Zofia Kossak Z miłości Powieść o św. Stanisławie Kostce Część pierwsza W rodzicielskim domu I Imć Bieliński zamknął starannie klamrę grubej księgi, kronikę dziejów sarmackich Macieja Miechowity zawierającej, i zaczął poprawiać zadania. Poważał wielce tego kronikarza z racji, iż staruszek Miechowita doktorem był astrologii, gdy ponad miarę wychwalany Długosz na astrologii mało się rozumiał. Korzystając z odwrócenia uwagi mentora, Pawło wycinał ozdobnie kozikiem brzeg stołu w drobniutkie karby; młodszy, Staszko, zapatrzył się przez okno w ogród, gdzie stary Maciej badylarz, wpół zgięty, podlewał świeżo wysadzone szpikanardy. Dwie niedziele temu spłonęła chata Maciejów i teraz krzywosękaty kształt dziada pochwycił myśl chłopca, przywodząc jak żywe wspomnienie owego pożaru, co wstrząsnął nim, niby pierwsze objawienie o znikomości rzeczy tego świata. Chata była wprawdzie zapadnięta w ziemię, na wygiętej strzesze dźwigająca bogaty rozrost badyla, lecz widziała się jeszcze być trwałą. Starzy Maciejowie wierzyli niewątpliwie, że dokonają w niej ubogiego życia. Ani im w głowie postało, że zbudzeni ze snu ledwo to życie uniosą. Nie pożegnali swej chaty; nie ucałowali węgłów przed zaśnięciem. Legli w swój barłóg jak co dzień. Nie przeczuli, wchodząc wieczorem do izby, że przestępują próg ostatni raz... Staszkowi się zdało, iż słyszy znowu huk ognia i widzi starą Maciejkę, mrugającą bezradnie zapłakanymi oczami, niby ptak nocą zbudzony. Patrzyła bez słowa na chatę, która gorzała jak lampa, zawierająca w sobie miast oliwy całą treść pracowitego, długiego żywota. Nie minęły trzy pacierze, a zgorzała całkiem, zostawiając spalenisko, śmieszną, małą kupkę węgla i tlejących głowni. Rozpłakał się wtedy rzewnie. Zbyt ciężka na dziecinny umysł groza wionęła ze świadomości, że przed godziną istniało coś mocne, trwałe, do życia konieczne, czego już nie ma — rozwiało się w dym i żadna już siła na świecie kształtu tego samego nie wskrzesi. Było, a nie ma — gdzie jest? — Śpisz? — syknął mu w ucho Pawło i skończywszy ozdabiać brzeg stołu, wziął się z zapałem do ławki. Staszek nie słyszał pytania. Myśl przerażająca, że którejkolwiek niewiadomej, nieprzeczuwanej godziny wielki, piękny dom rodzinny mógłby spłonąć podobnie jak chata Maciejów, pochłonęła jego umysł. Ściany mocne, warowne i nieustępliwe, niby wola jagomości pana ojca, przyjazne, ciepłe i tkliwe, jak ramiona pani matki, mogą stać się dymem lotnym i kupą śmiesznych zgorzelisk. Nie zgorzał to dwór we Szreńsku albo Umierzysku, chocia były murowane? Zadygotało w nim serce. Cóż być powinno trwalszego nad dom, co z gruntem zrosły zdaje się być równie wieczny jak niebo, ziemia i woda? Lęk przed tym, co jutro kryć może, żal nad nietrwałością tego, co się wydaje najstalsze, zasępił mu czoło i duszę. Przyjacielski szturchaniec braterski przebudził go po raz wtóry. Zawstydził się roztargnienia i całą uwagę skupił na łysej głowie imć pana Bielińskiego, kończącego poprawiać ćwiczenia. Na ścianie, za plecami pedagoga, przybita była zheblowana starannie łata, na której rozpalonym gwoździem wypisano maksymę: "Surge puer, summe librum, perlege, sapere aude". Pan Bieliński miał chudą, wydłużoną twarz i krótkowzroczne, roztargnione oczy, niebieszczące się zza okularów. Na pulpicie przed nim leżała placenta, szeroki pas rzemienny, złożony w kilkoro, w drzewie osadzony. Srogie to narzędzie w łagodnym ręku pana Bielińskiego było równie nieszkodliwe, jak wiejaczka z piór do oganiania much latem służąca. Staszko, który nigdy plag nie otrzymywał, spoglądał na nią z pewną rewerencją, natomiast Pawło drwił głośno i lekceważąco. Co innego dyscyplina w komnatce jegomości nad pewnym, zbyt dobrze znanym kobierczykiem wisząca! Znieruchomieli obydwaj, kozik Pawła zniknął w fałdach żupanika, bo pedagog ukończył swą pracę, a wykaligrafowawszy misternie na dole stronicy: "Lectum et correctum, Jan Sas Bieliński, praeceptor", odłożył okulary, aby ustnego wykładu dokończyć. — ...Niewiela czasu później, jako podaje Trog Pompejusz, trzykroć sto tysięcy Gallów, usadowiwszy się w Italii i spaliwszy Romę, ruszyło na podbój świata. Co usłyszawszy Wandalowie, czyli Polacy, zgromadzili wielkie wojsko i Graka, alias Kraka, jako chcą niektórzy, którego imię znaczy Herkules, czyli Herakliusz, wodzem i królem swoim obwołali. Pod jego szczęsną buławą rozpostarli się Lechici stąd aż do Partii, stamtąd do Myzji, zowąd aż do Karantanii. Kwitnął zaś ów Grak, pierwszy regens lechicki, antecessor miłościwie nam panującego Zygmunta Augusta, na lat czterysta przed narodzeniem Chrystusa Pana, a sto lat przed Aleksandrem z Macedonii, zwanym Wielkim, o którym, jako do Sarmacjej wpadł a od Leszka Złotnika fortelem pokonany został — opowiem w osobnym dyskursie... — Jutro! — podsunął gorącym szeptem Pawło, spoglądając z utęsknieniem w okno. — Jutro — zgodził się ustępliwy pedagog. — Opowiem również waszmościom o następcy tegoż księcia, Leszku III z imienia, któren trzykrotnym zawodem pobił Juliusza Cezara... Klęskę ową przepowiedział imperatorowi na dwa lata wcześniej uczony magus_astrolog. Nie z owych impostorów_augurów, z wątpi bydlęcych lub lotu nierozumnego ptactwa wróżbę czyniących — jeno uczony, prawdziwej wiedzy hołdujący... Niewdzięczna potomność, tyle mało ważnych szczegółów przekazująca, omieszkała zakonotować jego imię ku wieczystej szkodzie!... O astrologia! divina scientia, królowa nauki, macierz wszelkiej wiedzy! Jakże inną, świetniejszą koleją potoczyłyby się losy świata, gdyby wódz żaden determinacji znaczniejszej nie powziął, gwiazd się o radę raniej nie spytawszy!... Mozoli się jeniusz, los państwa na szwank wystawia, gdy cichy mędrzec, na wieży zamknięty, koleje zmiennej fortuny zawczasu przepowiedzieć zdolny!... — Chodźmy — rzekł Pawło do brata — już będzie prawił swoje, jako zwykł. A gdy Staszek się ociągał, popchnął go ku wyjściu. Drzwi skrzypnęły, lecz pan Bieliński nie odwrócił utkwionych w pułapie oczu. W niezmienionej posturze zastał go w parę chwil później imć Łahoda, wojski ciechanowski, a zarazem jeneralny rewizor włości rostkowskich kasztelana zakroczymskiego. — Chłopcy już poszli, tedy przyszedłem skonwinkować waćpana do letnika na świeże piwo. Imć Bieliński spojrzał nań wzrokiem nieprzytomnym. — Astrologia! Pojmujesz waść?! Postanowienia świata wszystkiego, szczęsne fortuny zdarzenie calamitates straszliwe, powietrza, sekty, potopy, od niczego nie zależą, jeno od gwałtownego planet zwierzchnich połączenia! Pojmujesz waść, jak owe kręgi, które apogea nazywamy, jako też excentrików odmienienia... — Bacz waść, byś przez ową astrologię w herezję szpetną nie popadł. — Astra regunt homines, sed regit astra Deus — odparł z urazą uczony. — Jeśli nie w herezję, tedy w melancholię, właściwą sedenterią zabawiającym się. — W melancholii żywię, od źródeł wiedzy odsuniętym będąc — westchnął imć Bieliński z żalem. Opuścił głowę, wychodząc za imć Łahodą z komnaty, ale się skarżyć nie przestał. — Sam król miłościwy astrologa Foxa słucha rad i walne decyzje konsyliami uczonymi reguluje, skąd imię jego wiecznie będzie w potomności... Czemuż jaśnie wielmożny kasztelan tak szczytnego exemplum nie kwapi się imitować! Nie imaginujesz waść, jak rozkoszne obserwatorium dałoby się na szczycie lamusa urządzić... Skromny ja adept, wszakże mając instrumenta, wcale grzeczne horoskopy wystawiłbym jegomości kasztelanowi i wszystkim waszmościom, sam zaś w coraz doskonalszej wiedzy postępował... Jak sądzisz waszmość: jeżeli nie na lamusie, może udałoby się uzyskać konsens pana kasztelana i obserwatorium zrychtować w serniku?... — W serniku! Gdzie zioła się suszą!? Pan kasztelan przystanie niechybnie, lecz pani stara weto stanowcze położy... — Położy, powiadasz waść. Darmo białogłowie ważność imprezy przekładać... Niestety! Otóż dola uczonego w nieprzychylnym związku Merkurego z Saturnem spłodzonego! Bez obserwatorium i koniecznych instrumentów usycham jak owa mięta i macierzanka w serniku, ważniejsze niźli horoskop prześwietnego rodu Kostków! — Nie bluźnij wasze, bo tyjesz, a nie schniesz, i Opatrzności dank składaj. Gdyby cię jaśnie wielmożny kasztelan mentorem pacholąt swoich nie kreował, byłbyś już pewno magistrem. Jestli zaś mizerniejsza kondycja na świecie niźli magistrów, uczonych, autorów, lub in genere ludzi skrybowaniem się trudniących? Stwierdzone z dawna zostało, iż nauka psuje zdrowie... Powiadał kiedyś przy stole jegomość ksiądz biskup płocki, iż pewien magister retoryki wiele razy wyborniejsze miejsca w Homerze odczytuje, tyle razy słabości doświadcza... Znałem zaś personaliter pewnego szlachcica, który gdy żywo myślał, zawsze mu się kark nadymał... Prości i nieuczeni smaczno jedzą i piją, choćby w sedenterii żyli, uczonym zaś trawienie jadła przychodzi z trudnością, skąd melancholia łatwo nastąpić może... Zasiedli w przestronnym letniku, z cienkich łat zbitym i głogami obsadzonym. Od łąk za sadem leżących wiatr nawiewał mocną woń świeżo skoszonego siana. Na tarcicowym stole stało już piwo w konwi i szklenice. — Pij waść, panie Janie. Od dziecka do uczonych czułem wrodzoną abominację, waści zaś miłuję osobliwą predylekcją, co jawnym dowodem, żeś uczonym nie jest... — Waszmość na uczonych powstajesz, a bystrością dowcipu i erudycją niejednego byś przewyższył. — Nie neguję — przyznał z przyjemnością pan Łahoda. — Jużci nie z tych jestem, o których mawiają: wysilił się w rozum, by sarna w ogon. Jeno że moja scjencja życia nie ukróca, gwiazdów nie sięgając, pożyteczniejsza jest niźli... Cynamonowej barwy żupan zaciemniał w zieleni wejścia. Wszedł marszałek, imć pan Moczydłowski o długich wąsach i frasobliwym obliczu. — Przednie piwo, panie marszałku, spisał się mielcuch dla jegomości legata... — Och — jęknął pan Moczydłowski, siadając ciężko na ławie — by już jegomość legat przyjechał i z Bogiem pojechał, odetchnąłby człek... Ni nocki spokojnej, ni dnia... Cięgiem myślę, głowę kręcę... a wszystko jedno, wstydu przyjdzie się doczekać! — Co waść pleciesz? Skądże wstydu? — Nie dogodzę ja. — Pan Bóg ludziom nie dogodzi, a cóż człowiek? Nie frasuj się, panie marszałku. — Pan Bóg może nie dogodzić, bo wysoko, marszałek zasię pod ręką... — Znacznyż taki będzie zjazd? — Święty Wawrzyńcze! Dyć całe Mazowsze i pół Wielkopolski się zleci, księża biskupi: gnieźnieński, poznański, krakowski! Trzech biskupów! Wojewoda płocki! Wojedodzic rawski! Kasztelanów ze sześciu, panów małopolskich, jego dostojność księdza legata eskortujących, niemało... — Nie więcej chyba niż łoni, czasu bytności prymasa?... — O dlaboga! toćże nie o liczbę chodzi, jeno że pan kasztelan chcą mieć bankiet włoską modą. Całkiem inaczej! Nie śmią być, prawi, na wety