różnica między prawdziwem i głębokiem uczuciem, a pociągającem i niebezpiecznem upodobaniem; między świętem uniesieniem serca, które daje spokój, wyjmuje ciernie z każdego kwiatu, jaki życie człowiekowi podaje, przyprowadza całą nasze istotę do zgody i cały świat zewnętrzny do harmonii: a gorączkowym zawrotem głowy, najeżającym drogę naszę kolcami róż zdradzieckich, przytykającym do ust naszych napój czarowny, ale który upaja i truje, wprowadzającym zamęt, zamieszanie i fałszywe brzmienia w nas i we wszystko, co nas otacza. Jeden tylko nasz język, w filozoficznej i głębokiej budowie swojej, oznacza wybitnie tę różnicę dwoma wyrazami, które sam jeden tylko, ze wszystkich znajomych nam języków, na odmalowanie tych dwóch stanów duszy posiada. Bo też rzeczywiście doświadczenie przekonywa, że oba te wyrazy są w mowie ludzkiej potrzebne gdyż jeden i tenże sam człowiek może się jednocześnie w obu tych stanach znajdować. Biedny nasz bohater stał właśnie na tem rozdrożu, i nie wiedział jeszcze, jak się z niego wydobędzie i którą drogą pójdzie. Korzystając z bogactwa naszego języka, oznaczamy i my temi dwoma wyrazami jego krytyczne położenie, bo nareszcie trzebaż powiedzieć prawdę, że pan Roman kochał pannę Katarzynę, ale podobno i kochał się w Krystynie. Że taki stan nie mógł mu dać pokoju i tej swobody umysłu, z której się rodzi dobry humor i łatwość życia; że często oddychał jakby zaduszonym powietrzem, nie mógł sobie znaleźć miejsca, ani rozrywki, i przez to martwił kochającą go ciotkę, zwłaszcza, że się nie domyślała jego przyczyny . to łatwo pojąć. Z tych powodów i ona przyśpieszała jego wyjazd do Kijowa, i on rad był, gdy już nastąpił. Byłoto w czasie ostatnich dni Października, które tam najczęściej piękne, kiedy droga jeszcze sucha, powietrze pełne świeżości, a w dzień nawet ciepłe; kiedy niezmierne łany żyta i pszenicy ozimej zaczynają, już zielenieć, a przygotowane pod wiośnianą siejbę role czernieją jak axamit i rozlegają się ile oko zasięgnąć może. Jechał więc pan Roman szybko i starał się czem mógł odrywać myśli swe od swego obecnego położenia. Wszakże trudno mu to było, zwłaszcza, gdy minął Białącerkiew i obaczył przed sobą step równy, jednostajny, jak morze zielone, i gdzieniegdzie tylko jaskrawemi kolorami liści bodjaków upstrzony. Ratowała go tylko szybka jazda po tej równinie, gdzie żaden rowek, żadna grudka nie wpadnie pod koło, oraz widok niezliczonych stad, to owiec, to koni, to rogatego bydła, które spokojnie tuczyły się na bogatej jeszcze paszy, aby człowieka nakarmić, lub go odziać, lub niepokojowi jego usługując, z miejsca na miejsce go przenieść. Gdy minął Wasylków, a zwłaszcza Wetę, ostatnią, stacyą. przed Kijowem, inne miejsca i widoki zmieniły bieg jego myśli. Wjechał w głębokie piaski, spostrzegł wzgórza sośniną pokryte, po bokach widział wydmy piaszczyste zamiast zielonych dolin, a w niektórych przerwach z prawej strony, okryte siwiejącym z daleka lasem, wyniosłości, które bieg wielkiej rzeki okazywały. Widok ten przypominał mu rodzinne strony; zdawało mu się, że za temi wzgórzami, za temi wydmami ujrzy szerokie łono płowej Wisły, że usłyszy nagle witający go głos: Niech będzie pochwalony! i wyobrażenia te uspokoiły go, nastroiły jego myśli na ton melancholiczny, ale łagodny i słodki, i zaniosły jego skołatane serce pod skrzydło prawdziwej miłości, aby się tam utuliło i we wzruszeniu swem ustatkowało. Wkrótce ukazał się przed oczami jego starożytny Kijów, i nowy ten zupełnie widok, odmienne kształty budowli, inne uprzęże koni, inne stroje ludzi i głosy mowy ludzkiej, uderzyły go i zastanowiły. Więcej niż na półmilowej rozległości, na wzgórzach naddnieprowych, ujrzał on rozrzucone budynki i wznoszące się kopuły licznych cerkwi. Z prawej strony obaczył piękne pagórki, zarośnięte najrozmaitszym lasem, a z pośrodka jego liści, umalowanych jaskrawerni farbami, jakiemi jesień ubiera lasy, bielały z daleka ściany Wydobyckiego monasteru; wprost przed sobą miał massę murów fortecy, coraz powiększającą się, a z pośród nich wymykała się w górę wieża Ławry, na sto kilkanaście łokci nad ziemię, i w tej wysokości połyskiwała z daleka złoconem nakryciem swej głowy i jaśniejącym na niej krzyżem. Dalej szły rzędem rozmaitej wielkości budynki na Peczerskiem, z pomiędzy których sterczały rzędy topoli i błyszczały okna świeża wzniesionej eleganckiej części miasta, zwanej Lipki; a ku lewej stronie, za ciemną massą drzew Ogrodu Cesarskiego, na wzgórzu Starego Kijowa, widać było obszerną, kopułę katolickiego kościoła, za nią wyższą i złocistą, głowę Michajłowskiego monasteru, bliżej zaś i wyraźniej piękne formy, wysmukłe, chociaż mające piętno starożytności, wieżyczki, i kształtną, pokrytą lazurem i obsypaną złocistetni gwiazdami kopułę klasztoru Świętej Zofii. Całe to panorama zamykało się nowym, okazałym kwadratem uniwersytetu, wystawionego na czystem polu, i ku któremu jakby przysuwały się z wolna i nieśmiało dworki i domki nowo wyrastającego miasta. Ale dotąd pan Roman widział dopiero połowę tego obszernego grodu. Część drugiej połowy skryła się w dolinie między Peczerskiem i Starym Kijowem, w dolinie historycznej, bo tam Kuś chrzest przyjęła, i dlatego też nazywa się Kreszczatik ; a reszta jej przerzuciła się za górę nad brzeg Dniepru, rozległa się tam obszernie, regularnie zabudowała, i po większej części z domów murowanych złożyła. To jest właśnie ów Padół, spiżarnia całego miasta, gdzie od czasu do czasu handel wre, i gdzie od połowy Stycznia huczą kontrakty. Okazały ten ogół zmalał naturalnie i rozdrobnił się na wiele szczegółów, gdy pan Roman wjechał do miasta i postrzegł przy wielkich gmachach rządowych małe drewniane domki, ulice wprawdzie szerokie i równe, ale niektóre niewybrukowane, niektóre mające więcej parkanów, niż domów. Wszakże te niedostatki nagradzał zawsze widok fortecy, wyglądająca z poza wałów piękna budowa arsenału, kopuły złocone Ławry, wieża biała, foremna i chodząca niejako za widzem, gdziekolwiek się obróci, krzyże siedmiu mniejszych cerkwi, które jakby się pod opiekę matki Ławry zbiegły, a nadewszystko Dniepr, odkrywający się przez parów, malowniczo pokrajany i jaśniejący w dole szeroką, błękitną jak niebo wstęgą, która spokojnie, i jakby z uczuciem swej siły i użyteczności, sunie się poważnie i ociera się dumnie o brzegi, które karmi i zdobi. Nie będziemy opisywać długiego pobytu pana Romana w Kijowie. Jeżeli który z czytelników naszych miał interesa i przyjechał do miejsca, gdzie się one rozstrzygają, po to, aby je popierać i koło nich chodzić, to wie dobrze, czem się pan Roman zajmował i jak się bawił. Stanął on w hotelu przy zakładzie wód mineralnych, aby był bliżej domu, gdzie się mieściło sądownictwo i inne władze gubernii, aby miał oraz pod bokiem piękny Cesarski Ogród, mający być całą jego rozrywką. Rozmówiwszy się z adwokatem, który z reputacyi uczciwości i rzetelności znanym był powszechnie, i oświadczywszy się gotowym do konferencyi, ile razy będzie potrzeba, objechał miasto, zwiedził fortecę, był w Ławrze i Pieczarach; widział grób Jarosława i starożytne mozaiki w Sofijskim Soborze; modlił się gorąco w kościele katolickim i westchnął za duszę pobożnego człowieka, który w tych czasach cukrowarni i fabryk sukiennych wzniósł z własnych funduszów dla licznych współwyznawców swoich tak wspaniałą świątyni;} ; obejrzał uniwersytet, i w jego bibliotece wspomniał o Czackim i o Krzemieńcu; wracając ztamtąd na Stary Kijów, zatrzymał się przy Złotej Bramie, widział złocone litery napisu, i wziąwszy do kieszeni kawałek odwiecznej i zeszklonej przez czas cegiełki, usiadł tam odpocząć i podumać przez chwilkę; stał długo w głębokich rozwagach nad brzegami Dniepru, przy tej kolumnie, gdzie pierwszy raz w Imię Ojca i Syna spłynęła święcona woda z czoła ukorzonego i bozkiem światłem odnowionego ludu: był na galeryi otaczającej cerkiew Świętego Andrzeja, zkąd widział głęboko u stóp swych rozłożony Padół i szeroki Dniepr, od szczątków mieszkania Olgi płynący, i za nim czerniejącą puszczę Czernihowską, za którą, rzekłbyś, że już niema ziemi: tak szeroka, tak ciemna, tak tuż za nią zdaje się zapuszczoną nieskończona niebios firanka; ztanitąd spuścił się na Padół, w tej porze głuchy i pusty, i wyglądający niecierpliwie Stycznia, polskiej wrzawy i polskich dukatów. Wszystkie te wędrówki zajęły mu dni kilka, po których nastąpiły nudy i karmienie się myślami i rozdzieranie się wewnętrzną walką. Pan Roman w ogólności nie był wielkim przyjacielem wizyt, i przez właściwą sobie skromność niechętnie wchodził do obcych sobie domów, niełatwo zawiązywał nowe znajomości. Tem bardziej trudno mu to było wówczas w Kijowie, gdzie nikt z osób mu znajomych nie mieszkał, gdzie towarzystwo wyższe i wykształcone składało się z ludzi innych nawyknień, innego języka, i którym w tęsknem usposobieniu swojem nie chciał się narzucać. Chodził więc samotny po ulicach, przypatrując się nowym dla siebie zwyczajom i obyczajom czysto ruskiego miasta, jednolitego we wszystkich warstwach od najwyższej do najniższej, i admirował charakter narodu, który przez tyloletnią. podległość sąsiedniemu państwu, zachował swoje rodzinne piętno i chrztu pierwotnego z czoła nie starł. Wśród takichto chwil samotnych i nudnych, wśród przykrości, jakich doznał, zmiarkowawszy, że interes pójdzie ciężko i z oporem, odczytawszy raz list panny Katarzyny, uniesiony tęsknotą do domu, do Warszawy i do niej, napisał owe słów kilka do Heluni, które dziewczynka swojej cioci Kasi pokazała, i które ożywiły tęskniącą i sercu jej dodały wytrwania i cierpliwości. Dopiero w ostatnich dniach Grudnia zadecydował się interes pana Romana. Szło o znaczną, summę w Prykazie Kijowskim złożoną, pani Winickiej należącą, i przez różne wybiegi i wykręty dłużnika zakwestyonowaną. Chodzenie pana Romana i starania gorliwego i sumiennego adwokata wyrobiły przychylną decyzyą. Summa ta na początku Stycznia do rąk jego wypłaconą, być miała. Pan Roman uwiadomił o tem natychmiast sztafetą ciotkę, donosząc jej oraz, że musi jeszcze święta przebyć w Kijowie, a potem, chociaż nie ma już żadnego interesu, ale jedynie dla ciekawości, zostanie jeszcze na kontraktach. Wkrótce odebrał od ciotki list następujący: „Mój drogi Romanie ! List twój odebrałam z wielką, radością. Nie tyle mnie cieszy odzyskanie własności, którą miałam za straconą, jak to, żem ją. odzyskała przez twoje starania i że mogę zaraz sercu memu dogodzić. Ponieważ te sto dziesięć, tysięcy, które masz odebrać, są owocem mojej wieloletniej oszczędności i zupełnie do mnie należą, proszę cię więc, mój drogi, odeślij z nich sto ty sięcy do banku moskiewskiego lub do banku polskiego na swoje imię, i jako zupełnie i wyłącznie należące do ciebie: a pozostałe pięćset dukatów użyj w czasie kontraktów na swoje przyjemności, na jaki prezencik dla matki, dla siostry i dla Heluni. Utrzymania twego teraz i w czasie kontraktów w to nie liczę, na to masz osobny fundusz, którego nie żałuj, bo dzięki Bogu mamy dosyć: ja już niewiele potrzebuję i cała moja próżność i duma w tobie. Bywaj zdrów, mój drogi! baw się dobrze, bądź wesołym i nie takim, jakim byłeś przed wyjazdem. Jeżeli mnie kochasz i pragniesz, abym była spokojną, wesołą, a nadewszystko zdrową, to mnie usłuchasz i najgorętsze życzenie mojego serca pojmiesz. Ściskam cię po tysiąc razy i błogosławię. Twoja na zawsze." W postskryptum było: „Krysia będzie niezawodnie na kontraktach". Wzruszył pana Romana do głębi serca dowód przywiązania dobrej staruszki, a koniec jej listu i przypisek sprawił, że z wielką niecierpliwością kontraktów oczekiwał. Nie miał on wprawdzie żadnego postanowienia; ale pragnąc dać jej dowód swojej wdzięczności i przywiązania, perswadując sobie, iż świętym jest dla niego obowiązkiem, aby tak nieoceniona ciotka była spokojną, wesołą, a nadewszystko zdrową; skłaniał się coraz bardziej do słuchania jej, i jakoś codzień lepiej i wyraźniej owe najgorętsze życzenia jej serca pojmował. Przypisek jej listu, na którym często oko jego spoczywało, dużo go w pojmowaniu tych życzeń objaśnił. Gdy w tym czasie, przerzucając raz swój pugilares, napadł na list panny Katarzyny do Jozi, który znalazł się przypadkiem między listem Krystyny, wykradzionym dawniej ciotce, i owym świeżo odebranym listem z przypiskiem, pan Roman wyjął go, i zważywszy, że tam być nie powinien, chciał go na innem, bardziej utajonem miejscu, schować. Ale te tkliwe słowa: „Tyś stokroć szczęśliwsza — tyś na Ukrainie i t. (. uderzyły go. Złożył więc pugilares, usiadł sobie wygodnie, i zaczął znowu list ten czytać od początku. Lecz tym razem zastanowiło go to najprzód, czego pierwejnie uważał, że papier był niezbyt cienki, nie listowy, nierówno obcięty i cokolwiek przybrukany; dalej postrzegł kilka przekreśleń, poprawek i niby myłek ortograficznych: potem zdawało mu się, że przecinki, średniki i linijki oddzielające nie tam stoją, gdzie należy; a nadewszystko uderzyło go obszerne i z takiem widać zajęciem zrobione opisanie tego ucznia, którego ojciec jej kształci, i z którego postępów panna Katarzyna jest mocno rada, kiedy aż o tem odległą przyjaciółkę uwiadamia. Zdziwił się pan Roman, że dotąd na tak ważną okoliczność nie zwrócił uwagi. Położył więc list na stole, nie czytając już dalej i długo, długo chodząc po pokoju, zapuszczał się w domysły, jak mógł ów młody człowiek wyglądać, jak dalece już do tej pory postąpił w ukształceniu swojem, a może i w sercu panny Katarzyny. Ta ostatnia myśl, nie tylko, że go nie napełniała goryczą lub gniewem, ale owszem, uchwycił się jej jak deski, na której mógłby sam wypłynąć, jak argumentu, którymby się sam przed sobą usprawiedliwił, jak światełka, które by mu pomogło do jaśniejszego jeszcze pojęcia owych gorących życzeń ciotki. Do tego obrazu, który obowiązek nasz i miłość prawdy skreślić nam nakazała, dodajmy wszakże, że bohater nasz, przyszedłszy niespodziewanie do tak niepocieszającego rezultatu w tej konferencyi z sobą samym, gdy stanął rap tem przed stołem, na którym biedny ów list leżał, zawstydził się, zarumienił, i schowawszy go z uszanowaniem w najpierwszej przegródce pugilaresu swego, niekontent sam z siebie, porwał kapelusz, narzucił na ramiona lekkie futerko, wybiegł, i kilka godzin, wystawiony na zamieć kijowską, po ulicach zasypanych śniegniem brodził. IX. Minęło wreszcie Boże Narodzenie, i skończył się rok stary, tak obfity w zasiew przyszłości dla pana Romana, a w którym i nasz bohater znacznie się zestarzał, jeżeli starością, nazwiemy nietylko przybyt lat, ale i obfitość wrażeń, bogacących myśl, i światło doświadczenia, pod którem rozwija się serce i pod którego ciepłem dojrzewa samopoznanie. Pan Roman wcześnie przeniósł się na Padół, aby zająć dogodniejsze mieszkanie i być bliżej kontraktowego ruchu, który wkrótce miał ożywić to miejsce, dotąd puste i milczące. Chciał także widzieć z blizka uroczystość święcenia wody na Dnieprze w dzień Trzech Króli, uroczystość okazałą, w której celebruje metropolita kijowski i halicki, w towarzystwie kilku biskupów, kilkunastu arehimandrytów, i przeszło stu księży z mnogich monasterów i cerkwi kijowskich; przy której obecne są wszystkie władze cywilne i wojskowe; która przesuwa się poważnie pomiędzy milczącemi szeregami żołnierzy, z błyszczącą bronią i odkrytą głową; którą otacza kilkanaście tysięcy ludu, wspominającego pobożnie pierwszą chwilę ochrzczenia, i stojącego zbitą massą na ściętych głębiach tegoż Dniepru, z którego wodą spłynęło nań światło wiary i zlała się łaska odkupienia. Od Stycznia zaczął się ruch niezwyczajny na ulicach Padołu; zadzwoniły kółka krakowskich chomątów, powiały przy nich flanelki biało i błękitnoczerwone, rozkwitły jak maki różnokolorowe. Codzień częściej dawał się słyszeć grzmot bicza, który klaskał nad głowami dzielnej piątki siwoszów, lub czwórki gniadej albo pstrokatej, który radował serca gospodarzy domów, jak echo zwiastujące dukaty, i wywoływał uśmiech ironiczny na usta ruskich kuczerów, którzy wychwalali swój krótki batożek, wiszący więcej dla formy na ich wyciągnionem ramieniu, i którym czasem tylko, ale zawsze cicho i znienacka, zacinają leniwego i krnąbrnego konia. Co dzień więcej i więcej przesuwało się przed oknami pana Romana to poszóstnych karet, osadzonych na grendżoły i wiozących poważne matki z córkami na wydaniu; to pełnych gustu sanek w formie karety, lando lub kocza, jeżeli należały do młodych elegantek, które niemi miały robić wizyty ; to ogromnych sani z budą skórzaną i fartuchem, z poza którego wyglądały rozczochrane wąsy szlachcica kapitalisty, który siedział na tłomoku pełnym rewersów i wexli, a trzymał nogi na, szkatule okutej, pełnej dukatów i assygnat. Pomiędzy temi cięższego kalibru ekwipażami przesuwały się lżejsze sanie mężów, którzy zdołali wyperswadować żonom, aby zostały w domu, i pomknęli się sami; lub osadzone na sanicach najtyczanki młodych obywateli, ciągnione dzielną czwórką i przesuwające się szybko, jak intrata ich panów. Wszędzie na kozłach widać było wąsatych furmanów, w płaszczach z futrzanemi kołnierzami, w niedźwiedzich lub baranich czapkach; wrzała ulica z Peczerskiego na plac Samsona wiodąca, wzmagały się coraz krzyk i wołanie, a miejsco we bieregisia i jego skrócenie gisia, ustępowało napływowemu: hou! lub energiczniejszemu klaśnięciu z bicza, a umknijże się, bestyjo! Tę wrzawę, ten natłok uliczny powiększały szeregi sanek ruskich, dowożących towary z Moskwy i Petersburga ; także budy brodzkie, na kołach oblepionych śniegiem, które wiózł żyd w kłapouchym kapeluszu, i z których wyglądały lisie czapki, siwe albo rude brody lichwiarzy; z których także wyzierały kiedyniekiedy z ciekawością i nadzieją młoda głowa z długiemi włosami, spadającemi na ramiona, czarne wąsiki i zadarta bródka jakiego fortepianisty lub skrzypka, który z Niemiec, gdzie go nikt słuchać nie chciał, śpieszył do Kijowa, gdzie dobrzy ludzie mają gotowe uszy i pełne kieszenie. Począwszy od Stycznia natłok ten wzrasta. Padół wre coraz gwałtowniej, coraz gęściej się zaludnia. Około go dochodzi on do najwyższego szczebla ruchu, wrzawy, jeżdżenia, chodzenia, klaskania z biczów, klątw różnemi językami, poważnych rozmów ruskich, krzykliwszego wywnętrzania się polskiego z sercem i interesami, szwargotania niemieckiego i żydowskiego, szeptów tureckich, gardłowego pisku zakaukazkiego, nosowych ormiańskich mruczeń i tatarskich gestykulacyi. Po tym i ym fala ta usuwa się, gęste i pełne nadziei miny nikną, szlachta, która miała rzeczywiste interesa, śpieszy do domu, dłużnicy uciekają, kupcy zaczynają powoli pakować niewyprzedane towary, zostają tylko z zafrasowanetni twarzami : wierzyciele, którzy nie odebrali jeszcze kapitału i czekają na obiecany pod słowem honoru procent, — matrony, które nie doczekały się zięciów i jeszcze mają, nadzieję, — elegantki, czekające na jaki zapóźniony bal lub na kochanka, który się zgrywa, — literaci, którzy jeszcze nie wyprzedali biletów na prenumeratę, — a nadewszystko grająca młodzież, która się najpóźniej rozjeżdża, najmniej śpi, najmniej gada, ale za to, w przeciągu tych kilkunastu dni, przeżywa kilka lat życia i nieraz całkowity swój fundusz. Tak wygląda Padół kijowski, w czasie kontraktów, zewnątrz. Po tym Stycznia wraca on do zwykłej ciszy i grobowego milczenia, i znowu kiedyniekiedy tylko przesuwają się saneczki, wiozące policyjnego urzędnika, w stosowanym kapeluszu, lub jaką gospodynią z Peczerskiego, która jedzie do Babajewa, dla zaopatrzenia domu w cukier, herbatę i inne zapasy, lub jakiego księdza, który, siedząc poważnie, gładzi brodę i trzyma w ręku długą swą i błyszczącą gałką, ozdobioną trzcinę. Obaczmy teraz, co się tam dzieje wewnątrz. Z długiej, pochyłej i brukowanej ulicy, łączącej Padół z Krezczatikiem i Peczerskiem, wyjeżdża się na plac wielki, zwany placem Samsona. Ztamtąd na wszystkie strony rozchodzą się ulice równe, dość szerokie i zabudowane bliżej placu murowanemi, piętrowemi domami, a dalej drewnianemi domkami, które prawie wszystkie mają podobne formy i jednakie rozmiary. W czasie kontraktów, wszystkie domy bliższe owego placu są nietylko zajęte, ale prawie natłoczone przyjezdnymi. Na samym środku placu jest wielki kwadrat sklepów, niby Dwór Gościnny, który się nie wynajmuje przyjezdnym kupcom, i gdzie miejscowi wykładają swoje co najlepsze towary, złożone z samych ruskich płodów, a po większej części z cukru, herbaty, kawy, rozmaitych korzeni, żelaza i wszelkich wyrobów tulskich ze stali i mosiądzu. Za tym kwadratem, nazwanym „rzędami", w samym rogu placu, bliżej Dniepru, stoi ogromny dom kontraktowy, z wielką piętrową oficyną. Dom ten jest własnością prywatną, i należy do pana Kisielewskiego, zamożnego mieszczanina, głowy miasta Kijowa, i naczelnika jakoby gwardyi miejskiej, która do roku w kontuszach, przy szablach, konno i pieszo, występowała przy święceniu wody na Dnieprze i przy uroczystości miejskiej, zwanej Makowyja. Budynek ten, ozdobiony gankiem o sześciu potężnych kolumnach, mu niezbyt wielką sień, z której schody prowadzą na piętro, gdzie są dwa pokoiki dla służby policyjnej, z tyłu zaś trzy takie pokoiki dla sądu głównego, czyli trybunału, który się tam w czasie kontraktów przenosi i tam posiedzenia swoje odbywa, aby mógł na miejscu załatwiać i kończyć interesa kupna i sprzedaży majątków. Resztę gmachu w całą długość i szerokość zajmuje ogromna sala kontraktowa, a jej rozległy sufit wspiera się na dziesięciu kwadratowych słupach, we dwa rzędy, po pięć w każdym, stojących. Pierwsze piętro ma zupełnie taki sam rozkład, z tą tylko różnicą, że sala, gdzie się dają koncerta i bale, równie obszerna, jak dolna, wyższa jest, ozdobniejsza i wspiera się na dziesięciu kolumnach korynckiego porządku. Otoż, począwszy od drzwi wchodowych, aż do drzwi prowadzących do trybunału, równie w sieniach, jak i w sali kontraktowej, niema ani jednej piędzi na ścianach, na schodach, między oknami, przy słupach podpierających sufit, któraby nie była zajętą, otaksowaną, najętą i zapłaconą. Zaraz przy drzwiach na lewo wabią przychodnia suche konfitury, ciasteczka, pierniczki, cukierki w różnokolorowych papierkach i w groźnej dla wszelkiego zdrowia massie : dalej siedzi Nastusia z renetami, gruszkami różnogatunkowemi, a jej bery, panny i baby, ułożone w piramidy, zawstydzają, nieraz rumieńcem, świeżością, i tuszą, przyjezdne panie i miejscowe piękności. Dalej uśmiecha się ładna szewcowa z Mińska, a za nią na półkach od ziemi do sufitu stoją szeregiem trzewiczki damskie, począwszy od drobniutkich wymiarów dziecinnej i swywolnej nóżki, aż do kalibru, zdolnego iść o lepszą z kirysyerskim botfortem. Na prawo ku oknu, cała ściana ubrana w kosztowne sztychy, kolorowane litografie a na stołach pod schodami leżą stosy nut, rysunków, litografii i litochromii, około których uwija się Włoch bakenbardzisty, z grubą francuzką pronuncyacyą, wabiąc czasem okiem pełnem wyrazu młodych obywateli i szepcąc im, że posiada des beaux sujets équivoques. Wszystkie ściany na schodach obite są wzorami kanwowemi, co dziesięć stopni inny je zajmuje przedawca, a każdy wyższy dziesiątek schodów płaci się drożej, bo tam można umieścić stół i na nim wzory te rozłożyć, bo im wyżej, tem mniejszy natłok, tem dłużej przebierają je tam piękne damy, tem swobodniej mogą rozmawiać z towarzyszącymi im i dodającymi gustu mężczyznami, tem więcej zatem kupują. W sali pod wszystkiemi ścianami naokoło, są tu półki, idące od dołu do góry, ówdzie szafy dobrze zamykane, dalej stoły ważkie i długie, lub wywrócone dnem do góry paki, a na wszystkich stosy różnego rodzaju towarów. Obok Szczepańskiego, który się tam ze swoją księgarnią rozłożył, siedzi poważny Pers z szalami i kobiercami; obok czarnego berdyczowskiego żydka, którego półki bieleją jak śnieg od webowych płócien, zwija się pstry Gruziniec i wabi jaskrawemi farbami swoich kanausów ; nawet każdy bok dziesięciu owych słupów, podpierających sufit, jest zajęty, należy do innego przekupnia, i tę samę przedstawia rozmaitość. Pod jednym siedzi, w czarnych barankach i rogatej czapce, berdyczowski exzakrystyan i sprzedaje kalendarze, książki do nabożeństwa, obrazki świętych, a nadewszystko wizerunki Matki Bozkiej Berdyczowskiej ; obok niego Grek z Odessy ma w żółtych workach turecki tytoń, w słojach stambułki, z boku pęki antypek, a na półkach czerwone buty, zielone ineszty i papucie ; dalej pan Romański z Lubaru traktuje szlachtę Kraszewskim, a panów, szczególniej panie, Balzakiem; nareszcie, przy czwartym boku, stary Niemiec wabi dzieci grzechotką, pokazuje im to tańcującego pajaca, to nieodziane lalki z irchy, z malowaną maseczką i w czerwonych trzewiczkach. Wszędzie ta sama rozmaitość, a wszystkie te różnokolorowe, różnokształtne, z najodleglejszych stref i klimatów zgromadzone do kupy płody, rekomendowane i sprzedawane najrozmaitszemi językami, najdzikszym i najdziwaczniejszym akcentem, rozchodzą się, nikną, zostawiając tylko w kieszeniach ich właścicieli polskie dukaty. W oficynie kontraktowego domu nie taki natłok, nie taka mieszanina, nietyle pstra rozmaitość, ale za to elegancya tak pełna powabu i blasku w towarach, grzeczność tak wyrafinowana w sprzedających, ceny tak wysoko podniesione nad rzeczywiste i sumienne, że się tem najzupełniej dogadza i próżności dorobkowiczów, i dumie najdoskonalej urodzonych panów, i pretensyom matek, które nie żałują dla swych córek, i rozrzutności pięknych wabicielek, które nie żałują dla siebie. Tamto między innemi Szafnagiel, zajmujący na dole środkową salę, ma bronzy, zegary, zwierciadła, malowidła, najkosztowniejsze sery i wina, najwykwintniejsze przyprawy i przysmaki, najdroższe szkła i porcelany, — tam czarownik ten zgromadza u siebie najlepsze towarzystwo, bawi, częstuje, zamawia, zachwala, i ściany jego coraz się obnażają, a grubieją kieszenie. Na górze pani Szafnagiel króluje wśród materyi paryzkich, wśród koronek, wstążek i kwiatów, wśród kapeluszy i strojów najcudniejszych co do formy, najświeższych co do mody. Taki sam karuzel odprawia ona tam z damami, po jakim maż na dole mężczyzn przepędza. A wszyscy kontenci, bo rzeczywiście wszystko piękne i gustowne, bo etykietki na każdej rzeczy są najoczywiściej francuzkie, a ceny wszystkiego tak pociągającym sposobem spotęgowane! Łatwo z tego wnieść, że wszystkim, którzy przyjeżdżają, na kontrakty, dnie i noce schodzą szybko i prawie gorączkowo. Od godziny dziewiątej sala kontraktowa już jest pełną, a między jedenastą i pierwszą taki tam natłok, taki ścisk, że zaledwie przejść można. Wówczasto, wśród najrozmaitszych fizyognomii, strojów i rozmów przekupniów, widzisz massę szlacheckich twarzy, z jasnem okiem, z zawiesistym wąsem, z uśmiechem i słowem honoru na ustach, w paradnych niedźwiedziach, w ciepłych szopach, w delikatnych tumakach, a niekiedy w wytartych lisach, w czarnych i siwych barankach. Cala ta massa jest w ustawicznym ruchu. Ci przychodzą, ci wychodzą, i znowu wracają, a wszyscy rachują głośno lub w myśli, wszyscy mówią, wszyscy zajęci. Tu sprzedają i kupują, tu jeden wychwala i liczy na palcach ogromne dochody, drugi w tejże samej rzeczy znajduje mnóztwo niedogodności i dochód o połowę zmniejsza; tam wierzyciel