ani groch roztarty, ani łazanki z mlekiem makowym... Łazanki z mlekiem makowym! Toć to królewska potrawa. Nie śmią być! Cukry genueńskie z Gdańska, nowomodne sapory, bianki cudaczne... Zezwolił jeno, by na pośledniejszy koniec grochu ze słoniną jak należy dać dla panów braci, że to grochu nie widząc myśleliby, że im nieradzi, i niecnotliwie gadali... — Spotrafi kuchta one sapory przyrządzić? — Prawi, że spotrafi, wiem ja, zali nie łże? Pociągnął piwa i westchnął. — Mówię panu jegomości: Jaśnie wielmożny panie! Ksiądz legat w Italii codziennie włoski obiad jada... Niechajby w gościnie pojadł mazurskiego... A jegomość pan kasztelan czekanika się jął i zesromocił paskudnie... — Panu kasztelanowi nie o księdza legata chodzi, a o małopolskich panów, które skore do przedwarzania są... — Byś im złoto smażone, złotem polane podawał, Małopolanom gęby nie zatkasz! Przedwarzać będą i tak... — Nie alteruj się waść, bo koniunkcje astrologiczne przyjazdu księdza biskupa w znaku Jupitera oraz w Strzelcu są, kędy ma dom swój trigonum i terminum. Takowy aspekt nazywają astrologowie carpentum, oznacza on zaś stanowi duchownemu dobrą myśL i szczęsne powodzenie, skąd wróżyć można niechybnie, jako i bankiet się uda. — Jakowy aspekt oznacza dobrą myśl marszałkowi, wywiedź raczej, panie Janie... — Hej! wywiódłbym jak na dłoni wszystkie nastąpić mogące ewenta, byle jeno pani stara nie broniła zamieścić obserwatorium w serniku — westchnął żałośnie astrolog. Chłopcy przebiegli dziedziniec i wyszli za bramę. Była zamczysta, z samborzem po bokach, a izdebką dla wrotnych na górze. Główne wrota zamknięte były zazwyczaj warownie, dla codziennego użytku wystarczała furta boczna, dość jednak obszerna, by przez nią skarbniczek przejechał. — Zaczekaj tutaj — rzucił nagle Pawło, zawracając w dziedziniec. Staszek wstrzymał się posłusznie. Wsparty plecami o częstokół, zatopił oczy w leżącej przed nim równinie. Godzina była przedwieczorna, pełna wonności i spokoju, niebo różowiało. Złota poświata kładła się mostem na polach. Kwitnące żyta falowały, dymiąc ku niebu dymem czystym i wonnym, jak miła Bogu ofiara. Prześwietlony okrąg pól zdał się być ołtarzem ziemi. Na odgłos kroków chłopiec odwrócił się prawie że z żalem. Pawło nadbiegał, wiodąc na pasku ogromnego psa, a raczej będąc przez niego wiedzionym. Był to gończy, czarnej maści, zwany Szatanem, ulubieniec kasztelana, że do odyńca choć w pojedynkę się brał. Miał wiszące, zaślinione wafle i małe, nabiegłe krwią ślepia. — Po coś go wziął!? Pan ojciec jegomość będą się gniewać — zakrzyknął Staszko niechętnie. — Pan ojciec jegomość do kanonika pojechali, nie wrócą tak skoro. Biedny Szatan nudzi się, bo łowów nie ma... — Wyrwie ci się i pokąsa jeszcze kogo. — Trzymam go przecież — odpowiedział Pawło i pobiegł naprzód, jedną ręką przytrzymując rwącego się psa, drugą opadające z braku paska hajdawerki. — Chodźże, chodź prędzej! — niecierpliwił się na brata. Naraz pies stanął jak wryty, czarny, wilgotny nos węszył w powietrzu łakomie. — Szatan! za nogą! Szatan! Szatan! stój! — Trzymaj go! Trzymaj! — błagał doganiając Staszko. Lecz Pawło leżał już w pyle, a ogar rwał ku pasącym się na łące owcom. Mały owczarek nacisnął worek na głowę i uciekał z krzykiem w pole. Owce zwartą ławą za nim. Białe jagnię pozostało w tyle, becząc żałośnie. Czarny pies potrząsnął je za kark w przelocie, rzucił o ziemię i pognał dalej za stadem. Za nim Pawło i zwabieni krzykiem chłopców kmiecie. Zniknęli w pyle złocistym. Staszko podbiegł do leżącego na łące jagnięcia. Beczało dziecięcym głosem, daremnie próbując się podnieść. Z wąskiego pyszczka ciekła strużka krwi, czarne, łagodne oczy patrzyły na chłopca pokornie. Wełna była mięciutka i biała jak kądziel. Wziął je na ręce, przytulił do piersi, całując opadający bezsilnie w konaniu łepek. Już czarne, łagodne oczy zaciągała mgła. Sztywniały cienkie jak patyczki nóżki. Tulił ciepły jeszcze kształt, stojąc samotnie wśród okręgu pól dymiących wonną kurzawą, a podobniejszych niż przed chwilą do ołtarza, bo oto była ofiara. Cicha, niewinna, bezgrzeszna... baranek... stworzenie Boże... Zza góry wracali goniący. Dwóch chłopców ciągnęło na postronku spokorniałego Szatana, któremu idący z tyłu włodarz nie szczędził razów. Pawło czerwony i zły wygrażał psu pięścią. — Siedem! sześć macior i jednego skopa!! — wołał z daleka do brata — taki poganin!! Oj, dadzą mi, dadzą jegomość... Rzućże to ścierwo na ziemię — dodał, widząc jagnię. — Ta niechaj panicz położą, Bartosz zabierze z tamtymi... Trzeba choć skóry pościągać... Położył z żalem pod drwiącym spojrzeniem Pawła, układając wygodnie na trawie martwą, zwisającą głóÓwkę. W gardle go dławiło. Odchodzili. Spojrzał jeszcze raz od bramy. Widniało z dala jak maleńki punkcik zagubiony w bezmiarze zielonej przestrzeni, biały jak Hostia, a dręczący niby zagadka istnienia. II W wielkiej świetlicy rostowskiego dworu duszno było i parno, choć uczta zaledwie od godziny się zaczęła. Ustawione w podkowę stoły obsadzone były gęsto ludźmi. Nad głowami polatywał gwar, ostrożny jeszcze i ściszony, podobny do brzęczenia much, których rój wirował sennie wkoło wiszącej od pułapu meluzyny. Za każdym z biesiadujących stała jego służba — nie mniej dwóch, nie więcej sześciu pachołków — jak obyczaj każe. Odbierali z rók panów półmiski, jedząc żarłocznie i nie szczędząc sobie wzajemnie szturchańców ze służbą miejscową. Zwarty ich szpaler przesłaniał prawie całkowicie okna, stąd w komnacie było mroczno. Na tonących w cieniu ścianach majaczyła broń przedziwna, bezcenna i milczące konterfekty przodków. Za złocistym krzesłem poręczowym księdza legata dwóch rękodajnych trzymało srebrną misę z pachnącą wodą i długi, haftowany ręcznik, podając mu je dla obmytych rąk po każdej potrawie. Środek stołów wśród rzędów srebrnych talerzy zajmowały cukry, umyślną szkutą z Gdańska sprowadzone, wyrobione w rozmaite figury. Na pryncypalnym stole stała pozłocista nawa, na niej miniaturowy konterfekt Watykanu, otoczony wokół emblematami papiestwa oraz herbami jego ekscelencji księdza biskupa Mentuati, najdostojniejszego legata Stolicy Apostolskiej przy Rzeczypospolitej Polskiej. Po prawej i lewej ręce tak zacnego gościa siedzieli biskupi: Jakub Uchański prymas, Jędrzej Czarnkowski poznański i Zebrzydowski krakowski, po czym co najprzedniejsi senatorowie. Stanisław Kępski, wojewoda płocki, chylił siwą głowę ku panu Maciejowi de Łopacina Łopackiemu, obaj słuchający z uwagą tego, co prawił pan podkomorzy ciechanowski, Andrzej na Osowej Sieni Osowski. Pan starosta przasnyski Hieronim Franciszek Zborski odpinał ostrożnie od pasa kunsztowne noszenko, z którego wyjął przedziwnej roboty nóż, łyżkę i nowomodne widełki. Pan kasztelan zakroczymski w albembasowym żupanie jaśniał opodal jak słońce. Przed nakryciem jego stało dwadzieścia kilka pucharów, do wznoszenia "pełnych" przeznaczonych, cennością i rozmiarami odpowiadających dostojeństwu gości. Stały próżne, gdyż pora jeszcze nie przyszła na wino. Pachołcy w wielkich konwiach obnosili piwo, do którego goście dla lepszego smaku kładli w szklenice grzanki maczane w oliwie, przed każdym nakryciem leżące. POd troskliwym okiem marszałka służba długim szeregiem wnosiła do sali pawie pieczone z całkowitym upierzeniem. W ślad za pawiami dwóch hajduków wniosło na wielkiej tacy lwa pozłocistego i ustawiło ostrożnie na srebrnej prawdzie przed księdzem legatem. Z paszczy lwa wyfrunął szczygieł i siadł przerażony wysoko na meluzynie. Pod złocistym ciastem były polędwice jelenie. Takież same pieczyste, jeno bez lwiej skóry, roznoszono po wszystkich stołach wraz z pawiami. Od barwistych ogonów, z których setki lśniących oczu spozierało na jedzących, stół zakwitł cudnie jak ogród. Goście rwali garściami pióra, podając je stojącej za plecami służbie, jako cenne przybranie do czapek. Nad brzękliwy rumor naczyń podnosiły się rozmowy. Ksiądz legat w ozdobnej łacinie zapytywał gospodarza, zali istotnie stan Kościoła w Polsce tak jest żałosny, jak Lippomano i Hozjusz podają? — Źle jest, wasza ekscelencjo, rozszerza się zaraza wszędy, jak złe ziele. — Na Litwie bodaj że nie znajdziesz domu, gdzie by nowinkami się nie szkaradzili... — Nie dziw, że choroba pospolitszych umysłów dosięga, gdy sam król miłościwy obojętnością dla wiary świętej jest tknięty — westchnął, głos zniżając, biskup Zebrzydowski. — Cyzż być może? — zaniepokoił się ksiądz legat. — Egzagierujesz, wasza dostojność! Król miłościwy dobry katolik jest! — Jak się komu widzi. Przytoczę ja dostojnościom ostatnią z nim allokucję, z której wniosek każdy snadnie sam wyciągnąć może... Nie znużą się dostojnoście przydłuższym dyskursem? — By nie! mów, wasza dostojność! — Chcąc rzecz tę dobrze zrozumieć, od fundamentów trza zacząć... — Radzi fundament usłyszym. — Tedy słuchajcie, mości dobrodzieje moi! Trzy lata mija, jako ślubowałem ze swej mizernej fortuny ofiarę uczynić, Kalwarię, na wzór mediolańskiej przez Kajmusana Benedyktyna sprawionej, w Górze pod Czerskiem fundując. Wzniesienie tam nad Wisłą piękne jest... Architektam sprowadził, któren według mapy Christiana Andrichomiusza miejsce Góry, Ogrojca i strumienia Cedron oznaczył. Dokładność tych planów poprawiał świątobliwy Chryzostom z Kapranicy, takoż słynny Broscjusz matematyk... — Dalibóg, wielkiej zasługi impreza... — Nie dla próżnej chwalby o niej opowiadam. Chcąc Kalwarię moją rzetelnie uświęcić, wysłałem przed rokiem trzy wielkie korabie do Ziemi Świętej po ziemię, by palestyńskim prochem cmentarz i steczki wysypać. Dwie niedziele temu dostałem wiadomość, iż przepłynęły szczęśńliwie zdradzieckie angielskie morze i lada dzień w Gdańsku staną. Powiadam co rychlej królowi tak szczęsną dla każdego chrześcijanina nowinę. "Siła tej ziemi?" pyta on. Trzy setne korabie, z pełnym ładunkiem, powiadam. "Bodaj było — prawi król — ziemi miarkę pod ołtarz przez pielgrzyma znieść, a miast korabi posyłać, gliny proszowickiej na piaski pod Górę nawieźć, by kmiecie niegłodni łacniej Pana Boga chwalili". Odszedł, ja zaś obstupui na taką obojętność i chwały Bożej z kmieciem bezmyślnym równanie. W srogiej indygnacji mówię do księdza kanonika Pszonki: Oj nie rozumie się miłościwy na rzeczach świętych i nie lubi o nich wiele gadać... Patrzę, a tu Augustus za nami! Cichcem podszedł! Rozumiałem, że sępa, jako zwykł, ukaże, ale on rzecze: "Słuszna, księże biskupie, słuszna. Krótko, niewiele, a i to w kościele!" Słyszeliście dostojnoście: krótko, niewiele, a i to w kościele... — Uszom nie wierzym! — Kanonik Pszonka świadectwo może dać, zalim słowo ujął... — odsapnął gniewnie biskup i jadła się jął. — Malum signum! — westchnął ksiądz legat Mentuati. — Nie zgodzę się na to zdanie — rzekł z powagą pan Wojciech Łubieński, chorąży sieradzki większy. — Szerzy się w Polsce zaraza, wszelako wierzchem przepływa, gruntu nie dosięga... Wiela panów po to jeno z herezją się pobratało, by dobra biskupie zagarnąć... — Słyszeliście waszmościowie, że ów nowy mesjasz, Kobuz, przychwycony został? — Jakże! Benedyktynom z Tyńca się udało! Apostołów puścili wolno, oćwiczywszy, zasię mesjasz w benedyktyńskiej kuchni będzie rożen do śmierci obracał... — Diabłu zamorskie wymysły! — zagrzmiał tubalnie wojewoda płocki, spór łowiecki wiodący z miecznikiem ziem pruskich. — Sajdak, panie, pełen strzał, co birkutowego pierza cnotą same do celu bieżą — oto broń! Półhaczek raz wypaliwszy dobrego kija nie wart... — Z sokołem jedyne to łowy, z sokołem! — Jużci, na ptaszki albo na szaraka. Ale na zwierza nie pójdziesz waszmość z sokołem... — Z łukiem też nie, jeno z oszczepem albo rohatyną... Uczta się ożywiała, języki rozwiązywały. Tenor poszczególnych rozmów ginął w ogólnym rozgwarze. Na poślednim ramieniu stołu pan Tomasz Peczkowski z sąsiedniej Kurzatki w papuzim żupanie rozglądał się wokół z podziwem. Za króla nieboszczyka zaledwie dorobił się niezłej fortuny i indygenatu, dzisiaj zaś po raz pierwszy dostąpił zaszczytu być zaproszonym na rostkowski dwór. Dobroduszna, nieco tępa jego twarz promieniała dziecinną radością. Chwilami spoglądał na swego pachołka wzrokiem, który mówił: spójrz, Maciek, gdzie my jesteśmy! Sąsiedzi jego, poseł sieradzki z Kadzidłowa Kadzidłowski oraz chorąży wieluński z Ziemibowic Radoszowski, pokpiwali zeń niezgorzej, ku uciesze całego stołu, on wszelako tego zgoła nie dostrzegał. Huczało wkoło jak w ulu. — Królewski to bankiet, królewski! Nie każdego na takowy stać... Jegomość legat wiedział, gdzie zajechać! — nieco zgryźliwie powtarzał podstoli Bartłomiej Kownacki. — Wielkiemu panu zawsze kostka dobrze pada — westchnął interlokutor jego, pan Mężyński. — Kostka! o dlaboga, a tożeś waćpan ucieszny figiel powiedział! Stańczyk by trefniej nie trafił. "Wielkiemu panu zawsze kostka dobrze pada!" A jużci że tak! Zanieśli się śmiechem, spozierając na boki. Żal im było tak dobry koncept zatrzymać przy sobie, a lęk brał powtarzać głośno. Pawło i Staszek, z imć panem Bielińskim mentorem na końcu stołu siedząc, rozglądali się wokół ciekawie, niczym pan Peczkowski. Pierwszy to raz pan kasztelan polecił im zasiąść do stołu, by się ogłady a dworskich manier przyuczyli. Pawło z zazdrością spoglądał na starszego brata, Wojtka, który w zastępstwie ojca jegomości obchodził stół, zapraszając zacnych gości, by jedli i pili. Za chwilę gospodarz miał rozpocząć "pełne", służba rozlewała wino. Młodziutki starosta przybrany był pięknie w kamchowy żupan morelowej barwy. Urodziwa jego twarz wyrażała umiejętnie wszelkie należne odcienie, przechodząc kolejno, w miarę jak obchodził stół, od czołobitnego uwielbienia do szacunku, z szacunku do szczerej przyjaźni, życzliwej dobrotliwości, na koniec uprzejmej wyższości. Znużony powagą dał braciom prztyka w kark, aż podskoczyli. — Na! macie! dam wam tego wina, co sam legat jegomość piją... Jantek! Nalej no paniczom!... — Wojtuś! czekaj! — błagał Pawło — to legat jegomość ten w bryzach? — Ano. Sama pryncypalna dziś persona. — A to przy nim, czarne jak Jadźwinga, co go i nie dojrzeć zrazu? — Kanizjusz go zowią, sam nie wiem, czemu tak honorowany mnich. — Niby kwestarz?! — wykrzyknął Pawło ze zdumieniem. — Oj nie, jakieś to nowe mnichy, widno znaczne. Odszedł dalej, przynaglony wzrokiem ojca. Pan kasztelan wodził oczami kolejno po biesiadnikach i stojących przed nim pucharach, rozdzielając je w głowie starannie. Po czym uniósł najpiękniejszy, misternej, włoskiej roboty, i podawszy marszałkowi, aby go nalał po brzegi, powstał z hałasem, unosząc jedną ręką kielich, drugą odkrywając głowę. — Za zdrowie i powodzenie jego ekscelencji najdostojniejszego księdza biskupa Mentuati, miłościwego legata — z pełnego! Milcząca dotychczas kapela, ukryta na modrzewiowym chórze w końcu sali, zagrzmiała naraz rzęsiście. Ruszyli wszyscy, unosząc czapek, ławą ku legatowi. Gorliwsi klękali. Legat z pośpiechem wycierał palce, podając białe ręce w pierścieniach do ucałowania. Zaczęto teraz radośnie pić wino. — Za zdrowie i powodzenie jego dostojności księdza prymasa! Z pełnego! — zabrzmiał znów głos gospodarza, zgłuszony kapelą. Zmienił kielich śpiesznie. — Za zdrowie i powodzenie kasztelana krakowskiego Jana Tarnowskiego i stolnika przemyskiego Stanisława Krasickiego — dostojnych naszych gości małopolskich — z pełnego! W stukocie przesuwanych stołków i grzmocie kapeli ginęły nowe toasty. Wzrok tylko kasztelana i gest objaśniały gości, czyje zdrowie wychylają. — Pij! — krzyknął Pawło do brata. — Co?! nie chcesz?! Niezguło! daj! — Wypił duszkiem. Łyżka mu spadła na ziemię. Nurknął po nią i wychynął z powrotem czerwony z ciekawości. — Pachołek pana Radoszowskiego siedzi z gąsiorkiem pod stołem! — Po co? — zadziwił się Staszko. — Wiem to ja? Mrugał, by nie mówić... Spojrzał w stronę, gdzie pan Radoszowski, chorąży wieluński, i pan poseł sieradzki z Kadzidłowa Kadzidłowski nacierali na imci pana Peczkowskiego, aby skorzej i do dna pił "pełne". — Despekt domowi temu waszmość chcesz uczynić! — wołał pan poseł gorąco. — Jegomość kasztelan wrażliwy jest niezmiernie, jak jego gościom poczęstunek służy — potwierdzał chorąży wieluński. — Nie mogę pić do zbytku, łaskawi panowie bracia, nie z braku ochoty, lecz defekt sercowy mając... — bronił się imć Peczkowski. — Dla rany się nie bić! Dla pochmiela nie pić! — A kasztelan raz po raz na waćpana spoziera! — przechylił się przez ramię posła pan Krzysztof Narzymski. — Pełny kielich przed gościem to hańba dla domu! Pan Peczkowski pokraśniał ze wstydu i puchar duszkiem wychylił, aż go zatkneło na chwilę. — A bodaj cię, towarzyszu! Tylko karmazyn tak pije! — Ani odetchnął! Widać dobrą krew! Trzepali się dłońmi po udach z radości, on zaś chwiał się na stołku, kryjąc kielich, by mu go znowu nie dolano. Obaj sąsiedzi czyhali z pełnymi flaszami; uciekał z nim poza plecy, chował pod połę żupana, nareszcie skrył go pod stołem, sapiąc z alteracji. Dręczyciele sfolgowali. — Za zdrowie i powodzenie urodzonego Zygmunta Przedwojewskiego na Przedwojewie! Z pełnego!... W ogólnym rumie Staszko zauważył postać, którą dotychczas zasłaniały mu plecy skarbnika, pana Sarbiewskiego. Był to człek wysoki, szaro odziany, z chudą i ponurą twarzą. Patrzył uparcie przed siebie, mamrocząc jakieś wyrazy. Chłopiec wytężył słuch, by je pochwycić. — ...rozbije Pan gniazdo nieprawości... Zawisł gniew Pański nad tobą, Niniwo... zginiesz i w proch się rozsypiesz... — Za zdrowie urodzonego Marcina Nieborowskiego z Nieborowa, posła ziemi sochaczewskiej — z pełnego! — ...rozpada się w proch ta budowla... dach trzeszczy nad głową nieczystych... Nie ostanie kamień na kamieniu, mówi Pan... — Kto to? — zapytał Staszek pana Bielińskiego. Mentor skrzywił się z niechęcią. — Komorowski z Komorowa, kacerz, zawzięty heretyk. Było po co konwokować... A nużby legat usłyszał! Kruka sprosili i Jeremiasza tu pozór udaje... — mruczał gniewnie, do siebie raczej niż do chłopca. — Co się ma rozpaść? co zginie? — A licho go wie! Albo Rzeczpospolita, albo sam Kościół, święta_matka nasza, bo dla kacerza nie ma nic świętego... Ale psie głosy nie idą w niebiosy — dodał, imając się żywo jedzenia, gdyż służba wniosła właśnie nowe dania. Po zwierzynie słonej, przytrzęsionej migdałami, cebulą i cukrem, wniesiono jagnięta w czarnej jusze i pasztety z czosnkiem. Nagły śmiech zatrząsł stołami. Pan Peczkowski, rad skosztować onych potraw, wysunął na koniec ręce z pucharem spod stołu. Kielich był pełen! Pod strych zdradziecko nalany przez siedzącego pod stołem pachołka. Patrzał nań bezradnie, w niemej konsternacji, wśród ulewy śmiechów i żartów. Ksiądz biskup krakowski klasnął w dłonie. Pan kasztelan obejrzał się dobrotliwie a łaskawie i podniósł swój kielich, nie wstając. — Za zdrowie miłego sąsiada, szlachetnego pana Peczkowskiego — z pełnego! — Słyszysz waść? Kasztelan pije waści zdrowie! Pijże Pij! — wołano zewsząd. — Patrzy, jakby nie dowierzał, zali to jest wino... — Pij! Sprawiedliwy to trunek! Popróbuj! Kasztelan czeka! — syknął mu w ucho chorąży. Pan Peczkowski potoczył okiem z przerażeniem, podniósł się z trudem i wypił kielich do połowy. Pot spływał mu ciurkiem po twarzy. — Do dna! Do dna! Co czynisz?! — wołano. W nagłym wysiłku dokończył kielicha. Chciał coś rzec, twarz z purpurowej stała się blada jak chusta i upadł ciężko na ramię pana z Kadzidłowa. — Powoli, waszmość, powoli, weźcie go tam i odnieście do oficyn. — Ależ go zmorzyło! — Wino spod stołu najmocniejsze widno. — Teraz znać, czemu podstoli zawdy podchmielony!! Ryknęli śmiechem panowie. Czterech pachołków wynosiło z sali pana Peczkowskiego. Leciał im przez ręce jak kłoda, z otwartych ust wino ciekło na pawiment. — Chluśnijcie mu zimnej wody na łeb — upomniał marszałek pachołków — i głowę niżej połóżcie, a na bok... — Za zdrowie i powodzenie urodzonego pana Jana Franciszka na Lubowicach Lubowieckiego! — Z pełnego! — ...Wali się w gruz to domostwo... Biada ci, biada, Niniwo!... — powtarzał tępym głosem pan Komorowski z Komorowa. Staszek utkwił weń zmęczone oczy. Poczuł się równie nieszczęśliwy i obcy jak ten szczygieł z poparzonymi skrzydłami siedzący na meluzynie. Wydało mu się straszliwym, że nikt ponurym wieszczbom pana Komorowskiego, heretyka, nie zaprzecza, że nie zważa na nie nikt. Sąsiedzi, pan Balcer Sarbiewski i pan Samuel Brochowski, drzemali dobrze już spici; gwar coraz większy głuszył wszystkie słowa. Niewytłumaczony lęk ogarnął chłopca: czemu nie przeczy nikt?! Zali te słowa są prawdą? Dlaczego nikt ich nie słucha?! Przebiegał wzrokiem z rozpaczą wszystkie twarze po kolei, pilno badając, czyli kto więcej posłyszał złowieszcze proroctwo zagłady? Nie, nie on jeden! Czarno ubrany zakonnik, o którego zapytywał Wojtka Pawło, dotąd prawie niewidoczny, zasunięty za plecy legata, wysunął z cienia szczupłą, wyrazistą twarz, patrząc uważnie na pana Komorowskiego. Staszkowi wydało się, że musi słyszeć treść słów mimo oddalenia i wrzawy. Odetchnął z ulgą. Zakonnik uśmiechnął się pobłażLiwie sam do siebie i kamień spadł z piersi chłopczyny. Zły człowiek kłamał widocznie... Nie zawali się dom żaden... Ciemne oczy cudzoziemca jęły teraz wędrować po biesiadnikach, aż spoczęły kolejno na Staszku. Palące ich promienie muskały płowe włosy dziecka, zaglądały pod czaszkę i w serce. Spuścił oczy pomieszany. Gdy je po chwili podniósł, zakonnik uśmiechnął się doń z odległości przyjaźnie, jakby do jedynego znajomego, spotkanego w obcym tłumie, po czym