przeciska się przez tłum, ścigając swego dłużnika, a tam tenże sam dłużnik, spostrzegłszy pogoń, zmyka poza filarami, zastawia się jakim Turkiem lub żydem, i znika w tłumie, kontent, że dzień jeden zarobił. W znajomym już kącie, na pace od towarów, siedzi szlachcic kapitalista, z twarzą spokojną i uśmiechającą się, a ku niemu płyną ze wszech stron przyjaciele, ściskają go za rękę. i umizgają się do jego szkatułki. W innem miejscu przechadza się poważnie Halperyn berdyczowski, i ze skinieniem jego głowy, zapewniającem kredyt, tu majątek przechodzi z rąk do rąk, tu krocie przelewają się z jednej kieszeni w drugą. Wszystko to odbywa się prędko, wśród chodzenia i szukania, wśród rozmów, przysiąg, zaklęć, wykrzyków, rachowania cyfr najrozmaitszych, wśród targowania fajek i majątków, dusz męzkich i pantofli, wśród spokojnego liczenia miliona i kłótni o dziesięć groszy. Kto nie widział tej giełdy wąsatej, miniastej, wrzawliwej, ten zaiste z opisu naszego słabe tylko poweźmie wyobrażenie. Żeby go jakkolwiek dopełnić, dodamy, że tam przeszło dwa tysiące osób razem kupuje, sprzedaje, wydzierżawia, najmuje, oddaje w zastaw, wypożycza, upomina się, wykręca się od oddania, obiecuje oddać jutro, liczy kapitał z procentem, liczy procenta bez kapitału, a wszystko głośno, bez względu na sąsiada, który także targuje się, zaklina się, lub liczy. W tymże samym czasie, kiedy to się dzieje na sali kontraktowej, damy obecne w Kijowie, w eleganckich rannych strojach, sejmikują u pani Szafnagiei, wybierają, materye u rywalizującego z nią Matiasa, przerzucają sklep Bitepaża, targują srebra petersburskie, lub przeglądają się we Frażetowskieh wyrobach. Wszakże oddać im trzeba tę sprawiedliwość, że wśród tych kosztownych wędrówek nie zapominają o księgarniach Zawadzkiego i Glücksber ga, którzy w tejże samej oficynie kontraktowej obok siebie mieszcząc się, z ukosa czasem lub ironicznie na siebie spoglądają. Tam piękne Ukrainki i Podolanki zastają zwykle sejmikujących swoim dworem literatów: jednych dumnych swą wartością i przerzucających niedbale nowe publikacye, innych, skromniejszych, z zatajonym rękopismem w kieszeni, innych zupełnie polegających na przyszłej sławie, a niepewnych jutrzejszego obiadu. Tam także, po godzinie pierwszej, przychodzą z sali kontraktowej mężowie, bracia, kochankowie tych protektorek literatury i rodzących się talentów, i wówczas półki w księgarniach oczyszczają się, a galonowani lokaje z ciężkim do domu wracają ładunkiem. Nakupienie bowiem książek należy szczęściem do dobrego tonu kontraktowego. Zawadzki mógłby ułożyć ciekawą statystykę rozchodzących się dzieł, równie polskich jak obcych, i ochoty do ich nabywania. W niej na pierwszem miejscu stanęłaby Ukraina, potem Litwa, dalej Podole, po Podolu następowałyby dawniej Galicya, a potem dopiero Królestwo i Wołyń. Dlaczegoż w tej mierze Ukraina jest pierwszą, a Wołyń ostatnim ? Oto dla tej prostej przyczyny, że pierwszą zamieszkuje dorobkowa bogata szlachta, a Wołyń składa się po większej części z obszerniejszych wprawdzie majętności, ale z samych historycznych imion. Huczne są zwykle obiady w czasie kontraktów, bo damy, które tam przyjechały, przyjechały po to, aby wydać wiele pieniędzy, aby się pokazać, aby się ustroić i ubawić, aby dogodzić i próżności, do jakiej je upoważniają wdzięki i rozum, i aby zaspokoić tę wrodzoną polską gościnność, która lubi uprzejmie przyjąć i suto uczę stować. Każdy więc z mężczyzn ma gdzieś zaproszenie, i nie ma domu ozdobionego obecnością gospodyni, w którymby przy stole nie siedziało kilku, a najczęściej kilkanaście osób. Każdy wieczór rozpoczyna się zwykle koncertem. Wszystkie znakomitości muzykalne europejskie znają Kijów i wiedzą dobrze, jak miłe są tam oklaski, bo sala ogromna bywa zwykle pełna, a bilety nie płacą się inaczej jak złotem. Po koncercie zaczynają się dopiero kontrakty serdeczne, powtarza się to wszystko, co było rano na sali w kółkach domowych, w salonikach na prędce przybranych, i tu bywają także targi, umowy, i tu wabią się i szukają, obiecują i zawodzą, gniewają się i dąsają, i tu robią się niekiedy kupna i sprzedaże, niekiedy chwilowe ustępstwa i dzierżawy. Ta tylko różnica, że się to wszystko odbywa nie w szubie I w czapce, ale we fraku i żółtych rękawiczkach, nie głośno i bez względu na sąsiada, ale okiem, uśmiechem i często ledwo dosłyszalnym szeptem, i że się już tu nie mówi o duszach odzianych w siermięgi, ale o jednej tylko pełnej tkliwości duszy, owianej gazą i obleczonej w jedwabie. Noc, w czasie kontraktów, ma także swój oddzielny charakter. Kto skończył szczęśliwie interesa, śpi i chrapie, aż się okna trzęsą. Chodzi ubrany po izbie, kogo zawiódł dłużnik, kogo w kupie ubiegł przyjaciel, kogo sąsiad oszukał, kto nie dostał dzierżawy i z dobytkiem i dziećmi nie będzie się miał gdzie podziać na wiosnę. Nie śpi także, kto ma jutro termin, biegnie do okna i przypatruje się, jeśli jaki bicz klaśnie, — kto oczekuje ekonoma z intratą, dłużnika z kapitałem, lub wierzyciela z wekslem, mającym mu się jutro zaprezentować. Panie czy tają. nowo kupiony romans, albo powtarzają w myśli żałosne tony wiolonczeli Serwego, lub akordy Liszta i Talberga, albo, co najczęściej, spojrzawszy jeszcze w lustro przed układzeniem się, i marząc o tem, co mówiły i co słyszały, zasypiają z jakiemściś drogiem słówkiem na ustach, z jakiemiś wąsikami w myśli, z jakąś nadzieją lub trwogą w sercu. Ala są domy, gdzie nikt o śnie i nie marzy. Tam świece dopalają, się niepostrzeżone na zielonych stołach, tam w wazach kurzących się wre bez ustanhu poncz, tam dym cygar i fajek unosi się nad pochylonemi głowami, a w każdej piersi zużywa się tyle życia, ileby wystarczyło dla dziesięciu istot ludzkich, spokojnie i po bożemu żyjących. Tam nie ma zgiełku i rozmów. Monosylaby wystarczają, bo resztę tego dzieła zatracenia dopełnia hieroglif zgubny, na podłużnych karteczkach odmalowany, oko zapalone i zapadłe, ręka drżąca, która odsuwa, lub przygartuje pieniądze. Tak wyglądają kontrakty kijowskie wewnątrz. Trwają one krótko, ale zostawiają długie ślady w życiu kilku tysięcy ludzi, którzy mają, w nich czynny udział. Zjazd ten, jedyny w swoim rodzaju, zbogaca miasto, wprawia w wielki ruch handel, wszystkim zaś, którzy mają interes tyczący się majątków, a często i bytu, naznaczając pewny, stanowczy termin, daje czas do zebrania się z siłami, do odpowiedzenia zobowiązaniu. Jak każda rzecz ludzka, i ziemska, mają kontrakty dobrą i złą stronę, Przesiewają one, że się tak wyrazim, i translokują mnogie miliony, i jeżeli zapewniają jednym spokojność, dochód i egzystencyą na lat kilka lub na zawsze, to często także rujnują mienie, a honor i spokój innych na resztę życia, niweczą. Pan Roman, bezinteresowny świadek tego krzątania się, tych gorączkowych zabiegów, bawił się nowym dla siebie widokiem i z każdej rzeczy użyteczne dla swojego doświadczenia wyprowadzał wnioski. Wszakże, gdy szesnasty i siedemnasty stycznia minął, przestała go interesować ta wrzawa, ten ruch coraz wzrastający, i dziwna jakaś opanowała go tęsknota. Ośmnastego od rana siedział w oknie, wychodzącem na główną, ulicę, trzymał w ręku list ciotki, i patrząc to na przypisek, to w okno, niecierpliwił się i smutnym oddawał się myślom. Gdy tak z godzinę posiedział, czy tknięty jakiem przeczuciem, czy znudzony tym stanem swojej duszy, zerwał się i zaczął się ubierać. Dla rozrywki zapewne i dla rozpędzenia tęsknych dumań, pan Roman chciał dziś ubrać się ładnie, i lepiej, niż zwykle, wyglądać. Dobierał więc halsztuki i kamizelki, przymierzał je i zrzucał, co wielce dziwiło poczciwego Bartosza, który do tych wymysłów swego pana nie był wcale przyzwyczajony. Wdział wreszcie pan Roman tużurek, i stanąwszy przed zwierciadłem, przeczesywał melancholicznie swoje wąsy; wtem na ulicy rozległ się trzask z bicza. Głos ten odbił się niewiedzieć dla czego w piersiach pana Romana, rzucił więc grzebyk, poskoczył do okna, i spojrzawszy w nie, jak stał, bez czapki, wybiegł pędem na ulicę. Właśnie wprost drzwi jego domu, stała ciemnobłękitna kareta na nizkicb sanicach, piątka dzielnych i zgrzanych siwoszów wyrzucała głowami cugle, i parskając na znak, że jej tu będą radzi, chciała już ruszać dalej i dostać się czem prędzej do stajni. Ale sanki zwoszczyków, zapóźnionych z dostawą, zbiły się tak, że nie można było postąpić. Wołał młody Krakowiak, krzyczał lokaj, ale nic nie pomogło. Trzeba było zaczekać. Gdy pan Roman stanął we drzwiach swego mieszkania, w oknie karety zajaśniała twarzyczka rumiana i drobna; delikatny nosek dotknął się szyby, piwne oczy błysnęły radością, na ustach koralowych pokazał się uśmiech tak słodki, że pan Roman zupełnie zapomniał, iż jest tylko w lekkim tużurku i niema czapki na głowie. Przystąpił więc do karety, nie zważając na śnieg sybki i głęboki, jak piaski Mazowsza, i tejże samej chwili okno zapadło, a rączka biała i cieplutka, dobywając się z sobolowego rękawka, dotknęła jego drżącej ręki. — Tak późno — rzekł wreszcie stłumionym od radości głosem. — Czyż mnie tu kto czekał ? — odpowiedziała Krystyna, i widząc, że się pan Roman zaczerwienił, uśmiechnęła się i dodała: — Pan tu mieszka? — Od dwóch przeszło tygodni, a od tygodnia wyglądam przez to okno. — Pan wygląda? czy był kto zapowiedziany? — List mojej ciotki zapowiedział mi przybycie pani. — Więc to pan mnie wyglądał przez to okno? A gdy pan Roman jakoś nie znalazł się, ona dodała: — Ale pan zamoczy nogi i przeziębi się. Idź pan, weź płaszcz i czapkę. — Pani się chcesz mnie pozbyć? — Bynajmniej, chcę, żebyś pan był zdrów — odpowiedziała rumieniąc się, bo mi pan tu przez cały czas kontraktów będziesz potrzebny; mam dużo sprawunków. — Więc dla sprawunków tylko — rzekł nasz bohater żartem, a jednak przypomniał sobie sprawunki, które robił na KrakowskiemPrzedmieściu. Gdy ta assocyacya wyobrażeń przyprowadziła go do milczenia, Krystyna, obracając się do swego lokaja, rzekła: — A cóż, jedziemy? — Gdzie tam, nie można ruszyć — odpowiedział sługa. — Pójdźże na górę — dodała — i przynieś pana płaszcz i czapkę. — Lokaj pobiegł, a pan Roman uśmiechając się, rzekł: — Dziękuję pani za tę troskliwość, choćby dla miłości sprawunków. — Pamiętajże pan, żeby mnie tu nikt nie oszukał — rzekła Krystyna. — W takim razie — mówił pan Roman, już niby pewniejszy swego —będę musiał pani wszędzie towarzyszyć i wiedzieć o każdym pani kroku. — Ma się rozumieć — odpowiedziała. — Bo chociaż nie z mojej woli, ale z woli babci jestem tu pod specyalną opieką, pana dobrodzieja. — Gdy to mówiła, minka jej była tak figlarna, wyraz oczu taki, że pan Roman zadrżał. Tymczasem służący przyniósł płaszcz. Gdy się pan Roman odział i chciał zapytać, gdzie mieszkać będzie, konie ruszyły, a Krystyna wychylając główkę z karety, zawołała: — Au revoir, monsieur! Został więc nasz bohater w śniegu w lakierowanych butach. Wyskoczywszy na trotoar i otrzepawszy nogi, pomyślał chwilę, a bojąc się, aby mu jeszcze dzień jeden napróżno nie przeszedł, gdyby przyszło do głowy wymyślnej kobiecie nie dać mu znać, gdzie zamieszka, postanowił dojść natychmiast, do jakiego domu zajedzie. Szczęściem nawinęły się sanki, wskoczył w nie, i gdy wjechał na plac, obaczył konie Krystyny na prawo ku Dnieprowi dążące; kazał więc pędzić za ujeżdżającym powozem, i wkrótce spostrzegł, że na Borysoglebskiej ulicy, przed porządnym piętrowym domem, kareta zatrzymała się a gdy otworzono bramę, znikła w dziedzińcu. Zaspokojony więc z tego względu, dla rozrywki udał się do sali kontraktowej, ale gdy wstępował na stopnie ganku, spostrzegł pod ostatnim filarem mężczyznę, obwiniętego w płaszczu i gładzącego spokojnie brodę. Chociaż twarz była w przeciwną, stronę odwrócona, cała ta postać i ruchy uderzyły bohatera naszego niemiło, jak przykre widziadło. Postąpił jednak parę kroków bliżej; w tejże chwili ów mężczyzna odwrócił się. Był to pan Władysław. Niepodobna było udać, że go nie widzi, jakkolwiek wielką miał do tego ochotę. Pan Władysław pierwszy do niego uśmiechnął się, i postąpiwszy kilka kroków, podał mu rękę. — Jak się pan masz? — rzekł uprzejmie. — Widać, że pana nasze kontrakty nie bardzo bawią, masz twarz znudzoną i niewesołą. — Owszem, owszem — odpowiedział pan Roman — zajmuje mię mocno wszystko co widzę, możebym tu drugi raz nie przyjechał, ale na pierwszy raz rzecz jest ciekawa i godna widzenia. Pan tu bywasz co rok? — Mam interesa — odpowiedział Władysław. — A jednak pan spóźniłeś się trochę — mówił pan Roman z wolna, i patrząc mu przenikliwie w oczy? Pan Władysław uśmiechnął się i odpowiedział gładząc brodę: — Nie mogłem wcześniej. — Dawnoż pan przyjechałeś? — zapytał pan Roman, którego twarz bladła i serce ściskało się. — Przed godziną — odpowiedział zapytany, pod niosłszy oczy i spojrzawszy niby na południe, niby na wschód. — Żegnani pana — rzekł wówczas pan Roman, kiwnął głową i odszedł, ledwie dosłyszawszy słów: „do widzenia", które pan Władysław za nim niedbale rzucił. Gdy wszedł do sali, wydała mu się dziwnie brudną, natłoczoną, krzykliwą i nieznośną. Uciekł ztąd prędko zaszedł do Zawadzkiego. Tam kazał sobie odłożyć wszystko, co w przeciągu ostatnich trzech lat u niego wyszło; wziął w rękę pierwszy lepszy wolumen, usiadł w kącie i zaczął go przerzucać. Zamiast liter, widział pan Roman szereg sanek ładownych, które zawaliły ulicę, i wśród nich ciemnobłękitną karetę, a przez jej polerowaną szybę błyszczące oczy, uśmiechające się usta i tę rączkę białą i ciepłą, która jego palców dotknęła. Winiety zdobiące to dzieło, przemieniały się w siwe, niecierpliwiące się konie, a z majuskulów, któremi wypisany był rozdział, zrobiły się w oczach jego kolumny kontraktowego domu, i pod ostatnią z nich ujrzał mężczyznę w płaszczu i gładzącego brodę. Wówczas gorzkie myśli przesuwały mu się przez głowę; a gdy przyszedł do tego rezultatu, że prawie razem przyjechali, że mogli odbywać popasy w tychże samych karczmach, a może i noclegi w tychże samych mieszkaniach; rzucił książkę, porwał się z krzesełka i wyszedł. Z godzinę jeszcze błąkał się po różnych miejscach, nie znalazłszy nigdzie ani rozrywki, ani uspokojenia. Nareszcie sfatygowany, znękany i w najgorszym humorze, wrócił do domu. Gdy wszedł do salki i chciał się rzucić na kanapę, żeby odpocząć i podumać, spostrzegł na stoliku swoim bilecik biały, zgrabny i misternie złożo ny. Były tam następujące słowa: „Jeszczem się nie roztasowała; ale przychodź pan, pomożesz mi i dodasz konceptu, żeby było lepiej. Jeżeli łaska pana dobrodzieja, będziesz mi potem towarzyszył do Szafnaglowej, u której muszę się trochę odświeżyć i odnowić. Prozę się nie wykręcać, bo poślę zaraz sztafetę do babci, że pan jej nie słuchasz. Mieszkam na Borysoglebskiej ulicy, pod nr. . Krystyna". Pan Roman wziął na kieł, zmiął bilecik i zaczął chodzić po pokoju. Po niejakim czasie wyjrzawszy oknem i widząc, że słońce świeci i że dobrze będzie przejechać się, przebrał się, naciągnął nowe paliowe rękawiczki, wziął kapelusz, i kazawszy sobie podać piękne futerko, które niedawno kupił, wsiadł do sanek i pojechał. Kazał się wieźć na Kreszczatik. Po niejakim jednak czasie zmiarkowawszy, że góra wielka i konie się napróżno zmęczą, gdyż jechał bez interesu, zawrócił napowrót na Padół. Tu zatrzymał się przy studni Samsona, od którego cały plac bierze nazwisko. Ale że posąg bohatera biblijnego nieszczególny, i że mu przytem przyszła na myśl zdradziecka Dalilia, ruszył dalej ku akademii duchownej. Tam znalazłszy jakąś przeszkodę, i nie widząc potrzeby jechania ku Dnieprowi, gdyż był zamarznięty i nie przedstawiał ciekawego widoku, udał się na prawo, i wyjechawszy przypadkiem na Borysoglebską ulicę, przed nr. stanął. Nie będziemy nudzić czytelników naszych dalszemi szczegółami. Powiemy tylko w ogólności, że resztę dni kontraktowych pan Roman przebył prawie tak, jak owe czarowne dni w Myszkowcach, których zapomnieć nie mógł. Krystyna była dla niego równie miłą, równie uprzejmą i uprzedzającą. Raz na zawsze był do niej zaproszonym na obiad, a jeżeli sama była gdzieindziej wezwaną, to i pan Roman wezwanie odbierał. Z nią chodził po magazynach, odprowadzał ją na koncerta i z nią wracał; na wieczorkach u niej, nadzwyczajnie miłych i animowanych, odbierał często te słodkie dla mężczyzny oznaki poufałości, te polecenia drobne w domowym zakresie, które wszystkim obecnym mówią, iż ten człowiek wchodzi w prawa, jakich mu każdy zazdrościł. Pan Roman pysznił się temi względami i tem jaśniej pojmował życzenia ciotki, iż porównawszy teraz Krystynę z dystyngowanemi nawet kobietami, które się do Kijowa zbiegły, znaj dował ją najpiękniejszą i najmilszą ze wszystkich. I ta kobieta jawnie mu okazywała swoje przychylność, nie przeszła mimo niego w kompanii, żeby nie kiwnęła główką, nie uśmiechnęła się, nie powiedziała jakiego pamiętnego słówka; gdy wsiadała do powozu, on tylko podawał jej rękę, gdy szła piechotą, wspierała się na jego ramieniu, i tak wchodziła na wschody, wybierać wzory kanwowe, tak do pani Szafnagiel kupować stroje, tak do księgarni zaopatrywać się w książki i sprzeczać się z literatami. Któryż mężczyzna nie dałby się odurzyć? i któryż z czytelników naszych zadziwi się, że pan Roman przez cały ten czas ani razu nie zajrzał do tej tajemnej przegródki swego pugilaresu, gdzie leżał list Kasi, ani jednej modlitwy na jej książeczce nie odczytał, i podobno ani razu pacierza nie dokończył. Dwudziestego ósmego stycznia był ostatni u Krystyny wieczór. Chociaż wiele już osób wyjechało, jednak sala jej napełniła się tem wszystkiem, co tylko najcelniejszego pozostało w mieście. Krystyna nigdy nie była tak pię kną, tak wesołą, tak dobrą i prawie tkliwą dla pana Romana. Po drugiej dopiero rozeszli się goicie, pan Roman wychodził ostatni. Gdy już był przy drzwiach, odwrócił się jeszcze, i obaczywszy, że sama w pokoju, wyciągnął do niej ręce z daleka. Krystyna, z łagodnem wejrzeniem pokiwała główką., jakby mu chciała powiedzieć: nie trzeba. Pan Roman, uwikłany nieprzezwyciężonym wdziękiem, z nadzieją i namiętnością, w oku, chciał powrócić, ale ona uprzedziła go, podbiegła ku niemu, i kładąc prędko dłoń swoje na jego ustach, szepnęła: — Idź pan już sobie, dobranoc! Kolega pański tam czeka w przedpokoju. Rozmarzony i jakby pijany, wrócił do domu. Ale wszedłszy do salki, zdziwił się niepomału, gdy zastał tam jakiegoś mężczyznę, który siedział tyłem do drzwi, łokcie miał oparte na stole, i zanurzywszy palce we włosy, i tak trzymając oburącz ciężką widać głowę, zatopiony był w myślach. Za stuknięciem drzwi i na odgłos, kroków pana Romana, gość ów powstał i ku niemu się obrócił. Był to pan Władysław. Twarz jego była niezmiernie blada, oczy zapadłe, wąsy i broda rozczochrane, klapa od surduta naddarta, na rozpiętej kamizelce i pomiętej koszuli wisiała chustka czarna, która widać dławiła jego szyję i którą rozwiązał. Widok ten przeraził pana Romana, a ten spadek gwałtowny od cudnegostworzenia, pełnego wdzięku, życia i przyszłości; do tej odrzuconej, za którą zdawała się stać zguba i zatrata; to nagłe przejście od miłości i szczęścia, do nienawiści, a może i jakiego kroku rozpaczy, odurzyły go tak, że nie wiedział; co sen, a co prawda? czy to niebo, które się przed nim zamknęło, czy to piekło, które miał przed oczyma?. Nie miał pan Roman żadnej niechęci do pana Władysława. Od przybycia Krystyny rzadko go widywał, a u niej nigdy. W obcych domach na koncertach i miejscach publicznych, nie zbliżał się do niej pan Władysław wcale. Bywał wprawdzie w niektórych kompaniach, ale zaledwie pokazał się, wkrótce znikał i bynajmniej panu Romanowi nie zawadzał. Nie mógł więc bohater nasz zmiarkować, po co o tej porze i w takiem okropnem położeniu do niego przyszedł. Po kilku minutach milczenia, pan Władysław pierwszy się odezwał: — Dziwisz się pan zapewne, że mnie tu widzisz. — Nie taję — odpowiedział pan Roman— że mnie to mocno zastanawia. — Nie dziw się pan i daruj, że ci może miłe marzenia przerwę. Czekam tu na pana od godziny. Ale pozwól mi pan usiąść, bo nogi drżą. podemną — dodał głuchym głosem. Pan Roman ukazał mu krzesło i sam usiadł. — Wracasz pan od niej ? — rzekł pan Władysław, trąc ręką czoło. — Wracam z wieczoru od pani Rożewskiej — odpowiedział pan Roman, i wymówił dobitniej to nazwisko. — Nie obrażaj się pan — mówił dalej pan Władysław — że ją tak nazywam. Jest moją krewną, była moją narzeczoną, kochała mię, i ja ją kochałem. Ten sposób mówienia w niczem jej nie ubliża, jakkolwiek rzeczy się zmieniły. — Cieszę się mocno — rzekł pan Roman — że mnie pan uwalniasz od przypominania mu, że nie masz żadnego powodu mówić z lekceważeniem o takiej kobiecie, jak pani Rożewska. — Z lekceważeniem? — odezwał się pan Władysław z gorzkim uśmiechem. — Nikt więcej odemnie nie czuje i czuć nie może, ile ona warta czci, na jaką zasługuje miłość. Ale nie wiem, czy mnie pan dobrze rozumiesz, i czy panu wiadome nasze stosunki. — Wiem o wszystkiśm od mojej ciotki — odpowiedział pan Roman. — Tem lepiej — dodał kiwnąwszy ręką — nie będę potrzebował pana nudzić długiźm opowiadaniem; dodam tylko, czego może panu nie powiedziano. Gdybym był chciał, przed rokiem, przed dwoma laty, Krystyna byłaby moją, żoną. Nie sądź pan, że się chwalę. Mam wiele wad, ale fanfaronadę uważam za najniższą ze wszystkich, bo się rodzi z głupstwa i idzie brat za bratem z kłamstwem. Mówię więc panu, że ja nie chciałem, bom ją kochał, bom czcił jej wspaniałość, szanował jej odwagę. Kochająca i szlachetna, ona wierzyła w obietnice poprawy i statku, którem jej w uniesieniu wdzięczności czynił! Ale ja sam im nie wierzyłem; ja sam nie chciałem wciągać za sobą anioła, co mi podawał rękę nad przepaścią, nad którą, czułem, że stoję, i czułem, że mnie w nią jakaś niepojęta i zgubna siła popycha. Powstał pan Władysław i przeszedł się parę razy po pokoju; potem stanąwszy przed panem Romanem, tak dalej mówił: — Zapewne panu dziwno, na co ta spowiedź! Oto chcę, żebyś mnie pan poznał zupełnie, nim powiem, po co przyszedłem. W tem, coś pan dopiero co słyszał, jest bez wątpienia dobra strona mojego charakteru, jest może cokolwiek wspaniałości, żem ja, szuler i rozpustnik, nie chciał został panem takiego majątku, który mogłem prze siać, i wyrzekł się posiadania tak cudnej kobiety, i takiej, co mi się oddawała z miłością. Ale teraz uważ pan, do czego doprowadza droga, na jakiej mnie fatalność jakaś postawiła. Przed dwoma laty zgrałem się; dowiedziała się o tem, dług był znaczny, i zapłaciła go. Drugi raz w Odessie przegrałem kilkadziesiąt tysięcy. Ci co mnie ograli, byli cudzoziemcy, uwierzyli mojemu honorowi na trzy dni. Trzeba było uiścić się, lub sobie w łeb palnąć. Kredytu już nie miałem. Ale spodlony pierwszą jałmużną, której nie myślałem oddać, udałem się po drugą. Nie miała pieniędzy, oddała mi swoje brylanty, i ja wziąłem je. A chociaż była na nich łza, która spadła z jej oka wtenczas, kiedy mi je oddawała —sprzedałem. Teraz pan wiesz, z jakim człowiekiem masz do czynienia. Tym, co go kochają, płaci on bólem i ranami; tych, co mu przebaczają, obraża nowym i cięższym jeszcze grzechem; tych, co się nim opiekują, obdziera i grabi. Przed panem szuler w całem, okropnem znaczeniu tego wyrazu, przed panem hultaj, zdolny tylko oddać dług kartowy, ale w każdym innym względzie niegodzien kredytu na trzy grosze. Czy pan chcesz teraz, żebym dalej mówił? — Mów pan — odpowiedział pan Roman, tknięty do żywego tak dziwną rozpaczą. — Skończę więc — dodał pan Władysław, rzucając się na krzesło. — Przynajmniej tę oddasz mi sprawiedliwość, żem cię nie chciał podejść. Otóż nigdy w życiu nie byłem tak nieszczęśliwym, jak teraz. Od sześciu dni, nie śpię i nie jem prawie. Ciągle gram, i przegrywam. Dziś przegrałem resztę. To moje szczęście, że wieś z której żyję, jest dożywociem mojej matki. Inaczej i ten krwawy zarobek mojego ojca, tę piękną spuściznę, na której mógł bym pędzić dni bez troski, zmarnowałbym. Ale trzechletnia dzierżawa poszła. Wziąłem ją całkowicie z góry przed tygodniem, i w kilka dni już jej nie było. Przegrałem wszystkie sprzęty, wszystkie książki, przegrałem sanie i konie, któremi tu przyjechałem; nawet tego wiernego towarzysza, tego przyjaciela, którego i ona tak kochała, mojego psa, postawiłem na kartę i przegrałem. Teraz nie mam nic, tylko ten surdut rozdarty ze złości, i trzydzieści tysięcy długu; ale nie takiego długu, który można nie oddać, nie takiego, którybym zaciągnął u brata, u przyjaciela, u kochanki. Te trzydzieści tysięcy winienem szulerom takim jak ja, i zapłacić je muszę jutro o ósmej rano. Gdybym do niej się udał, onaby mnie wyciągnęła i teraz z tej kałuży brudu i nieprawości. Ale tego nie uczynię, wolę zginąć jak ostatni łajdak, wolę skończyć ten obrzydły żywot jaką. desperacką, burdą, niż jeszcze raz zranić to serce, któregom nie wart. Widzisz tedy pan, że mam tylko dwie szansę do wyrwania się z tego piekła. Pierwszą jest pistolet. A drugą... — tu pan Władysław zatrzymał się, zasadził obie ręce we włosy, i cisnął mocno głowę. — Czemuż pan nie kończysz? jakaż droga? — zapytał pan Roman, patrząc nań z politowaniem. Pan Władysław zerwał się z miejsca i chodząc szybko po pokoju, zawołał: — Ha! zdawało mi się, że mi to przyjdzie łatwiej wymówić. — Chcesz pan, żebym za pana zapłacił? — rzekł wówczas pan Roman z wzniosłą, prostotą, szlachetnego serca. Pan Władysław przystąpił do niego, położył rękę na jego ramieniu, i patrząc mu w oczy z niedowierzaniem, rzekł: — Człowieku! tybyś to zrobil? Ale prawda — dodał odstępując— musisz być szlachetnym, musisz być zacnym i dobrym człowiekiem, kiedy ona dla ciebie zapomina o nieszczęśliwej słabości swojej dla mnie. O! staraj się — dodał, biorąc obie ręce pana Romana — staraj się, niech cię pokocha. Żadna kobieta na świecie nie da ci tyle szczęścia. — Tu biedak, złamany tą burzą, która od tylu dni wrzała w jego łonie, usiadł, zakrył obiema rękami twarz, i łzy obfite, łzy ulgi, a może i szczerego żalu potoczyły się z jego oczu. Pan Roman, wzruszony tym widokiem, rzekł łagodnie: — Uspokój się pan, panie Władysławie. Widać, że ta opłakana namiętność, która cię gubi, nie zagłuszyła jeszcze w tobie dobrej natury. Lepszym pewnie jesteś, niż sam siebie odmalowałeś. Dla tego nie ryzykuję nic, jeżeli ci pomogę, a pomogę ci chętnie, bo pewny jestem, że głębokie uczucie tego poniżenia, w jakie wpadłeś, podniesie cię, że honor, właściwy takiemu sercu, jak twoje, przypomni ci tę chwilę, w której podałem ci rękę ratunku. — Więc to nie jałmużna? — zawołał ocierając oczy pan Władysław. — To pożyczka, panie Władysławie... i nie bezwarunkowa. — Więc pan jeszcze wierzysz, że ja zdolny jestem jakiegobądź warunku dopełnić? — Powiedziałem panu, że się wyobrażasz gorszym, niż jesteś — rzekł nasz bohater. — O! teraz nie dziwię się, że ona pana kocha — mówił smutno pan Władysław; oparł głowę na ręku i zamyślił się. Ten smutek, to zamyślenie, dały miarę panu Ro manowi, jak głębokiem musiało być jego uczucie dla Krystyny, i jak straszną i potężną, namiętność do gry, kiedy pierwsze powstrzymać jej nie mogło. I serce jego opanował także jakiś dziwny smutek, i ta myśl, że może i jej przywiązanie, jej pierwsza miłość jest równie głęboką, napełniła go jakiemściś drżeniem, które mu czyniło chwilę tę nieznośną. Chciał więc co prędzej zbyć się tej sprawy, że z jej ukończeniem wróci do tych słodkich marzeń, z jakiemi przyszedł do domu. Zbliżył się więc do siedzącego jeszcze w zamyśleniu pana Władysława, i rzekł: — Więc pan przyjmujesz mój warunek? — Przyjmuję wszystkie — odpowiedział tamten słabym głosem. — Siadaj pan tu — mówił pan Roman, ukazując mu miejsce przy biurku — i napisz mi rewers na trzydzieści dwa tysiące. Tylko niekładź pan terminu oddania, bo możesz nie dotrzymać, a jabym nie chciał, żebyś mi chybił. Pan Władysław spojrzał na niego, potarł ręką czoło, usiadł i napisał. Gdy pan Roman przejrzał rewers i schował, mówił dalej: — Teraz pisz pan, co będę dyktował. — Pan Władysław milcząc wziął pióro do ręki i czekał, a bohater nasz zaczął mu dyktować, jak następuje: „Upoważniam pana Romana Wyżopolskiego do wypłacenia z należących mi od niego trzydziestu tysięcy, panu" — tu napisz pan nazwisko osób, którym winieneś, i ilość, wieleś winien. — Gdy było napisano, pan Roman dyktował dalej : „razem trzydzieści tysięcy złp. Po ukazaniu mi kwitów od wyżej" wymienionych osób, rewers panu Wyżopolskiemu zwróconym i dług jego skasowanym zostanie. Gdy pan Władysław skończył i podpisał się, rzekł: __ Więc pan mi pieniędzy do rąk dać nie chcesz? — Czy źle robię? — zapytał pan Roman, wyciągając do niego rękę. — Owszem, dobrze robisz — zawołał ściskając podane sobie dłonie. — Gdybym je miał przy sobie, i obaczył światło w ich oknach, wszedłbym... i przegrałbym. — Dla tego jeszcze jeden warunek, panie Władysławie — rzekł pan Roman, dobywając z biurka trzysta rubli.