cofnął się znów w cień, zapadając w poprzednie skupione baczenie. — A co tam? — spytał nagle pan Bieliński. Pokojowiec Jaśko wszedł szybko, nachylając się nad siedzącym opodal księdzem kapelanem, który zatrzepał w zdumieniu rękami i porwawszy się od stołu, wybiegł spiesznie z sali. — Co to się stało? — powtórzył preceptor. — Pan z Kurzatki bardzo słaby, księdza prosi — odparł chłopak. — Czy mogę już sobie pójść? — spytał błagalnie Staszko pana Bielińskiego. W głowie czuł zawrót, w oczach mąt, a w piersi brakło mu tchu. — Co? pójść?! — krzyknął Pawło. — Ja bym tu siedział do nocy! — Idź, idź — rzekł pan Bieliński, spoglądając z roztargnieniem na bladą twarz ucznia, a widząc, że dziecko słania się na nogach, skinął na Jaśka, by go do bokówki odprowadził. Uczta trwała dalej. Obnoszono kapłony cukrowane w zielonej jusze i raki z masłem pieprzonym. Dla waru prawie wszyscy pozrzucali krymki i ze spoconych głów dymiło jak z tyluż kominów. Zapach wina, wymiocin, korzennych potraw i ludzkiego potu wypełniał ogromną salę, mroczną, chociaż na dworze dzień był jeszcze biały. Zatlono świece w meluzynie i świecznikach ściennych; płonęły mętno jak we mgle. WśróÓd oparów majaczyły twarze spotniałe, czerwone lub blade o przekrwionych oczach. Za plecami panów służba darła się za łby o lepsze kawałki. Ksiądz legat kiwał się w złocistym krześle, setnie znużony. Pan Stanisław Kryski, kasztelan raciążski, śpiewał sprośną, pijacką piosenkę, zapomniawszy, w jakiej jest kompanii. Pan Petrykowski, pisarz ziemski sochaczewski, rwał się do szabli na siedzącego powyżej pana Rożańskiego, starostę, z którym długoletnie mieli sądowe zatargi. Wstrzymywali go z trudem sąsiedzi. — W gościnie waść jesteś, w gościnie! Kwerele w sądzie załatwisz! nie tutaj! — wołano. — Ino mu rzekę, że jest niecnotliwej matki synem! Ino mu rzekę, że jest niecnotliwej matki synem! Puszczajcie, panowie bracia! — Powiesz mu waść, ale jutro... — Napij się wina tymczasem... — Nie pora ubligę na jutro odkładać, nie będzie mnie chłystek posiadał! — powtarzał z pijackim uporem. — Spójrz waść! a kasztelan trzeźwy! — zdumiał się pan Wąglikowski. — Nieszczera jucha! Wody sobie dolewa do wina! — Nie może to być! — Jako żywo, sam widziałem. Pachołek z osobnej konwi wody mu z winem nalewa... — Toć despekt dla nas, panowie! toć afront; tego nie lża ścierpieć! — Idźże to mu waść powiedzieć... — Jegomość "sursę" biorą! — pisnął uradowany Pawło w ucho pana Bielińskiego. "Sursą" zwano duży, kulawy kielich, którego właściwe miano było "sursum corda". Nie był zbyt wielki, gdyż mieścił w sobie garniec bez jednej kwaterki. Kasztelan podniósł go w górę, nalany po brzegi. — Za dobrą myśl i serdeczny ku nam umysł wszystkich bez wyjątku zebranych tu gości, dobrodziejów moich! — zawołał donośnie. Muzyka zagrzmiała. Kasztelan przegiął się w tył, wypił puchar do dna i posapując, oddał do rąk sąsiadowi wśród grzmotu wiwatów. Puszczenie kilicha w obieg znaczyło początek właściwej pijackiej zabawy, wolność toastowania każdemu do wszystkich. Wnet też z kilku stron zerwały się krzyki, przeplatane przyśpiewkami. Ksiądz legat wstał z krzesła, za nim biskupi, podejmując go pod ręce. Hajduk z wieloramiennym świecznikiem w ręku szedł pierwszy, za nim pan kasztelan postępował tyłem, twarzą zwrócony do dostojnego gościa. — Raczcie się bawić, dobre myśli czyniąc, łaskawi panowie bracia, dobrodzieje moi — zakrzyknął od progu. — Odprowadzę jeno do komnat księdza legata i wrócę ku wam co rychlej. Mało kto słyszał i wyjście dostojników zauważył. Stół trząsł się od śpiewów i krzyków. Pan Petrykowski uparcie zrywał się do szabli na pana Rożańskiego, podczas gdy pan Komorowski z Komorowa, kacerz, dobrze już podpity, powtarzał niestrudzenie, głosem tępym, czkawką przerywanym: — ...i pokarze ich Bóg Wszechmogący, jako pokarał Niniwę... W komnacie panował przejmujący chłód, bo noc, choć czerwcowa, była zimna. Kasztelan kazał rozniecić ogień na kominie i siedząc na zydlu grzał do płomienia swe potężne plecy, z których pokojowiec zdarł przed chwilą mokrą od potu koszulę. Pachołek, Jasiek Plichta, snuł się po izbie cicho i sprawnie jak cień. Ściągnął ostrożnie z nóg pańskich buty, wytrząsnął przetarte wiechcie, wytarł wewnątrz irchową szmatką i wiechcie nowe, równo przystrzyżone, łyczkiem przewiązane, do butów włożył. Słomę, zebrawszy z posadzki starannie, do ognia wrzucił. Po czym podsunął panu pod nogi papucie tureckie złotem wyszywane i znieruchomiał, czekając dalszych rozkazów. — Jest marszałek? — zapytał kasztelan. — Do usług waszej wielmożności. — Imć Moczydłowski wysunął się z cienia. — Siadaj waść, udał się nam bankiet, owszem. — Zbytek łaski waszej wielmożności. Bóg litościwy mizerii mojej kompasję okazać raczył... — Nie trzeba tam kompasji, gdzie zrobione wszystko jak należy. Spisałeś się wcale grzecznie, mości Moczydłowski. — Jużci, że obiad u króla nie byłby lepszy, nie chwalący się... — U króla! Chyba u starego nieboszczyka, bo Augustus byle co do gęby włoży... Kuchcie daj dwa tynfy za lwa i sapory i rzeknij mu, żem rad... — Wedle rozkazu, wasza wielmożność... — A cóż Peczkowski? zachorzał? — Zachorzał na umrzenie, wasza wielmożność. Już mu i sędomirski doktor nie pomoże. Zabrali go do domu... — Pomerł?! — zdziwił się kasztelan. — Pomerł, wasza wielmożność. Widno dobrego wina nie zwyczajny. — Nic innego: nie zwyczajny. I bez Sakramentów pomerł? — Ksiądz kapelan absolucji zdążył mu udzielić... — Chwała Bogu, bo ciężko byłoby pomyśleć, że bez pociechy mizerny żywot zakończył... — Pchnąłem co rychlej chłopca do Kurzatki. Wdowa sama przyjechała, a szlochała, zawodziła. Potrzebne ci były pańskie progi!... wołała. — Prawdę baba rzekła. Jam go do siebie nie konwokował, anim się do amicycji z nim nie wpraszał. Ot nowe exemplum, że człek krwie lichej nie ma wchodzić w komitywę z krwią starszą, która odporniejsza jest... — Święte to słowa waszej wielmożności. O nieboszczyku Peczkowskim gadają, że defekt sercowy miał, którego się czasu wołoskiej nabawił... — Więcej nie zachorował nikt? — Imć pan Petrykowski, pisarz, z panem starostą Różańskim rwali się k'sobie okrutnie, przecież zdołano ich szczęśliwie spoić, aż legli, szkody sobie nijakiej nie czyniąc... Staszko nam czegoś zaniemógł. — Staszko? spił się pierwszy raz! — Ani tknął wina, wasza wielmożność. Pawło za niego i za siebie pił... Czegoś innego zasłabł. Pani kasztelanowa wielmożna dobrodziejka cały odwieczerz zioła dla niego warzyła... Ninie już mu pono przeszło. — Mdły chłopczyna, ale że na księdza pójdzie, do czego inklinację, jako kalkuluję, ma, tedy nie szkodzi... Pawło zdrów? — Jak ryba, wasza wielmożność! Jeszcze przed wieczorem pojechał pławić konie z pachołkami... — Moja krew! Ten nam się udał!... — rozweselił się kasztelan. — Kiedy grześć będą niefortunnego imć Peczkowskiego? — zagadnął po chwili. — Jasiek! koszulę mi wdziej; jeno zagrzej wpierw dobrze, wałkoniu. — We środę, wasza wielmożność. — Pojedziesz waść reprezentować Rostków na pogrzebie, bo gościem moim był. Pachołków dwóch w barwie weź i kobiercową kolasę. — Wielkie jest serce waszej wielmożności. A które woźniki wziąć? — Siwe, Grzegorzowe. Szóstką. — Podobny zaszczyt osuszy łzy wdowy niechybnie. — Tak i ja mniemam... Możesz iść spać, mości Moczydłowski... A... poczekaj no... nie wieszli, jegomość legat kontent ze swojej kwatery? — O pewnie, wasza wielmożność. Jeno wszedł, zaczął oglądać kołtryny, a cudować się arrasom... Wasza wielmożność wybaczy mą śmiałość: a co zacz ten czarny przy nim? — Kanizjusz, a może inaczej... Mniejsza z tym! Mnich niuńka nie jadł, nie pił, gęby nie otworzył... Nie wiem, po co go obwożą. — Jako przysłowie mówi: mnich niemowny, kot niełowny nie mają po co żyć na świecie... — Słuszne przysłowie, tych mnichów wszakże sam Ojciec Święty w niemałej trzyma pono konsyderacji... Uważałem, że i jegomość legat wielce owego Kanizjusza poważa... — Do nóg upadam, wasza wielmożność. — Dobranoc, mości marszałku. A... a... a... — ziewnął i wstawszy z zydla, poszedł ku alkowie. — Pilnuj ognia — rzucił chłopcu — a nie zaśnij, jak wtedy, niecnoto... Jasiek Plichta przysiadł na niskim podnóżku i zapatrzył się w głownie płonące. Dołożył smolistych szczap, tryskających błękitnymi i złotymi skrami. Ciepło rozmarzało chłopca. Zmagał się ze snem, jak mógł. Pan się zbudzi... będą plagi... Lecz oczy kleiły się coraz bezwolniej. — A niechta, a niechta... — szepnął z rezygnacją, opuszczając ciężką głowę. Ani wiedział, kiedy zesunął się ze stołka i oparłszy policzek o ciepłą sierść legawej suki, faworyty pańskiej, wpadł w sen jak kamień w wodę. Trzaskanie dopalających się drew na kominie wtórowało magistralnemu chrapaniu pana kasztelana. III Pan Łahoda, jeneralny rewizor rostkowski, wojski ciechanowski, siedział na grubej kłodzie suszącego się na dziedzińcu budulca, zajęty sobotnią odprawą. Przed zbitą gromadą kmieci stali rzędem włodarze, karbarze i przysiężnicy, każdy przy swej wsi. Milczeli, wpatrując się w pana Łahodę z natężoną, lecz obojętną uwagą, tą samą, z jaką przyjmować się zwykło dopusty Boże, nieuchronne i dyskusji nie znające. Pawło wyskoczył zza pleców wojskiego i stanął przy nim na kłodzie. Ładna, zuchwała jego twarz zakwitła nad tłumem. Założył ręce za pas ruchem ojcowskim i spojrzał z góry z wyższością. Czuł się panem, panem w każdym calu, dziedzicem, rządzicielem, władcą tylu a tylu set dusz. Zwarta brukowina cierpliwych, obojętnych na wszystko głów zdała mu się być, na równi z otaczającymi polami i inwentarzem, pomostem rzuconym przez Opatrzność. Po tym wygodnym i cennym pomoście śmiałe jego stopy pójdą wyżej i wyżej, ku dostojeństwu, splendorom i sławie, w dziedzinę dosłyszanych niejednokrotnie ambicji ojcowych. W poczuciu swych przywilejów uśmiechnął się prawie dobrotliwie do gromady i wzrokiem poszukał brata, uczestnika rojonej przyszłości. Staszko stał o parę kroków za nim, wsparty o zagrodę okólnika i tak zamyślony, że głos Pawła przeszedł mimo jego uszu. Cud zachodzącego słońca pochłonął go całkowicie. Niewidzialne, lotne duchy rozpostarły właśnie na niebie szpalery złociste, a na złocistych strefy purpurowe, na purpurowych powiewne liliowe, ścieląc niby łoże słońcu. Wołanie Pawła, tubalny głos pana Łahody przebrzmiewały gdzieś w głębi powietrza nieznaczne, niedosłyszalne. — Wiela razy trzeba gadać, że siano w brogach chędogo trza dobierać, drobne z drobnym, miękkie z miąższem. Będą woźniki skubać tę lepiechę? Sam ją jedz! — Nie było czym dołożyć, wielmożny panie — tłumaczył się włodarz Sroka. — Łżesz! Stary chłop, a do tarasa przymknąć nie szkodziłoby! Nie chciało ci się na Zalesie po furę drobnego posłać? — Ćma była, na burzę pokazywało, wielmożny panie. — Już ty mi się nie wykręcisz! Kocura! Gdzie starzy? Wiem, że ich doma nie ma trzecią niedzielę... Bieguny pogańskie, psiekrwie... W łańcuch posadzę... Ze wsi się wywodzą, łotry... Ognia z głownią nie nosić, jeno w garcu!! — wrzasnął gniewnie do przebiegającej dziedziniec dziewuchy. To nie było łoże słońca, jeno roztworzysta brama. Uchyliła się, spiętrzyła, ukazując tajnie nieba. Hen, w świetle, wyspa szczęśliwa pływa po bezbrzeżu złotym... Strzelają w górę smukłością wieże zaklętego grodu... Niebo to już, czy tylko świat inny, daleki, ojczyzna niezapomniana, w snach się uparcie jawiąca? — Na pluchę pokazuje, bo w kośćcu mnie łamie, a Bukiet jucha trawę od południa żre... Tedy powiadam, jeśli z wierzchu padać będzie, sprzężajem nie ma nikt robić, bo chudoby szkoda, jeno wynijść samemu do pola... Mrukwia! u ciebie steczka przez zboże jak szlak! Ze dwie kopy rża zdeptali. — To jeszcze jesienią, wielmożny panie. — A ty jesienią gdzie był? w Ziemi Świętej?! — Słabowałem, wielmożny panie. — Z lenistwa. A plewidła doglądać! Grzech nieczysty — kąkol w zbożu dzierżyć. Baby za dzieckami niech nie patrzą, jeno za robotą... Od wyspy szczęśliwej oderwał się korab długi z obrzeżem złocistym. Pociemniała wyspa z żalu... Snadź zabrał korab jej duszę i radość, bo zwiędła, skuliła się nagle, strupiała. Żegluje z wolna korab po przejrzystej bani nieba... Dokąd, ku jakim wybrzeżom?... — Z nowego zboża zaprzedał! Łotrostwem się para! Plagi i do kuny! Praktykarz! Baczcie, mości Pawle, że nie ten najgorszy łotr, co pije, ale ma za co, jeno ten, co nie ma, a pije, bo się zborgować musi, a potem wisieć... — Anim zajrzał, wielmożny panie, do karczmy, żebym się stąd żyw nie ruszył... — Łżesz! Dwadzieścia plag weźmiesz! Widzieli cię ludzie! Łżesz! — Jak Boga przy skonaniu... nie łżę, wielmożny panie... — Ej ty! waruj się prawa! By to pierwszy raz? A pomnij: trzykroć za łeż karany na szubienicę się godzi... Bacz, byś na niej nie tańcował!... Mrok nagły upadł jak smutek na złociste wrota nieba. Zgasł okręt, nie dopłynąwszy żadnego wybrzeża. Tam i sam tłukł się po niebie, zszarzały, gubiący żagle. Słońce skryło się za chmurę, górą jeno wystawiając złociste palce promieni... — Tandem — reasumował dyspozycję pan Łahoda — w poniedziałek, jeśli sucho, na Górnem kopy w bróg zwozić, zaś na Pobłociu rozrzucone kopice poskładać... Jeśli deszcz, pszenicę plewić... Duda budulec może sobie z lasu zwieźć. Chatę pięknie, w podłuż roli, a nie w przecz ma stawiać... Przysiężnik niech za tym patrzy... Tandem... Mrukwia pięć plag za steczkę... Kogucina niewiasta za suszenie konopi przy ogniu, do kuny na jeden odwieczerz... Byra za łgarstwo i przedaż zboża dwadzieścia plag mocnych i dwie niedziele gąsiora... Tandem... — Stare Kocurów, co zbiegły — przypomniał troskliwie Pawło. — Laboga! Byłbym zabaczył... Jambroży karbarz niech pilno uważa: gdy jeno stare do Kocury wrócą, co rychlej na sąd ich sprowadzić... — O reta, wielmożny panie, dyć sprawiedliwie w odwiedziny do siostry poszli, co w Przasnyszu za mężem siedzi, i na odpust się ździebko ostali... — Znam ja wasze odwiedziny... Jambroży! przyprowadzić tu co rychlej... A... chłopakowi od Gwosta trzy plagi za płonkę złamaną na miedzy... Tandem, musi, że to wszystko... Idźcie z Bogiem, dobrzy ludzie. Niech będzie pochwalony... — Na wieki wieków... Bóg ci zapłać, wielmożny panie. Podchodzili rzędem, obejmując pod kolana Pawła i pana Łahodę, całując pokornie ręce. Twarze były jednostajne, zamknięte w sobie na głucho, senne, obojętne, niemrawe. Którego czekały plagi lub któren dostał drzewo na budowę chaty, jednakie mieli spojrzenie, w bydlęcym swym życiu nie znając równie radości, jak smutku. Przez twardą skorupę mózgu przesączało się w świadomość leniwie jedyne jaśniejsze uczucie: jutrzejszy niedzielny spoczynek... dzień bez pracy... długi, nieprzerwany sen... — A z Rogowa znów dwóch kmieci do nas przybieżało — opowiadał pan Łahoda, idąc z chłopcami ku dworowi. — Zrazu pan kasztelan nie chciał ich przyjąć, ale padali do nóg, a skowytali jak psy. Posłał pan kasztelan pismo do pana starosty, a ten powiada: Wolej mi dadzą gończego czy też sokoła za tych biegunów, co i tak w dybach cały rok z bezpożytkiem siedzą, Posłał tedy pan kasztelan dwa piękne szczeniaki od Łykwy. Pachołki są niezłe, robotne, a rade, rozumiejąc, że się do raju dostali... — Naprawdę? — spytał Staszko z niedowierzaniem. — O dlaboga! Staszkowi to zawsze się widzi, że komuś krzywdę czynimy! Niby ja nie wiem, że to Staszko tamtej niedzieli wypuścił z gąsiora chłopaków szczebrzuchy w sadzie kradnących? Wiem dobrze, inom panu kasztelanowi nie mówił, boby go indygnacja zalała. Kasztelanic z gąsiora złodziei wypuszcza!? Czy to decet? Czy to licet? Gdzie polityczność?! Gdzie uczciwe? Staszko ani pojrzeć nie ma na tych gołoszyjców! — Dlaczego? — w głosie chłopca zabrzmiał pewien upór, tak niezgodny z jego zwyczajną słodyczą, że pan Łahoda obejrzał się ze zdziwieniem. — Święty Wawrzyńcze! dlaczego?! No, bo taka wola Boska! Nie jednako Pan Bóg daje — jednemu gęś, drugiemu jaje... Dlaczego? Dlaczego miesiąc ani śmie wychynąć przy słońcu, nocką jeno swoje światło wypuszczając? Dlaczego w obiektach sfer niebieskich jedne astry przedniejsze są, a drugie zgoła nikczemne? Bóg umieścił ród Kostków w konstelacji co najprzedniejszej, tedy nie lża psować Jego woli w konfidencję z chamstwem wchodząc... — Spodobało się Panu mieć w ludziach krew podlejszą i krew zacną, jedną do pospolitszej pracy przeznaczając, drugą dla wyższych celów rezerwując... — dorzucił sentencjonalnie siedzący na ganku marszałek. — Kto by tedy takowy porządek rzeczy przeinaczał, przeciwia się woli Bożej... — Goniec w barwie wojewody! — zakrzyknął Pawło. Konny ukazał się w bramie, obleciał pędem dziedziniec i sprawnie osadził zgrzanego podjezdka przed gankiem. — Jego wielmożność pan wojewoda poznański awizuje swe rychłe przybycie!... — rzekł zdyszanym głosem. Marszałek porwał się z miejsca. — Siłaż, rybeńko, koni z wami? — zagadnął chłopca poufnie. — Dwadzieścia trzy — obliczył szybko, palcami się wspomagając, pachołek. — A ludzi wiela? — Dwanaście. — No — rzekł marszałek uspokojony i znikł w głębi sieni. Zastukał czekan okuty na kamiennych płytach i wszyscy sprostowali się uważnie. Pan kasztelan zakroczymski wyszedł z powagą na ganek. — Rzeknij panu, że go radosnym sercem oczekuję. Chłopak zatoczył koniem i ruszył z kopyta z powrotem. Gdy pył opadł, pan kasztelan przyoblekł surowe oblicze w serdeczny, uprzejmy uśmiech i zeszedł ze stopni ganku w dowód, iż na przyjęcie tak zacnego gościa gotów wybieżać na drogę. W bramie wrotni wdziewali z pośpiechem barwiste, paradne świty. — Chodźmy żywo na bramę popatrzeć ze straży — rzekł Pawło do brata, lecz Staszko nie pobiegł za nim. Rozejrzał się wkoło, a widząc, że nikt na nich nie zwraca uwagi, wymknął się w stronę ciemniejącego za ogrodem lasu. Las sosnowy porastał niewysokie wzgórze, otoczone wałem piaszczystym, prastarym. Snadź było tu niegdyś grodziszcze lub żalnik. Rozmytą wypukłość wału pokrył złocisty kobierzec rozchodnikowy, przetkany różowym wzorem macierzanki; Staszek położył się na wznak na jego giętkiej, chrzęszczącej pościeli. W oddali, nad łąkami, barwnymi od kwiecia, wielkie szczawie kołysały zakrwawione pióropusze. Słońce, które poprzednio skryło się za chmurę, wyjrzało nagle tuż ponad pierścieniem boru, złociste, jarzące, jak gdyby swą glorią uświetnić chciało przyjazd pana wojewody do pana kasztelana. Spojrzał na nie z urazą, której nie rozumiał, podobnie jak nie pojmował, skąd duszyczkę miał pełną frasunku, a dziecinną głowinę strapienia. Czczyca nań spadła jak zmora. Odwrócił twarz ku ziołom i zapatrzył w rojące się pośród nich życie. Tuż małe, ziemne mrowisko drżało nieustanną, wytężoną pracą. Opodal, na skraju lasu wznosił się wysoki na dwa łokcie kopiec_gród, warownia wielkich, rudych mrówek leśnych, kąśliwych, zażartych i srogich. Wyćwiczone ich oddziały przebiegały własne trakty i gościńce w zapalczywej dążności zaboru. Lecz tutaj były małe, skromne, czarne mrówki polne, uniżone i zapracowane. Staszek przyglądał się z uwagą ich robocie, zapominając z wolna o zmartwieniu. Wziął suchą igłę sosnową i wbił ostrożnie w ziemię tuż przy głównym wejściu. Natychmiast wyskoczyło z wnętrza kilkudziesięciu strażników. Połowa stanęła murem przed swą bramą, reszta rozbiegła się w celach wywiadu. W nieopisanym podnieceniu pobiegli oglądać igłę. W trwożnych ruchach macek, nerwowych wstrząsach tułowia czuło się tumult i wrzawę, zapewne ogłuszającą, chociaż odległą o tysiące warstw głosowych od skali ludzkiego ucha. Mężniejsi wdrapali się na sam wierzch igły, zbadali wokół horyzont, zbiegli błyskawicznie na dół, wgryźli się w ziemię przy nasadzie, zmierzyli głębokość, w której utkwiła niespodziana wieża. Teraz przetrząsali okolicę, zataczając równe kręgi, w poszukiwaniu przyczyny. Każdy ruch ich był celowy i zrozumiały. Śledząc rozbawionymi oczami maleńkich badaczy, Staszek zauważył obcą, nową mrówkę, przemykającą się ostrożnie pośród źdźbeł... Była ruda, ale mała, nie należąca ani do srogicdh tyranów z wielkiego kopca_mrowiska, ani do drobnej społeczności czarnych. Szła z trudem, pchając przed sobą trzykroć od siebie większą zdechłą muchę. Chwilami przystawała, by rozprostować zmęczone członki, dziwnie wtedy podobna do maleńkiego, utrudzonego człowieczka, cienkiego w pasie, o dużej, skłopotanej głowie. Już ją dojrzeli niespokojni wywiadowcy czarnych, dotknęli się wzajemnie mackami w błyskawicznym porozumieniu i zastąpili drogę obarczonej. Stanęła, jakby w rozpaczy, broniła łupu zajadle, uległa większej liczbie. Zdechłą muchę ciągnięto triumfalnie do mrowiska, macki zwycięzców drżały w upojeniu — ograbiona uciekała srodze sturbowana, pocierając sobie główkę nóżkami, podobniejsza niż kiedykolwiek do maleńkiego, pokrzywdzonego człowieka. Staszek oderwał oczy od mrowiska i leżał nieruchomo, położywszy ręce pod głowę. Rozweselenie jego znikło. Nieznany ciężar powrócił. Oto cały świat od góry do dołu pełen jest krzywdy i walki. Jednocześnie i bez przerwy, w powietrzu, na ziemi, pod ziemią i w wodzie, tysiące, tysiące istnień wydziera sobie owoc pracy i prawo do życia. Człowiek daje początek, a naśladuje go wszystkie stworzenie, aż do tych mrówek maleńkich. Ogarnęła go nagle taka groza, że zerwał się i siedział bezradnie z oczami utkwionymi w przestrzeń. Czyż wszędzie jest tak samo?... Szukał rozpacznie, gdzie by było inaczej, lecz znaleźć nie mógł i świat zaciężył nad nim niby więzienie z ołowiu, z którego uciekać trzeba!... Gdzie uciec?... Do kogo?... Kto go pojmie?... Wszakże każdy łagodnie i mądrze odpowie, że Bóg taki porządek życia