—Napisałeś mi rewers na trzydzieści dwa tysiące, a ja zapłacę jutro tylko trzydzieści. — Czy napisałem na trzydzieści dwa? — rzekł, przypominając.— A prawda! Więc mi dajesz dwa tysiące gotowizną? — Żebyś sobie najął konie, miał na drogę, i jutro, po odebraniu zakwitowania od tych panów wyjechał. — Dziękuję ci, panie Romanie — rzekł, i wziął z rąk jego pieniądze, i gdy ścisnął w dłoni zdradzieckie papierki, oko jego ożywiło się i błysnęło życiem i blaskiem. Pan Roman zadrżał, a on dziękując mu raz jeszcze, poszedł śpiesznie ku drzwiom. Przy drzwiach jednak zatrzymał się, postał chwilę, i wracając z wolna do pana Romana, oddał mu pieniądze. — Panie Romanie! — rzekł — najmij dla mnie konie sam; ja pójdę tymczasem spać. Niech twój dobry uczynek będzie całkiem dobry i skuteczny. — Widzisz pan — rzekł wówczas pan Roman — dobrzem wiedział, że z panem nic nie ryzykuję. — Pieniądze ci oddam, Bóg mi świadkiem — zawo łał wtedy pan Władysław ze łzą w oku — ale czy kiedy będę miał czem zapłacić ci za tę chwilę, o tem wątpię. Byłoby to nadto szczęścia, a jam go nie wart. To powiedziawszy, ścisnął rękę naszego bohatera, narzucił na siebie płaszcz i poszedł. Pan Roman chodził długo jeszcze po pokoju, wreszcie położył się, i nigdy nie spał spokojniej i ciszej. Nazajutrz, gdy sprawa kartowa załatwioną, została, i pan Władysław wyjechał z miasta, poszedł pan Roman około godziny dwunastej do Krystyny. Powiedziano mu, że pani chora i nie kazała dziś nikogo przyjmować. Te proste i zwyczajne słowa dotknęły go boleśnie, wrócił do domu, zamknął się, i nigdzie już nie wyszedł. Jak mu ten dzień minął łatwo pojąć. Nie zdolny do zajęcia się czemkolwiek, chodził tylko po sali i za każdym stuknięciem w przedpokoju, czy szczotka upadła z rąk służącego, czy wywrócił się lub posunął stołek, czy drzwi skrzypnęły, wyzierał i pytał się, kto przyszedł. Tak licząc i czując każdą minutę, wyglądał wezwania. Ściemniło się wreszcie i minęła zwolna i leniwo ósma, dziewiąta i dziesiąta. Pan Roman jeszcze nie rozbierał się, jeszcze czekał. Około jedenastej dopiero posłyszał w przedpokoju rozmowę, porwał się z miejsca i wyjrzał. Był to lokaj Krystyny z bilecikiem. Pochwycił nasz bohater pożądany papier z rąk jego, wszedł do sali i czytał następujące słowa: „Nie przyjęłam pana, bom była brzydką i zapłakaną. Wiem o wszystkiem; nie dziwię się, żeś pan tak postąpił. Takim cię marzyłam. Jutro jadę prosto do Bykówki, do nóg mojej jedynej babci. Czy pan tu jeszcze zostajesz?" Krystyna. Pan Roman podniósł się, wyprostował tak, iż mu się zdało, że głową sufit przebije. Potem wybiegł do przedpokoju, i gdy jej lokaja już nie zastał, krzyknął na starego sługę swego, który patrzał nań z podziwieniem: — Pakować rzeczy natychmiast, jutro rano jedziemy! Niech teraz czytelnicy nasi dopełnią reszty. Zostawiamy ich z bohaterem naszym na Pobereżu; pozwalamy im na tem tle, któreśmy tu podali, budować co się im podoba; a sami powracamy do Warszawy i na Żytnią ulicę, którą usunęliśmy tak długo z ich uwagi, ale o której nie zapomnieliśmy wcale. X. Gdy minęła Wielkanoc, i Warszawa z nadchodzącą wiosną oczyściła się na ulicach, zazieleniła się w licznych swoich ogrodach, ożył nasz stary emeryt, częstemi przechadzkami umocnił się i do dawnych sił i dawniejszych zajęć powrócił. Nic już nie mogło wstrzymać jego pedagogicznego zapału, ani prośby córki, aby miał wzgląd na swoje zdrowie, ani nawet prośby Marcina i perswazye, że już sam sobie da radę i przygotuje się do nadchodzącego egzaminu. — Niech pan profesor pamięta — mówił poczciwy chłopak, zachęcony spojrzeniem panny Katarzyny — że niedawno powstał z tak ciężkiej choroby. Ja, dzięki Bogu, już tyle umiem, że mógłbym i dziś odważyć się na egzamen; a cóż dopiero, jeżeli jeszcze ze trzy tygodnie sam usilnie popracuję i wszystko powtórzę? — Mój kochany — odpowiedział pan Cypryan, zaży wając francuzką tabakę z jedną trzecią holenderki i jedną czwartą maroko, którato mieszanina właśnie na ten dzień przypadała — wiem ja, żeś gotów, że sobie dasz radę, ale przez czas mojej słabości straciłeś wiele. Zamiast uczyć się, toś biegał do apteki i do doktora; zamiast spać, toś siedział przy mnie po całych nocach... ja ci winienem wiele czasu, którym ci zabrał. — O mój drogi panie! —wołał rozrzewniony młodzieniec, całując jego rękę i patrząc na pannę Katarzynę, w której wdzięcznem wejrzeniu znajdował słodką nagrodę. — Tak, tak, mój chłopcze! trzeba to nagrodzić. Gdyby nie moja słabość, szedłbym z tobą na egzamen spokojny i z głową do góry. Teraz jeszczem niepewny. Tam w radzie gimnazyalnej, siedzą po większej części moi uczniowie, nie wypada mi więc przed nimi się wstydzić, żem zapomniał moich dawniejszych sposobów uczenia i wyszedł na niedołęgę... nie, tego po mnie nie możecie wymagać. Tu z większą jeszcze energią zażył tabaki i wziął się z uczniem swoim do pracy. Marcinek potroił usilność. Przez następnych parę tygodni, ledwie po trzy godziny spał, a cały czas, który mu pozostawał od lekcyi z panem Cypryanem, obracał na gotowanie się i na repetycye z jednym świeżo przeegzaminowanym kandydatem, bardzo zdolnym i usposobionym, który jeszcze miejsca nie miał, a z którym się Marcin poznał i zaprzyjaźnił. Gdy po upływie tych dwóch tygodni pan Cypryan zrobił generalne powtórzenie wszystkiego, uściskał swojego ucznia, i pochodziwszy cokolwiek po pokoju, czasem uśmiechając się, a czasem w zamyśleniu, jak Gibbon, kie dy dzieło swoje skończył, wszedł do swojego gabinetu, zdjął z szaragów frak mundurowy, i dosypawszy świeżej tabaki z właściwego słoika, wyszedł z domu. Wychodząc, kazał Kasi uprzątnąć pokoiki, pootwierać okna, a Marcinowi przyrządzić i poukładać na stole przed kanapą wszystkie książki, seksterna kaligrafii, dyktowania i przykładów arytmetycznych, tudzież karty geograficzne, to z oznaczeniem miast, to samych tylko kommunikacyj lądowych i wodnych, to zupełnie tak nazwanych niemych. Udał się pan Cypryan do biura, które referendarz na barkach swych trzymał. Gdy minął pierwszy pokój, i tam dowiedział się, że pan Marek jest w czwartym, szedł cicho, kłaniając się na wszystkie strony urzędnikom, którzy przy swoich stolikach siedzieli i pilnie pracowali. We drzwiach czwartego pokoju obaczył napuszoną i krępą postać pana Marka. Stał on z papierami w ręku i mówił dobitnie: — Panie sekretarzu! ten referat na nic się nie zda. Trzeba to przerobić. Pan zawsze tak piszesz, jak gdybyś się oglądał na to, że ja przerobię sam. Widział pan Cypryan, że sekretarz ruszył ramionami, przybliżył się i wziął z rąk pana Marka papiery. — Panowie tam przy drugim stole czytacie gazety, a papiery leżą — mówił dalej Marek, ukazując ołówkiem, który w ręku trzymał, na stół, gdzie siedziało kilku młodych urzędników. Pan Cypryan uważał, iż pisali tak, że aż pióra skrzypiały, i że pan Marek czepiał się do nich niesłusznie. — Proszę mi tu poprosić pana referenta drugiej sekcyi — mówił dalej pan Marek. — Poskoczył jeden z młodych, i wszedł już niemłody, i widać od pracy przygarbiony urzędnik — weź pan swoje sprawozdanie — mówił pan Marek — jużem je poprawił. Mnóstwo omyłek i niedokładności... mało pan tam znajdziesz co swego. Takto panowie zawsze myślicie, że ja mam cztery ręce i czasu dwa razy więcej od was. Skłonił się biedak, i wziąwszy duży plik papierów ze stołu pana Marka, pochylił głowę i bokiem napowrót wracał. Panu Cypryanowi żal się zrobiło starego, i chciał Już odejść, sądząc, że pan Marek w złym humorze, ale ten, udając, że go dopiero co postrzegł, zwrócił się ku naszemu emerytowi i kiwnąwszy mu głową, rzekł: — Proszę. Ukłonił się parę razy pan Oypryan i wszedł za referendarzem do jego pokoju. Gdy usiedli, zapytał pan Marek: — Cóż mi powiesz, panie kolego? — W złą porę widać przyszedłem — odpowiedział pan Cypryan. — Jaśnie wielmożny pan zdajesz się nie w humorze wysłuchania mnie. — Zką,dże wnosisz o tem, panie Cypryanie? Czy ztąd, że monituję to tego, to owego? Nie można inaczej, panie kolego, trzeba żeby się bali, to wówczas jakkolwiek pójdzie. Gdybym nie burczał, musiałbym sam nietylko poprawiać, ale i przepisywać. Ale i tak robię za czterech, choć i każdy z nich robi, bo znają moje sprężystość. Właśnie teraz otrzymałem, nie już reskrypt pochwalny, ale gratyfikacyi do kilkunastu tysięcy. Dzięki Bogu, władza moja wie, że tu wszystko na mnie polega. — Winszuję, winszuję — odpowiedział pan Cypryan, i pomyślawszy chwilę, dodał: — właśnie dobra myśl mi przychodzi, i jeśli jaśnie wielmożny pan pozwolisz ją sobie zakomunikować... — Cóż takiego? mów panie Cypryanie — a potem rzekł, uśmiechając się: — czy nie coś tyczącego się naszej młodej pary? kochają się jak gołąbki... nieprawdaż? — O tem nie myślałem, przyznam się jaśnie wielmożnemu panu. To com chciał powiedzieć, tyczy się samego tylko Marcina. — Cóż więc chciałeś powiedzieć, panie kolego? — Najprzód chciałem uwiadomić jaśnie wielmożnego pana, że chłopak gotów zupełnie do egzaminu, i chciałem przytem prosić, abyś jaśnie wielmożny pan pofatygował się dziś do mnie, tobym go w jego obecności przeegzaminował. Przekonałby się jaśnie wielmożny pan, że praca moja była gorliwa, i że młodzieniec ten zasługuje na jego łaskę i względy. — Dobrze, panie Cypryanie, z ochotą. Skoro tu się ułatwię, przyjadę do ciebie. Ale pierwej nie mogę, bo tu bezemnie nic się nie zrobi. Z nimi trzeba sprężyście postępować i nie spuszczać ich z oka. tem bardziej nie powinienem słabnąć, kiedy władza moja uznaje moje zasługę i nagradza mnie, kiedy niedawno odebrałem reskrypt pochwalny za moje sprężystość, a teraz gratyfikacyą... — Właśnie do tego zmierzałem — rzekł pan Cypryan, spuszczając oczy. — Jakto? do mojej gratyfikacyi zmierzałeś? — zawołał pan Marek, odsuwając się z krzesłem. — Sądziłem — mówił dalej emeryt — że kiedy jaśnie wielmożny pan dostałeś tak znaczny przydatek do swego tegorocznego przychodu, to nie będziesz żałował część jego poświęcić na przyzwoite zaopatrzenie swego wycho wańca, gdy otrzyma miejsce, które zapewne z początku będzie z płacą szczupłą i niedostateczną. — Dla dwojga, zapewne — rzekł pan Marek, marszcząc się i przysuwając do siebie papiery, które zaczął przeglądać. — Nie ta była moja myśl, jaźnie wielmożny panie. Nawet dla niego samego będzie niedostateczne. — Sierota nie powinien zbytkować — odpowiedział pan Marek, zagłębiając się w pliku, który przed nim leżał. — Zresztą dosyć dla niego czyniłem. Miał z mojej łaski stół, odzienie i naukę. Czegóż jeszcze trzeba? — To prawda — mówił pan Cypryan, uśmiechnąwszy się; bo jakkolwiek był dobroduszny, dziwno mu się jednak wydało, że w szeregu dobrodziejstw swych pomieścił pan Marek i naukę. Postrzegł ten uśmiech referendarz i zawstydził się trochę. Potem, biorąc rękę starego, rzekł: — Czyż nie mnie to winien i naszemu dawnemu koleżeństwu, że dostał takiego nauczyciela, jak ty, panie Cypryanie? Emeryt podniósł się na krześle i ukłonił się, potem ośmielony dodał: — Znam ja, jaśnie wielmożny panie, stan naszych nauczycieli elementarnych. Żaden z nich bez jakiegoś zasiłku, nie zdoła zacząć swego mozolnego zawodu. — To niech się nie żeni — rzekł zimno referendarz. — Nawet bez żenienia się nie zdoła. A taki młody człowiek, jak Marcin, zasługuje... — Cóż chcesz, żebym jeszcze dla niego zrobił? Czy myślisz, że mnie mało chodzenia i proszenia kosztować będzie, nim mu dadzą miejsce? A ja nie mam czasu. Ja muszę pracować tu i robić za wszystkich. Za to też władza moja... — Władza ceni gorliwość i nagradzają — przerwał emeryt, nabierający energii, gdy szło o jego ulubieńca — ale Bóg nagradza także serce, jeżeli się daje pomoc sierocie. Gdybym ja miał... — dodał mocniej, lecz zmieszawszy się swoją własną śmiałością, nagle umilkł. — Noj no — rzekł pan Marek, którego ten wyraz sierota jakoś głębiej dotknął. — Widzę, że ten chłopak oczarował was. I ja go lubię, a choć to mój daleki krewny, nie zapomnę o nim. Nawet żeby teraz tak gorącemu wstawieniu się twemu dogodzić, oddam do banku dla niego tysiąc złotych, żeby sobie z nich pobierał procent. — Pan Cypryan uśmiechnął się; spostrzegł to pan Marek i dodał: — A na pierwsze gospodarowanie dam mu... trzysta złotych. Ale tu główna rzecz ten egzamen — mówił dalej prędko, żeby myśl starego do czego innego zwrócić — oh! ten egzamen siedzi mi w głowie, bo jeśli go nie zda, to wszystko za nic. — Już to moja rzecz — odpowiedział, kłaniając się pan Cypryan — i żeby jaźnie wielmożnego pana uspokoić, przypominam... — Przyjadę, przyjadę, panie kolego — mówił pan Marek powstając, jakby chciał dać poznać staremu, że czas już wyjść. Nie czekając nawet, czy się domyśli, zadzwonił, i wbiegającemu na ten znak młodemu aplikantowi dał rozkaz podania sobie akt pod lit. C. Nr. , a potem, podchodząc ku drzwiom, zawołał głośno: — A cóż, panie sekretarzu! czyś pan już przerobił? widzę, że jeszcze daleko do końca. Jak to u panów wszystko żółwim krokiem idzie! Pan Cypryan widząc, że na seryo zbiera się do nowej reprymandy, pożegnał go nizkim ukłonem i poszedł. Jeszcze był w trzecim pokoju, gdy usłyszał za sobą, głos pana Marka i wyrazy: władza, reskrypt, sprężystość... Uśmiechnął się stary pedagog, kiwnął ręką, i nie dosłuchując już reszty, opuścił biuro. Gdy był na Lesznie, przyszło mu na myśl: quod non mortalia pectora cogis, sacra auri fames! Ale niezwykła składnia wyrazu quod i śmiałe użycie przymiotnika sacer, w znaczeniu zupełnie przeciwnem świętości, zastanowiły go. Pogrążywszy się więc w tych rozmyślaniach filologicznych, i zapomniawszy o panu Marku, jego biurowych pretensyach i twardości serca, z jakiómściś prawidłem przenośni na ustach wrócił do domu. Po godzinie piątej przyjechał pan Marek. Ledwie spojrzał na Marcinka; za to grzeczniej ukłonił się Kasi i podając rękę emerytowi, rzekł: — No, panie kolego, obaczmy teraz, jak ten chłopiec korzystał z twojej pracy i moich dobrodziejstw. Egzaminuj go, panie Cypryanie, żeby się nowemi kwestyami nie zmięszał, a potem ja go wezmę w swoje ręce, a już jeżeli mnie zaspokoi, to każdy egzamen pójdzie mu dobrze. To powiedziawszy, usiadł za stołem na kanapie, z powagą i impozycyą, jak jaki wizytator w szkole elementarnej, którą zwiedzić niespodziewanie przybył. Z początku Marcin był zmieszany, nie tak swoją nieumiejętnością, jak zimną i napuszoną postawą pana Marka, którego zdawało się to niewiele obchodzić, czy powie dobrze, czy źle; który zdawał się nie czuć, ile obowiązanym był takiemu, jak nasz emeryt, nauczycielowi. Ale wkrótce oswoił się z tą. miną nadętą i hardą widząc, że aż rumieniec wystąpił na twarz pana Cypryana, tak pragnął wykazać całą wartość swojego ucznia, odpowiadał tak dobrze, z taką pewnością, objaśniał trudne nawet przykłady z arytmetyki z taką dokładnością, a gdy przyszło z pedagogiki, tłómaczył się tak zrozumiale, iż zdawało się, że się niczego nie uczył na pamięć i z książki, ale wszystko, jak z własnego i długiego doświadczenia wydobywał. Musiało być dobrze, kiedy pan Marek, który rzeczywiście znał się na tem, powstał i pocałował go w czoło. Łzy strumieniem potoczyły się po licu młodzieńca, a stary pedagog ledwie że nie z płaczem błogosławił go i w objęciu swem tulił. Gdy pierwsza ta chwila przeszła: — Dziękuję ci, panie Cypryanie — rzekł pan Marek, ściskając rękę starego. — To ja dziękuję wielmożnemu panu — odpowiedział stary, ocierając oczy — gdyż to jest najpiękniejszy dzień w mojem życiu. — Omne tulisti punctum — zawołał pan Marek. Uśmiechnął się emeryt i skłonił, a uderzony nagle myślą wykazania jeszcze z innej strony swojego ucznia, obrócił się do Marcina i zapytał: — Co to jest: omne? — Rodzaj nijaki, od przymiotnika omnis, nis, e... dla zgody z rzeczownikiem punctum — odpowiedział, prostując się, Marcinek. — Brawol więc i początki łaciny? o tem nie wiedziałem. — Może jaśnie wielmożny pan pozwolisz mu co z Korneliusza?... — Nie, nie — przerwał pan Marek, który właśnie wyjrzał w tej chwili oknem; spostrzegł dorożkę czekającą, i obliczywszy w myśli, wiele za cały czas wypadnie, zapomniał już o postępach syna, o tem, że go miał sam egzaminować, i wymknąć się co najprędzej pragnął. Gdy go nadto stary pedagog, który sądził, że rozgrzał to żelazo, i że wykuć co z niego potrafi, na konfereneyą do pokoju swego zapraszał, uchwycił pan Marek za kapelusz i rzekł: — Nie mam czasu, nie mam czasu, panie Cypryanie. Wyszedłem dziś z biura wcześniej dla twojej miłości, żebyś na mnie długo nie czekał, za to też musiałem wziąść robotę do domu. To powiedziawszy, kiwnął głową, pannie Katarzynie, ledwie spojrzał na Marcinka, i oglądając się, czy mu kto poły nie odrzyna, wyszedł. Ale wyszedł za nim i stary, dawszy znak Marcinowi, aby został w pokoju. Pan Marek, spostrzegłszy się sam na sam z emerytem, i chcąc uprzedzić niebezpieczeństwo, które po zachodzeniu i chrzakaniu starego nauczyciela przewidywał, wziął jego rękę, i z miną przeniknioną rzekł: — W banku złożę dla niego tysiąc pięćset złotych, aby miał z nich procent składany, a na zagospodarowanie dam mu czterysta. Dziękuję ci raz jeszcze, stary kolego! Nim emeryt przygotował się do odpowiedzi, już pan Marek siedział w dorożce i wołał na woźnicę, który biczyskiem chciał zamknąć drzwiczki: — Ruszaj, ruszaj! już ja sam zamknę. W kilka dni potem odbył się egzamen w radzie gimnazyalnej równie świetnie. Pan Cypryan, we fraku mundurowym z herbowemi guzikami, w białej chustce na szyi i w białej kamizelce, przechodził od jednego kolegi do drugiego, i częstował ich tabaką, którą, oni brali obficie, raz dla zrobienia przyjemności staremu smakowaniem w jego przyprawach, a drugi raz dla odstraszenia snu, który zwykle wchodzi do każdej sali posiedzeń, i razem z członkami przy zielonym stole zasiada. Wielka była radość pana Cypryana, gdy mu prezydujący w radzie gimnazyalnej oświadczył, że uczeń jego bardzo dobrze przygotowany, że dawno nie przysłuchiwał się egzaminowi z takiem ukontentowaniem. — Szkoda — dodał że obecnie nie mamy takiego miejsca, do którego mógłbym go przedstawić. Ale jak tylko się co zdarzy, będę pamiętał, możesz pan być pewnym. Pan Cypryaa podziękował grzecznemu zwierzchnikowi, wziął od sekretarza kopią zdań nauczycieli i poszedł do domu, powtarzając w myśli wszystkie pytania, jakie uczniowi jego robiono, i sposób, jakim na nie odpowiadał. Czasem uśmiechnął się stary ironicznie, gdy wspomniał, że temu lub owemu pytaniu można było wcale inny dać obrót, to znowu uśmiechnął się, ale już serdecznie i spojrzawszy na idącego obok Marcina, gdy wspomniał, że pomimo krętaniny i pretensyi w słowach pytającego, uczeń jego odpowiadał trafnie, prosto i wyrozumiale. Marcin nic nie mówił. Szedł on obok swego mistrza, z głową nachyloną i pogrążony w myślach. Ktoby nie wiedział, co się stało, sądziłby, że jakiś smutek przygniata młodzieńca. Rzeczywiście przygniatał go zbytek szczęścia, nie wierzył on sam sobie, że już doszedł do czegoś, że już przyszłość swoje ma w ręku, że w tej dalekiej perspektywie, która się teraz przed myślą, jego otworzyła, mógł postawić przed sobą postać cudnej kobiety, w której oku czytał wdzięczność i przyjaźń, z której czoła padało nań światło, z której ręki padały pod; nogi jego kwiaty szczęśliwości, przewyższającej jego wartość. Weselszym on był dziś rano, kiedy jeszcze kłopot egzaminu leżał na jego głowie. Teraz, gdy go zbył, poczuł dopiero cały ciężar niepewnej i może niepodzielonej miłości, która zalała wszystkie zakąty jego serca i głowy, od innych trosk i od innych zwątpień uwolnione. Gdy tak szli obok siebie milcząc, nie wiedzieli o tem, że ich czekało w domu większe jeszcze szczęście, które miało nowem życiem natchnąć starego nauczyciela, dogodzić najtkliwszym życzeniom ojca. a Marcina upoić nadziejami, które przewyższały wszelkie jego oczekiwania. Obaj bowiem byli w tym peryodzie życia, w którym koło pomyślności, z przeznaczenia każdemu człowiekowi wydzielonej, podnosi się do góry, wytacza się do najwyższego punktu, na którym, niestety! prawie nigdy zatrzymać się nie może. Gdy ojciec i Marcinek wychodzili z domu na egzamen, panna Katarzyna patrzyła na nich z dziwnem pomieszaniem trwogi i nadziei, które twarzy jej dało wyraz nadzwyczaj piękny, ale smutny. Ojciec nie widział tego, bo był nadto zajęty i roztargniony, ale Marcin, stojąc przy swoim stoliku, gotów do drogi, spoglądał na nią z tym wyrazem miłości i poddania się, jakby chciał mówić: — nie odstępuj mnie, aniele, i błogosław moim usiłowaniom! Spostrzegła to biedna Kasia, serce się jej ścisnęło, ale powodowana uczuciami wdzięczności i rzeczywistej przyjaźni dla poczciwego chłopca, przystąpiła do niego, i kładąc rękę na jego ramieniu, rzekła łagodnie i drżącym głosem: — Bądź pan dobrej myśli, panie Marcinie. Słucha łam z uwagą, jakeś tu odpowiadał przed referendarzem, i pewna jestem, że ci się i tam uda. A przytem, ja tu pomodlę się, żeby ci Bóg dodał odwagi i przytomności. Marcin spojrzał na nią. całą swą duszą, a biedna Kasia przestraszona, cofnęła rękę, spuściła oczy do ziemi i odstąpiła od niego parę kroków. — Niech panna Katarzyna będzie spokojna — odpowiedział, zrozumiawszy to jej poruszenie i potłumiwszy w sobie całą gwałtowność swego uczucia. — Nie zrobię ja wstydu panu profesorowi. Czego mnie nauczył, to umiem dobrze, a o nic innego pytać mnie nie mogą. — A dla czegoż nie jesteś wesoły i spokojny? — rzekła, podnosząc nań wzrok nieśmiały. — Dla czego? dla czego? Alboż ja wiem? — odpowiedział stłumionym głosem, i czując, że wzruszenie przerwie wszystkie zapory, które mu mocą swego charakteru postawił wyszedł, i usiadłszy na ławeczce przede drzwiami, tam się dopiero wypłakał. Gdy szli obaj przez dziedziniec, panna Katarzyna patrzyła za nimi przez okno, przeżegnała ich drogę, i usiadłszy przy stoliku, wsparła głowę na ręku i zaczęła dumać. Piękne czytelniczki nasze domyśla się, że nie dumała o sali posiedzeń rady gimnazyalnej, nie słuchała zapytań professorów i odpowiedzi Marcina, ale że jej myśl szybkim przelotem przeniosła się na pola Pobereża, i tam błąkając się po jego przestrzeniach, szukała twarzy pana Romana, wzywała jego wejrzenia i uśmiechu, i powtarzała te rozmowy, które ją rok temu takiem szczęściem napawały, nową w niej stworzyły duszę, a których ani jednego szczegółu, ani jednego słówka dotąd nie zapomniała. Biedna! gdyby była wiedziała, co się tam działo, kto wie, czyby był poczciwy nasz Marcinek, wychodząc na egzamen, tak gorzko płskał. Wśród tych marzeń, których żadna wrzawa miejska na cichej Żytniej ulicy nie przerywała, zbudził ją turkot niespodziewany, od którego się okna drewnianego domku zatrzęsły. Porwała się z miejsca panna Katarzyna, i spostrzegła przede drzwiami ładny koczyk, parę dużych gniadych koni w krakowskich chomątach, na koźle siedział furman w płaszczu liberyjnym i w kapeluszu z galonem, i przy drzwiczkach stał lokaj, który je miał otwierać, i sobą zasłonił twarz siedzącego w koczu pana. Bladość śmiertelna okryła lice heroiny naszej. Chwyciła się za serce, które w ruchach swych stanęło, i przymykając oczy, usiadła bez sił, bez myśli, bez nadziei i trwogi, tak ją uderzył ten niespodziewany widok, tak ją przeniosły w przeszłość te konie gniade, ten koczyk podobny do owego, który szedł zwolna Lesznem, gdy oni szli także obok siebie i raz ostatni się widzieli. Ale wkrótce drzwi się otwarły, i biedna panna Katarzyna przekonała się, że to nie był pan Roman. Przybywający gość miał postać poważną, szlachetną, i jakby wojskową. Z ubrania i ułożenia widać było, że to człowiek majętny i dobrze wychowany. Był wyższy i otylszy od pana Romana, miał także włosy ciemne i wąsy duże w jednych i drugich przerzucała się już siwizna. Gdy stanął przy drzwiach i spostrzegł siedzącą przy oknie pannę, skłonił się uprzejmie i zapytał: — Wszak to jest mieazkanie pana Cypryana Ambrożyńskiego? — Tu mieszka mój ojciec — odpowiedziała panna Katarzyna, oddawszy ukłon gościowi. Zatem z moją Kasiunią mówię — rzekł gość, przybliżając się i biorąc jej rękę. Zaczerwieniła się panna Katarzyna i zmieszała. Ale gdy podniosła oczy zadziwione, spostrzegła w twarzy jego tyle wyrazu dobroci i przychylności, a na ustach szczery i prawdziwie polski uśmiech, że się obrazić nie mogła. Gość tymczasem mówił dalej; — Nie gniewaj się, że cię tak poufale nazywam, choć wyrosłaś na tak słuszną i piękną pannę. W myśli mojej byłaś dotąd tą Kasiunią, którąm na ręku nosił, którąm do chrztu trzymał, i którąm pełzającą zostawił. — Więc to zapewne pan Krynicki! — zawołała panna Katarzyna, klasnąwszy w ręce. — Ja sam, moje dziecię; dawno., dawno was nie widziałem. Tyś tymczasem wyrosła, jam posiwiał; wiele, bardzo wiele rzeczy się odmieniło. Ale gdzież ojciec? — Mój ojciec poszedł do gimnazyum na egzamen z uczniem swoim, który się sposobi na nauczyciela — odpowiedziała, czerwieniąc się. — O! jakże będzie szczęśliwym, gdy pana obaczy. Niech pan siada, oni zapewne wkrótce przyjdą. — Siądźże koło mnie i mów mi o swoim ojcu — rzekł Krynicki, siadając na kanapie i robiąc koło siebie miejsce pannie Katarzynie. — Ale nie będziesz się gniewała, że cię nazywać będę Kasią, a do tego moją Kasią. — Czyż pan nie masz do tego prawa, jako mój ojciec chrzestny, jako jeden z uczniów mojego ojca, którego on najwięcej kochał, którego tak często wspomina? — Jakże wygląda stary? czy zdrów? czy wesół? czy zawsze ma pod poduszką grammatykę łacińską? a tabaczka? Mój Boże! jak ja to wszystko pamiętam, choć to już podobno osiemnasty rok, jakem go nie widział. Ile mu to ja figlów wypłatałem! ile razy musiał mi przebaczać i zawsze przebaczył! Panna Katarzyna opowiedziała panu Krynickiemu wszystko, przez co ojciec jej przechodził, cały tryb jego życia dawniejszy i obecny; mówiła o jego chorobie, o zmartwieniu, jakie jej dała; o zupełnem przyjściu do sił ojca i o niezmordowanej jeszcze chęci uczenia, jakiej dał dowód na uczniu, z którym poszedł. — Cieszę się, cieszę z całej duszy — rzekł pan Krynicki, który całego tego opowiadania słuchał z najszczerszem współczuciem. — Ale nie mogę sobie darować, żem zaraz, powróciwszy do kraju, nie zgłosił się do was. Gdyby cię było dotknęło to nieszczęście, jakie ci zagrażało, nie wiedziałabyś o tem, że masz ojca chrzestnego i jego dom, zawsze dla ciebie otwarty. Panna Katarzyna chciała przycisnąć do ust rękę zacnego człowieka, fale on tego nie dopuścił, pocałował ją, w czoło, i przypatrując się, rzekł: — Ale doprawdy, ślicznieś mi wyrosła i uformowałaś się; a byłaś taka pyzata i czerwona dziewczynka. — Jakżeś pan do nas trafił? — zapytała go panna Katarzyna, chcąc odwrócić od siebie jego uwagę. — Czyż to trudno znaleźć: starego przyjaciela? — odpowiedział — kiedy go kto chce znaleźć? To gorsza, moje dziecię, że od dwóch lat jestem już w kraju; żem już kilka razy był w Warszawie, i nie szukał go, aż dopiero teraz, gdy mam interes ważny i serdeczny. Tego sobie nigdy nie daruję, tem bardziej, że stary poczciwiec był tak mocno chory. Ale jakoś ja przed nim się wykręcę, jakem się dawniej wykręcał, kiedym był studentem. Wie lei to razy, wróciwszy z teatru, wmawiałem w niego, żem był na repetycyi, i pokazywałem mu zabazgrane matematyką seksterna, które miałem zawsze w zapasie w kieszeni. A on mnie jednak kochał, czy za łacinę i za gerundia, w których byłem mocny, czy może za to, że chociaż psotnik i swywolnik, alem go kochał także jak ojca, i szanował, jako najuczciwszego na świecie człowieka. Tak rozmawiali z sobą długo. Pan Krynicki był wesół i trochę gawęda, ale że we wezystkiem co mówił, okazywało się najlepsze serce i przywiązanie do jej ojca, słuchała go z wielką przyjemnością, rozweseliła się i zapomniała na chwilę o swojej serdecznej trosce. Wśród tej rozmowy dowiedziała się panna Katarzyna, że pan Krynicki był długi czas za granica, że przed dwunastu laty osiadł w Galicyi, gdzie się ożenił z osobą bogatą w przymioty i znaczny posag, że przed dwoma laty, otrzymawszy pozwolenie wrócenia do kraju, galicyjski majątek sprzedał, a tu w Gostyńskiem piękne dobra kupił. — Jeżeli twój ojciec odrzuci prośbę z jaką do niego przyjechałem — mówił — zabiorę was przynajmniej do siebie na lato. Mam dom obszerny, położenie piękne, sąsiedztwo dobre, i spodziewam się, że wam będzie dość wesoło. Moja żona najlepsza w świecie kobieta, pokocha cię, droga Kasiuniu, i ty ją pokochasz, a moje chłopczyki zupełnie takie sowizdrzały jak ja byłem. Będzie miał z nimi ojciec twój zabawkę i uciechę. Pannie Katarzynie uśmiechnął się ten projekt, a czarowne wspomnienie, że to w Grostyńskiem, wyprowadziło rumieniec na jej piękne lice i okryło zamyśleniem jej czoło. — Czy zgoda ? — dodał pan Krynicki, biorąc jej rękę. — Nie wątpię, że mój ojciec z radością przyjmie łaskawą propozycyą pana. — Ale poczekaj — mówił, spoglądając na zegar — wkrótce powinien już przyjść. Trzeba mu jeszcze figla wypłatać. — Tu otworzył okno i zawołał do furmana: — Słuchaj, Stefanie, jak tu będzie szedł jaki stary pan i zapyta się, czyj to powóz, to powiedz, że pana Wagnera. Rozumiesz? — Rozumiem, panie... pana Wagnera. — A jak się spyta, kto to przyjechał, to powiedz: a dyabli go wiedzą, ja najęty. — Dobrze panie, powiem: a dyabli go wiedzą — rzekł Mazur, uśmiechając się. — Niech mię stary poznaje — mówił pan Krynicki, zamykając okno i siadając przy pannie Katarzynie, z którą, się tak prędko i tak serdecznie zapoznał, jak gdyby się pod jego okiem wychowała. Łatwa bo to była, szczera, otwarta natura tego człowieka. Usposobienie to jego, przyjazne i komunikujące się, malowało się w jego oczach, w jego uśmiechu, w jego ruchach. To też heroina nasza nie mogła ócz oderwać od jego lica, jaśniejącego zdrowiem, jawnością wszystkich jego myśli i tą pięknością, jaką mają mniej więcej wszystkie polskie twarze, jeżeli ich nizka jaka namiętność nie zepsuje, lub chytrość zaszczepiona zkądinąd nie skrzywi. Przyszedł nakoniec pan Cypryan z Marcinem. Zdziwił się niezmiernie, obaczywszy taki piękny kocz przed swoimi drzwiami i służących w galonach. Furman zapytany, znalazł się jak mu kazano, o dyabłach nie zapomniał, ale nazwisko Wagnera przekręcił tak, żeby go nikt nie poznał. Zaintrygowany stary, otrzepawszy w sieniach chustką kurzawę z butów, i zapiąwszy wicemundur na dwa guziki, przyczesał grzebykiem nieposłuszne swe włosy, i wszedł z jakimściś niepokojem i nieśmiałością. Kasia podbiegła ku niemu i zapytała: — A cóż, ojcze, examin? — Bardzo dobrze, moje dziecię. Skończony. — O ! chwała Bogu ! — zawołała, i przystępując do Marcina, wzięła jego drżącą rękę i ściskając, dodała: — Winszuję ci, kochany panie Marcinie; widzisz, mówiłam, że tak będzie. — Dziękuję pannie Katarzynie! — odpowiedział młody człowiek, a gdy odstąpiła, zwracając się z ciekawością, jak też ojciec przywita się z gościem, westchnął i dodał po cichu: — Ach! i cóż mi z tego? — Z kimże mam honor mówić ? — zapytał emeryt pana Krynickiego, który stał wyprostowany i patrzył mu w oczy, a potem, niby jąkając się i połykając ślinę, jak student, kiedy lekcyi nie umie, odpowiedział: — Legendi, legendo, legendum. Supinum, na, um, lectum. — Wpatrzył się w niego pan Cypryan i milczał, a siwy figlarz mówił dalej : — od supinum formuje się imiesłów czasu teraźniejszego czynny... — Czasu przeszłego bierny — poprawił emeryt. — Ale darujesz pan dobrodziej, gdy powiem, że nie wiem doprawdy, co mam z takiego przywitania wnosić? — To masz wnosić, zacny, stary nauczycielu — rzekł wówczas pan Krynicki, w którego oku błysnęła łza — że stoi przed tobą niegdyś żak, któregoś uczył, figlarz, który ci psoty płatał, Staś, któregoś wychował i kochał... — Staś Krynicki! — krzyknął emeryt i, osłabiony wzruszeniami dnia tego, siadając z pochyloną głową, do dał cichszym i złamanym głosem : — O mój Boże! nie spodziewałem się dziś tyle szczęścia razem. Łatwo sobie wyobrazić radość naszego pedagoga, gdy się przypatrzył swojemu ulubionemu uczniowi; gdy się przekonał, że lata dały mu tylko większy wzrost i tuszę, siwą czuprynę i siwe wąsy, ale ani serca, ani humoru jego nie zepsuły. Rozmowa szła wesoło i szybko, przeplatana to opowiadaniem przygód pana Krynickiego, to wspomnieniami szkolnych wypadków, to tłómaczeniem się dawnego ucznia, dla czego w ciągu dwóch lat nia zgłaszsł się, to pochwałami wdzięków panny Katarzyny, która tymczasem krzątała się, przyrządzając herbatę, będący zawsze w zapasie na przypadek, gdyby ich kto odwiedził. Marcin przez cały ten czas siedział z boku, smutny i zamyślony. Ciężko mu się zrobiło na sercu, że w takim uroczystym dla niego momencie, zacny nauczyciel, cały oddany wspomnieniom przeszłości, zapomniał o nim. Ale tę przykrą myśl rozpędziła wkrótce panna Katarzyna. Postrzegła ona smutek na czole dobrego młodzieńca, i z przenikliwością kobiety, która zgaduje i widzi każdą bolącą rysę na sercu, jeżeli ją chce widzieć, przystąpiła do niego nieznacznie i szepnęła: — Panie Marcinie, nie bądź taki smutny, kiedy Dam Bóg zesłał podwójną radość, i w tem, że się tobie udało, i w tera, że mamy w domu tak miłego nam gościa. Mój ojciec, jak cię spostrzeże takim, zmartwi się, a i mnie to przykro, wierz mi. Uśmiechnął się biedny chłopak, i patrząc na jej ruchy pełne wdzięku, na jej twarz, której dawno tak ożywionej nie widział, po myślał w duchu: — Boże i Boże I jaka ona piękna! jaka dobra! Może się też ona i nade mną zlituje. — Ta daleka nadzieja rozjaśniła jego czoło, które wypogodziło się zupełnie, gdy przy herbacie pan Cypryan zarekomendował go swemu gościowi, gdy z ojcowskiem przywiązaniem mówił o jego przymiotach i przysługach, jakie mu oddał w czasie choroby, o radości, jaką, mu dziś examinem sprawił, gdy podając mu rękę, którą, młody człowiek z rozrzewnieniem całował, synem go swoim nazwał. Pan Krynicki, słuchając tych wynurzeń starego nauczyciela, poglądał to na Marcina, to na Kasię, którą to domyślne wejrzenie zmieszało, a gdy pod jakimściś pretextem gospodarskim wyszła, podając rękę młodemu człowiekowi, rzekł: — Dobrze, dobrze, panie Wiedzki; jak się poznamy bliżej, pokochamy się także. Obaj czerpaliśmy w jednem źródle, i tą samą ręką rzucone poczciwe ziarno w obu nas się rozwija. Daj Boże, żeby w tobie obfirzy owoc wydało, niż we mnie. Wszakże i ja staram się o tyle być użytecznym, ile mogę. Po herbacie wziął pan Krynicki starego pedagoga pod rękę, i zaprowadził go do jego pokoju. Tu obejrzawszy wszystko, nawet słoiki z tabaką, oświadczył wreszcie, że ma do niego prośbę, i że właściwie z tem przyjechał. — Słucham cię, panie Stanisławie, — rzekł stary, siadając. — Otoż, szanowny i kochany panie Cypryanie, przybyłem tu po to, żeby was zabrać do siebie. — Zabrać? — zawołał emeryt. — Posłuchaj mię pierwej — mówił dalej pan Krynicki — a potem z dwóch propozycyi, które ci przełożę, wybierzesz jedne. Ale jedne wybrać musisz, od tego nie odstąpię. Chcę tedy zabrać cię do siebie, lub na zawsze, lub przynajmniej na lato. Co do pierwszego: mam dwóch synów, jeden ma jedenaście lat, drugi dziesięć. Tęgie chłopcy, swywolniki i figlarze, zupełnie takie, jak ja byłem; ale przytem poczciwe dzieci i utrzymywane w karności. Czas już, żeby ich kto wychował na dobrych, niegłupich i użytecznych ludzi. Pomyślałem więc: na co mam daleko szukać? jeżeli mój stary żyje, jeżeli zdrów, jeżeli jeszcze nie stracił swej niezmordowanej ochoty, jeżeli mnie jeszcze kocha, jak kochał, któż lepiej od niego ich wypielęgnuje, okrzesze i na użytek ludziom i krajowi przysposobi? — Przynajmniej nikt gorliwiej tem się nie zajmie — odpowiedział żywo emeryt, na którego twarz, za każdem słowem gościa, coraz żywszy występował rumieniec. — Więc przystałbyś ? — rzekł, powstając, pan Krynicki. — Jeżeli tyle czynić dla nich, ilem czynił dla ciebie, będzie dosyć, przystaję. — Bóg mi świadkiem — zawołał uradowany pan Krynicki — że więcej nie potrzeba. — Uściskali się serdecznie i układ stanął. Pan Krynicki mu opisał oficynkę, gdzie go z dziećmi ulokuje, zapewnił wszelką, pomoc w podrzędnych nauczycielach, jaką uzna za potrzebną, a co się . tyczy wynagrodzenia pieniężnego — dodał — to sobie naznacz, albo nie, ja cię znam, panie Cypryanie, ty ni to, ni owo naznaczysz. Wolę ja sam w tej mierze postanowić. — A ja przyjmę — odpowiedział stary, kiwnąwszy ręką, jak gdyby to była rzecz najmniejszej wagi. — Ale Kasia... — dodał potem, zatrzymując się. — Kasia?— rzekł pan Krynicki.— właśnie miałem o tem mówić. Usiądżno, stary nauczycielu, bo to dla ciebie ważniejsze, niż pierwsze. Kupiłem majątek znaczny, ale zapuszczony. Zacząłem go więc organizować i urządzać. Ale chcę go urządzić gruntownie, żeby moje dzieci, które, da Pan Bóg, w nim będą. żyć i starzeć się, mieli życie spokojne i starość pomyślną i cichą. Dla tego nie zaczynam od wymozaikowania sali i zaopatrzenia kredensu w srebra, jak inni robią, ale zaczynam od fundamentów. Fundamentem zaś u nas dobrej przyszłości dla obywateli, jest wychowanie, jakie dadzą, rosnącemu pokoleniu włościan na ich ziemi osiedlonych. W tem przekonaniu wybudowałem już szkołę, oddzielnie dla chłopców i dziewcząt; opatrzyłem ją, we wszystkie potrzebne sprzęty, wybudowałem obok ładny domek dla nauczyciela, z ogrodem i maleńkiem gospodarstwem, i przeznaczywszy, oprócz ordynaryi, sześćset złotych dla nauczyciela, a pięćset dla nauczycielki, przedstawiłem to wszystko rządowi Gubernialnemu. Ponieważ mię to mocno obchodzi, dowiedziałem się już w czoraj w biurze Gubernatora, że etat mój został zatwierdzony, propozycya przyjęta, i że to wszystko, wraz z przedstawieniem mnie na opiekuna tej szkoły, przesłane zostało do Okręgu Naukowego. — Pan Cypryan zażył mocno tabaki, powstał, i pocierając ręką. czoło, przeszedł się parę razy po pokoju. — Usiądź, usiądź, panie Cypryanie, bo teraz następuje rzecz najważniejsza. Ponieważ ustawa dla szkół, którą z tej okazyi przepatrzyłem, daje mi prawo przedstawić od siebie kandydata na nauczyciela do mojej szkoły, jakiby mi się wydał najużyteczniejszym, miałem więc właśnie prosić cię, panie Cypryanie, abyś zarekomendował mi jakiego zdolnego, skromnego, ale oraz żonatego człowieka, bo chciał bym, żeby żona jego była razem nauczycielką dziewcząt, żeby sobie wzajem pomagali i pracą i płacą, żeby im zatem było lepiej u mnie, a tem samem i mnie lepiej z nimi... Ależ siedź spokojnie, panie Cypryanie, kręcisz się jak na szpilkach, i nie chcesz mię słuchać. Wszak z mojej strony będzie tylko propozycya. Jeśli się okaże zła, to mi poradzisz co innego. Powiadam tedy, że jadąc tu do ciebie z pełną kieszenią projektów, myślałem sobie także, iż, jeżeli mi się uda, złapać mojego starego do siebie, powierzę mu ogólną dyrekcyą i tej mojej akademii, a sam będę tylko opiekunem finansowym i administracyjnym; z tego powodu życzyłem sobie koniecznie mieć tam nauczycieli z twojej ręki, abyś mógł łatwiej niemi kierować. Pokazuje się, że to była myśl dobra i chęć dobra, bo Pan Bóg jej błogosławi i sam jakoś te rzeczy układa. Ten młody człowiek, któregoś mi rekomendował, podoba mi się, wreszcie pewny jestem, że za niego ręczysz, że czegoś wart, kiedy go kochasz, kiedyś go nazwał swym synem... Ale słuchajże, proszę cię, już niedaleko do końca. Otoż mnie się zdaje, że ten młodzieniec kocha nie tylko ciebie, panie Cypryanie, ale i naszą Kasiunię ; a niepodobna, żeby i ona go nie ceniła, bo młody, przystojny, skromny, a choć ona zapewne więcej umie, niż on, ile mogłem jednak miarkować z jej zmieszania i dziewiczej ucieczki, gdym na nią wyraziściej spojrzał, nie odmówi mu serca i pomocy w pracy. A tak, panie Cypryanie, bylibyśmy wszyacy razem. A że dzieciom twoim byłoby dobrze u mnie, to już ja w tem. Ale po cóż te łzy, stary nauczycielu? — Panie Stanisławie ! Stasiu! — zawołał pan Cypryan, zbliżając się do niego, a tłumiąc wzruszenie, do dał: — Ale nie! mówiłem, o Boże mój ! żem nie zasłużył dziś na tyle szczęścia. — To powiedziawszy, zarzucił ręce na szyję zacnego swego ucznia, położył głowę na jego ramieniu i głośno płakał. Późno już pan Krynicki pożegnał ich, i nazajutrz zaraz podał prośbę do kuratora Okręgu Naukowego, o zanominowanie Marcina na nauczyciela do swojej szkoły. Emeryt nasz długo zasnąć nie mógł. Ta myśl, że się doczekał tyle pociechy z ucznia, którego niegdyś jak własne dziecko kochał, że ten miły i figlarny chłopak wyrobił się na pełnego szlachetności człowieka, na wzór obywatela, którego wszystkie myśli dążyły do dobra bliźnich, a poczciwe serce wyrażało się w każdem słowie; to wyobrażenie, że drugi, równie mu miły uczeń, będzie blizko niego, pod jego okiem rozwinie swoje działalność, pod jego kierunkiem jeszcze więcej się usposobi, a przez związek, którego zawsze pragnął, stanie się prawdziwem jego dzieckiem ; że Kasia, idąc za swem przeznaczeniem kobiety, nie pójdzie gdzieś daleko od jego oczu, w nieznane mu ręce, a na przypadek jego śmierci i w mężu, który ją czcić będzie, i w ojcu chrzestnym, który ja, już kocha, znajdzie opiekę i miłość, napełniło piersi jego wdzięcznością dla Stwórcy i odpędziło sen z jego powiek. Do tych obrazów, które zaspokajały jego ojcowskie serce, mieszały się obrazy, które podniecały jego pedagogiczną energię. On będzie jeszcze uczyć, według swój myśli i widoków, malców dobrych i pojętnych, uczyć póki mu sił stanie, nie godzinę, nie dwie, ale tyle, ile mu się podoba! będzie dyrygować całą szkołą! będzie examinować przynajmniej co tydzień! O ! tyle szczęścia otrzymać na raz, w dniu jednym, to doprawdy można nie spać noc całą. Jakoż nasz stary położył się dopiero nad ranem, kiedy już w tabakierce jego ani ziarnka tabaki nie było, kiedy nogi ustawały od chodzenia po pokoju, a ciało, ulegając naturalnej potrzebie odpoczynku, wzięło górę nad myślą. Marcin nie spał także. Ujrzał on raptem przyszłość swą zadecydowaną, dwie ważne niepewności, o examin i o miejsce, usunięte; stanął więc cały, ze wszystkiemi siłami swej duszy, w obliczu trzeciej najważniejszej niepewności, czy otrzyma koronę swych życzeń, cel swych. usiłowań, bez czego wszystko poprzednie na nic mu się nie zda, bez czego byłby żebrakiem, złorzeczącym życiu, złorzeczącym światłu, co go oblało, złorzeczącym dobrodziejstwom, które go rozbudziły ze snu niewiadomości i na świat i cudne twory ręki bożej oczy jego otwarły. Przechodził więc myślą cały tryb swego życia, porównywał swoje wartość z jej przymiotami, i z pokorą uznając swoje niższość, pochylał głowę, i ciężkiemu oddawał się smutkowi; to znowu ważąc swoje przywiązanie, swoje dla nich przysługi z oznakami jej przychylności, jej przyjaźni, porywał się z miejsca, chodził szybkim krokiem po ciasnej stancyjce, i okiem roziskrzonem nadzieją, obejmował daleki horyzont, światłem raju oblany. W takich walkach przebywszy noc, dopiero przededniem rzucił się na awoje posłanie, i twardoi;;asnął. Panna Katarzyna najprędzej usnęła, bo też jej najmniej szczęścia dostało się w udziale. Wprawdzie cieszyła się radością ojca i powodzeniem Marcina ; ale wielkie te dla nich wypadki, w jej życie małe wnosiły odmiany. To jedno tylko, że będzie mieszkać w Goatyńskiem, że może pan Roman jest sąsiadem pana Krynickiego, może się znają, może go tam będzie widywać, jeżeli powróci z Pobereża, napełniało słod kiemi nadziejami jej serce. Chociaż smutek Marcina wśród takiego powodzenia zastanawiał jej uwagę, choć zgadywała jego przyczynę, choć przychodziło jej na myśl, że mając teraz stan, możność utrzymania jej, wsparty przywiązaniem jej ojca i powagą, referendarza, ośmieli się może wyraźniej okazać jej swoją miłość i domagać się jej ręki, mocna jednak swojem uczuciem, myślała oraz, że potrafi przyjaźnią, i braterskiem przywiązaniem złagodzić cios, jaki mu zadać musi, i odwróciła od siebie prędko tę troskę, a wśród marzeń o panu Romanie cicho i smaczno usnęła. Biedna ! nie wiedziała o tem, że ona jest główną sprężyną, dającą ruch temu kołu, co niosło ze swym obrotem wspólne ich losy. Referendarz, uwiadomiony przez Marcina o wszystkiem, co się stało, rzekł: — Powiedzże staremu, niech się ze mną, obaczy, abym mu też podziękował. Poszedłbym sam, ale nie mam teraz czasu. Muszę wykończyć ważny projekt, który mi do wyrobienia władza moja poruczyła. A ja lubię, żeby akuratnie wypełnić, co mi polecają, jak sam żądam akuratności od moich podwładnych. Zwierzchnik powinien dać przykład z siebie, aby miał prawo sprężyście postępować. Przytem i bieżących robót mam nawał, a ja muszę robić za wszystkich — dodał, biorąc za kapelusz i śpiesząc się uciec przed synem, jakby się bał, że go o co prosić będzie. Ustąpił mu z drogi biedny Marcinek milcząc, a gdy się ujrzał sam w przedpokoju, westchnął głęboko, pokiwał głową, i pobiegł na Żytnią ulicę, gdzie w obcych dla siebie ludziach znajdował tyle serca, tyle przywiązania. Pan Cypryan do referendarza nie poszedł, a ten u nie go także nie pokazał się. Owo chodzenie i kłanianie się, dla wyjednania miejsca Marcinowi, było również próżnym tylko postrachem, gdyż zaspokoiwszy się tem, że pan Krynicki sam go od siebie przedstawił, i że miał prawo przedstawić, nie postał nawet w biurze Okręgu Naukowego, żeby się choć dowiedzieć, jaki skutek przedstawienie to weźmie. Szczęściem, że cały ten zachód nie był potrzebny, gdyż egzamen naszego kandydata był tak chlubny i życzenie fundatora szkoły tak wyraźne, że w parę tygodni potem, nasz Marcin Wiedzki miał już nominacyę swą, w ręku. Ponieważ w oficynie, gdzie miał mieszkać pan Cypryan z nowymi uczniami swymi, miała się mieścić także i panna Katarzyna, może tymczasowo tylko, a może i dłużej, jeżeliby nie chciała zostać nauczycielką, i oddać ręki swej Marcinowi ; przeto pan Krynicki, przybywszy do domu, zajął się urządzeniem dla niej tamże dwóch zupełnie oddzielnych pokoików. Odmiana ta, jak i inne poprawki i ulepszenia, wymagały cokolwiek czasu. Dopiero więc w połowie Czerwca miał przysłać powóz i fury, dla prze transportowania ich wszystkich do siebie. Wyglądali zatem spokojnie tego momentu, a tym czasem schodził dzień za dniem na rozmowach, przechadzkach po Żytniej ulicy, na zajęciu swobodnem, nie nagłem, które staremu zajmo. wało godziny, a młodego coraz więcej usposobiało. Marcin tak przywykł w tym domu uważać się za syna, ojciec traktował go z taką miłością, panna Katarzyna z tak ^ poufałą przyjaźnią i przywiązaniem siostry, że biedny chłopiec, ceniąc to szczęście, którego doznawał, odpychał całą siłą swej woli gorętsze żądania, aby nie utracił tego, co miał, aby się nie rozwiały złudzenia, któremi się karmił, aby nie znikły nadzieje, które stanowiły istotę i duszę jego bytu na ziemi. Wszakże, minio całej mocy nad sobą., zdradzał się często, tak, że i panna Katarzyna postrzegła ile cierpiał, jak się męczył milczeniem i udawaniem, a stary, widząc, że przy pozornej wesołości i pokoju widocznie mizernieje i chudnie, postanowił rozstrzygnąć ten węzeł i zaspokoić siebie i jego. Jednego wieczora, zawoławszy go do swego pokoju i przeszedłszy się parę razy, jakby szukał pierwszego słowa, rzekł wreszcie: — Słuchajno, mój drogi Marcinie, zdaje się, że powinienbym być zupełnie kontent i spokojny, gdyż Pan Bóg łaskaw, dał mi na starość wszystkie pociechy, jakich tylko żądać mogłem. A jednak, widzisz, mój kochany, kiedy patrzę na ciebie, to mi smutno, jakiś mię niepokój ogarnia. — Po tych słowach odwrócił się i kiwnął ręką, czując, że się nie wyraził po prostu, i że mu trudno trafić na dobrą drogę. Marcin zmieszany, zbladł jeszcze gorzej i zawołał: — O mój Boże! czym co złego zrobił ? czy może pan professor mi nie ufa i boi się, żeby się za mnie nie wstydził? — Ale gdzie tam, nie to — odpowiedział stary. — Wiem, że pełnić będziesz swój obowiązek dobrze i gorliwie ; tu nie o uczenie idzie. — A o cóż? Niech pan professor będzie łaskaw powie. Jeżelim w czem chybił, jeżelim czem obraził, to pewnie nie ze złego serca. Ja państwa tak kocham... — Otóż go macie! chybił, obraził... — mówił stary, chodząc prędzej i machnąwszy obiema rękami. — Ale któż tu o tem mówi? kiedyżeś ty mnie obraził? na co tu ga dać, że nas kochasz? Alboż ja tego nie widzę? Pewnieby mnie syn rodzony więcej nie kochał, jak ty. — O to pewnie, pewnie — mówił Marcin, całując jedną, rękę. — Otóż to właśnie źle, że tak mnie kochając, jednak milczysz. — Ja milczę ? — odpowiedział, ciężko westchnąwszy, Marcin, i spuszczając oczy. — To jest, nie mówisz wszystkiego, co ci na sercu leży, bo jużci musi tam toś ciężyć, kiedy i teraz tak westchnąłeś ; i choć masz, zdaje mi się, tyle powodów, abyś był wesoły i spokojny, abyś dziękował Panu Bogu, to ty udajesz tylko wesołego... widzę ja to dobrze... a co gorsza, jesteś blady, schudłeś, mój kochany, zupełnie, zmizerniałeś jak gdybyś był albo nieszczęśliwy, albo chory. Powiedzże, co ci jest? Marcin stał ze spuszczonemi oczyma, a gdy stary umilkł, łzy wybiegły z pod jego przymkniętych powieli i potoczyły się po twarzy. Emeryt, widząc to, przybliżył się i dodał: — Czegoż znowu teraz płaczesz ? Mówże! — Ja mam mówić! — zawołał biedny chłopiec załamując ręce. — O! gdybym śmiał powiedzieć, gdybym wiedział, że mnie nie wypędzicie od siebie, gdybym czuł, że ja, biedny sierota, wart jestem tego szczęścia, żeby to nazwisko syna, które mi czasem dajesz, mogło mi się doprawdy należyć! Ale czyż to podobna? czyż to podobna? — dodał szlochając. — Ależ nie płacz tak — rzekł stary, sam płacząc — jeżeli ona zechce, to będzie podobna, bo ja od dawna tego pragnę. — Marcin odurzony rzucił się w jego objęcia, i po wtarzając wyrazy: — Ojcze! dobroczyńco mój! — ręce jego całował i ściskał w uniesieniu jego kolana. Pan Cypryan, zapewniwszy się od Marcina, że córka jego nie wie nic o przywiązaniu młodego człowieka, że nigdy żadnem słowem nie okazała mu takiego uczucia, jakiegoby pragnął, jakieby życiem opłacił, ale że zawsze doświadczał od niej przychylności siostry, dobroci opiekunki i przyjaciółki, kazał mu iść spokojnie do domu, zmówić pacierz i położyć się spać, a sam wziął to na siebie, że ją. wybada, i do postanowienia, zgodnego z ich wspólną wolą, skłoni. Na drugi dzień tedy z rana, gdy Kasia, sprzątnąwszy pokoiki i wydawszy potrzebne rozporządzenia w kuchni, wróciła do swojej "czyściutkiej izdebki, otwarła okno na ogródek, i wziąwszy robotę w rękę, głęboko się zadumała, stary wszedł cicho, postał przez chwilę, pokiwał głową, i przysunąwszy sobie drugie krzesło, naprzeciw niej usiadł. Rzadko to się bardzo zdarzało. Od razu więc domyśliła się panna Katarzyna, że ojciec ma jej coś powiedzieć, tem bardziej, że zaczesywał grzebykiem swym włosy, zażywał tabakę raz po raz, i odchrząknąwszy parę razy, jak gdyby już miał zacząć, machnął tylko ręką i dał pokój. Strwożyło ją to nieco, i rumieniec lekki wystąpił na jej blade lica. Chcąc więc zacząć od czegokolwiek rozmowę, dla wyprowadzenia i ojca z ambarasu i siebie z niepewności, rzekła: — Nie miałeś, ojcze, żadnej wiadomości od pana Krynickiego ? — Nie, moje dziecię, nie miałem. Czy jużbyś rada — dodał stary — opuścić Warszawę? — Radabym, ojcze, żebyś już był na miejscu i miał zajęcie. Boję się, żeby cię to oczekiwanie nie znudziło. Póki cię Marcin zajmował, byłam spokojniejsza. A teraz lękam się o twoje zdrowie, które tylko praca utrzymuje. — To prawda, moje dziecię, że mnie ono koniecznie do zdrowia potrzebne. Ale i nie mnie tylko. Póki ten poczciwy chłopiec tak usilnie pracował, póki miał examen na głowie, daleko lepiej wygląda?. A teraz pobladł, zrnizerniał i nawet schudł znacznie. Czy nie uważałaś tego? — Nie, mój ojcze, nie zdawało mi się — odpowiedziała spuszczając oczy, i czerwieniąc się lekko. Wkrótce jednak ten przemijający rumieniec znikł, serce jej, jakby jakiem przeczuciem tknięte, mocno się ścisnęło. — A jabym sądził, żeś to powinna była postrzedz — rzekł, uśmiechając się, filolog, kontent, że mu się udało myśl swą. tak dyplomatycznie i pokazać i ukryć. — Widziałam jego zamyślenie, jego smutek, i ganiłam mu to nawet, perswadując, że nie ma do tego najmniejszego powodu. — Kto to wie, czy nie ma — rzekł stary, zażywając, tabakę. — Przynajmniej ja go się nie domyślam — odpowiedziała Kasia, odwracając się i niby szukając naparstka, bo jej wstyd było, że mówiła nieprawdę przed ojcem, przed którym nigdy w życiu nie skłamała. — A jabym sądził — mówił stary z równym uśmiechem — żebyś powinna była się domyślić. Kiedy ja stary domyśliłem się, jakżebyś się ty nie domyśliła, będąc zwłaszcza wszystkiego przyczyną? — dodał jeszcze dyplomatyczniej filolog i zażył mocno tabaki. — Ojcze! — rzekła wówczas panna Katarzyna, podnosząc na niego twarz bladą i zasmuconą — mów wyra źnie i wprost co myślisz, jeżeli chcesz, abym ci wyraźnie i wprost odpowiedziała. — Dobrze, moje dziecię, ponieważ tego chcesz, tak zrobię i tak będzie mi najłatwiej, — rzekł stary i wyciągnął do niej rękę. Kasia upadła przed nim na kolana i, ściskając dłonie ojca, zrosiła je łzami. Potem powstawszy i otarłszy prędko oczy, usiadła. — Wierzysz zapewne, moje dziecię — dodał rozrzewniony emeryt — że celem mojego życia na ziemi jest twoje szczęście, a jedyna prośba do Boga, abym