postanowił i nie chce, by go zmieniano... Bóg? Zatargał nim głuchy bunt. Nieprawda: Bóg nie mógł chcieć, by tak było!! Próżne mądre dowodzenia: mylne są albo kłamliwe! Nieprawda! o nie! Bóg... Ukrył twarz w trawie cały dygocący z żalu. Tak był jeszcze mały! Szło mu dopiero na dwunasty rok, a taki był sam, jak zgubiony. Świat, dom, najbliżsi zdali się ciemni i obcy. Bóg, ku któremu dusza rwała się w tęsknocie, Bóg — jasność sama — doskonałość wszechwiedząca, na takich był wysokościach! Którędy się dostać do Niego? Między czarnym skrajem ziemi a niepojętą świetlistością Bożą, gdzie oprze się serce dziecinne? Gdzie się przytuli, w czyich ramionach odpocznie? — Matko! Matko! — zawołał półgłosem i urwał w wybuchu płaczu. Dotychczas w każdym strapieniu chronił się w lubych objęciach matczynych. Kołysała go na sercu, szepcząc dobre, ciche słowa. Ale czar ich przestał działać, odkąd i ona, matka, ostatnia ducha podpora, potwierdziła niewątpliwą wolę Boską w rozrządzeniach świata. I ona! Rozpłakał się jak sierota. Matka!... taka była dlań słodka, troskliwa, tak się miłowali! Czemuż nie była matką jednaką dla wszystkich? Jak się troszczyła, czy pojadł dosyć i w porę, a mniejsze od niego dzieci siedziały w gąsiorze od świtania do nocy o głodzie. Wiedziała o tym! Wiedziała i dopuszczała! Dobra była i pobożna, a nie ogarniał jej lęk, co by rzekł Chrystus, gdyby chodząc jak niegdyś po świecie, zaszedł w rostkowskie obejście! I Staszko wyobraził sobie nagle przyjście Boga Zbawiciela. Nie awizowałby się jak pan wojewoda. W odzieży lnianej, cichy i ubogi, wszedłby przez furtę i rozejrzał po dziedzińcu bacznie. I co? i jak?! Czy potwierdziłby istotnie, że wszystko jest tak, jak On tego pragnął, i że nic zmieniać nie trzeba?... Płakał żałośnie w coraz cięższym poczuciu sieroctwa. Łzy spadały na kosmate liście babki, błyszcząc na nich w ostatnich blaskach słońca jak brylanty. Wiatr ciepły powiał od nagrzanej ziemi, poruszył liście i trawy — zaszeleściły przeciągle jak gdyby w westchnieniu. Wydało mu się, że wołają za nim: Matko! Matko! — Jakiejże matki wzywały?... Na równi z nim pożądały pośrednictwa, opieki i wsparcia. Gdzie on? Uśmiechnął się naraz radośnie, podniósłszy głowę znad trawy. Z oddalonej bokówki pamięci wyszła przed oczy procesja. Idzie przez pola. Łopoczą chorągwie, falą uderza w nie śpiew... "Boga Rodzico Dziewico..." Ponad głowy, ponad zboża góruje postać Panienki... Ręce litośnie rozwarte ogarniają cały świat, spojrzenie słodkie, baczne na każdą niedolę... Ona to! Opiekunka dziecka, mrówki, ziela... Matka ziemi całej, długiej i szerokiej, i wszystkich stworzeń żyjących. Maryja! Matka przedziwna! Ona to czuwa nad każdym — piękny czy szpetny, dobry czy zły, możny czy ubogi... Nie ma w Jej sercu różnicy... Jak straszno byłoby bez Niej! Bo któż byłby dość odważny stanąć przed obliczem Boga, mówić do Pana nad Pany? A do Niej każdy jest śmiały... Ona wybaczy wszystko i zrozumie... Więzią jest jasną pomiędzy Bogiem a światem. Słyszy szept każdy, by najpokorniejszy... Wolą Bożą wyrosła niegdyś przed wiekami, niby kwiat wielki i jasny, co korzeniami tkwi w ziemi, a koroną w niebie... O miłościwa Matko! Matko Łaski Bożej!... Łzy staczające się teraz po kosmatym liściu babki były radosnymi łzami. Otwarła się duszy przystań, jasna, niezawodna. Kojąca fala ufności zalała pierś utrudzoną. Ukląkł w trawie i spojrzał promiennie ku górze. Myśl, niby ścigła jaskółka, poszybowała w przestworza, odnalazła Postać jasną ponad obłokami i pod Jej stopy przypadła. — Najświętsza Panno Maryjo — rzekł głośno i urwał nie wiedząc, co dalej rzec. Chciał Jej powiedzieć tak wiele, ślubować tyle, że wyrazić tego nie umiał, i trwał tak w milczeniu, z sercem przepełnionym, a wzrokiem zgubionym w niebie... — Staszek! Staszek! bywaj! żywo! żywo! Kajże się podziewasz? tu?!... Szukają cię wszystkie by grosza... Wieczerzę zaraz podają... Marszałek już włosy rwie... Preceptor astrów chciał pytać... W sześć ogierów wojewoda zjechał — zobaczysz! Konie jak diabły!... Coś tu robił, gadaj zaraz! Lisy może kopałeś? Beze mnie!? Ja bym ci dał!! No chodźże już, żywo! żywo... — O laboga! laboga! jegomość!... — biadała pani kasztelanowa, trzęsąc siwiejącą głową. Twarz miała czerstwą i słodką, oczy Staszkowym podobne. — Jejmość dobrodziejka, podwiką będąc, nie pojmujesz, jak ważne zamierzeniom moim przyświecają motywa — wyłuszczał z powagą kasztelan, chodząc z kąta w kąt komnaty. — Chłopaki edukowane być muszą, to trudno. — Toć i w krakowskiej akademii edukują niezgorzej — zauważyła nieśmiało. — W krakowskiej!? Żartujesz waćpani! Drzewiej tak bywało, owszem, teraz wszakże wstyd senatorskie dziecko tam posyłać... Na psa zeszła akademia! Mieszczany i chłopskie syny! Karmazyna nie uświadczysz!... Nie jedyna to zresztą obiekcja. Nie tajno chyba waćpani, jako w całej Rzeczypospolitej herezja niby pożar się szerzy! A wiesz, jejmość dobrodziejka, kto w akademii krakowskiej greczyznę ninie wykłada? Nie?... Otóż italiańczyk Stankar! Stankar, heretyk zaparty, wróg Kościoła, plugawiec, bestii apokaliptycznej mogący być przyrównany.. Mamże swoją krew słać w szpony diabelskie, by się kacerstwem splamiła? — Chłopców by nie zbałamucił, głowę za to daję... — Nie dawaj, jejmość pani, nie dawaj... Młode to... Obowiązkiem jest świętym, rodzicielskim, dzieci od zetknięcia z zarazą uchronić i od tego obowiązku odwieść się nikomu nie dam... Primo: wiara katolicka jedyna, święta i prawdziwa jest, i kto jej odstępuje, potępienia wiecznego godzien... Secundo: nowe kacerstwo żadnych nadziei wyniesienia, godności albo fortuny rokować nie może. Przemyślałem już te sprawy dokumentnie. Niech się Radziwiłły na Litwie szkaradzą, ich rzecz... Mają oni w tym swoje kombinacje i kabały! Ale Mazowsze nie Litwa... Tu nowinki żadnego prospektu politycznego nie wróżą. Jakiż zatem profit? Ziemi swej dość, Bogu dzięki, na księżą się nie łakomim... Zresztą co by Wirtembergczyk i jego adherenty nie gadały, biskup a prymas zawsze persona to nie byle jaka... Zaś te ich ministry?! Śmiech gadać! U swoich nawet zachowania nie mają... Ucieszną o tym krotofilę powiadał mi wojewoda... — Jakże więc jegomość rozrządzą z chłopcami? — przerwała niespokojnie kasztelanowa. — Z chłopcami? Za granicę trza ich expediować. — Jezu! Do Padwy? — jęknęła. — Nie, nie do Padwy. Do Wiednia. Nie frasujże się, waćpani. Nie ukraina to żadna; w trzy niedziele dobrą porą list można otrzymać. Kolegium tam jest przednie zakonu Societatis Jesu. — Jak jegomość powiadają? — Societatis Jesu. Towarzystwo Jezusowe. Pomnisz waćpani onego mnicha czarnego, któren z legatem przyjeżdżał? Jeden ze starszych u nich. Nowy to zakon, wielce świątobliwy i zmyślny, kształcenie pacholąt szlachetnego rodu za cel specjalny biorący... — O dlaboga, toćże dziewierz powiadali, że one i u nas być mają? — Ano. W Pułtusku. Dopiero jednak gadanie jest o tym, a zaczem się wybudują! Wiedeńskie zaś kolegium od trzynastu już lat pięknie prosperuje. Powiadał mi Rozrażewski, który trzy lata temu pacholę swoje tam dał, że zakuty łeb miało ze wszystkim, przedsię zaś po łacinie jak Cycero gada... Pojadą do Wiednia chłopcy... — By chocia Staszka ostawić... — błagała. — Rzekłem, że oba pojadą. Nie sami... z mentorem. Nauka i rozum imć Bielińskiego stateczną dają rękojmię opieki. Pobożny to i uczciwy człek. Przestań labiedzić, jejmość dobrodziejko moja! Wiedeń — pierwszy dwór na świecie... Cesarz... Chłopcy snadnie przez cesarza zauważeni być mogą... — Stacho na księdza pewnikiem się zbierze... co mu po tym? — NIe neguję jego wokacji ni się sprzeciwiać będę, bo chwała Boska przede wszystkim ma być honorowana. Jużcić wszakże plebanem na parafii nie ostanie. Cóż to, myślisz waćpani, że w stanie duchownym koneksja z samym Duchem Świętym wystarczy, a inne zbyteczne są? Przeciwnie! Staszko niech idzie na księdza, a moja w tym głowa, że się na pastorale nie skończy... Nie ubliżyłby kapelusik temu domowi, chociażby i nie zadziwił... Kostka nie może zostać kardynałem, myślisz waćpani?... — Takie dziecko! takie dziecko! — powtarzała pani Małgorzata, obojętna na te perspektywy. — Faworyt to jejmościn, wiem. Wszelako gdy chodzi o aspekta całej przyszłości chłopaka, preferencje matczyne waloru mieć nie mogą... Chciałabyś waćpani widzieć Staszka plebanem w Rostkowie? — Byle był szczęśliwy, a Bogu miły — westchnęła. — Gadaj tu z babami! — żachnął się gniewnie pan kasztelan, i wyszedł spiesznie, by małżonce w prędkości przykrego słowa nie rzec. Niepoślednią cierpliwość włożywszy w przekonywanie jejmości, słusznie pożałował zużytej darmo elokwencji. Wzgląd na przyrodzoną różnicę, dzielącą białogłowski umysł od męskiego, uśmierzył jednak jego gniew. Oczekujący w sąsiedniej komnacie marszałek, pan Moczydłowski, milszym był audytorem, z nabożnym choć cichym aplauzem przyjmując każdy wywód pana kasztelana. — Wyłuszczyłem te wszystkie racje jejmość pani dobrodziejce — zakończył swą przemowę do niego kasztelan — ona wszelako ślozy jeno puszcza, obstakle ciągle najdując... — Jej wielmożność pani dobrodziejka wzorem jest cnót białogłowskich... — Admiruję ja jej cnoty, źle by wszakże było, gdynbym się afektami niewieścimi kierować pozwolił. — Tak jest, wasza wielmożność. Jako przysłowie powiada: Biada temu domowi, gdzie dobodzie krowa wołowi... — Słuszne przysłowie. Biada temu domowi! Z białogłową rozprawiać — na wodzie pisać! Marnota czasu... Wolę swoją krótko rzec, w dyskusje żadne nie wchodząc, bo jeszcze głowę zakręci, a na swoim postawi z uszczerbkiem wielkim dla racji... — Tak jest, wasza wielmożność. Jako powiadają: Gdzie donica rządzi, tam wiercimak błądzi... — Proverbia są scjencją narodów. Ja nie pobłądzę. Masz, mości marszałku, pięć niedziel czasu, by wszystko grzecznie narychtować a obmyśleć... Tuszę, iż pan Bieliński będzie rad?... — Od zmysłów odejdzie z radości, wasza wielmożność. — Tandem spisz waszmość wszystko, co potrzebne z odzieży i ekwipunku, pamiętając, że chłopcy nie mogą w Wiedniu lada jako się zaprezentować... Marszałek wyszedł, zaś pan Jan Kostka snuł dalej swe świetne marzenia przyszłości rodowej. Korona królewska jaśniała w oddali, na najtajniejszej, nieprzyznawanej granicy tych snów. Czemu by nie? Tron elekcyjny... król bezdzietny... Nie miały kresu ambicje pana kasztelana, gdy o prześwietny ród Kostków w synach jego personifikowany chodziło. Część druga Walka i zwycięstwo I Powoli! Powoli! — błagał imć Bieliński, z trudem nadążając za Pawłem, który na to wołanie nie zwracał najmniejszej uwagi. Nie dochodziło jego świadomości, jak nie dochodziło nic, co nie było radosnym okrzykiem swobody. Szedł prężnym, zuchwałym krokiem, upojony radością wolności... Skończone z cichym