obaczył los twój zapewniony i zabezpieczone dni twoje, gdy mnie już nie będzie. — Ach! mój ojcze! — odpowiedziała z mocą — nie dałżeś mi wychowania, nie nauczyłżeś mię pracować, przestawać na małem ? Niepowinienżeś być z tego względu spokojnym ? — To prawda, moje dziecię, i dziękuję za to Panu Bogu. Ale dla ojca to jeszcze niedość. Wtenczas umrę spokojnym, gdy obaczę, że będziesz miała nad sobą ciągłą, opiekę, że będziesz miała wierną rękę, co cię osłoni i na ciebie zapracuje. Bo widzisz, moja Kasiu, ja nie chciałbym cię zostawić samą na świecie. Choć wiem, żeś usposobiona, żeś roztropna i cnotliwa, że sobie znajdziesz zawsze kawałek chleba i uchronisz się od błędu i wstydu, zawsze jednak ta myśl trwożyłaby mnie w ostatniej chwili, i nie miałbym wówczas tego spokoju, z jakim człowiek uczciwy powinien wyglądać śmierci. — Dla czegoż, mój dobry ojcze, mówisz mi ciągle o tym okropnym momencie? Jeszcze on zapewne daleko; jesteś zdrów, czynny, umiarkowany we wszystkem. Bóg da, że jeszcze długo żyć będziesz, a tymczasem spełni się może twoje życzenie — dodała, spuszczając oczy i blednąc, czuła bowiem jak to niepewne. Stary machnął ręką i pomilczawszy chwilę, tak dalej mówił: — Czekać i wyglądać, moja kochana, dobrze tym, co mają jeszcze długie lata przed sobą, ale nie mnie. Widziałaś, jak tej zimy ni ztąd ni z owąd zapadłem, nie dawszy żadnej racyi; bo największa racya jest w tem, że mam przeszło sześćdziesiąt lat. Mogę więc w każdej chwili temu argumentowi uledz, a zbić go niepodobna. Dla tego nie chciałbym odkładać, zwłaszcza kiedy mogę teraz, zaraz dogodzić memu najgorętszemu życzeniu i zaspokoić się zupełnie. Nie potrzebował stary mówić więcej pannie Katarzynie. Drżenie, które ją pochwyciło, przekonało ją, że wie dobrze, co dalej powie. Słuchała jednak, nie odpowiadając, i ze spuszczonemi oczyma. Ojciec patrzał na nią przez chwilę, jakby oczekiwał, że sama dokończy reszty; gdy jednak dostrzegł, że siedzi bez ruchu i bez głosu, sam się tak odezwał: — Wiem ja, moje dziecię, że edukacya, którąś odebrała, a może i lusterko, w które przy całej skromności musisz czasem spojrzeć, mogło ci podać myśl, żeś warta, męża, któryby cię wyżej trochę postawił na świecie. Bardzo to naturalne nadzieje, ale wierz mi, nic nad nie zawodniejszego. Ileżto panienek i edukowanych, i ładnych, i nawet majętnych, chybia przez to swego przeznaczenia i marnieje. Dla takiej dziewczyny, jak ty, główna rzecz serce i obyczaje tego, któremu się oddasz, główny przymiot zdrowe ciało do pracy, zdrowa głowa do osądzenia wartości żony, i mierny kawałek chleba, zwłaszcza taki, któryby i ona swoją pracą, swoją oszczędnością mogła pomnożyć i okrasić. Otóż, jeśli tak myślisz, moje dziecię, jak ja, to nie będziemy długo czekać i daleko szukać. Tu odetchnął stary, bo z długich omówień przyszedł nareszcie do rzeczy. Panna Katarzyna położyła rękę na sercu, jakby mu chciała powiedzieć: — cicho bądź! — a potem, podniosłszy na ojca spokojny prawie wzrok, tak mówiła: — Ojcze mój ! teraz wiem już do czego zmierzasz. Posłuchaj mnie cierpliwie, a potem każ mi zrobić tak lub inaczej. Winnam ci życie, winnam ci posłuszeństwo: umiałeś mnie natchnąć nieograniczoną dla siebie miłością, to też masz prawo żądać jej dowodu, i dziecię twoje serca twego nie zawiedzie. — Po tych słowach, rzuciła się do nóg jego i stopy jego całować zaczęła. Stary się rozpłakał, podniósł córkę, a gdy się oboje uspokoili, panna Katarzyna tak dalej mówiła: — Chcesz mnie oddać, ojcze, temu poczciwemu chłopcu, w którym stworzyłeś duszę na to, aby mnie pokochała. Postrzegłam ja, mój ojcze, jego ciche, skromne i głębokie przywiązanie, choć Bóg widzi, żem go niczem nie wywołała. Ale cóżem ja temu winna, że w mojem sercu jest dla niego tylko wdzięczność za jego przychylność dla ciebie i dla mnie, tylko najszczersza przyjaźń, tylko uczucia, jakie ma siostra dla najlepszego brata. Dla tego błagam cię, mój ojcze, nie wymagaj po mnie, abym ci teraz i zaraz była posłuszną. Wiem ja, żem nie powinna mieć żadnych wielkich nadziei — dodała, spuszczając oczy — nie roszczę też sobie prawa do jakiegoś postanowienia wyższego nad mój stan i twoje, ojcze, powołanie. Umiem pracować, lubię pracować i będę, bo wiem, że nam wszystkim z tem będzie lepiej, ale niechże Bóg skłoni do niego i moje serce, niech mi tę chęć da dzielenia jego losu i pracy natchnie nie tylko przekonanie, nie tylko obowiązek, ale i ten głos, który ztąd pójdzieLepszego serca, więcej oddanej mi duszy nie znajdę, o tem jestem przekonana; wiem także, że pod twojem okiem, w domu i pod opieką takiego człowieka, jak pan Krynicki, będzie mi jak w raju, ale pozwól mi, ojcze, czasu! czasu mi tylko potrzeba, może rok, może pół roku, może miesiąc, może mniej nawet, ale nie dziś, mój jedyny ojcze, dziś, Bóg świadkiem, odpowiedzieć ci nie mogę. To mówiąc coraz prędzej, coraz rzewniej, rzuciła się w objęcia ojca, i tuląc głowę swą na jego piersiach, cicho i długo tak leżała. Stary całował jej głowę, i uspokoiwszy jej trwogę, że nie myśli nic postanowić bez jej woli, prosił ją tylko, aby była wesołą, i smutkiem swym nie zabijała biednego chłopca, dla którego, ile mógł zmiarkować, jest wszystkiem. — Powiedz mu, ojcze — rzekła na to panna Katarzyna — że ja sama z nim o tem pomówię, ale później, później trochę, nie teraz. Przywiązanie jego jest dla mnie drogiem, serce jego znam; powiedz mu, że nikt na świecie nie pragnie więcej jego szczęścia, jak ja, ale teraz mówić mi z nim o tem niepodobna. Na tem skończyła się ta ważna konferencya. Stary się zasmucił, pokiwał głową i poszedł, a panna Katarzyna, załamawszy ręce siedziała tak parę godzin, pogrążona w myślach i rozważająca całą trudność swego położenia. XI. Bo też są położenia w życiu, w których niepewność, oczekiwanie i rodząca się ztąd ciężka walka między nadzie ją i rozpaczą, są gorszeni złem, niż sam cios, który uderza stanowczo i obudza niespodziewaną, energią i rezygnacyą. Dusza wówczas, jak żelazo rozpalone i bite młotem, bryzga zrazu i syczy, lecz wkrótce przyjmuje milcząc formy, jakie jej młot konieczności nadaje, zastyga w nich i twardnieje. W takiem położeniu znajdowała się biedna heroina nasza. Stan trzech osób, które nas teraz bliżej zajmują, był na pozór taki sam, jak i dawniej. Stary emeryt bawił się gramatyką i tabaką, pedagogował czasem z Marcinem, przyjmował go zawsze po ojcowsku, i żegnał czule i serdecznie, ale o tem, o czemby obaj pragnęli jak najgoręcej pomówić, milczał, i żadną, najdalszą nawet alluzyą, nie dał mu poznać, że już z córką rozmawiał i myśl jej wybadał. Marcin przychodził codzień, zaglądał do swoich książek, czytał arytmetykę, wynotował z niej ciekawsze dla dzieci i łatwiejsze przykłady ; przeglądał Korneliusza, aby miał o czem z dziećmi pogadać; z nudów i tęsknoty brał się nawet czasem do łaciny, i wszelkiemi sposobami odpędzał od siebie pokusę zapytania starego, czy mówił z córką, czy ona już wie o tem, że jest duszą jego ciała, treścią jego myśli, ale wprost zapytać nie śmiał. Panna Katarzyna była także na pozór spokojną, uprzejmie witała Marcina, rozmawiała z nim bez przymusu i żadnego udawania, ale żadnem słowem nie dała mu poznać, że wie, na co biedny chłopiec oczekuje i że żądaniu jego odpowiedzieć nie może. Ten stan przykry i wytężony, dawał im czasem jednoczesne roztargnienie, tak, że siedząc niekiedy razem, wszyscy troje raptem umilkli, każde o swojem myślało, a żadne z nich nie miało śmiałości i determinacyi wypowiedzieć jawnie, co ich skrycie drę czyło, chociaż wszyscy troje dobrze o tem wiedzieli. Dla tego też po kilku dniach zaczęli siebie nawzajem unikać, i każde w swoim kątku zajmowało się pracą. Po jednej takiej milczącej, ale wymownej scenie, panna Katarzyna, zmartwiona głębokim smutkiem Marcina, spostrzegłszy łzy, które może mimo jego wiedzy potoczyły się po jego twarzy, i widząc, że i ojciec je spostrzegł, machnął rękoma i w swoim pokoju się zamknął, bojąc się, aby nie przyszło do jakiej explikacyi, poszła także do siebie, narzuciła drżącą ręką mantylkę, włożyła na głowę słomkowy kapelusz, i pochwyciwszy parasolik, wybiegła na ulicę. Z początku sama nie wiedziała, dokąd pójdzie. Gdy się dostała na Leszno, szła już wolniej tą długą, wesołą, chociaż nieludną ulicą. Na schodach kościoła spostrzegła znowu tę samą babę, której rysy tak się wraziły w jej pamięć i przypomniały ostatnie z kochankiem pożegnanie. — Piękna panienko I — rzekła baba, skrobiąc się w głowę — daj biednej trzy grosze. — Nie mam, moja kochana — odpowiedziała panna Katarzyna, dotknąwszy próżnśj kieszeni w sukience. — Nie masz — odrzekła baba, poruszając plecami i machnąwszy ręką, jakby nie dowierzała. — Doprawdy, że nie mam, moja dobra staruszko — mówiła panienka, tłómacząc się prawie — niech cię Bóg opatrzy. Drugim razem przyniosę ci. — Drugim razem ! szkoda! — dodała baba — drugim razem może nie będę głodna, a teraz zmówiłabym pacierz za twoję drogę. Coś nie bardzos wesoła, a kto wić, może jeszcze smutniejsza wrócisz. Trzy grosze, to niewiele, a pacierz ubogiego zawsze przySa się człowiekowi. Idź, idź z Bogiem, kiedy nie masz — dodała, kręcąc plecami i patrząc, jakby gniewnie, na zamydloną, i uderzoną, słowami jej pannę. Podniosła panna Katarzyna głowę, potarła ręką czoło i poszła dalej. Spotkanie to cofnęło ją zupełnie do chwili upłynionej, do tego pożegnania, z którem łączył się głos złowróżbny tej samej żebraczki. Nie mogąc się odjąć trwożącym ją myślom, chciała iść do ogrodu Krasińskich, gdzie wspomnieniem słodkich rozmów, widokiem rozzielenionych drzew i gwarem wesołych ludzi spodziewała się rozerwać, ale właśnie na zbiegu ulicy Długiej i Bielańskiej spotkała służącą pani S, która spostrzegłszy ją, rzekła: — Jak to dobrze, że pannę spotkałam. Nie będę lecieć tak daleko. Pani mnie za panienką posłała, żeby panienka przyszła, bo jest do panienki jakiś duży list z Ukrainy, czy z Litwy, już zapomniałam. — Duży list do mnie? — zawołała panna Katarzyna i uczuła, jakby krew uciekła jej z serca. — Co to panience? Panienka tak bardzo pobladła. — Nic, nic, już idę — odpowiedziała drżącym głosem i poszła naprzód. Z początku szła wolno, bo kolana się pod nią uginał;; potem, uchwyciwszy się tej myśli, że list może być od niego, że nie znając jej mieszkania, zaadresował do pani S z prośbą, aby go wręczyła, że to list duży, a zatem zamyka tyle wynurzeń, tyle słów pociechy i nadziei, ile chwil gorzkich dało jej milczenie i zapomnienie, zaczęła biedz tak szybko, nie zważając na przechodniów, że sługa ledwie mogła za nią zdążyć, i widząc, że jej nie dogoni, zwolniła kroku i wdała się w rozmowę z drugą jakąś służącą, w rozmowę, na której panie obu najgorzej wyszły. Heroina nasza wbiegła jednym tchem na schody, i dopiero, gdy zadzwoniła, opamiętała się cokolwiek i musiała usiąść w przedpokoju, żeby ulżyć piersi zadyszanej i twarzy swojej nadać spokojniejszy wyraz. — Jak się masz, Kasiu! — rzekła pani S — ale usiądź, widać, żeś szła za prędko. Mam tu do ciebie wielką expedycyą z Ukrainy. Domyślisz się zapewne od kogo. Rumieniec oblał twarz panny Katarzyny, a pani S spostrzegłszy to, dodała: — "Widzę po twojej twarzy, że się domyślasz i że ci to radość sprawia. Nie dziwię się temu, wyście się tak kochały obie, jak siostry. — Więc to od Józi? — zawołała panna Katarzyna, blednąc nagle, i w intonacyi jej głosu był jakby jęk jej serca, które się tak zawiodło, które w złotych nadziejach za daleko ją uniosło. Szczęściem, że pani S nie uważała tej nagłej zmiany, gdyż w tejże chwili powstała z miejsca i zbliżyła się do swego biurka, w którem list był schowany. — Czy wiesz — mówiła wracając — że Józia jest już mężatką? Poczciwa, dobra Józia! jak mnie to cieszy, że szczęśliwie trafiła, bo widać bardzo kontenta. Wdzięczna jej jestem, że w swojem szczęściu nie zapomniała i o nas, i pośpieszyła podzielić się z nami swoją radością; widać, że nas zawsze kocha i pamiętna na wychowanie, które tu odebrała. Co to jest, kiedy się pannie zaszczepiają, dobre zasady. — Cieszę się z serca — odpowiedziała panna Katarzyna, sięgając drżącą ręką po gruby list, który jej pani S podawała. — Musisz tam mieć wszystkie szczegóły o jej zamężciu — mówiła pani S — bo list coś bardzo gruby. Do mnie napisała z uczuciem, ale krótko. Przeczytaj, Kasiuniu, i powiesz mi, ja tymczasem obaczę, co tam w klassach się dzieje. Gdy pani S wyszła, panna Katarzyna trzymała długo w ręku list i rozpieczętować go nie śmiała. Potem położyła go na stole, i chcąc dać sobie więcej czasu, zaczęła z wolna zdejmować rękawiczki, jakby robota ta potrzebowała tylu przygotowań. Nareszcie, w drżących jej palcach pękła pieczątka. Rozrzuciła panna Katarzyna kilka ćwiartek i poznała rękę Józi. Data pokazywała, że był pisany przed trzema tygodniami; podpis był: Józefa Balicka, a początek taki: „Moja droga, moja biedna „Kasiu! mam ci tyle rzeczy donieść o sobie i o tobie, że „sama nie wiem, od czego zacząć. Możebym lepiej zrobi"ła, gdybym ci napisała tylko o sobie. List mój byłby krótszy i weselszy, bom ja szczęśliwa, moja droga Kasiuniu! „Ale cóż, kiedy to jakoś jedno z drugiem się łączy, a po„tem lepiej, żebyś wiedziała wszystko, niż może niszczyła zdrowie i pokój próżnemi rojeniami. Wiem, że cię „to bardzo zmartwi, ale lepiej raz przecierpieć i przeboleć, niż męczyć się po trochu co chwila, co godzina. „Nie czytaj tego listu przy pani S, ale jak będziesz sama, „wezwawszy Pana Boga na pomoc; dowiesz się o tem, co „cię interesuje." Blada jak trup, drżąca jak liść, z zaciśniętemi wargami, z zaćmiewającem się coraz okiem, przeczytała panna Katarzyna te słowa. — A potem, przebiegając list tak, że ledwie co dziesiąty wiersz mogła zachwycić jakie słowo, zdawała się szukać najgorszego z nich, najbardziej zatrutego, aby od razu połknąć cały ból, i ogarnąć myślą całą swoje niedolę. Ale w tem szybkiem przebieganiu dro bnego pisma, nie mogła złapać żadnego sensu, żadnej myśli złożyć. Pojedyńcze tylko i luźne nazwiska: pan Roman, Krystyna, pan Wyżopolski, pan Władysław, pani Rożewska, Kijów, i t. d. rzucały się jej w oczy, i syczały do niej jak żmije. Czując wreszcie, że się jej w głowie miesza, że nic złożyć, nic stanowczego wyszukać nie zdoła, odsunęła list od siebie, i zakrywszy twarz obiema rękoma, tak w odrętwieniu siedziała. W tej chwili weszła Helunia, a spostrzegłszy pannę Katarzynę w takiem zamyśleniu, podeszła ku niej cichutko, na paluszkach, i wziąwszy jej ręce obiema rączkami i odchylając je od oczu: — Ciociu Kasiu! a kuku! — zawołała, śmiejąc się. Krzyknęła panna Katarzyna, gdy obaczyła przed sobą, niewinną i ładną, twarzyczkę dziewczynki, odtrąciła ją od siebie, i porwawszy list, poszła. — Ale przy drzwiach doszedł do jej uszu płacz Heluni. Zastanowiło ją to, zatrzymała się przez chwilę, obejrzała się, i widząc dobre dziecko, jak wyciąga do niej rączki, wróciła prędko, i gdy Helunia rzuciła się w jej objęcia, wołając: — Co tobie, ciociu Kasiu? — przyciskała ją do serca, całowała tak rzewnie, tak boleśnie, jakby ją żegnała na zawsze, a z nią całe swe szczęście, wszystkie najdroższe swe nadzieje. Jak i kiedy stanęła przed kościołem na Lesznie, nie pamiętała zupełnie. dopiero, gdy usłyszała te słowa: — Daj trzy grosze biednej, piękna panienko! — wstrzęsła się, podniosła głowę, i obaczyła przed sobą pomarszczoną i brzydką wyrazem jakiejś zatwardziałości twarz znajomej nam baby. Westchnęła głęboko heroina nasza, i nie myśląc o tem, że się jej niejako zwierza, rzekła: — O! zmów za mnie pacierz, staruszko! ja ci jutro rano przyniosę dobrą jałmużnę. — Ba! — odpowiedziała baba, ruszając plecami — jak przyniesiesz, to zmówię; u mnie na kredyt niema pacierzy. Trzy grosze, to niewielka rzecz, a przydałoby ci się teraz: Pod Twoje obronę, bo coś smutniejsza wracasz, niż pierwej byłaś. Nie pamiętacie o biednych, to i Pan Bóg o was zapomina — dodała niemiłosierna kobieta, odwracając się. Panna Katarzyna uciekła przestraszona, i wbiegłszy przez kuchenkę do swego pokoiku, żeby się nie spotkać z ojcem, zamknęła się, upadła przed łóżeczkiem swem na kolana, i dopiero gdy się modlić zaczęła, łzy puściły się jej z oczu i sercu jej ulgę przyniosły. Pokrzepiona tem wzniesieniem ducha i oddaniem losu swego w ręce Boga, znalazła w sobie tyle siły, że schowawszy list, wyszła do ojca, rozmawiała z nim i Marcinem, krzątała się koło gospodarstwa i dopiero, gdy się wszystko uspokoiło, gdy była zupełnie sama, zmówiła najprzód pacierz i zaczęła czytać. Tak dalej pisała Józia: „Nie wiem, moja droga Kasiu, czy ci zdołam wszystko opisać w porządku, ale nie myślę teraz o tem. To mi jedynie w głowie i na sercu, jak przyjmiesz tę wiadomość; czy znajdziesz w sobie tyle odwagi, ile nam czasem w tem biednem życiu potrzeba? a nade wszystko nie miej mi za, złe, że to ja, którabym pragnęła zalać rozkoszą twoje złote serce, napełniam je goryczą. Ale zdawało mi się, że ci podam nie truciznę, lecz lekarstwo; a lekarstwo, chociaż gorzkie, wyda ci się łagodniejszem z mojej ręki, niż gdyby ci je niespodzianie obca jaka i twarda dłoń podała. Może się zadziwisz, zkąd ja wiem, że ci to lekarstwo potrzebne, kiedyś mi w smutnym liście twoim nic wyraźnie nie napisała. List twój, moja droga, był aż nadto wyraźny; a czegoś w nim nie domówiła, to zostało mi objaśnionem przez tego, który przyczynił się do mego szczęścia, a tobie taką, boleść zadaje. Może on nawet niezupełnie temu winien, bo ja go doprawdy pojąć i zrozumieć nie mogę. Ale widzę, że i ty tego nie zrozumiesz, jeśli ci obszerniej trochę i ze szczegółami nie powiem. Otóż uważaj, jak to było. Niedaleko od tej wsi, gdzie mój poczciwy ojciec wziął część w dzierżawę, jest możny dom pani Osinowskiój, kobiety niegdyś bardzo majętnej, teraz już nie tak, bo dużo stracili, ale zawsze grzecznej i zapraszającej często sąsiedztwo. Co roku na jej imieniny bywa u niej wielki bal, I tego roku zapewne będzie, ale nie wiem, czy na nim będę, bo Bóg wie co się ze mną zrobi i jak będę wyglądała. Przeszłego lata byłam z ojcem. Jak mi było przykro, jak smutno, gdym się znalazła wśród ludzi obcych, tego ci opisać nie zdołam. Inne panienki tańcowały, a mnie nieznajomej i biednej nikt nie wziął. Siedziałam więc sama jedna na szarym końcu, i myślałam wówczas o was, jak nam było razem wesoło, jak byłyśmy szczęśliwe i równe. Wtenczas zbliżył się do mnie z moim ojcem młody, bardzo przystojny mężczyzna. Nie wiem, dla czego zainteresował mnie, i poznałam, że on nie taki, jak inni ukraińscy panowie. I nie darmo... domyślasz się, moja biedna Kasiu, że to był pan Roman Wyżopolski. Dla czego poznał się z moim ojcem, dla czego mnie się zaprezentował i ze mną tylko do samej kolacyi tańczył, do tej pory nie wiem. Dosyć, że wyprowadził mnie z kąta, postawił na pierwszem miejscu; że w ogromnem kole Mazura, jak on był najlepszym tance,rzem, tak ja byłam podobno najzwinniejsza tancerką; słodem, że mnie pokazał oczom ludzkim, a mój teraźniejszy mąż przyznał mi się, że od tej chwili mnie pokochał i postanowił sobie ze mną. się ożenić. To postanowienia przyszło przed kilku tygodniami do skutku, i ja nie mogę zapomnieć pana Wyżopolskiego, któremu winnam miłość mojego poczciwego Stasia, zapewniony los na przyszłość, bo on jedynak, a rodzice jego mają się dobrze a nadewszystko to, że i ja czuję dla niego serdeczne przywiązanie i jestem zupełnie szczęśliwa. Ach! czemuż ty, moja jedyna Kasiu, nie możesz mnie pocieszyć także swojem szczęściem? Po co ten pan Roman zaszedł ci drogę? po co... ale nie dziwię się, żeś się nim zajęła... on taki dobry, taki miły, tak godny kochania. I to właśnie twoje nieszczęście, bo i tu znalazła się osoba, która to samo postrzegła. Nie piękniejsza ona od ciebie, ale bardzo ładna, żywa, rozumna, ale wielka pani, najpierwsza elegantka, i taka czarodziejka, że niema tu ani jednego mężczyzny, któremuby nie zawróciła głowy, byle tylko chciała. Otóż znowu zabiegłam daleko — muszę się wrócić do tego balu. Gdy ojciec dziękował za mnie panu Wyżopolskiemu, on zaczął mię chwalić, że ja dobrze tańcuję, i zapytał, gdziem się uczyła? Trzeba było widzieć, moja Kasiu, co się z nim zrobiło, gdym mu powiedziała, że w Warszawie, na pensy i pani S. Z jakiem zajęciem zapytał mnie o moje koleżanki, z jakiem uczuciem słuchał, kiedym naturalnie mówiła najwięcej o tobie! — Wtenczas zaraz domyśliłam się, co się święci. Potem kilka razy przysiadał przy mnie i zawsze zaczynał rozmowę o tobie. Kiedy niedługo po owym balu mój Staś oświadczył się o moją rękę, i ja, uprosiłam ojca, żeby do pana Romana pojechał i jemu za to podziękował, już wtenczas miałam twój list w ręku i domyśliłam się, że i ty, biedna Kasiu, kochasz go także, ale kochasz tak, jak to my umiemy kochać, kiedy kochamy, całą. duszą, wszystkiemi myślami. Spodziewałam się, że pan „Roman odwiedzi także mego ojca i że zechce znowu pogadać ze mną o tobie. Wtenczas, myślałam sobie, pokażę mu twój list i wszystko wyjdzie na wierzch jak oliwa. Jak przewidywałam, tak się stało. We dwa dni pan Wyżopolski przyjechał. Gdym upatrzyła moment zaczęłam z nim mówić, i gdy mnie upewniał o jednej rzeczy, o której ci zaraz powiem, pokazałam mu twój list. Wziął go drżącą ręką, przypatrywał się długo twemu podpisowi, cały trząsł się, gdy go czytał, a gdy skończył, łzy strumieniem potoczyły się po jego twarzy. Tak był wzruszony, że słowa przemówić nie mógł; a gdy wreszcie trochę się uspokoił, przystąpił do mnie i poprosił mnie, żebym mu ten list darowała. W glosie jego było tyle prawdziwego uczucia, prośba jego była tak rzewna, tak z głębi duszy płynęła, że ja rozpłakałam się sama i darowałam mu twoje drogie pismo. Któżby się był spodziewał, że ten sam człowiek, który ciebia wówczas tak kochał, da się obałamucić i zapomni ciebie, moja jedyna Kasiu, tylu wdzięków, któremiś tak wyższa od innych kobiet, takiej dobroci jak twoja, takiego serca, w którem przecież widział tyle miłości i poświęcenia. Ale muszę się znowu cokolwiek wrócić. Już na tym balu postrzegłam, że wychodził razem z panią Rożewską. To właśnie owa piękna pani, o której ci wspomniałam, i która go potem obałamuciła. Straszno mi się zrobiło, gdym obaczyła, jak ją. prowadził, tem bardziej, że na mnie ani spojrzał, jak gdyby się mnie wstydził. Pomyślałam sobie z żalem: biedna Kasia! i często potem przychodziło mi to na myśl. Aż tu wkrótce rozchodzi się pogłoska, że pan Roman żeni się z panią Rożewską; że pan Władysław Iskrzycki, który dawniej był jej narzeczonym i ciągle w niej się kochał, wyzwał za to pana Romana, że pan Roman wyzwania nie przyjął, i tym podobne głupstwa. Wszystko to było przed wizytą pana Romana u nas. Pokazało się, że to wszystko nie prawda; ja ucieszyłam się bardzo, i gdym postrzegła, jak on ciebie kocha, darowałam mu twój list. Teraz tego żałuję, ale cóż, kiedy to już wszystko po niewczasie. Wkrótce potem pan Wyżopolski pojechał do Kijowa za interesami i wszystko ucichło i o nim, i o Krystynie, to jest o tej pani Rożewskiej i o panu Władysławie. W tej porze więcej możo ludzie gadali tu o mnie, niż o nich. Ja śmiałam się z tego, bo poznawając coraz więcej mojego Stasia, coraz bardziej' przywiązywałam się do niego i byłam szczęśliwa i kontenta. Nie myśl, moja droga Kasiu, żem wówczas zapomniała o tobie, dla tego, że mnie było tak dobrze. Nieraz brała mnie serdeczna chęć napisać do ciebie. Ale myślałam sobie: jak tu do niej napisać, a nie wspomnieć o panu Romanie? a na co rozdrażniać biedną, kiedy on nie wiedzieć kiedy wróci, a może i nie wróci wcale może już tu zostanie przy ciotce starej i bogatej, która mu cały swój majątek zapisuje. Tak sobie perswadując, dałam pokój, i dla tego nie miałaś ode mnie ani słówka. Pokazuje się, że się dobrze stało. Możeś już sobie wyperswadowała do tej pory tę nieszczęśliwą miłość, i zapomniała o nim tak, jak on o tobie zapomniał. Dałby to Pan Bóg. Bo wyobraź sobie co się stało. Gdy wszyscy powrócili z kontraktów kijowskich, o niczem nie mówili, tylko o miłości pana Romana dla pani Rożewskiej; jak cna była dla niego grzeczną i nim tylko zajętą; jak wszędzie jej towarzyszył; jak ciągle prawie u niej przesiadywał. Długo temu wszystkiemu nie wierzyłam, mając zwłaszcza i pierwej dowód, jak tu ludzie lubią plotki. Ale dziwno mi było, ża pan Roman u nas ani się pokazał. Uprosiłam mego ojca, że do niego pojechał. Był parę razy, ale nigdy go nie zastał. Siedział ciągle w Myszowcach u pani Rożewskiej. O ożenieniu jego coraz głośniej mówić zaczęto. Nareszcie dowiedziałam się, że na Śty Józef odbyły się ich zaręczyny. Możesz sobie wyobrazić, jaką mnie to przejęło boleścią, ślub mój zbliżał się, szczęście moje miało się ustalić, a ja płakałam, ile razy przychodziłaś mi na myśl, ile razy wyobrażałam sobie, jakbyś ty wyglądała w ślubnej sukni, z wieńcem na głowie, gdyby obok ciebie stał ten, któregoś tak pokochała, a który teraz dał się zdurzyć czy wdziękami, czy rozumem, czy majątkiem. O! jakie my biedne! a jacy oni niegodziwi, ci mężczyzni! Dziękuję Bogu, że już dla mnie klamka zapadła i klamka złota, z za której nie zechce mi się pewnie wyskoczyć. Ale muszę już kończyć, bom się tak rozpisała, a w tem wszystkiem nie ma ani słówka, któreby ciebie pocieszyć mogło, chyba to, żem ja szczęśliwa, że mi dobrze na świecie. Gdym się upewniła o płochości pana Romana, chciałam go przynajmniej zawstydzić i napisałam do niego, prosząc, aby był świadkiem naszego ślubu, który miał się odbyć trzeciego dnia świąt wielkanocnych. Myślałam sobie: chociaż mu jestem obowiązana, ale nie wytrzymam i zemszczę się za ciebie jakim przycinkiem, lub przynajmniej takiem wejrzeniem, które on zrozumie i upokorzonym się uczuje, a przytem poproszę go, żeby mi zwrócił twój list, jako mu już w obecnych okolicznościach niepotrzebny. Sądziłam, że go tem ostatniem najboleśniej zranię, że obaczy, jak źle postąpił i zarumieni się sam przed sobą. O! moja najdroższa Kasiu! kto ich zgadnie? kto ich zrozumie? kto dojdzie, co oni czują, a czego nie czują? czem się bawią, a co biorą na seryo, tak jak my bierzemy, jeśli już wymówimy słowo? Niestety! w słowie naszem, raz wymówionem, zamyka się całe życie, cała przyszłość, całe szczęście lub cała niedola; a oni niem igrają, nie myśląc o tem, że taka zabawka kaleczy, że ta gra zabija. Otóż wyobraź sobie! pan Roman nie śmiał widać stanąć przedemną i na ślub mój przybyć nie chciał, a domyślając się, czegom od niego żądać miała, twoj list mi sam odesłał. Kasiu! Kasiu moja, teraz wiesz już wszystko. Nie mam ci co więcej donieść. Miej ufność w Bogu, że wkrótce zapomnisz o tym śnie, który cię czas niejaki dręczył. Rozbudź się z niego, moja biedna Kasiu! weź się do jakiej pracy, włóż na siebie jaki obowiązek, choćby najcięższy. Z początku ugniesz się pod nim, ale wkrótce Bóg serce twe umocni, podniesiesz głowę, i spokojnie zajrzysz w oczy życiu, które ci nie dało tego, na co zasługujesz. Może nawet spokojniejsza i szczęśliwsza będziesz, niż ten, który ci teraz taki ból zadaje. Przeczytaj z uwagą jego bilecik do mnie, który ci posyłam. Mnie się zdaje, że on ani jest szczęśliwym, ani spokojnym. Ja w słowach jego widzę tajemną jakieś walkę, może wojnę z sumieniem, które mu rano i w wieczór zły postępek przypomina, i ciebie bladą i zapłakaną wyobraża. Jeżeli tak jest, to doprawdy, że on biedniejszy od ciebie. Ty wolna jesteś przynajmniej od tego wroga, przed którym i w złotym pałacu schować się nie można. Bądź zdrowa, moja jedyna Kasiu! najpoczciwsza przyjaciółko, najlepsza towarzyszko tak słodkich chwil mojego życia! Westchnij czasem do Boga za mną, aby mi pobłogosławił w tym nowym stanie, w który podobno wstępuję, a ja tu modlić się nie przestanę, aby ci dał zapomnienie przeszłości, i serce twoje utulił i uspokoił." W bilecie pana Romana były następujące słowa: „Szanowna pani! Łaskawemu zaproszeniu pani odpowiedzieć nie mogę. Wiele i bardzo wiele mam do tego powodów. Potrzebujęż się tłómaczyć?—Pani mię zrozumieflz i wybaczysz, że ci nie będę towarzyszyć do ołtarza, z którego niech szczęście i spokój na dni twoje spłynie. Przytem jestem niezupełnie zdrów i mocno zajęty. Kiedy mój ślub nastąpi, na to pani odpowiedzieć nie mogę. Nie ma żadnych przeszkód, a jednak nie śpieszymy się oboje. Dlaczego, to Bóg raczy wiedzieć. Wkrótce po świętach, może w maju, wyjeżdżam do Warszawy. Zapewne mi tu przyjdzie zostać na bardzo długo; pragnę więc jeszcze obaczyć wprzód tę ziemię, na której urodziłem się, pragnę ten krok tak ważny w życiu każdego człowieka, a w mojem ważniejszy niż dla innych, rozpocząć z błogosławieństwem matki i ją pożegnać. Jeszcze słów. kilka przyłączam ze drżeniem. Czuję ja, że ten skarb, którym mnie pani obdarzyłaś w niezapomnianej dla mnia chwili, nie powinien być w mojem ręku. Pani, jako wierna przyjaciółka, godniejsza posiadać go. Składam ci go więc napowrót. Oddasz mi sprawiedliwość dobra pani, jeżeli odbierając go, pomyślisz, że to z mojej strony ciężka ofiara. Cóż robić? stało się!" Są obrazy, których żaden pędzel malować nie powinien, są położenia w życiu, których szczęśliwość jest tak wielką, których boleść jest tak głęboką, że żadne pióro nie zdoła ująć ich w ciasne granice słowa i oku czytelników wystawić. To uczucie i imaginacya zastąpić powinny farbę, rysunek i wyraz. Jeżeli to prawda o owym malarzu, który ojca, oddającego córkę swą na ofiarę bogom, wyobraził z zakrytą twarzą, to pomysł ten należy bez wątpienia do tych głębokich i genialnych pomysłów, które tylko Grekom przychodziły do głowy. Bo jakiż wyraz mógł on dać ojcu Ifigenii? a i my, jakiemiż słowy opiszemy stan biedny heroiny naszej? Wolimy malarza tego naśladować i wyznać nieudolność naszą, ukorzywszy się przed majestatem tego bólu, jakim się zamknęły jej całoroczne urojenia i złote, tak szlachetnej duszy, nadzieje. Przez kilka dni po odebraniu tego listu, ani ojciec, ani Marcin nie spostrzegli żadnej zmiany w obejściu się i zajęciach panny Katarzyny. Głębsze, prawda, zamyślenie leżało na jej czole; twarz jej zrobiła się bledszą, uśmiech rzadsiej pokazywał się na jej ustach, a gdy się pokazywał, można było dostrzedz, że się zmuszała, i że wówczas mimowolnie kładła rękę na sercu, jakby chciała tajemniczy płacz jego utulić. Ale wszystko w domu szło dawnym porządkiem: śniadanie ojca, zarządzenie obiadu, uprzątnienie pokoików; owszem, zajmowała się tem wszystkiem gorliwiej, usilniej, i z takiem oddaniem się, jakoby to była rzecz niezmiernej wagi, do jej bytu potrzebna, do jej życia i oddechu konieczna. Skończywszy cały ten zakręt domowy około godziny dziesiątej, wychodziła z domu i nie wracała, aż przed samym obiadem. Przy obiedzie rozmawiała swobodnie i spokojnie; po obiedzie brała robotę i szyła, a przed czwartą wychodziła znowu i wracała dopiero po szóstej. Jakkolwiek stary emeryt był mało uważającym na to, co się w około niego działo, spostrzegł jednak, że córka codzień wychodzi i tak długo bawi za domem. Marcin, który każdy ruch jej śledził, bardziej jeszcze był niespokojnym, i wytłómaczyć sobie tych regularnych wędrówek nie mógł. Nie przychodziła mu wprawdzie żadna myśl zazdrości, żadne niegodne serca jej podejrzenie; ale widząc ją bledszą i ledwo trzymającą się na nogach, gdy wracała, bał się, żeby gdzie nie upadła na ulicy, żeby nie osłabła zupełnie i nie została bez pomocy i opieki. Pasował się więc z sobą biedny chłopiec, ale ani jej zapytać, ani śledzić nie śmiał. Czwartego dnia, koło godziny piątej, ojciec obejrzawszy się, że jej znowu niema, rzekł: — Znowu poszła? Co się stało tej dziewczynie? Mówiła mi wczoraj, że chodzi teraz codziennie do kościoła, ale dziś powszedni dzień, i o tej porze wszystkie kościoły pozamykane. Ona tak zmizerniała, tak osłabła, że się boję doprawdy. Pobiegnij, mój kochany, może ją gdzie znajdziesz. Nie potrzebował stary mówić dwa razy. Nie przeszło pół godziny, a już Marcin był przededrzwiami kilku kościołów, które wszystkie zastał zamknięte. Biegł więc od kościoła Swiętego Jana do Bernardynów, od Bernardynów do Karmelitów, i w kilkanaście minut, spocony i zadyszany, stanął przed Świętym Krzyżem. Wznosi się spokojnie szary gmach wśród gwaru biegnących ludzi i turkoczących powozów, i dziwną jakąś czcią i nadzieją przejął młodzieńca. Tu ona musi być, pomyślał sobie, tu ją znajdę, tu jej powiem wszystko i zaklnę na Imię Boga, aby mnie tak nie męczyła. Ale jeżeli i tu drzwi zamknięte, gdzież ona? Drzwi wszakże były jeszcze otwarte. Wszedł więc prędko, i to uroczyste milczenie wielkiej, wspaniałej świątyni, gdy w niej niema nikogo, gdy człowiek cierpiący zostaje niejako samnasam z Bogiem, przejęło go do żywego. Obejrzał się w około, a widząc tylko przy drzwiach kilku dziadów, w ławkach średniej nawy trzy czy cztery kobiety cicho modlące się, westchnął głęboko, i mimowolnie przygiąwszy kolana, zawołał: — Ach, i tu jej niema! a przecież tu tak dobrze się robi zranionemu sercu. — Po chwili powstał, a nie dowierzając sobie jeszcze, poszedł na lewo do bocznej nawy. I tam nie było nikogo, ale z daleka spostrzegł drzwi otwarte, za niemi małą. świątynię i w niej gorejącą lampę. To światełko pociągnęło go ku sobie. Szybko i ze drżeniem zbliżał się, jakby się zbliżał do jakiegoś ważnego momentu w swem życiu. Dwie myśli, jak dwie błyskawice, przesunęły się mu przez głowę: — jeżeli ona tam jest, to musi być bardzo nieszczęśliwa; jeżeli jej niema, to gdzież? Ale panna Katarzyna była tam. Za ławkami, które stoją pod oknem, w kąciku ukrytym i od oka ludzkiego usunionym, siedziała biedna na zimnej posadzce. Przed nią leżała książka i mokra widać chusteczka, a ona, oparta o ławkę, trzymając twarz bladą na dłoni, pogrążona była w myślach. Załamał ręce Marcin, gdy ją obaczył Z początku sam nie wiedział, czy przystąpić i przerwać jej to zamyślenie, czy usiąść spokojnie i czekać, aż wyjdzie. Ale ból gwałtowny, który uczuł, przemógł bojaźń i uszanowanie, jakim go jej stan przejmował. Ze łzami, których powstrzymać nie mógł, ze łkaniem, które tłumił całą mocą swej duszy, przystąpił do niej i rzekł cicho: — Panno Katarzyno! Podniosła głowę i pocierając ręką czoło, jakby natrętne myśli odsunąć chciała, spojrzała na niego łagodnie, i spokojnie rzekła: — Zapewne ojciec cię przysłał, drogi panie Marcinie? Jeżeli już zamykają kościół, to pójdziemy razem. Ale czego ty płaczesz? — Panno Katarzyno! — zawołał wówszas, składając ręce — jeżeli ja jestem przyczyną twojego nieszczęścia, bo ja widzę to dobrze, żeś ty bardzo nieszczęśliwa; jeżeli to ciebie tak gnębi, że cię kocham, że w mojej głowie niema innej myśli, tylko o tobie, w mojem sercu innego uderzenia, tylko dla ciebie, to powiedz, powiedz, na miłość Boskę, — dodał rozdzierającym głosem — a ja ci przysięgam tu, przed ołtarzem BogaRodzicy, że mnie nieobaczysz więcej. Panna Katarzyna powstała, twarz jej wypogodziła się, jakieś święte postanowienie opromieniło i nadało jej anielski wyraz, a przystępując do zdziwionego, jakby jakiem zjawieniem, młodzieńca, rzekła z powagą: — Marcinie! kochałam cię dotąd jak brata, a teraz przysięgam ci przed tym ołtarzem BogaRodzicy, że ci będę wierną, i uległą żoną, że każdy los twój przyjmę, każda radość twoję podwoję, każdy smutek podzielę lub usunę. Czy chcesz być moim mężem? — Marcin ogłuszony temi słowy, upadł przed nią na kolana, a ona podnosząc go, dodała: — O! nie przedemną, mój drogi! tu chodźmy, tu uklęknijmy oboje i pomódlmy się, aby nam to wyszło na dobre. Z dziwną, rezygnacyą i pokojem wzięła jego rękę i poprowadziła go przed ołtarz. Tam uklękli oboje. Ona, złożyła ręce i cicho patrzała w twarz Matki Zbawiciela, a on zaczętą, modlitwę, głośnem skończył szlochaniem. Po chwili panna Katarzyna rzekła: — Chodźmyż teraz, czas ucieszyć i uspokoić naszego ojca. I podała mu rękę i tak wyszli razem z kościoła. Szli przy sobie przez miasto pełne ludzi, ona opierała się na jego ramieniu, jakby szukała w nim obrony i opieki; on tulił jej rękę do piersi, jakby się bał utracić to dobro, które tak niespodziewanie otrzymał; a przecież w tej chwili, uroczej dla innej pary, na jej czole było tylko zamyślenie, a w jego oczach łza, ale nie łza szczęścia i nadziei. A tymczasem tłum obok nich się przesuwał. Ten mówił: — patrz, jaka piękna! — tamten mówił: — patrz, jaką. ładną, ma jegomość żonę! — piękne Warszawianki, niosące na pokaz siebie, swoje mantylki i kapelusze, spojrzały z ukosa na heroinę naszą, i jedna rzekła: — nieszpetne rysy!— druga odpowiedziała: — ale oczy zaspane, a przytem jak ubrana! kto to na to spojrzy? — a nikt nie wiedział, jakie serca uderzały w tych piersiach, co miały do siebie należeć, jak nieograniczona miłość je zbliżała, jak nieskończona boleść miała je spoić na zawsze. Gdy weszli na dziedziniec na Żytniej ulicy, zastali pana Cypryana w oknie otwartem, Stał z podniesioną głową, patrzył w niebo, jakby zdawał się zapytywać je o przyszłość, dla niego tak krótką i pewną, ale dla dzieci jego tak jeszcze długą i takiemi chmurami okrytą. Panna Katarzyna spostrzegłszy go, zawołała: — Biedny ojciec! — i ścisnąwszy mocniej za rękę Marcina, dodała: — Pójdźmy prędzej! Spostrzegł ich wkrótce stary, prowadzących się pod ręce i tak do siebie zbliżonych. Był to nowy dla niego widok, i zdawało mu się, że wyprosił u nieba przyśpieszenie tej chwili, której tak gorąco wyglądał. Gdy weszli do pokoju, wyciągnął do nich ręce, i zwracając mowę do Marcina, rzekł: — Znalazłeś ją przecie! — Znalazł mnie, mój ojcze! — odpowiedziała panna Katarzyna — i znalazł na zawsze. — To powiedziawszy i nie namyślając się wcale, upadła przed nim na kolana, pociągnęła za sobą Marcina, że także ukląkł, i głosem wyraźnym, wyrażającym silne i niezłomne postanowienie, dodała: — Pobłogosław nas, drogi ojcze! już teraz należemy do siebie. Jej biednej pilno była związać, skrępować na wieki swoje myśli przed Bogiem i przed ojcem, zamknąć przed sobą świat marzenia i słodkiej ułudy, co ją tak gorzko zawiódł, a rzucić się w ręce rzeczywistości, której brzemię, gotowa była dźwigać z twarzą spokojną, z sercem pełnem rezygnacyi i pokory. — Kasiu moja! — rzekł stary ze łza w oku — niech cię Bóg błogosławi, żeś znalazła w sobie dosyć siły i odwagi być dobrem i poslusznem dzieckiem. — To powiedziawszy, położył ręce na ich głowach, i podniosłszy potem oboje, przyciskał ich koleją do piersi. Marcin milczał, jakby odurzony, pozwolił sobą kierować, jak dziecko nie mające woli; na twarzy jego nie było ani wyrazu szczęścia, ani śladu bólu i trwogi, a w oku jego suchem i jakby ściemnionem nie było tego promienia, w którym widomie objawia się dusza, który rzuca się śmiało w przyszłość i ostatnich krańców przeznaczenia człowieka dosięga. Spostrzegł ten stan jego, ojciec, i nie wiedząc, dla czego okazuje się tak mało szczęśliwym, rzekł: — Co tobie, biedny chłopcze? nie wierzysz jej może? mogłażby cię oszukiwać? Bóg, widać, natchnął jej ser; ce i skrócił ten czas namysłu, o który mnie prosiła. Bądź spokojnym rnój drogi Marcinie, masz jej słowo i moje, masz moje i jej przywiązanie. — Com ci przysięgła przed ołtarzem Matki Boskiej — dodała panna Katarzyna, biorąc jego rękę — to ci przysięgam przed ojcem. Będę ci wierną, będę uległą żoną. Każdy los twój przyjmę, każdą radość i smutek twój podzielę. Zaufaj mi; mój drogi, bo ja to mówię szczerze, i postanowiłam mocno. — To mówiąc, przybliżyła się do niego, położyła drugą rękę na jego ramieniu, i podniosłszy się na palcach, pocałowała go w czoło. Dotknięcie to ocknęło go z odurzenia, jak iskra elektryczna. Odskoczył od niej parę kroków, wpatrzył się w nią, jak gdyby ją raz pierwszy widział, a potem, chwyciwszy jej ręce, przyciągnął ją do siebie, objął silnem ramieniem, przycisnął do piersi, jakby raz ostatni, i z jękiem, który rozdarł jej duszę, zawołał: — Daruj mi, jam temu nie winien! — W kilka minut potem, Marcin biegł po pod wałami ogradzającemi miasto, gdzie szukał powietrza dla swojej piersi, chciał uciec przedokiem ludzkiem i zostać z własnemi tylko myślami; ojciec chodził po pokoju i kiwał głową, nie wiedząc dobrze, co o tem wszystkiem sądzić, a panna Katarzyna siedziała w swoim pokoiku, w otwartem oknie patrząc w niebo, i ztamtąd oczekując pociechy, jakiej ziemia dać jej już nie mogła. Postanowienie jej było silne i ciągnęło ją do jak najprędszego spełnienia tej ofiary. Umyśliła więc zaraz nazajutrz prosić ojca, aby przyśpieszył ich związek, i doniósł o tem panu Krynickiemu, wzywając go w jej imieniu, żeby na ślub jej przybył. Miała także udać się do pani S, i ją o swoim zamężciu uwiadomić. Na stoliczku jej leżał już nawet list zaczęty do Józi, w którym jej także swoje obecne położenie i swoje nadzieje na przyszłość opisać chciała. Ale jakkolwiek ukrzepiła się jej dusza w tej chwili stanowczej, nie wytrzymała jednak tak ciężkiej próby. Łzy zalały zaczętą stronnicę i dała pokój pisaniu. Do tego postanowienia, do tak pośpiesznego i głośnego działania nie skłaniała ją przekora, ani chęć pokazania kochankowi, że o niego nie dba; byłby to powód zbyt pospolity. Heroina nasza miała daleko szlachetniejsze po budki. Bilecik pana Romana do Józi, który i w tej chwili leżał na jej kolanach, okazywał wyraźnie, że nie jest szczęśliwym, że jeszcze w sercu jego zostało cokolwiek przywiązania dla niej, że postępek jego nie ma źródła w płochości charakteru, ale może w okolicznościach, co go tak silnie skrępowały, że uledz im musiał. Smutek głęboki, którym był napiętnowany, rozdzierał bardziej jej serce, niż jego zapomnienie i oddanie się innej kobiecie. Tak trzymając o kochanku, który jej odstąpił, czuła gwałtowną, potrzebę postawić wieczną przegrodę między nim i sobą. Pan Roman miał w czerwcu przybyć do Warszawy. Chciała więc uspokoić jego sumienie własną niby niewiarą, sobie zamknąć wszelką nadzieję, a jemu oszczędzić bolesnej walki, jakiejby bez wątpienia serce jego doznało, gdyby ją obaczył wolną i kochającą. Takie były jej pobudki, takie myśli przesyłała do nieba, jako ofiarę godną jego nieskończoności, bo w nim była miłość nieskończona i boleść bez granic. Pozostawała jeszcze jedna ofiara, równie ciężka i bolesna, to jest: wyznanie wszystkiego przed tym, który miał być jej mężem, aby wiedział, czego się ma spodziewać, aby ta spowiedź szczera i dobrowolna przekonała że z nim zaczyna nie od obłudy, nie od tajenia gruntu swego serca, ale że jak dziś, tak zawsze będzie widział jej myśli i znał każde poruszenie jej duszy. Widziała ona, że Marcin, przy całej głębokości swego przywiązania, nie jest szczęśliwym, że serce jego instynktem miłości zgaduje, że to nie miłość wzajemna oddaje ją w jego ręce. Uważała więc za święty dla siebie obowiązek usunąć podejrzenie, jeżeli jakie ma, i okazaniem całej prawdy zniszczyć to potworne widziadła, któro zwykle w takim stanie rzeczy imaginacya tworzy, i któremi tak niemiłosiernie katuje serce kochające, a wzajem niekochane. To święte jej postanowienie uprzedził poczciwy młodzieniec. Przyszedł on nazajutrz o zwykłej porze. Czoło jego było pogodne, ale blade; zmęczone zaś lice i oczy zapadłe pokazywały, że całą noc nie spał. Panna Katarzyna, skoro go spostrzegła, przystąpiła do niego i obie mu ręce podała. A gdy on do ust je tulił i z wyrazem nieograniczonej miłości w oczy jej patrzył, rzekła: — Widzę, mój drogi Marcinie, żeś nie spał tej nocy. Nie ufasz mi, nie wierzysz mojemu sercu. — Twojemu sercu, panno Katarzyno, wierzę, jak wierzę w to, że Bóg na to mnie stworzył, abym cię kochał i dla twojego szczęścia umarł. Ala w to nie wierzę, abyś dla tego tylko zawiadywała sobie świat, że ojciec tego chce, że spostrzegłaś moje męki i ulitowałaś się nademną. Nie, panno Katarzyno, musi być inna przyczyna! Jam chłopak prosty i nieuczony; tyle tylko jest we mnie duszy, ileście mi jej dali, ale nie jestem przecież tak ślepym, tak ograniczonym, abym nie widział, żeś ty bardzo nieszczęśliwa, że ratunku szukasz w tem małżeństwie przed jakąś okropna, boleścią. Bo mów co chcesz, panno Katarzyno, a ja widzę, że tobie wszystko jedno teraz, czy klasztor, czy śmierć, czy to małżeństwo. Wybrałaś małżeństwo, bo kochasz ojca i boisz się zabić go. To nie dobrze, panno Katarzyno, jam na to nie zasłużył. Ja ciebie nie tak kocham, jak inni ludzie kochają, kobiety. Dla mnie twoje szczęście, twoje życie, twoja radość, jest radością, życiem i niebem, a nie moje własne. Powiedz mi więc po prostu, dla czego chcesz być moją żoną? Obaczę; jeśli moje siły wystarczą podźwignąć tę twoję boleść, abyś ty jej nie niosła, jeśli to rana taka, że się pod moją ręką zagoi, to będę twoim mężem, inaczej.., — tu zakrył twarz obiema rękoma i długo tłumione łkanie we łzach znalazło ulgę. — Przyjacielu, bracie! — odpowiedziała panna Katarzyna, tuląc się do niego — dziękuję ci, żeś mnie uprzedził, że chcesz abym ci wszystko powiedziała. O! nie na próżno wierzyłam, że w twojem sercu tylko znajdę pociechę. To prawda, mój miły, jest tu rana, rana głęboka i boląca — dodała, kładąc jego rękę na swojem sercu, — ale pod twoją dłonią, zagoi się pewnie. Chodź, powiem ci wszystko, ty mnie pojmiesz i zrozumiesz, dlaczego tak postępuję. I zaprowadziła go do swego pokoiku, tam usiedli oboje, i biedna Kasia wyspowiadała się ze wszystkich swoich wrażeń, ze wszystkich rojeń, któremi się jej dusza karmiła tak długo, z całej boleści, jaką jej dawała spostrzeżona miłość, której podzielać nie mogła, z całego okropnego stanu, w jaki ją. wprawiła ostatnia wiadomość, co tak niemiłosiernie rozbiła złotą budowę jej marzeń. — Osądźże teraz — dodała, skończywszy swe opowiadanie— czy mogę gdzieindziej znaleźć ratunek i pociechę, jak przy tobie, przy twojej braterskiej i piersi, pod opieką twojej miłości, której widok bolał mnie dawniej, a dziś daje mi przekonanie, że Bóg umyślnie zesłał cię tu, abyś mnie uratował może od rozpaczy, może od grzechu? Nie odpychajże mnie od siebie, to twój święty obowiązek. Jeżeli z początku obaczyaz łzy w moich oczach i smutek na mojem czole, nie obrażaj się niemi. Prędko zapewne moje myśli oduczą się błąkać po tym raju, który sobie, nie wiedzieć dlaczego, stworzyłam. Praca uspokoi moje serce, święte obowiązki żony i matki wypędzą z głowy te mary, które były piękne, to prawda, ale w których sama to widzę, nie było i nie mogło być prawdy. Weź mnie, weź, mój laby, mój jedyny przyjacielu — dodała, rzucając się w jego objęcia, i tuląc jakby w uniesieniu miłości twarz swoję do jego twarzy — przyjdzie czas, że ci powiem: — kocham cię! — tak jak teraz wołam: — ratuj mnie! — O! ratuj mnie, boby mi było źle bez ciebie, a ojcu memu ciężko i gorzko bezemnie. Zwyciężony temi słowy Marcin, utulił ją w swojem objęciu, i chociaż czuł, że ją z nim wiąże rozpacz, nie miłość, całując jej czoło, cisnąc na swoich piersiach jej skołataną głowę, przysiągł jednak, że jej nie odstąpi, że żyć, myśleć i oddychać będzie nie dla siebie, lecz dla niej. Ta rozmowa przyniosła wielką ulgę obojgu. Od tej chwili słodka zażyłość i ufność powróciła do tego domu, a jeśli nie było tam tego wesela, tej radości, tych rozmów pełnych nadziei, tych szeptów uroczych, które czynią, chwile przedślubne najpoetyczniejszym momentem, życia, była tam poważna spokojność, jawił się czasem uśmiech rzewny i niewinna pieszczota, które uspokoiły starego ojca, a młodym ludziom dawały nadzieję, że może i dla nich jeszcze ziemia zakwitnie i niebo się rozjaśni. Przygotowania do ślubu szły prędko; pani S, ściskając Kasię, wymogła na niej, że przyjmie od niej ślubną sukienkę. Pan Krynicki, a conto przyszłej pensyi starego, przysłał tysiąc złotych, i w liście swym dodał: „Masłom sufitu nie przebił czapką, tak mocno wyrzuciłem ją w górę na wiwat, gdym list twój, stary przyjacielu, przeczytał. Teraz o czwartej z rana jestem już w domku nauczyciela i porządkuję go. Dzieci twoje zastaną wszystko, czego takiej młodej parze potrzeba. Nie bierzcie z sobą żadnych mebli, żadnych gratów niepotrzebnych. Weź tylko z sobą, panie Cypryanie, swój stolik zaklapany atramentem, i swoję szafkę ze słoikami, bo możeby ci bez nich było tęskno. Dziesiątego czerwca przyjadę do Warszawy i młodą mężatkę odprowadzę od ołtarza. Przywiozę wam także mojego starszego chłopca, aby był drużbą naszej ślicznej Kasiuni. Bądźcie zdrowi, i tak weseli i szczęśliwi, jak ja rad jestem, że moje projekta przychodzą do skutku." Po odebraniu tego listu nasz emeryt udał się do kościoła XX. Reformatów i dał na zapowiedzi, a ztamtąd poszedł z Marcinem do pana Marka, którego zastali przy kawie. Pan Marek wiedział już o wszystkiem, gdyż Marcin prosił go przed dwoma dniami o pozwolenie i błogo sławieństwo, jako ojca. Gdy wówczas młody człowiek ukląkł przed nim i cel prośby swojej wynurzył, pan Marek obejrzał się wprzód, czy drzwi zamknięte i lokaj nie słucha, i dopiero podniósł go, pocałował w czoło, i życząc szczęścia, upominał, aby był pracowitym i pilnym. Postawił mu zaraz siebie na przykład, jak on pracował, jak zyskał ufność swojej władzy, jakie reskrypta i nagrody za sprężystość swoje otrzymał. Tym razem, powtórzywszy to samo, dodał: — Jesteś moim krewnym, dałem ci wychowanie i przysposobiłem cię do pełnienia obowiązku, który ci zapewni kawałek chleba. — Tu pan Cypryan chrząknął, a referendarz rzekł: — Wiele także winieneś temu staremu koledze memu, który cię uczył przez wzgląd na nasze dawne stosunki. Wypłaćże się teraz jego córce dobremi obyczajami i pracowitością. A nadewszystko, nie spuszczaj się na nikogo, bo nikt nie poradzi, jeżeli człowiek ręce opuści. — Nie wątpię ja, jaśnie wielmożny panie — rzekł emeryt — że on sobie da radę. Teraz tylko chciałbym przypomnieć jaśnie wielmożnemu panu... — A tak — rzekł prędko referendarz, biorąc za kapelusz, który już stał na stoliku — obiecałem złożyć dla niego w banku tysiąc złotych na procent składany, i dać mu na oporządzenie trzysta złotych. Tego dotrzymam. — Jeśli jaśnie wielmożny pan przypomnieć sobie zechce — odpowiedział pan Cypryan — to mu obiecał i . — A prawda, prawda, przypominam sobie — zawołał, rumieniąc się trochę referendarz — i tak będzie. Tylko teraz nie mam czasu, spóźniłem się do biura, co mi się rzadko zdarza. A tam nic się nierobi, póki mnie niema. Nie chciałbym przyuczać ich, żeby wychodzili z karbów. Sprężysty urzędnik powinien być wzorem dla wszystkich. Takim byłem dotąd, za to też otrzymałem reskrypt pochwalny od mojej władzy. Pan Cypryan uśmiechnął się, jak zwykle na wspomnienie reskryptu; spostrzegł to pan Marek i dodał: — Ale zapewne potrzeba kawalerowi na fraczek do ślubu i na białą kamizeleczkę. Co mam, to niech tymczasowo służy. — To mówiąc, dobył z pugilaresu cztery papierki po rubli srebrnych, i synowi je oddawszy, nałożył na głowę kapelusz, wziął laskę i gotował się do wyjścia. Wprzód jednak uderzywszy się rękami po kieszeniach, jakby czego zapomniał, ukłonił się i wszedł do gabinetu. Pan Cypryan zażył tabaki, machnął ręką, i kiwnąwszy parę razy głowę, obrócił się i wyszedł. Marcin zamknął za nim drzwi i został. Gdy referendarz stanął po chwili we drzwiach swego gabinetu, i obaczył syna, spojrzawszy nań zimno, rzekł: — Czegoż jeszcze chcesz? Marcin upadł mu do nóg i stopy jego i kolana całował. — No, dobrze, dobrze, niech cię Pan Bóg błogosławi — rzekł referendarz i podnosząc go, zapytał: — Więcej mi nie masz nic do powiedzenia? — Ojcze! — rzekł młody człowiek powstawszy, i patrząc mu w oczy — go czerwca o godzinie tej po południu będzie mój ślub w kościele Reformatów. Czy przyjdziesz? — Dobrze, dobrze, jeżeli mi sessya nie przeszkodzi. Bo ja nie lubię opuszczać obowiązku. Obowiązek przedewszystkiem. Tak już przywykłem, za to też mam ufność mojej władzy. — Bądź zdrów, ojcze! — rzekł biedny syn, prędko, z przyciskiem i jakby z wyrazem wiecznego pożegnania i wybiegł pędem na ulicę, dognał starego emeryta, a chwyciwszy jego rękę i całując ją w uniesieniu, gorzkiemi oblał się łzami. Gdy się to działo na Żytniej ulicy, tymczasem pan Roman wybierał się w podróż swą, do Warszawy. Już tłómoki jego były zniesione, już stary i doświadczony sługa szykował na stołach i kanapach wszystkie rzeczy, aby je porządnie ułożyć, i tak, żeby jedno nie zawadzało drugiemu, aby mniej potrzebne były na spodzie, a te, o które pan może spytać lub zawołać, były pod ręką. i na pogotowiu; gdy weszła pani Winicka i kazała słudze oddalić się. Gdy zostali sami, usiadła staruszka, a pan Roman przechadzał się zamyślony. — Śpieszysz się odemnie, kochany Romanie! — rzekła po chwili. — Spieszę, droga ciociu! — odpowiedział — żebym prędzej wrócił. — Toto bieda, mój drogi, że ja nie przewiduję, abyś miał ochotę prędko wrócić. — Jednakże wiesz dobrze, ciociu, że muszę. — Wierz mi, kochany Romanie, że ja was zupełnie nie rozumiem. — Moja droga ciociu! — odpowiedział młody człowiek z jakimściś melancholicznym uśmiechem — podobno i my siebie nie rozumiemy. — Od pierwszego poznania podobaliście się sobie wzajemnie — mówiła dalej pani Winicka — robiliście wszystko i jedno i drugie, żeby się sobie coraz więcej podobać, a teraz ślub wasz, nie wiedzieć dlaczego, od dnia do dnia odkładacie, jak gdyby pewność, że już do siebie należycie, serca wasze lodem obłożyła. Doprawdy, kochany panie, żem ja nie zasłużyła na ten smutek. — Moja najdroższa ciociu! — odpowiedział pan Roman, całując z synowskiem przywiązaniem jej rękę. — Czyż to tylko moja wina! Nie byłżem gotów dopełnić twój woli? Wiele razy kazałaś mi prosić i nalegać na Krystynę, aby już raz skończyć, prosiłem i nalegałem. — Prosiłeś i nalegałeś z mojego rozkazu, a nie z popędu twojego serca — odpowiedziała żywiej staruszka. — Czyż myślisz, że Krzysia tak mało ma przenikliwości, aby się na tem nie pcznała? Zbyt liche macie o nas wyobrażenie. Rozumna kobieta przeniknie od razu, gdzie jest źródło pięknych słówek, któremi ją głaszczecie, czy w głowie, czy w sercu, czy w kieszeni. Będziesz tego żałował, Romanie, jeśli się to rozerwie. Takiej kobiety, jak ona, nie znajdziesz. Grzechem jest nie cenić darów bożych. A taka żona jest prawdziwym darem bożym, jest łaską nieba, które obrażasz, kiedy nią gardzisz. — Ależ, moja droga ciociu! — odpowiedział pan Roman — czyż ja inaczej tę rzecz widzę? czyż nie uznaję wszystkich zalet tej miłej, dobrej, ślicznej kobiety, zdolnej oczarować każdego, co ma oczy i głowę? Czyż odrzucam ten dar boży, któregom może nie wart, i cofam dane słowo? Bynajmniej, Krystyna jest mi zawsze drogą; dla jej szczęścia gotów jestem poświęcić własne; niech powie: — chodź ze mną do ołtarza! — pójdę! Ale cóżem ja winien, że ona odkłada, szuka pozorów odwłoki, i sama mnie od siebie odpycha? — Bo widzi, że jej nie kochasz całem sercem — rzekła pani Winicka — tak, jak każda kobieta chce być ko chana. Spostrzega cna to dobrze, że ci się tylko głowa zawróciła, nic więcej. — Co ona postrzega, tego nie wiem — odpowiedział pan Roman — co ja widzę, to mój sekret, z którego nia mogę i nie powinienem zdawać sprawy. Bądź, co bądź, droga ciociu, rzeczy między nami stoją, jak były. Jesteśmy oboje ludzie uczciwi. Daliśmy sobie słowo i musimy je dotrzymać. W takiem usposobieniu jadę, w takiern wrócę z błogosławieństwem matki, bez którego nie chciałbym tak ważnego w życiu mojem kroku robić. Za półtora, a najdalej za dwa miesiące, Krzysia będzie moją żoną. A co potem będzie, to już w ręku Boga. Kiwnęła ręką staruszka i wyszła nieprzekonana, nieuspokojona i niekontenta z tej rozmowy. Pan Roman został samotny i zamyślony; cały wieczór przepędził w ogrodzie, błąkając się pod gęstemi drzewami, a gdy późno już wrócił i położył się, wziął w rękę książeczkę do nabożeństwa, czytał rozmaite modlitwy, rozważał ich głębokie znaczenie, szukał na tych wyrazach śladów ócz, które w nich także szukały ulgi i pociechy, nareszcie zmorzony myślami, położył na piersiach książkę i z imieniem tej, co mu ją, dała, zasnął. Gdy wierny i czujny sługa przyszedł na palcach, żeby zgasić świece, jak to często robił, i spojrzał na twarz pana, którego kochał, spostrzegł, że była blada, że usta jego coś szeptały, a z pod rzęsów czarnych wymknęła się łza kroplista i cicho na twarzy jego stanęła. Pokiwał głową stary Mazur i niosąc nazad świecę, mówił sam do siebie: — Oj! trzeba nam ztąd prędzej jechać. Na drugi dzień po śniadaniu, pani Winicka, która z szczerym żalem wypuszczała z domu siostrzeńca, uściskawszy go serdecznie i jeszcze raz upomniawszy, aby jak najprędzej wracał, poszła do swego pokoju skończyć list do siostry, który mu wręczyć miała. Pan Roman został w salonie sam, i stanąwszy w oknie patrzył z uczuciem tajemnej radości, jak zataczano przed ganek jego powóz, w którym stary Bartosz miał wszystko jak najporządniej upakować. W tem dało się słyszeć klaskanie z bicza i turkot kół toczących się. Pan Roman strząsł się cały, sądząc, że Krystyna, która wiedziała o dniu jego wyjazdu, przyjechała jeszcze pożegnać się z narzeczonym. Przed kilkoma dniami wprawdzie pożegnali się z sobą, ale pożegnanie to było jakieś dziwne, pełne przymusu, bez wylania i żalu z obu stron. I rad i nierad był pan Roman obaczyć ją, raz jeszcze. Chciał on wprawdzie tkliwiej jakoś, przyjaźniej z nią się pożegnać, bo rzeczywiście miał dla niej wiele przywiązania, cenił jej przymioty i czuł całe jej czarodziejstwo, ale z drugiej strony bał się także, aby jej nie przyszło raptem do głowy zaproponować ślub zaraz i wyjazd jego odłożyć. Od takiej kobiety, jak Krystyna, mógł się i tego spodziewać. Gdy więc z takiemi myślami wychylił się przez okno, aby zajeżdżającemu powozowi lepiej się przypatrzyć, zdziwił się niepoinału, gdy z kocza, który wbiegł na dziedziniec i zatrzymał się przed gankiem, wyskoczył pan Władysław. Widok tego człowieka zawsze niemiłe na nim robił wrażenie i był przepowiednią jakiejś zmiany w jego myślach, w jego uczuciach, nawet w jego położeniu. Tym razem to samo zimno go przeszło, jak zwykle, te samo ogarnęły go obawy. Ukrzepił się jednak i wyszedł do przedpokoju, powitać niezwykłego w domu tym gościa. — Szczęśliwiem trafił — rzekł pan Władysław, poda jąc mu rękę. — Gdybym był w parę godzin później przyjechał, jużbym cię był nie zastał, panie Romanie. — Pakują moje rzeczy — odpowiedział pan Roman. — Nie mamy więc czasu do stracenia — mówił dalej pan Władysław spuszczając oczy. — Gdzie twój pokój? pójdźmy tam! — Czy co ważnego? — zapytał pan Roman, patrząc mu przenikliwie w oczy. — Los trzech osób — odpowiedział lekko czerwieniąc się — zależy od tej rozmowy. — Służę ci — rzekł pan Roman, zaciskając wargi, i poszedł naprzód, ukazując gościowi swemu drogę. Gdy byli sami w pokoju pana Romana, i usiedli naprzeciw siebie, pan Władysław, zaambarasowany widać, jak i od czego zacząć, potarł ręką czoło, ze zwykłym sobie giestem pogładził brodę, i pochwili podnosząc głowę, rzekł: — Uratowałeś mi honor, panie Romanie! sprowadziłeś swoją szlachetną ufnością z drogi bezprawia i zguby. Czem jestem dziś, tobie to winienem. Byłbym występnym i podłym, gdybym się wyłamywał z pod praw, jakie masz nademną. Dziś możesz ich użyć w pełnej sile. Los mój, byt cały, szczęście całego życia w twoje ręce składam. Przeczytaj to i decyduj. To powiedziawszy, wyjął list i oddal go panu Romanowi. Pan Roman wziął list zapieczętowany, ręka jego zadrżała i twarz zbladła, gdy rzucił okiem na adres i poznał od kogo. Odpieczętował jednak spokojnie, bez pośpiechu i bez znaków gniewu, lub trwogi, zaczął czytać. Był to list Krystyny i zamykał następujące słowa: „Drogi Romanie! jestem twoją, do ciebie należę, i przez przywiązanie, jakieś we mnie obudził, przez przyjaźń i szacunek, na jakiś zarobił, i przez słowo, którem ci dała w obliczu krewnych i Boga. Możesz rozrządzać moją osobą, mojem życiem, moją przyszłością. Jeżeli każesz, jutro zaraz ustroję się w białą suknię, przypnę do czepeczka rozwódki zielony wieniec nadziei i będę piękną i wesołą, abyś był szczęśliwym i widział moje posłuszeństwo i pokorę. Ale są okoliczności, które ci wprzód powinnam przypomnieć. Gdym cię poznała, serce moje nie było wolne. Miłość pierwsza i głęboka tkwiła w niem zawsze. Wiesz, co nas rozłączyło i nie potrzebuję ci powtarzać tej bolesnej historyi najpiękniejszych i najlepszych dni mojej młodości. Zastałeś mnie kokietką wojującą, i szukającą tylko godnego siebie przeciwnika; ale wojującą bez celu i chęci zwyciężenia na seryo, a tembardziej bez myśli, że pokonaną zostanę. Stanąłeś i ty w szrankach ze mną i wybrałeś broń, jaką oddawna zmierzyć się chciałam. Lecz im dalej posuwałam się z tobą w tej walce, tem więcej odkrywałam w niej ponęty, stopniami odurzała się moja głowa i przenikało się serce zacnością twego charakteru, zdrowiem twojej myśli, a nawet powabem naturalnym i miłym twojej powierzchowności. Ale przypomnij sobie, co mnie, najwięcej ujęło, co mię zdecydowało złożyć broń przed tobą i oddać ci się całkiem i na zawsze. Nie była to prawdziwa miłość, mój drogi Romanie, ale wdzięczność. Tyś uratował tego, któregom kochała, i za tę ulgę, którąś sercu memu przyniósł, postanowiłam ci odpłacić życiem i sercem. Daruj mi to wyznanie; ale mogęż cię oszukiwać, ja, która dziś mam podwójny dla ciebie obowiązek, bo ziarno, któreś rzucił, wydało piękny owoc, bo czyn twój Szlachetny, ocknął z odrętwienia tę dobrą i piękną, naturę, którą zepsucie już miało w swym ręku, a którąbym ja każdą, najcięższą ofiarą podnieść z upadku i na tej wysokości, na jakiej ją postawiłeś, utrzymać chciała? Tyle co da mnie. Twoje położenie, przyjacielu i bracie, zupełnie podebne do mego. Zdziwisz się, że tak twierdzę; czerwienisz się może, czytając to; żem się dowiedziała; wstydzisz się zapewne, żeś zapomniał o pięknej, dobrej i kochającej cię całem sercem panience, a wdał się w grę niebezpieczną, z taką, jak ja, kokietką, która wodziła was tylu, i jednym włoskiem ze swego warkocza i ciebie do wozu swego przywiązała. Ale i ty z początku myślałeś, że się ze mną pobawisz tylko; jak z ładną koteczką, i potem powrócisz do Warszawy i oddasz się tej, która opanowała twoje serce, której nie zapomniałeś, mimo całej mojej sztuki, mimo wielkiego nakładu kokieteryi, który dla ciebie wyłożyłam, a nawet mimo szczerej przyjaźni i prawdziwego przywiązania, jakie ci okazywałam, jakie dla ciebie mam i zawsze mieć będę. Ty prędko dowiedziałeś się o stanie mego serca, o mojej pierwszej i jedynej skłonności, a jednak przez upór, który mi się bardzo podobał, nie dałeś za wygraną i od postanowienia swego nie odstąpiłeś. I pókiś o tem tylko myślał, aby mnie zwalczyć, póki wszelkiemi siłami starał się okazać miłym i kochającym, abym ci uwierzyła i pokochała cię wzajem, póty nie widziałam, co się w sercu twojem dzieje, i zdawało mi się, że mnie kochasz jedynie i wyłącznie. Ale gdyśmy sobie dali słowo, gdyśmy oboje spostrzegli, że to, co było igraszką, zmienia się na rzecz poważną i stanowczą, że ten pełen powabu i dziwnej ponęty romansik, przechodzi w historyą, z której potrzeba będzie zdać sprawę przed sobą, przed ludźmi i Bogiem, zaczęliśmy oboje odgrzebywać w sercach naszych skarby prawdziwego uczucia, ten złoty materyał przyszłego szczęścia i spokoju, który tam leżał na dnie, a któryśmy kwiatkami zabawki i chwilowej swywoli przysypali. Przypomnij sobie, jak nam, narzeczonym i przyszłym małżonkom, nieraz źle było razem, gdyśmy sam na sam obok siebie siedzieli i każde z nas o czem innem myślało. Wtenczas to zaraz zmiarkowałam, że masz dla mnie tylko głowę, a serce twoje do kogo innego należy. Ten był powód, mój drogi Romanie, żem się pod różnemi pozorami tak stale opierała naleganiom babci, która chciała ślub nasz przyśpieszyć; żem nawet na prośby twoje była głucha, bom w nich nie słyszała głosu twego serca, bom dostrzegła, że się zmuszasz i chciałbyś, abym ci odmówiła. Te podejrzenia moje stwierdziły się niedawno. Przed kilkoma dniami byłam u pani Osinowskiej. Zastałam tam panią Bielickę, ową zgrabną tancerkę, pamiętasz, której" nadskakiwaniem dręczyłeś mnie na pierwszym owym balu, na którym byliśmy razem. Postrzegłam, że ta dobra kobiecina poglądała na mnie tak, jakby mi co zarzucić miała. Jakieś natchnienie, jakiś instynkt popchnął mnie, żem się do niej zbliżyła. Użyłam wszelkiej sztuki, żeby ją ująć i na osobną, rozmowe wyciągnąć. Poszłyśmy obie do ogrodu, i tam stopniami; stopniami udało mi się cały twój sekret wydobyć. Nie miej jej tego za złe. To dziecko pełne prostoty, i przywiązania dla przyjaciółki, z którą się wychowała, dla ciebie, któryś się przyczynił do jej szczęścia; a ja przebiegła i wprawna do udawania, zmyśliłam przed nią, że się nasz związek prawie rozchwiał, żeśmy niezdolni zrobić się wzajemnie szczęśliwemi, że nie widzę w tobie szczerego przywiązania, że spostrzegam to dobrze, że ty kochasz inną,. Tą drogą, doszłam prawdy, i przekonanie zastąpiło miejsce podejrzenia. Teraz zbierz to wszystko, drogi Romanie, i zastanów się, czy możemy, czyśmy powinni stanąć z sobą przed ołtarzem, w obliczu Boga, który widział głąb' naszego serca, tak jak my ją widzimy. Nie mówię ci: zrób tak lub inaczej, postanów to lub owo. Powtarzam ci owszem raz jeszcze: należę do ciebie, jestem twoją. Przekonana o twoim honorze, o twojej uczciwości, oddam ci się śmiało, bom pewna, że jeżeli mi przysiężesz wiarę i przywiązanie, przysięgi tej dochowasz. Ty znasz mnie także, i wierzysz, że żadną płochością honoru twego nie splamię, że wierna i posłuszna dam ci tyle szczęścia, ile tylko dobra żona dać może mężowi; ale czy będziemy mogli przed tymże ołtarzem wymówić to słowo: miłość, bez zarumienienia? czy zdołamy zakazać, ja swemu sercu, a ty swemu, aby tajemnie nie jękły, gdy święty ten węzeł zwiąże nas, kiedy nawet te chwile, które natura urobiła jako najwyższe uniesienie, staną się dla nas tylko powinnością? — Odpisz mi i jedź szczęśliwie. Twoja na zawsze Krystyna". Gdy pan Roman skończył i podniósł głowę, żal mu się zrobiło biednego pana Władysława, który śledził każde poruszenie jego twarzy, i siedział przed nim blady, bez ruchu i bez oddechu. Dziwne położenie, w jakiem się znaleźli obaj, nie pozwalało długich eksplikacyj. Z tego, ca przeczytał, tego co mu pan Władysław powiedział, domyślił się nasz bohater, ile im obojgu zależy na tem, aby decyzya jego była prędka. Wiedziony więc właściwą sobie delikatnością, i rad w duszy, że rzeczy taki obrót biorą, nic nie mówiąc, powstał, i przystąpiwszy do biurka, następujący list napisał: „Pojąłem cię, droga Krystyno!... Jesteś wolną... i obyś była tyle szczęśliwą, ile pragnę. Co mnie czeka, nie wiem... czy wrócę tu, także mi niewiadomo... czy ta, której nawet ty nie zdołałaś z myśli mojej wyrugować, przyjmie mnie z takiem sercem, z jakiem do niej jadę, to Bóg raczy rozrządzić. Ale jakikolwiek los mój będzie, gdziekolwiek się znajdę, zawsze zachowam cześć dla twego charakteru, przyjaźń Diezgasłą, i pamięć twojej dobroci i twoich przymiotów. Oddawcy twego listu wręczyłem pierścień, który nas wiązał. Sądzę, że jest we właściwym ręku. Niech Bóg błogosławi twojej odwadze i chroni cię od gorzkiego zawodu. Twój na zawsze. Zapieczętowawszy bilet oddał go pan Roman swemu gościowi. — Oto moja odpowiedź — rzekł, a potem zdejmując z palca pierścionek, dodał: — a to należy teraz do pana. Dziękuję wam obojgu, żeście ze mną tak postąpili, a szczególniej tobie, panie Władysławie. , Krystyna, jako kobieta, mogła mi baz zdania racyi powiedzieć: idź pan sobie, już mi się odechciało. Ale panu honor nakazywał z mojej ręki tylko przyjąć to szczęście. Miej je więc, a z niem razem mój szacunek i przyjazń. Pan Władysław milcząc ścisnął dłoń pana Romana, łzy toczyły się po jego twarzy, a gdy nie mógł znaleźć słów, któremiby stan swój odmalował, po długiem pasowaniu się z sobą, wziął list i pierścionek, i wyszedł. Na ganku wszakże, gdzie go pan Roman odprowadził, obró cił się jeszcze, i wyciągając ręce ku niemu, rzekł stłumionym i proszącym głosem: — Romanie! twój szacunek i przyjaźń. — Na zawsze, jeśli będzie szczęśliwą — odpowiedział pan Roman. — Przysięgam ci to — rzekł pan Władysław i wskoczył do kocza. — Daj Boże! — dodał pan Roman ciszej, żegnając odjeżdżającego i patrząc długo za turkoczącym powozem. Gdy wrócił do pokoju, było mu smutno i ciężko na sercu. Co niedawno uważał za przymus i niewolę, tego teraz jakby załował. Jak więzień, oswojony z kajdanami, nie umie prawie użyć nóg, gdy mu ja zdejmą, tak on nie wiedział na razie co zrobić ze swoją myślą, do czego ją obrócić, którędy jej wolne już skrzydła skierować. Zdawało mu się, że mu braknie powietrza w tym kraju rozległym, że go to niebo szerokie przyciska i dławi. Chciał więc jak najprędzej wyrwać się z domu ciotki, kazał śpiesznie pakować rzeczy, sam pomagał, albo raczej przeszkadzał staremu słudze w tej robocie, a pragnąc uniknąć wszelkiej eksplikacyi z ciotką, skopiował swoją odpowiedź daną Krystynie, dodał jeszcze przy końcu kilkanaście słów pełnych czułości, i razem z jej listem zapieczętowawszy, schował. Wkrótce dano śniadanie, którego nie tknął; zaprzężono konie, co go miały odwieźć do poczty, i bohater nasz, który tu doznał tyle dobrodziejstw, tyle chwil rozkosznych i przykrych przebył, upadłszy do nóg ciotce, pożegnał płaczącą i błogosławiącą go, i opuścił Pobereże dnia maja według starego kalendarza, ale niestety! dnia czerwca według nowego stylu. Przybywszy na stacyą, kazał natychmiast zaprzęgać i dawszy parę rubli odjezdnega furmanowi ciotki, wręczył mu ów list i polecił wiernie pani swej oddać. W kilka minut potem dzwonek rozlegał się po bujnych i zielonych polach Pobereża; konie leciały pędem poczty ruskiej, kłęby kurzawy wznosiły się za warkoczącemi kołami, i pan Roman, jakby odrodzony tym ruchem, który go przybliżał do rodziny, do piasków Mazowsza, do lasów sosnowych, co dzieciństwo jego ocieniały, do szerokiej Wisły, za którą leżało Krakowskie Przedmieście i ogród Krasińskich i Śto Jerska ulica, myślą i sercem dążył do Warszawy. Ale do Warszawy było jeszcze mil dziewięćdziesiąt, a to był czerwca według nowego stylu. Nie będziemy dręczyć pięknych czytelniczek naszych opisaniem szczegółowem podróży pana Romana. Czujemy to sami, że im serce bije, że oko ich niespokojne szuka wypadków, i pomimo choćby najciekawszy opis. Nie chcemy więc napróżno tracić sił, i talent nasz opisowy, jeżeli jest jaki, na upokorzenie narażać; powiemy tylko, że po wielu zwłokach i przeszkodach, pędząc wszakże dzień i noc, dnia czerwca o godzinie ej po południu, przybył pan Roman do Miłosny. Gdy pocztylion ruszył z miejsca, zawołał go, rzucił mu w rękę rubla i kazał uszyć prędzej. Zatrąbił uradowany chłopak z całej mocy, A choć nadto energicznie zadął i trąbka wydała nutę fałszywą i obrażającą, równie jednak energicznie zaciął gniadą trójkę i kocz pana Romana posuwał się po równej i twardej drodze z prędkością, któraby mu nie dozwoliła przypatrzyć się otaczającym go przedmiotom, gdyby był na nie ciekawszym. Ale pan Roman wpatrywał się tylko w horyzont, i serce w nim uderzyło, gdy ujrzał najprzód kopułę ewangelickiego kościoła, przebijającego przez mgłę, która wisiała nad miastem, a potem wieżę zamkową, wieże Śto Krzyzkie i z boku kościołek Panny Maryi, a nareszcie stopniami, stopniami, gromady dachów, gruppy kominów, szeregi okien pokrzyżowane w najrozmaitsze linie, w których zdawało mu się widzieć niespokojne twarze, co jakby go wyglądały i nakazywały pośpieszać. Jeszcze było parę minut do ej, gdy tanął przy rogatkach Warszawy, gdzie go strażnik z największą flegmą zapytał, czy czego nie deklaruje? Zapis paszportu i rewizya zabrały kwandrans, a w kwandrans potem był już pan Roman w rzymskim hotelu. Zajęli się słudzy znoszeniem rzeczy, a pan Roman umywszy się tylko, kazawszy oczyścić z kurzawy tużurek i buty, i z pudełka, które było na wierzchu, dobyć kapelusz, w którym i nowe znalazły się rękawiczki, wybiegł na ulicę, wskoczył do pierwszej dorożki i kazał się wieźć do pani S. Tak mu widać pilno było widzieć Helunię. Gdy przybył i obaczył ten salon, gdzie serce jego po raz pierwszy przejęło się szczęściem szczerej i prawdziwej miłości, gdy czekając na Helunię, gdyż mu powiedziano, że pani S nie ma w domu, usiadł na tem samem krześle, gdzie z panną Katarzyną pierwszą i tak niezgrabną prowadził rozmowę, gdy na miejscu tem, na którem ona siedziała, ujrzał w myśli cudną jej postać, powtórzył w sobie dźwięk jej słodkiego głosu, opromienił na nowo swą duszę jej wejrzeniem, tak mu się zrobiło błogo, tak był szczęśliwym, że byłby w tej chwili upadł na kolana, by podziękować Bogu, aa to wzruszenie, za tak rozkoszny moment. Nie wiedział biedny, co go czekało. W parę minut wbiegła Helunia z krzykiem, i rzuciła się w objęcie swemu kochanemu wujciowi. Za nią weszła guwernantka, która kłania jąc się panu Romanowi, oświadczyła mu, że dziewczynka jest pod jej specyalnym dozorem, że z niej bardzo kontenta, że się dobrze uczy i we wszystkiem posłuszna; a chcąc dać dowód, że i we francuzkim języku skorzystała, rzekła do Heluni, poprawiając jej sukienkę: — Comme vous avez chiffoné votre robe, ma chére; tenez vos mains plus convenablement. Uśmiechnął się pan Roman, i głaszcząc ładną twarzyczkę siostrzenicy, zapytał: — A pani S czy z ciebie konténta? — O! bardzo — odpowiedziała guwernantka. — Pani S będzie niezmiernie żałować, żeś jej pan nie zastał. Rzadko się to jej zdarza opuszczać swój zakład — dodała gorliwa o honor ochmistrzyni i w łaskach obecnie znajdująca się pomocnica — ale dziś to wypadek nadzwyczajny. Pojechała na ślub dawnej uczennicy swojej, którą bardzo kocha, i która jest jej daleką krewną. — Żebyś wiedział, wujciu — zawołała Helunia — jaką śliczną sukienkę do ślubu dla cioci Kasi madame kazała zrobić. — Cioci Kasi! — rzekł pan Roman, blednąc i drżąc. — A tak, dla tej samej, pamiętasz wujciu, co to dla mnie takie śliczne rzeczy wybrała, kiedyśmy kupowali w tym sklepie? Ja także chciałam obaczyć ją w kościele, ale madame nie pozwoliła. A ty, wujcia, nie pójdziesz do kościoła? — Pójdę — odpowiedział pan Roman, zaciskając wargi i trzymając się mocno krzesła, gdyż nogi pod nim zatrzęsły się i serce w piersiach się zatrzymało. O którejże godzinie ma być ten ślub? — zapytał ledwie dosłyszanym głosem. — Za chwilę — odpowiedziała guwernantka, spoglądając na zegar. — Naznaczony na godzinę czwartą. Pan Roman obrócił głowę, spojrzał także na zegar i spostrzegłszy, że już tylko brakuje dziesięć minut do tej, jęknął tak głęboko, tak przenikliwie, że guwernantka przelękniona odskoczyła, a Helunia, chwytając go oburącz, zawołała: — Wujciu! co tobie? — W którym kościele odbędzie się ten ślub? — zapytał potem. — U Reformatów, na Senatorskiej ulicy. Pan Roman porwał kapelusz, a Helunia uczepiwszy się go, wołała: — Weź mnie z sobą, wujciu! ja chcę widzieć ciocię Kasię. — Chodź, chodź — rzekł pan Roman, chwytając siostrzenicę za rękę, i bez względu na perswasye guwernantki, która po polsku i po fraucuzku mówiła, że trzeba Helunię inaczej ubrać, wybiegł do przedpokoju, ze schodów zniósł prawie dziewczynkę, i wskoczywszy do swojej dorożki, krzyknął mocno: — Do Reformatów, masz rubla, tylko pędź co tchu w koniach. Jak jechał, którędy jechał, nie widział i nie wiedział. Wszystkie domy, wszystkie okna zmięszały się w jego oczach w jakąś dziwną mozaikę, której rysów rozróżnić nie umiał. Gdy się dorożka zatrzymała, tyle tylko dostrzegł, że powozów przed kościołem nie było i ludzie zwolna tam wchodzili. Wówczas dopiero odetchnął, i wziąwszy za rękę zdziwioną i nie pojmującą stanu jego Helunię, poszedł powoli za innymi. W galeryi kościoła siedziały żebraczki. Pan Roman, dając im jałmużnę, zdobył się na zapytanie: — Czy już po ślubie? — Jeszcze nie, proszę panu — odpowiedziała jedna.— Państwa młodych jeszcze niema, ale już tam jest dużo ludzi, bo to ma być piękna para. Wszedł pan Roman. W ławkach od wchodu nie było nikogo; kościół sam był pusty, tylko przed wielkim ołtarzem natłoczyło się wielu ciekawych. Zakrystyan zapalał świece, a młodzi mężczyzni ze śmiechem i gwarem wyglądali panny młodej z ciekawości, czy ładna? i młode dziewczęta patrzyły co moment ku drzwiom, z niepokojem i zamyśleniem, czy też smutna? czy płacze? czy będzie szczęśliwa? Pan Roman usiadł z prawej strony w pustej ławce i Helunię koło siebie posadził. Gdy go owiał chłód kościoła, gdy świętość miejsca, wnikając niejako w jego splątane myśli, wniosła w nie jakiś ład i przytomność, zaczął zastanawiać się nad swoim stanem, i zapytywał sam siebie w duchu po co tam przyszedł? Strata jego była nienagrodzona, życie zepsute, przyszłość złamana. Obwiniał on siebie, los i okoliczności, co go tak uwikłały, że? nie mógł słuchać głosu serca i zaniedbał korzystać z czasu, którego miał tak wiele — że nie utrzymywał i nie karmił w jej sercu uczucia, które zdawało się tak silne, i dopuścił, że o nim zapomniała. Sam niewierny i występny, posądzał biedną pannę Katarzynę o niewiarę, o lekkomyślność, o płoche przylgnienie do tego, kto był na oczach i wtenczas przyszła mu na myśl Krystyna, i żal go ścisnął, że i tam nie korzystał z pierwszego momentu jej uniesienia. Raz gryzła go utrata tak miłej", tak nieocenionej towarzyszki i nieposłuszeństwo woli ciotki, to znowu porywał go gniew i zazdrość, gdy pomyślał, że kto inny posiadać będzie tę, którą tu tak serdecznie pokochał. Wszystkie te myśli razem krążyły w jego głowie, zalewały serce, przewróciły całą jego istotę, i ta krótka chwila tak go zmieniła, że ktoby go obaczył, pomyślałby, że wstał z długiej i ciężkiej choroby. Gdy tak przeszło z dziesięć minut, chciał wyjść i wyjechać natychmiast, gdyż nie miał zamiaru narazić ją i siebie na jaką scenę. Ale nie mogąc przemódz na sobie, żeby jej jeszcze raz choć zdaleka nie obaczyć, żeby się nie przekonać, czy idzie do ołtarza ze szczęściem na twarzy i z zupełnem zapomnieniem przeszłości, został na miejscu. Nareszcie głosy jakieś dały się słyszeć przy drzwiach, i szuranie nogami oznajmiało, że nadchodzą. Kilku malców przebiegło także przez kościół, wołając do stojących przed ołtarzem: — Już idą, już idą! — Helunia stanęła z brzegu ławki, obróciła się ku drzwiom, i czekała, a pan Roman oparł się łokciami na ławce, objął głowę obiema rękami i ścisnął skronie, które gwałtowne bicie rozrywało. Weszli wreszcie. Szła przodem panna Katarzyna w białej materyalnej sukni z mirtem na głowie i z woalem, który okrywał jej plecy. Twarz jej blada, pochylona była ku ziemi, oczy spuszczone, krok poważny i powolny. Piękną była nadzwyczaj, ale tak mało było życia w całej jej postaci, że zdawało się, iż za pierwszeta słowem przysięgi ostatni oddech z piersi jej uleci. Przy niej szedł chłopczyk jedenastoletni z bukietem, za nią Marcin, na którego czole była tylko powaga i spokój, ale ani śladu radości i wesela. Obok niego były dwie panny, a dalej szła cała kompania, stary emeryt w wicemundurze i w białej kamizelce, pan Krynicki z panią S i inni świadkowie. Pan Marek miał sesyą. Gdy minęli pierwszy rząd ławek, Helunia rzekła: — Wujciu! patrz, jaka ciocia Kasia śliczna, ale jaka smutna — i nie czekając co jej wujaszek na to odpowie, wyskoczyła z ławki, podbiegła do zbliżającej się panny Katarzyny, i chwytając ją za rękę, zawołała: — Ciociu Kasiu! ciociu Kasiu! czegoś ty taka smutna? Patrz, i wujcio tu jest! Ocknięta jakby ze snu, podniosła głowę, zwróciła oczy na prawo, i spostrzegła w blizkiej ławce pana Romana. Stał on, jak skamieniały, i w twarzy jego był wyraz takiego bólu, że panna Katarzyna zatrzymała się, jedną ręką chwyciła za serce, które głucho jęknęło, a drugą zaczęła szukać jakby pomocy i podpory, lecz nim się obecni opamiętali, upadła bez zmysłów tak bezwładnie; że słychać było, jak piękna głowa jej uderzyła o posadzkę. Krzyknęli wszyscy i rzucili się do ratunku. Wyskoczył i pan Roman z ławki, z dziką i obłąkaną twarzą. A gdy Helunia przestraszona tuliła się do niego, odepchnął ją od siebie, spojrzał raz jeszcze na leżącą kochankę i uciekł z kościoła. Przywołano ją do życia, ale nie przyprowadzono do przytomności. Marcin i pan Krynicki wzięli ją pod ręce, i zanieśli prawie do powozu, gdzie obaj ojcowie, rodzony i chrzestny, równie prawie zmartwieni, przy niej usiedli; pani S odwiozła do domu Helunię i miała zaraz przyjechać na Żytnią ulicę, a Marcin pobiegł bez tchu do doktora, w którego serce i sztukę równie wierzył, jak w swoją, obecną niedolę. Domysły i szepty rozlegały się po kościele i wszyscy wyszli dopiero wtedy, gdy zakrystyan świece pogasi). XII. Ostatni ten rozdział opowiadania naszego, oddajemy czytelnikom bez żadnego wstępu. Zdarzało się nam nieraz, że dojeżdżając do miejsca, które było kresem d)ugiej i uprzykrzonej podróży, do którego ciągnęło nas serce i porywał niepokój, natrafiliśmy właśnie na głębokie i nudne piaski, w których trzeba było się wlec Doga za nogą., i pasować się napróżno z nieprzezwyciężoną przeszkodą. Otóż nie chcemy, aby czytelnicy nasz wstęp do owych nieznośnych piasków przyrównywali, i przebywszy już tyle męczącej drogi z bohaterami tej powieści, przy końcu jeszcze w sypkich i jałowych wyrazach tonąc, do rozwiązania dobić się nie mogli. Przystępujemy więc do rzeczy. Wypadek, który miał miejsce w kościele, wyjaśnił się w części, tegoż samego dnia. Pani S powróciwszy do domu, dowiedziała się od guwernantki, jak okropne wrażenie zrobiła na panu Romanie wiadomość o ślubie panny Katarzyny. Przytem Helunia wypaplała, że ciocia Kasia chodziła z wujciem i z nią do magazynu, gdzie dla niej śliczne rzeczy wybierała. Z temi wiadomościami, oraz z tem, kto jest pan Roman, i gdzie ma majątek, pojechała pani S na Żytnią, ulicę, i zakomunikowała to wszystko ojcu, panu Krynickiemu i Marcinowi. Wszyscy domyślali się, że młodzi ludzie musieli się kochać, musieli sobie dać słowo: ztąd taki wyraz rozpaczy w panu Romanie, ztąd takie gwałtowne wstrząśnienie w całej" istocie panny Katarzyny. Stary emeryt, jakkolwiek nie biegły w kombinacyach serdecznych, i więcej zgłębiający tajemnice gerundiów i supinów, niż sekreta namiętności ludzkich, przypomniał sobie