konwiktem! Skończone z twardą dyscypliną godzin, skończone z nieustanną, a jakże męczącą pieczą Ojców, czytających każdą myśl z twarzy, bacznych na każde słowo i spojrzenie... Intrygi bogatej Rady Miejskiej, nagła przychylność dla protestantów wiecznie obdłużonego cesarza Maksymiliana — w ślad za tym zabranie Towarzystwu Jezusowemu darowanego przez cesarza_ojca domu — stały się oto przyczyną błogosławionego wyzwolenia. Gdyby nie obyczajność, krzyczałby: niech żyje cesarz! Lekcje tylko odrobić, a potem... Spod zrośniętych brwi bystre, czarne oczy płonęły. Wąskie nozdrza drgały. Dłoń oplatała rękojeść szabli miłośnie — tyle czasu ani się jej tknął w konwikcie! Wzrokiem brał w posiadanie cały Wiedeń, brał w posiadanie cały świat. Zdało mu się, że życie samo, życie bujne, piękne, barwne leży przed nim, będzie je darł kawałkami i gryzł chciwie. Białe zęby błysnęły spod czerwonych warg. Smukła jejmościanka w obcisłym kształciczku obróciła się zalotnie i spłonęła, spotkawszy jego wzrok zdobywczy. — Tu! — szepnął prosząco Bieliński, wskazując wysoki, trzyokienny dom. Błoniaste okna przesłaniało gęste, żelazne ostrowie. U wejściowej kołatki wisiał pomalowany w dwa kolory klocek, oznaczający wolną kwaterę do wynajęcia. Wieść o zamknięciu konwiktu już się rozeszła po mieście, przeto w wielu domach klockiem przy kołatce lub pękiem kolorowych wstęg przy oknie oznajmiano gotowość przyjęcia uczniów na stancję. Paweł spojrzał pogardliwie na wskazywaną przez mentora kamienicę. Odrzwia były ciosane w kamieniu, bez ozdób. Nie było nawet gasidła do pochodni przy pfogu, snadź gospodarz nie sądził, by kiedykolwiek ktoś znaczny w odwiedziny ku niemu zaszedł. — Tu!? — powtórzył drwiąco. — Błony w oknach, a w indermachu sklepiczek do najmu?! Waść ze Staszkiem możecie tu mieszkać, nie ja... Co pisał ojciec jegomość? Wyciągnął z zanadrza list i rozłożył przed oczy pana Bielińskiego, wskazując paznokciem miejsce, gdzie kasztelana ręką wypisane stało: "Najmijcież tedy kwaterę, splendorowi rodu nie uchybiającą, nie turbując się zbytnio o expens..." Pan Bieliński westchnął tylko i pokręcił głową. — Tu! Dom wcale grzeczny... — rzekł po chwili, gdy weszli na plac targowy, Kienmarkiem zwany. — Nie, tam! — odparł stanowczo Paweł, wskazując na wielki dom narożny, błyszczący szklanymi oknami po przeciwnej stronie targowiska. Przeszedł je szybkim krokiem i stanął przed bramą. Była ozdobna, z futryną figuralnie kutą w syreny i delfinoryby, zaworzysta, zbita z tęgich desek, szpangami wzmocnionych. Piękna, brązowa kołatka zwieszała się u wrzeciądzów. Nad bramą godło domu, złoty wąż, zwijał poskręcane cielsko. — Toćże tu nie ma i znaku, by były wolne kwatery — rzekł pan Bieliński, spoglądając bacznie na budowlę. Sześć okien, z których skrajne wyprzodkowane były wykuszami, nadawały jej pozór pałacu. — Powoli, mości Pawle — przestrzegał — powoli, tu ktoś z urodzonych mieszka... za ubligę pytanie o kwaterę poczyta... — Z urodzonych? tu, na targu?! Czyj to dom? — zapytał opasłego kupca, który z sąsiedniego domu przyglądał im się ciekawie. — Kimberkera — odrzekł, jawnie zdziwiony, iż o taką rzecz pytają. — Kto zacz Kimberker? Kupiec zdumiał się jeszcze bardziej. — Bogacz, wasza dostojność! Bogacz w całym grodzie sławny, głowa prześwietnego miejskiego senatu... — Kimberker? bodajże tak zwano tego lutra zaciekłego, co łoni plebs przeciw Ojcom Jezuitom podburzał, a ninie na cesarza o zabranie domu nalegał. — On to sam, wasza dostojność... Możny i wpływowy człek... — Zawsze dobrze języka zasięgnąć... Zabierajmyż się stąd żywo, mości Pawle... — Nie widzę racji odchodzić. — Paweł zmarszczył ciemne brwi. — Święta Panno! Toćże nie będziem kwatery u lutra najmować! — krzyknął imć Bieliński przerażony. — A dlaczego, proszę waści? Nie koligacić się z nim idę, jeno locum przystojne najmować. Diabli mi do jego wiary! Ni on nas nawracać nie będzie, ni my jego... — Najdziem równie przystojną kwaterę w katolickim domu. — A nie wiada! Drugiego takiego domu nie widziałem. — Wstyd z heretykiem w koneksją zachodzić! Co powiedzą w kolegium... O Boże!... — biadał Bieliński, całkiem bezskutecznie, gdyż Pawło szarpnął już mocno brązową kołatkę. Uderzyła dźwięcznie w żelazną antabę, kołysząc się długą chwilę na łańcuszku. W sieni zaczłapały kroki. Pachołek nieostatnio w karazję przybrany otworzył przed nimi bramę. Sień była wielka, brukowana, przez wysokość domu idąca, lunetami z góry oświecona. Szerokie schody okrążały ją wkoło jak studnię. — Gdzie gospodarz? — Na komnatach, wasza dostojność — rzekł pachołek, z szacunkiem spoglądając na bogaty strój panicza. Ruszył przed nimi po schodach, które na pierwszym podeście zwarte były dla bezpieczeństwa misterną kratą żelazną. Za kratą drzwi pięknie inkrustowane wiodły do komnat paradnych. Na supraporcie widniała maksyma z Pisma Świętego wyjęta, lecz sroga: "Będziesz je rządził laską żelazną, a jako naczynie garncarskie pokruszysz". — Spójrz, mości Pawle, szepnął, wskazując głową Bieliński. Pawło wzruszył ramionami. Pachołek otworzył drzwi. W komnacie o podniebieniu kasetonowym, ozdobnym, siedział imć Kimberker, luter, zapisując coś w złożonej na pultynku księdze. Tuszy był okazałej, oblicza raczej pogodnego. Pludry nosił bogato obszyte koronką, a rękawy obcisłego kaftana poprute miał strojnie w krewety. Na głos kroków odwrócił ze zdziwieniem głowę. — Jestem Paweł Kostka, klejnotu Dąbrowa, kasztelanic zakroczymski z Polski — zaczął po łacinie Paweł — potrzebuję dla siebie i brata kwatery... — Nie rozumiem po łacinie, wasza godność... — bąknął gospodarz zmieszany. — Będę mówił po niemiecku. Jestem z bratem mym dla studiów, chcemy odnająć kwaterę w waści kamienicy. — Ja nie odnajmuję kwater — odrzekł Kimberker zdumiony. — Sam z familią zajmujesz taki wielki dom? — Są komnaty puste... wszakże nie odnajmuję ich nigdy... — Odnajmiesz nam je waść teraz. O cenę nie idzie... Zapłacim, wiele zażądasz i z góry. — Wasza godność... — Zbity z tropu rozkazującym tonem Pawła, gospodarz kręcił niechętnie w palcach srebrzyste chwosty uczkuru, nie wiedząc sam, co ma rzec. — Wiela komnat odstąpisz nam waść? — nalegał niecierpliwie Pawło. — Chybaby to drugie piętro... Niesłychana rzecz... Kto przysłał tu waszą godność?... — Sam przyszedłem, widząc, że grzeczna fabryka... — Nie ma równej w mieście — przyznał właściciel z zadowoleniem. — A dziedziniec! A indermach! Studnia w pośrodku... Stajnia foremna, dwanaście koni w niej stanie... — Siła komnat na piętrze? — Sześć i dwa alkierze, i jedno schowanie. — Pomieścim się jakoś z biedą. Masz tu waść zadatek. — Pawło wyciągnął zza pasa ciężki trzos i rzucił na stół. — Przelicz, wiela tu dukatów. Cenę najmu omówisz waść z naszym preceptorem — ukazał ręką imci Bielińskiego. Kimberker zdziwił się ponownie, imć Bieliński prostował, jak mógł, złamaną w strapieniu posturę. — Jan Sas Bieliński, bakałarz nauk astrologicznych, zwanych genetliatycznymi, doktor medycyny i filozofii, preceptor i opiekun jaśnie wielmożnych kasztelaniców zakroczymskich. — Opiekun?... — powtórzył z niedowierzaniem Kimberker, spoglądając to na ucznia, to na pedagoga. — Wasza godność dawno przybyła do Wiednia? — zapytał Pawła po chwili. — Mieszkamy tu już od roku prawie, jeno że konwikt Ojców Jezuitów zamknięto, zostaliśmy ninie bez kwatery... Twarz Niemca zastygła nagle. Zapanowało milczenie. — Wasza godność zechce mi wybaczyć — zaczął powoli Kimberker. — Zapomniałem o pewnych ważnych cyrkumstancjach, które żadną miarą odnająć mi kwatery nie zezwalają... Familijne cyrkumstancje... nieodparte... — Mości gospodarzu — rzekł porywczo Paweł — łatwo zgadnąć, iż chodzi waści o to, że my katolicy, a waść luteranin... Cóż to, na Boga?! Przyjechaliśmy z Polski, gdzie wolność wyznania każdemu zachowaną jest... Każdy Boga chwali, jako chce... Co nam do waści konfesji, a waści do naszej? Na kościół kwatery nie bierzem, jeno na mieszkanie... Przeliczże waść ten zadatek i pokaż nasze komnaty... Kimberker siedział niezdecydowany. — Dom ten nie należy do mnie jeno, lecz i do małżonki mojej, prawnie przed obliczem Boga poślubionej. Wybaczy wasza godność, że w tak zawiłym konflikcie zasięgnąć mi trza jej opinii — rzekł, powstając ciężko z krzesła. — Żony będzie się radził! — szepnął ze zdumieniem Pawło, gdy drzwi się za gospodarzem zamknęły. Pan Bieliński machnął rozpaczliwie ręką, na znak, że mu wszystko jedno. Drzwi się otworzyły. Kimberker wszedł pierwszy, za nim wpłynęła z szelestem jejmość. Była wysoka, chuda, o małych, niezmiernie przenikliwych i czarnych oczach. Na głowie miała ciemny kwef i takąż tabinową jubkę na sobie. Zmierzyła bacznym spojrzeniem przybyłych, mówiąc równocześnie do męża parę zdań tak szybko, że Paweł nie mógł zrozumieć z nich ani słowa. Usiadła sztywno, wwiercając się weń oczami. — Małżonka moja powiada, że żadną miarą kwatery odnająć nie możem... — Niech się odłączą czyści od nieczystych, rzekł Pan do wybranych swoich — wtrąciła jejmość uroczystym głosem. — ...chyba że za klauzulą... — kończył pan Kimberker. — Jaką? — spytał Pawło, czerwieniejąc z gniewu. — Że ksiądz katolicki czy mnich nie wnijdzie nigdy w ten dom... — Ni ksiądz, ni żadne dewocjonalia, posągi i papistyczne zabobony... — dodała syczącym głosem jejmość Kimberkerowa. Oczy jej błysnęły nienawiścią. Pawło uśmiechnął się lekcaważąco. — Rzekłem już waści, że na kwaterę szukam pomieszczenia. Modlić się chodzimy do kościoła. Studenci jesteśmy i łacniej kufel piwa najdzie u nas albo śpiewkę niźli księdza. Kimberker się rozpogodził. — Tedy wasza godność raczy ręczyć słowem polskiego nobila, że w domu ni księży, ni zebrań katolickich i modłów nie będzie? — Ni dewocjonaliów i papieskich czarów? — dorzuciła jejmość. — Daję słowo — rzekł Paweł swobodnie. — Przeliczże już raz waszmość ten zadatek i chodź pokazać nam salę... Z nieukrywanym zadowoleniem Kimberker wziął trzos do ręki. Przeliczywszy starannie dukaty, oddał je żonie. Liczyła chciwie z kolei, układając pieniądze w szufladzie. Poszli na górę obejrzeć mieszkanie. Piękne było i obszerne. Paweł wychylił się przez dwoiste, kolumienką przedzielone okno; wychodziło na wąską uliczkę, zwaną Steindlowską. Naprzeciw w otwartym oknie młoda dziewczyna z natężoną ciekawością patrzyła na nie znanych jej gości w domu sąsiada. Roześmiał się do niej, przesyłając ręką pozdrowienie. Uciekła w głąb izby, spłoszona. — Cudne mamy pomieszczenie, aż nie żal, że u heretyka — rzekł w godzinę później Paweł, idąc z powrotem przez plac. Szedł przodem, zapominając o obecności pana Bielińskiego, który zgarbiony i milczący snuł niewesołe refleksje. Myśli jego były o tyle czarne, o ile Pawła różowe. Rozkoszny spokój studiów w obserwatorium