teraz i wytłómaczył wiele wypadków, niejedno postępowanie córki, i znalazł powód zmiany jej humoru i ciągłej tęsknoty, która go dręczyła. Pani S wytłómaczyła sobie, zkąd jej przywiązanie do Heluni i te tkliwe pieszczoty, któremi ją, nieraz okrywała. Wszakże nikt nie mógł dojść, dla czego panna Katarzyna, kochając pana Romana, co było widocznem, zdecydowała się oddać rękę Marcinowi. Marcin tylko wiedział prawdziwy jej powód, ale Marcin milczał. W prostej jego, ale kombinującej głowie, zrodziła się ta myśl, że niepodobna, aby pan Roman był żonatym. Inaczej by bez wątpienia wyglądał, ślub panny Katarzyny nie zrobiłby na nim tak okropnego wrażenia, byłby nawet ani jej, ani siebie nie naraził ca taki widok, owszem, unikałby spotkania, i dowiedziawszy się nawet, że idzie za mąż, uspokoiłby tem swoje sumienie, które mu pewnie niedobry postępek względem niej wyrzucało. Tak myśląc, w sercu swem pełnem instynktów, na jakie tylko taka, jak jego natura, zdobyć się może, powziął tego samego dnia zamiar, który głęboko w piersiach swych ukrył, ale który poprzysiągł sobie wykonać, skoro się uspokoi o życie i zdrowie panny Katarzyny, i przekona się, że domysł jego prawdziwy. Tymczasem panna Katarzyna była w ciągłem odrętwieniu i nieprzytomna sobie. Lekarz kazał jej krew puścić i przepisał stosowne środki, aby przeszkodzić rozwijającej się gorączce. Nie przeszkodziło to jednak skutkowi tylu walk wewnętrznych, tylu cierpień, tak gwałtownego ostatniego wstrząśnienia. Syptomata zapalne okazywały się, i stan jej, chociaż nie zagrażał jawnem niebezpieczeństwem, był jednak zatrważającym. Trudno opisać roz pacz biednego emeryta, który właśnie wtenczas ujrzał się wystawionym na tak bolesne uderzenia losu i burze życia, gdy mu się zdawało, że już wysłużył spokój, że łódź swą. przytulił i przywiązał do bezpiecznego brzegu, i patrzeć już tylko będzie z uśmiechem na lekko kołyszące ją, fale. Płakał stary, ale te łzy boleści człowieka bez jadu i złości nie obwiniały nikogo. Pani S, która wychowanicę swoję szczerze kochała, odwiedzała ją parę razy na dzień; pan Krynicki nie odstępował jej także, pocieszał starego nauczyciela, łożył na wszystko i czuwał nad całym domem, jako gospodarz i opiekun. Biedny Marcin, dzień i noc był na nogach. Milczał on i nie narzekał: służył wszystkim, i czasem tylko, gdy stanął w nogach jej łóżka i wpatrzył się w tę postać tak piękną, a tak głęboko w całą jego istność wrażoną, łzy ciche płynęły po jego twarzy, i na czole osiadało zamyślenie, które mówiło wyraźnie, że o jej życiu tylko myśli, jej tylko szczęściu się zadumał. Piątego dnia po powtórnem krwi upuszczeniu i umiejętnych środkach przez cały czas używanych, panna Katarzyna usnęła spokojnie i lżej oddychać zaczęła. Gdy się obudziła, otwarła oczy i zapytała cichym głosem, gdzie ojciec. Widząc to lekarz, podał rękę z uśmiechem staremu, i z błogosławieństwem wszystkich opuścił ten dom, w który nadzieja wstąpiła. Pan Roman, zamknięty w swoim pokoju, zwlekający się tylko kiedy niekiedy z łóżka, żeby usiąść na chwilę w otwartem oknie i cokolwiek powietrza zachwycić, kilka te dni przebył w stanie blizkim rozpaczy. Teraz dopiero poznał cały swój błąd, teraz dopiero w twarzy panny Katarzyny wyczytał jej etan, jej walkę, i smutną historyą wszystkich męczarni, przez które przejść musiała ta du sza kochająca, a tak niegodnie zapomniana. Ale wyrzucając sobie swoje płochość, uczuł dopiero, jak głębokiem i potężnem było uczucie, które go do niej przywiązywało. Jakkolwiek zaraz na drugi dzień chciał się dowiedzieć o wszystkiem, bojąc się jednak okrutnej i dobijającej wieści, że omdlenie przeszło i ślub się dokonał, wolał dręczyć się niepewnością, wolał wśród tej jadowitej mgły, co przyszły los jego zakrywała, widzieć jeszcze migający promyk choć słabej nadziei. Tak dręcząc się i wahając, kilka biletów napisał do pani S, i każdy po napisaniu rozdarł. Zaczął nawet pisać list do panny Katarzyny, ale go nie mógł skończyć, gdyż za każdem słowem myśli się jego plątały i pękało serce. Piątego dnia po południu, drzwi od jego pokoju otwarły się, i wszedł niemi młody człowiek bladyznękany, i chwiejący się prawie na nogach. W sieniach zatrzymał się, oparł się o ścianę z zakrytą twarzą, i tak stał długo, w milczeniu. Gdy cokolwiek sił nabrał, zszedł z wolna ze schodów, i udał się na Senatorską ulicę, a ztamtąd na Leszno. Czytelnicy łatwo się domyśla, że to był nasz poczciwy Marcinek. Siedział on z panem Romanem więcej niż godzinę. Co z sobą rozmawiali, tego im zakomunikować nie mogę. Są rzeczy, których nie należy rozmazywać słowami. Tyle tylko powiem, że kiedy Marcin szedł ze schyloną głową ku Żytniej ulicy, pan Roman siedział wówczas nad listem Józi, do panny Katarzyny pisanym, i gorzko płakał. We dwa dni potem emeryt nasz, odebrał od pana Romana długi list, w którym było opisanie ich poznania się, ich rozdziału, krótki rys całego pobytu pana Romana na Pobereżu, i dłużze daleko wyznanie jego obłąkania i grzesznej płochości. Do tej spowiedzi, szczerej i pełnej żalu, przyłączył się list Józi, z którego ojciec mógł dojść powodów, dla któych córka jego zdecydowała się oddać rękę zacnemu młodzieńcowi, któremu sprzyjała jak bratu, ale którego głębokićj miłości podzielać nie mogła. Wytłómaczył mu, dla czego ślub tak nagliła, o czem dowiedział się z rozmowy z Marcinem, który był jej powiernikiem, najpoufalszym przyjacielem, stałby się był najlepszym opiekunem, gdyby przypadek, a raczej niebo samo nie było zrządzito, że on, pan Roman, przybył w porę, aby tym sposobem los trojga ludzi inny wziął kierunek. To wyłożywszy, wynurzył prośbę najrzewniejszą., aby mu ojciec pozwolił mieć nadzieję, aby mu dał możność nagrodzić pannie Katarzynie poświęceniem bez granic te gorzkie momenta, które od rozstania się z nim do tej pory przebyła. „Marcin będzie naszym przyjacielem — mówił dalej — naszym bratem. Podzielę się z nim wszystkiem, co mam, chociaż wiem, że żadne skarby świata nie będą w stanie nagrodzić mu tego skarbu, który utraci. Lecz wnoszę po zacności tej duszy, którąście w nim rozbudzili, że znajdzie w sobie tyle mocy, iż spokojnie i bez zazdrości patrzeć będzie na moje szczęście, jeśli mi je dacie, i ufam w Bogu, na szczęście tej, którą, pokochał, dla której żadnej pewnie nie pożałuje ofiary". Zakończył list swój uwiadomieniem, że skoro otrzyma zezwolenie ojca, pojedzie do matki, i wkrótce, zyskawszy błogosławieństwo; o czem nie wątpił, do nóg panny Katarzyny pośpieszy, którą przebłagać i uprosić spodziewa się. Stary filolog przeczytawszy raz i drugi tę korespondencyą, uspokojony o zdrowie córki, które, jak zwykle bywa w takich atakach, szybko przychodziło do dawnego stanu, ucieszył się i zasmucił razem. Radowało go to, że panna Katarzyna pój dzie za swoją skłonnością że będzie mieć dostatki i tak niezależną na świecie pozycyą; ale z drugiej strony serce się jego ściskało, gdy wspomniał o biednym uczniu swoim, gdy sobie wyobrażał boleść i upokorzenie, na jakie musiałby go narazić, gdyby sam stanowczo wyrzekł. Gdy tak walczył z sobą, właśnie nadjechał pan Krynicki. Przed trzema dniami pobiegł on był na kilka godzin do domu, i uspokoiwszy się o żonę i o gospodarstwo, natychmiast wrócił. Stary emeryt uważał to znowu za łaskę nieba, że mu w tem trudnem położeniu zesłało takiego przyjaciela. Wezwał go więc na naradę gabinetową. Pan Krynicki, przejrzawszy wszystko i przeczytawszy z uwagą, uwiadomił najprzód nauczyciela swego, że właśnie teraz, gdy przybył do domu, zastał tam sąsiada, z którym o panu Wyżopolskim mówił. Upewnił go więc o dobrej bardzo reputacyi tego młodego człowieka, o znacznej jego fortunie, o uczciwości i dobrej sławie domu, o wielkich nadziejach na przyszłość, i oświadczył się za panem Romanem. — Najważniejszy wzgląd jest ten, mój stary przyjacielu — dodał ten człowiek uczciwy i praktyczny — że twoja córka go kocha. Choćby był hołyszem, mówiłbym za nim, bo wiem, że kobieta nie wtenczas szczęśliwa, kiedy ją kochają, ale wtenczas, kiedy ona kocha. Położenie tego zacnego chłopca, któremuś ją przyrzekł, jest bardzo bolesne, wchodzę w to, nawet przy ofiarach pana Romana, a więcej jeszcze z niemi, jak bez nich. Ale możeż on sumiennie żądać od córki twojej takiego poświęcenia teraz, gdy się tak okoliczności zmieniły? Uległa ona wówczas, bo ją. żelazna konieczność nagliła. Dziś, pod siłą, tej konieczności, on uledz powinien, i ulegnie pewnie chętnie, chociażby pierś jego rozerwać się miała; bo ta dobra i szlachetna natura, bo to złote serce, chociaż pod strzechą słomianą, a może w jakim chlewku po raz pierwszy odetchnęło. Staremu emerytowi łzy się potoczyły, tak mu żal się zrobiło Marcina. — Otóż, moja rada taka — mówił dalej pan Krynicki. — Daj to wszystko przeczytać Marcinowi, z tem wyraźnem zastrzeżeniem, że zdajesz tę rzecz na jego decyzyą. Ponieważ dałeś mu raz słowo i błogosławieństwo, a on niczem na to nie zasłużył, abyś je cofnął, sam więc stanowić nie chcesz i nie możesz. Gdy ci uczeń twój odpowie, a jak odpowie to łatwo przewidzieć, wtenczas panu Romanowi zrób nadzeję tylko. Stanowczo nic nie przyrzekaj bez wiedzy i woli twej córki. Teraz mówić z nią, o tem nie można. Takie wzruszenie mogłoby stan jej pogorszyć. Jak wyzdrowieje, niech sama postanowi i sama wyrzeknie. I kto wie, co nam wówczać zaśpiewa? kobieta, która tyle przecierpiała, ma czasem w zranionem sercu swem takie nuty, jakich żadna dyplomacya przewidzieć nie zdoła. Wszakże jakkolwiek rzeczy się obrócą, a mam nadzieję, że obrócą się tak, iż wszyscy będziemy kontenci, zamawiam sobie jedno. Za kilka dni Kasiunia będzie mogła znieść krótką podróż. Ja wracam do domu dziś, i przysyłam po was powozy i konie za tydzień. Zabierajcież się i przyjeżdżajcie do mnie. Marcin niech także śpieszy zająć swoje miejsce. Jej potrzeba wiejskiego powietrza, a jemu potrzeba pracy, która jest najlepszym plastrem na bolące serce. Jeżeli twoja córka odmówi panu Romanowi, to bądź pewny, że i za Marcina nie pójdzie. W każdym więc razie, ten biedny chłopiec z ma rzeniami swemi pożegnać się powinien, a jąć się czegoś z żelazną wolą. Jeżeli zaś miłość pana Romana i jego prośby zwyciężą ją, i ona zezwoli, to wtenczas nie zkąd inąd pójdzie za mąż, tylko z mego domu. I ja też mam moje prawa — dodał rubasznie, a ze łzą w oku — i stoję przy nich! Stary rzucił się w jego objęcia, przystał na wszystko, i na tem się narada skończyła. Przed wieczorem pan Krynicki uściskał swojego nauczyciela; pożegnał pannę Katarzynę, która już mogła usiąść na łóżku, i z bolesnym uśmiechem wziąwszy jego rękę, długo ją w dłoniach swoich trzymała; szepnął Marcinowi, aby był mężnym i śpieszył do pracy, i wsiadłszy do kocza pojechał. Emeryt nasz został o własnych siłach i w obliczu chwili tak stanowczej w jego życiu. Im bardziej się ona przybliżała, tem mniej czuł odwagi. To go tylko ratowało, że wiedział z pewnością, co robić i jak postąpić. Chodził więc długo po pokoju, to zażywał tabakę, to saczesywał włosy, aż nareszcie czując, że już raz skończyć potrzeba, i im prędzej, tem lepiej, machnął ręką i szepnąwszy: — Niech się dzieje wola Boża! — zawołał Marcina do swojego pokoju, i oddając mu swój pakiet, rzekł: — Mój drogi synu! weź to, przeczytaj i rozważ. Jest to rzecz ważna, która o losie waszym stanowi. Ja tu nie mam prawa wyrokować. Tak będzie, jak ty powiesz: ja słowo już wyrzekłem i cofać go, ani zmieniać nie mogę. Ale chodź tu do mnie mój drogi — dodał po chwili — niech cię uściskam i raz jeszcze pobłogosławię wszelkie twoje przedsięwzięcie. Marcin wziął pakiet z rąk starego zupełnie spokojnie, pierwszych słów jego słuchał bez zadziwienia, bez za drżenia, jak gdyby był na nie dobrze przygotowany; ale gdy stary wyciągnął do niego ręce, i ostatnie te wyrazy głosem drżącym i przerywanym wymówił, rzucił się do nóg jego, zaczął ręce jego całować, i powstawszy i położywszy głowę na jego piersiach, płakał rzewnie i długo. Gdy się cokolwiek uspokoił, rzekł stłumionym głosem: — Ojcze mój! nie mam słów, żeby ci podziękować za to wszystko, co od ciebie otrzymałem. Tyle ci tylko powiem, że ta ostatnia chwila jest może największem dobrodziejstwem twojem. Niech wasz Bóg daje wszystko dobre. Dobranoc ci, ojcze! jutro ci na to odpowiem. Potem wbiegł jeszcze do pokoiku panny Katarzyny. Że nie spała, przystąpił do niej i zapytał, jak się ma, a gdy zaspakajającą, dała odpowiedź, wziął jej rękę, i przyciskając do ust, głosem jękliwym zawołał: — Dobranoc ci, panno Katarzyno! Niech Bóg czuwa nad tobą — i w pięć minut potem już był za kościołem na Lesznie, tak biegł szybko i bez pamięci. Nazajutrz emeryt nasz odebrał odpowiedź Marcina. Długo ją i po wiele razy czytał, i za każdym razem łzy strumieniem spływały po jego wyschłej twarzy. Wszyscy w domu dziwili się: gdzie Marcin? czemu nie przychodzi? Stary nie zapytywał wcale, nie dziwił się, i na wszelkie pytania i domysły w tej mierze czynione wzdychał tylko i milczał. Córce nawet z troskliwością wypytującej się o młodego człowieka, odpowiedział, że zapewno Marcin udał się na miejsce, które mu naznaczone, i być może, że się z panem Krynickim zabrał. Gdy się to działo na Żytniej ulicy, gdy panna Katarzyna zaczęła już wstawać, przechadzać, i cieszyła się tą. myślą, że wkrótce opuści Warszawę i odetchnie na wsi; gdy pan Roman odebrawszy od starego emeryta dość lakoniczną., ale nie odbierającą, mu nadziei odpowiedź, śpieszył do matki, dla uprzedzenia jej o swoich zamiarach i wyproszenia jej błogosławieństwa, a opowiedziawszy wszystko pani S, uprosił ją, że zwolna pannę Katarzynę przygotuje, będzie jego pośredniczką, i o zdrowiu jej każdej poczty donosić mu nie zaniedba: my przenieśmy się jeszcze na chwilę do Siechurskiej Woli, i obaczmy raz jeszcze pana Bartłomieja, który, jak sobie pochlebiamy, nie zupełnie w pamięci czytelników naszych zatartym został. Dnia czerwca, około godziny jeienastej w nocy, młody człowiekj dość przystojnie ubrany, siedział na kłodzie przed ganeczkiem chaty pana Bartłomieja Siechurskiego. Na jednej ręce miał opartą głowę, jasnemi włosami okrytą, a drugą trzymał na głowie czarnego, niewielkiego psa, który położywszy mordę na jego kolanie, piszczał z radości i kudłatym ogonem swym wymachiwał. Był to naturalnie Marcinek i jego dawny przyjaciel Kruczek. Noc była cicha i pogodna, księżyc w pełni pływał po niebie i oświecał tę pusta, zagrodę, leżące za nią pólka i krzaki, i na lewo ciągnącą się piaszczystą ulicę wioski, w której wszystko już spało, gdzie żadne nie migotało światełko, gdzie nawet czujne podrzemały się pieski. Wtem zdaleka, odezwało się szczekanie; potem bliżej i coraz bliżej wszystkie psy całej linii domów zerwały się na nogi, i każdy dziedziniec rozległ się głosem swego stróża. Im bardziej się ta wrzawa przybliżała, tem wyrazniej słychać było czyjeś drażnienie się z szczekającemi psami, to naśladowaniem ich głosu, to udawanem warczeniem: hrr, hrr! to uderzeniem łaską po płotach i orynach ogra dzających dziedzińce. Nareszcie i Kruczek się odezwał i wybiegł przez wrota szczekając. Ale wkrótce umilkł, powrócił nazad i zaczął wywijać ogonem i trącać nosem zamyślonego młodzieńca, jakby mu chciał dać znać, że już pan jego idzie. Podniósł się Marcin i spojrzał ku bramie, w której stał pan Bartłomiej, z czapką na bakier, niosący kapotę na lewem ręku, a kij spory na prawem ramieniu. — Co to za urwis, do kroćset dyabłów, na moich śmieciach? — krzyknął z daleka pan Bartłomiej. — To ja, wuju — odezwał się Marcin, przybliżając się. — Ty? to idźże spać kpie, a przychodź w dzień, jeśli nie chcesz, żebym ci boki wyłatał. — To powiedziawszy, zaczął wymachiwać kijem i iść za usuwającym się na bok młodzieńcem, który biedny zmiarkowawszy, w jakim stanie wujaszek wracał, i nie chcąc się narażać na jego impet, umknął mu się z drogi i w rogu dziedzińca stanął. Pan Bartłomiej zatoczył się na prawo i na lewo, rzucił na oślep laską, którą go nie trafił, potem machnął ręką, mruknął jakieś przekleństwo, i dostawszy się wreszcie do sieni, drzwi za sobą zatrzasnął. Marcinowi, odwykłemu od takich scen, dziwnym się wydał ten widok i tem boleśniej zranił jego serce, że mu go dał człowiek, który go przygarnął do siebie, gdy był sierotą, gdy go wszystko opuściło, gdy już na cmentarzu tylko, z którego właśnie teraz wrócił, w proch obrócone spoczywały te serca, co go kochały. Wiedział on, że w takim stanie przystąpić do niego nie można; nie chciał jednak odejść, póki nie ucałuje tej ręki, co mu dawała chleb, co go zaprowadziła tam, gdzie się dusza jego ocknęła, i gdzie serce jego otwarto się na najwyższą, rozkosz ziemi i na najwyższą jej boleść. Usiadł więc znowu na dawnem miejscu, przywołał Kruczka, który chętnie przystąpił, i głowę swą na kolanach jego położył; a tak siedząc i patrząc na wędrujący samotnie księżyc, marzył o dniach swojej pierwszej młodości, przypominał sobie każdy szczegół swego bujnego życia wśród tych zagród, których radość jest wcale insza, których smutki są zupełnie odmienne od tych, jakie rozwijają, się w człowieku z rozwijającą się myślą, i z uznaniem życia i jego celów. Gdy sądził, że trunek zamroczył już do reszty głowę pana Bartłomieja i oddał go snowi, wszedł cicho, zbliżył się do łóżka, na którem pan Bartłomiej spał snem twardym i kamiennym, ucałował jego rękę i kolana, potem obejrzawszy się raz jeszcze po tej izbie, tak mu dobrze znanej, wysunął się z wolna i poszedł. Odtąd o biednym Marcinku ani w Siechurskiej Woli, ani w Warszawie nikt więcej nie słyszał. Nie będziemy nudzić czytelników naszych dalszemi szczegółami, których się łatwo domyślą, gdyż i nam i im zapewne pilno już pośpieszyć do końca. Dodamy tylko jeden wypadek, który nam się wydaje z wielu względów ważnym, i którego pominąć nie możemy. Jak pan Krynicki przewidział, tak się stało. Panna Katarzyna zrazu nie przyjmowała ofiar i ręki pana. Romana; uległa jednak, zwyciężona przez jego prośby i widok jego bólu, przez rady chrzestnego ojca, przez własne serce, a nadewszystko przez list Marcina, który pan Roman od niego odebrał z Wilna, i w którym mu donosi, że żyje i że mu tam dobrze, w którym mówiąc o pannie Katarzynie, mówi już jak o jego żonie, i życząc im, aby byli szczęśliwi, aby się kochali, prosi tylko, aby kiedy niekiedy o nim wspomnieli. Wszakże dopiero dnia września w dzień Śej Tekli, a zatem w dzień imienin matki pana Romana, odbył się ten ślub, wcale inny od pierwszego. Odprawił on się w kościółku wiejskim, drewnianym i małym, ale przybranym obecnością tych wszystkich, co ją kochali, ale ozdobionym jej cudną postacią, jej piękną, chociaż zamyśloną twarzą, ale jaśniejącym radością i uniesieniem pana Romana, w którego objęciu wkrótce zapomnienie dawniejszych trosk swoich znalazła. Na wiosnę następnego roku, pan Roman ulegając prośbom i życzeniom ciotki, która chciała koniecznie, aby jej żonę przywiózł, w połowie maja, skoro już wszystkie drogi wyschły i utorowały się, na Pobereże pojechał. Z wielką radością jechała heroina nasza tam, gdzie tak długo przebywała sercem, gdzie po bujnych stepach i rozległych polach błąkała się tęsknemi myślami. Interesowało ją i to, że pozna Ową czarodziejkę, co jej tylko co spokoju całego życia nie zabrała; radowało ją nadewszystko to, że się obaczy z Józia, towarzyszką młodości, serdeczną przyjaciółką i główną prawie sprężyną jej obecnego szczęścia. Ciotka przyjęła ich z otwartemi rękoma. Gdy bliżej heroinę naszą poznała, uradowana widokiem tak pięknej, tak dobrze ułożonej, tak rozumnej, a razem taką prostotą i szczerością odznaczającej się kobiety, pokochała z całego serca i zapowiedziała panu Romanowi, że już ich więcej nie puści od siebie, że spokojnie w grobie leżeć nie będzie, jeżeli Kasia ócz jej nie zamknie i grudki ziemi na trumnę jej nie rzuci. Krystyna, dowiedziawszy się o przybyciu pana Romana z żoną, przybiegła natych miast, zarekomendowała się sama i po swojemu dawniejszej rywalce swojej, rozbroiła ją. od pierwszej chwili swoją żywością, swoim dowcipem, opowiadaniem wszystkich sztuk, jakich użyć musiała, żeby pana Bomana zwabić, opisaniem jego nieraz pociesznej miny, gdy głowa jego przychodziła do zawrotu, a serce rwało się gdzie indziej. Obie kobiety przystały do siebie prędko, postanowiły często się widywać, kochać się szczerze i serdecznie. Pani Rożewska, odjeżdżając po dwudniowej wizycie, gdy ją wszyscy na ganek wyprowadzili, podała rękę heroinie naszej, i rzekła: — Między nami, droga pani, przymierze zaczepne i odporne. Teraz on cię jeszcze bardzo kocha, to widać... ale nie wyobrażaj sobie, że tak będzie zawsze. Otóż, jeżeli z czasem da ci jakiego kominka, przyjeżdżaj do mnie, ja cię nauczę, jak postąpić. — A jeżeli z czasem przyjdzie znowu do podwieczorku w Pasiece? — rzekł pan Roman uśmiechając się. — To już wtenczas pojedziesz tam w koczu i z marszałkową — odpowiadziała Krystyna, wskoczyła do powozu i dodawszy po dawnemu: — Au revoir, monsieur! — pojechała. Łatwo sobie wyobrazić, jaka była radość, jakie uniesienie Józi, kiedy na skromny jej dziedziniec zajechała z pędem elegancka kareta i wyskoczyła z niej pani, skromnie, ale z wielkim gustem odziana, gdy cicha i gospodarna szlachcianeczka, wybiegłszy na ganek, poznała w tej pani towarzyszkę i przyjaciółkę, której los opłakała, a która teraz, bogata i szczęśliwa, kochana i kochająca, rzuca się w jej objęcia. — Zostawmy je, niech się nagadają — rzekł po pierw szych powitaniach pan Roman do męża Józi — i obie kobiety, korzystając z pozwolenia, wziąwszy się za ręce, poszły do sypialnego pokoju, i tam przy kolebce ślicznej, złotowłosej dziewczynki, zaczęły sobie razem opowiadać, i jedna przed drugą z najtajemniejszemi myślami się wylewać. Wówczas to zaczynała się i urywała rozmowa... płynęły łzy, rozlegały się śmiechy i wzajemne uściski, a potem następowały pieszczoty dzieciny, nad którą wisiał jeszcze los niewiadomy, i może z urąganiem słuchał życzeń matki i proroctw przyjaciółki. Tak wszystko się złożyło, aby ta młoda para, której losem tak długo zajmowaliśmy czytelników naszych, znalazła w całej pełności to szczęście, jakie tylko ziemia dać może. I w rzeczy samej, nic im nie brakło. Mieli zamożność i dostatki, mieli młodość i zdrowie, przywiązanie krewnych i wzajemną dla siebie najtkliwszą miłość, mieli przyjaźń takiej sąsiadki, jak Krystyna, i wylanie bez granic takiej przyjaciółki, jak Józia. Wkrótce też ucieszyli się i widokiem ojca. Stary emeryt przybył, i znalazłszy w pani Winickiej przyjaciółkę i amatorkę tabaki, a w ojcu Józi miłego towarzysza i kolegę jednakowych prac i jednakiej zasługi, ulokowany w pokoju oddzielnym i cichym, w którym była i szafka na słoiki i półki na książki i szaragi na suknie, był i sam wesół, i humorena swym i zdrowiem radował serca młodych małżonków. A przecież, mimo tylu warunków do szczęścia, ciężka boleść przyśpieszała koniec dni zacnego emeryta, czoło pana Romana zachmurzato się nieraz, a oczy heroiny naszej zachodziły często tajonemi łzami. W jesieni tegoż roku stanął w okolicy pułk piechoty, dla odpoczynku i oporządzenia się, nimby wyruszył do Odessy, gdzie miał przebyć zimę. Pułkownik tego pułku miał kwaterę w Bykówce. Ulokowany w oficynie, był codziennym gościem pani Winickiej, i był gościem miłym, bo to był człowiek uprzejmy, oświecony, długo stał z pułkiem swym w Warszawie, umiał dobrze po polsku i lubił ten kraj i jego mieszkańców. W kilka dni po jego przybyciu, gdy Józia z ojcem swym gościła u przyjaciółki, gdy cała kompania siedziała z rana przy śniadaniu, wszedł oficer, który pełnił obowiązek adjutanta pułkowego, i poprosiwszy pułkownika na bok, jakiś mu zdał raport. — Czy znowu? — zawołał pułkownik, widocznie zmartwiony. — Gorzej niż kiedykolwiek — odpowiedział oficer — i to najprzykrzejsza, że tamten mocno skaleczony. . — Ha! cóż robić! — rzekł pułkownik pocierając ręka, czoło — trzeba go nakoniec przykładnie ukarać. Na to słowo kary, zerwały się z miejsca obie młode kobiety, i zbliżając się z prośbą w oczach i politowaniem na twarzy do pułkownika, zapytały: — Kogóż to, panie pułkowniku, trzeba ukarać? — Młodego żołnierza — odpowiedział pułkownik — który się upił i w tym stanie pokłóciwszy się z drugim, mocno go zranił. — Ach, mój Boże! — zawołała Józia — biedny!... Panie pułkowniku! — dodała, składając ręce. — I mnie go żal — rzekł pułkownik — przebaczałem mu już wiele razy, bo go lubię... jest to jeden z najzręczniejszych żołnierzy mojego pułku; chłopak bardzo roztropny, i gdy go ta choroba upicia się nie napada, skromny, pilny i ciągle smutny. Ale na nieszczęście na łóg ten zakorzenia się w nim, a co najniebezpieczniejsza, że go robi burdą, gwałtownym i na nic nie uważającym. — Widzi pan pułkownik — dodała Józia — on ciągle smutny... kto to wić? maże nieszczęśliwy? — Jeżeli można mu jeszcze tym razem przebaczyć — odezwała się pani Wyżopolska, i w oku jej błękitnem i dużem było tyle wyrazu prośby i politowania, że pułkownik zaczął się wahać i z uśmiechem dodał: — Tem więcej jeszcze panie zainteresuję, gdy powiem, że domysł wasz prawdziwy. Przekonałem się, że coś ciężkiego leży na jego sercu, i że w kieliszku szuka tylko ulgi i zapomnienia. Widząc z tej wzmianki, że chce być proszonym i pragnie przebaczyć, obie opadły go a takiem naleganiem, do ich proźb przyłączyła się i pani Winicka z tak szczerym interesem, że pułkownik oprzeć się nie mógł i rzekł do adjutanta: — Osadzisz go pan w areszcie na trzy dni. Ten raz ostatni mu przebaczam... Ale wprzód każ go pan tu przyprowadzić, i daj mi znać. Gdy oficer powrócił i doniósł, że winowajca jest w przedpokoju, pułkownik wyszedł i dość długo go upominał. Gdy powrócił napowrót do salonu, zwracając się jeszcze ku drzwiom otwartynij dodał po polsku: — Jeżeli cię jeszcze tym razem zwalniam od ciężkiej chłosty, toś winien tym paniom, które za tobą prosiły. Idźże, podziękuj im, i niech cię przynajmniej wstyd poprawi. Wszedł żołnierz nieśmiało ze spuszczonemi oczyma. Ale zaledwie parę kroków zrobił, krzyknął nasz stary emeryt, krzyknęła jego córka. Na ten głos podniósł biedak głowę, spojrzał na obecnych, wyprostował się jak struna i w tejże chwili upadł na środek pokoju. Heroina nasza ukryła twarz swą na piersiach męża, a ojciec jej załamał ręce i głośno płakać zaczął. Tym żołnierzem, tym pijakiem i burdą" był nasz szlachetny i wspaniałomyślny Marcinek. — I dla czegóż to tak? — zapytają piękne czytelniczki, może ze łzą w oku. Po co było zatrzeć takim smutkiem ostatnie dni wysłużonego i uczciwego człowieka? po co było zasępić tak jasny żywot młodej i szczęśliwej pary, i wcisnąć takie żądło w serce kobiety, do której ziemia tak się rozkosznie uśmiechnęła? — Oto właśnie dla tego, moje piękne panie, że to jest ziemia, że dla ludzi na ziemi nie ma nieba bez chmur, nie ma światła bez cieniu, nie ma nadziei bez trwogi; nie ma żadnej rozkoszy, za którąby nie stał ból jakiś, nie ma żadnej radości, którejby smutek pod rękę nie trzymał. Nie desperujcie jednak, piękne czytelniczki moje! Może się znajdzie pomiędzy wami która z prześliczną twarzą, z wymownem okiem, z marzącą, głową i kochającą piersią, która przyjdzie do mnie i powić mi, że to nieprawda. Wtenczas uwiadomię was i o tem, i z dziejów jej serca inną ułożę powieść, i wcale ją. inaczej zakończę. KONIEC