astronomicznym cesarskim, tytularna opieka nad kasztelanicami, zapewniająca byt dostatni bez kłopotów — wszystko to prysło jak sen, ustępując miejsca ciężkiej odpowiedzialności. Dzieci, które przed rokiem przywiózł z Rostkowa, przestały być dziećmi, a czym by były, nie wiedział. Widywał je omal codziennie, lecz zmiany tej dotąd nie spostrzegł. Zamieniwszy pozdrowienia, pytał zazwyczaj Ojców o zdrowie i postępy chłopców, po czym powracał co rychlej zadowolony do horoskopów i obliczeń gwiezdnych. Nie znał swoich uczniów wcale. Czy znał ich w ogóle kiedykolwiek? Spojrzał na Pawła, konstatując prawie z przerażeniem, że przerastał go o głowę. Otrok to był prawy, nie otrok nawet, a chłop całą gębą, piękny, uparty i śmiały. Oczy mentora, przywykłe do badania gwiazd i ksiąg, nie twarzy ludzkich, mrużyły się przed tą zuchwałą młodością, jak przed słońcem. Przez głowę mu przemknęło, by nie mieszkając napisać do kasztelana, że rezygnuje z opieki, której nie podoła, lecz wstyd go ogarnął. Po tylu latach prawie darmo jedzonego chleba! — Staszek! mamy już kwaterę! — wołał triumfalnie Pawło. Pan Bieliński drgnął i spojrzał badawczo na zbliżającego się ku nim młodszego kasztelanica. I ten go przerósł o głowę bez mała! Śliczna jego twarz tchnęła jednak tak dziecinną wesołością i pogodą, uśmiechnął się do zgnębionego preceptowa tak serdecznie, że otucha wstąpiła w serce pana Bielińskiego. — No, ten przynajmniej — pomyślał — nigdy mi zgryzoty żadnej nie przyczyni. II Wykład w kolegium dobiegał już końca. Uczniowie przykładnie wlepiali oczy w profesora, tłumiąc wewnętrzne ziewanie i nerwowe drgawki nóg, spragnionych ruchu. Profesor, Ojciec Theobulk, jak gdyby tego nie widząc, obojętny na klepsydrę, chwiał na katedrze wahadłowym ruchem swą wysoką, czarną postać, rozprawiając z zapałem, dla siebie raczej niźli dla audytorium. — Oto jak wszystko się zmienia, lecz tylko na oko, wszystko przemija, lecz właściwie stoi... Zmieniają się formy, pozory, sposoby, treść jest wieczyście jednaka. Jednaki jest Bóg. Jednaka walka Zła z Dobrem, rozpoczęta w raju. Bój nieśmiertelny, który stanowi treść życia. Co więcej? Jest życiem samym. Cała różnica tkwi w tym jeno, o co się potykać: o prawdziwe, istotne dobro czy o złudę. On, Ignacy, miłośnikiem był walki dla walki. Cóż piękniejszego nad bój? Cóż milszego nad walkę dla męża? ...Ranny, bezwładny kaleka, niezdolny się bić, chce słuchać przynajmniej o bojach... Domaga się książek rycerskich... szczękających bronią, sławą... Amadisa Galijczyka!... Rolanda z Roncewalu... Oliwiera! Nie masz ich. Nie ma żadnej. Są dwie książki zaledwie na zamku Loyola: "Życie Chrystusa" i "Żywoty Świętych". Nie takich pragnął. Odrzuca je pogardliwie na stolik przyłożny. Przymyka oczy znudzone, by sen wywołać o sławie. A wtenczas z odrzuconych książek powstają przedziwne mary i pod zamknięte powieki rycerza kładą cudowne obrazy. ...Oto bój nad boje, wieczysty, srogi, ogromny. Dwa hufce idą naprzeciw, dwa nad hufcami sztandary. Na prawo hufiec świetlisty Chrystusa, mocny, krzepki, nieodparty, na lewo złodno_barwny, pierzchliwy hufiec szatana. Broń szczęka, walczą szeregi! ...Wali w pierś młotem serce śniącego rycerza. Do walki! Stanąć w ordynku! Pod wodzą Boga, podniósłszy przyłbicę, ciąć mieczem, przeszywać wroga kopią! Bój — rycerska to zabawa! ...Zbudzony ze snu cudnego ślubuje chory rycerz żołnierzem być Chrystusowym. Lecz jak to uczyni — jak? Drzewiej siadali na koń rycerze, jak we śnie, mieczem i kopią walczyli. Ninie innej broni trzeba. Życie płynie, zmienia kształty... Nie pora już, już się przeżyły zakony dawne, rycerskie. Jakże nędzny koniec Templariuszów lub teutońskich rycerzy Panny Maryi Jerozolimskiej, zaś Maltańscy jeno swoich twierdz patrzają! Inaczej trzeba, inaczej! ...Idzie rozmyślając rycerz; zbywa szat granda_nobila. Przeszkadzają słodkie oczy, głęboko wbite w pamięci, prześlicznej damy królewskiego dworu. Precz z nimi! Pamięć musi być wolna, swobodna... Już wie, co czynić należy. Do szkółki idzie, w dziecinnej ławce siedzi wpół zgięty, kolana pod brodą... Cierpliwie bierze w siebie naukę dotąd za niegodną woja uważaną. Wędruje dalej. Do paryskiej Sorbony, pieszo, nałożywszy księgi i skrypta na osła... Tam przyjaciele, druhowie, pierwsi rekruci. W odległym sklepie podziemnym rodzi się zastęp Societatis Jesu, zastęp nad ziemskie zastępy! Umilkł i oparłszy ręce na katedrze, wlepił rozgorzałe oczy w szeregi milczących słuchaczy. Spuszczali wzrok w obawie, że dojrzy ich nudę i urażony nowe na jutro dorzuci zadanie. Po prawdzie, nie słyszeli wiele z jego słów. Don Inigo Lopez de Recalde, recte Ignacy Loyola, był już im tak znany! Wiedzieli o nim wszystko, aż nadto dobrze, według ich mniemania. — Narzuci im pokorę, przeciwieństwo pychy, do pokory doda im jeszcze cierpliwość, a zasię, ponad te bronie, męstwo hartowne, męstwo najprzedniejsze, o jakim nie śnili Amadis ni Roland, ni Arturowi rycerze! W to męstwo przyobleczeni gotowi będą pójść na kraje ziemi, w pustynie, gdzie szatan widziadłami oczy mami, w najodleglejsze tajemne siedziby Goga i Magoga, w strefy gorące lub zimne, między ludy żółte, czarne i czerwone, gdzie śmierć grozi od człeka, od zwierza, rośliny, od ziemi. Śmierć nieustanna nad głową! Pójść bez miecza, jeno z krzyżem między kanibale i Boga prawdy opowiadać! Nie ulęknąć się! Nie spocząć! Opasać glob imieniem najsłodszym: Jezus! Na każdej piędzi ziemi Jedynego Boga chwalić! Rozniecić blask Jego sławy od ekwatoru po hiperboreje... — oto sen godny żołnierzy Chrystusa, większy niż poczynania Aleksandra, piękniejszy niźli marzenie Godfryda!!! Przerwał, bo tchu mu zabrakło, i rzucił wzrok na dawno przesypaną klepsydrę. Otarł pot z czoła, ochłonął. Chłopcy odetchnęli. Przed chwilą niektórzy, widząc jego zapał, oczekiwali z niepokojem, że zażąda jakich ślubów lub obietnic... Popatrzył po klasie uważnie, twarz mu zszarzała i zgasła. Zmówiono stojąc modlitwę. Lekcje na ten dzień były ukończone. Zbyt długa cichość wybuchła radosną wrzawą tuż za progiem. Spłoszone na placu gołębie frunęły ku górze z trzepotem. Ojciec Theobulk z książką wytartą pod pachą wychodził boczym wyjściem, zwykłym swym szybkim krokiem. W mrocznym przejściu korytarza gorąca dłoń pochwyciła jego rękę. Wilgotne usta przylgnęły do twardzizny starej dłoni. Zmacał niecierpliwie kształt głowy, podniósł ją ku światłu. Błękitne oczy Staszka zalśniły łzami w półmroku. Surowy ojciec Theobulk, postrach retoryki, spojrzał w te oczy uważnie. — Ojciec znał go... widział... prawda?... — wyjąkał chłopiec nieśmiało. — Loyolę? Znałem go, tak, och, jakże dobrze go znałem!... Niemało lat... jego śladami zdążając... i teraz... zawsze jego śladem... aż do końca... Milczeli patrząc na siebie. — Jak z braćmi z nami żył — szepnął stary profesor schrypłym lekko głosem — taki wielki Święty! on, który z Bogiem rozmawiał... całował nas... całował mnie grzesznika... on... Palcami bezwiednie dotknął szorstkiej twarzy, uświęconej pieszczotą braterską Świętego, i spojrzał nagle badawczo w twarz chłopca. Prędkim, niby gniewnym ruchem objął go wpół, przycisnął gwałtownie do piersi, po czym odszedł szybko w cieniu korytarza, mrucząc pod nosem niezrozumiałe wyrazy. Staszek stał chwilę bez tchu, nim ruszył ku wyjściu. Olśnił go słoneczny dzień. Plac był jeszcze pełen wrzawy rozbawionych głosów. Minął co szybciej kolegów, chciał być sam, koniecznie sam. Nieomylna podświadomość zawiodła go w stronę kościoła. Otwarty był i pusty, gęstwą skupionych kolumn zacieniony. Przed ołtarzem wieczna lampa migotała słabo w mroku, pryskał sycząc olej. Chłopiec siadł w wysokiej ławce. Jasna jego głowa spoczęła na brunatności rzeźbionego drzewa, jak drżąca plama słoneczna wśród gąszczu. Poczuł się niezmiernie dobrze. Mrok kolumn przywiódł do pamięci bór, pewne tajemne uroczysko rostkowskiego lasu, pełne cichości i czaru, gdzie słodko było się modlić. W dole, pomiędzy drzewami pluskał mały strumyk, podobnie pryskała tu lampka. Tak samo tutaj, jak w borze wątła nić tego szelestu, miast przerywać, podkreślała ogrom i głębokość ciszy. Poczuł się wolny, daleki od spraw codziennych, niby za wrotami świata. Przymrużył oczy z rozkoszą. Myśl swobodna, myśl śmiała i bystra jak sokół, wybiegła kręgiem nad ziemię, spojrzała na nią z wysoka. Ogarnęła go radość przedziwna, lekkość anielska, przenikliwość niezawodna, gruntowna, głęboka. Uleciał duszą w przestworza odległe, niepojęte, piękne jak sen wygnańca o ojczystym progu, a bliższe sercu niż dłonie piastunki — i zatonął w ich bezmiarze błękitnym jak w morzu. — Paniczu! paniczu! co panicz? Dyć wołam i wołam... Wieczerzę już dawno podali... Otworzył nieprzytomne oczy. Stary Wawrzyniec, którego Pawło jeszcze w Rostkowie przezwał Pacyfikiem, ciągnął go za rękaw niespokojny. — Wieczerzę?... — powtórzył nie rozumiejąc dobrze, co by to znaczyło. — Ano panicz Pawło gości sprosił i duchem wracać przykazał. Szedł jak we śnie za starym sługą, niezupełnie jeszcze z zachwycenia swego otrzeźwiały. Nogi stąpały po ostro brukowanej drodze między wysokimi domami. Daremnie starał się ściągnąć ku sobie rozbujane w dali myśli. W oświetlonych mieszkaniach poprzez błoniaste okienka majaczyły cienie ludzi, układających się do snu po znojnej szarzyźnie dnia. W wąskiej ulicy, której domy stykały się wykuszami, obrzeżem wystających okapów, gorąco było i duszno od stłoczonej, niby w mrowisku, ludzkości. Kędyś górą od Dunaju polatywał swobodny wiatr. Szerokie jego skrzydła opuszczały z rzadka zabłąkane pióra w głęboki wąwóz ulicy, skrzypiąc rynnami, chwiejąc zwieszającymi się tuż nad głową godłami. Z zardzewiałym, krzypotliwym chrzęstem kiwały się miski balwierza, wielkie blaszane nożyce krawieckie, podkowa i młotek kowalski. Stukały o siebie drewniane, na drut nanizane kule, jaskrawością farby naśladujące owoce południa, pomarańcze i limony. Nad wysokimi kamiennymi schodkami kiwał się w tę i w tę stronę wielki but, niegdyś złocony, z przygiętą przez wiatr ostrogą. — By nie te niemieckie porządki, zamknęliby dawno kościół i do rana by panicz przesiedział... — mruczał Pacyfik niechętnie — straże już dawno trąbiły... Z wieczerzą czekać nie moglim, bo goście... — Kto przyszedł? — Panicze Jurko i Jaśko, i Bernard, i ten ryży z krzywą gębą, jak go zowią... Turner?... I ta dziewka z naprzeciwka... — Lisa? — A przyszwendała się znowu. Byle pan Pawło z okna na nią kiwnął, już leci... — Że też jej matka na to pozwala? — zadziwił się Staszko. — Matka? Sama ją tu nasyła, stara rajfurzyca! Dziewczynina może by i nie szła, bo zmówionego ma — stara ją po bogatszych studentach posyła, żeby sobie wyprawę zebrała... Wstydu te szwabki nie mają!... Panicz Jaśko na lutni przygrywa — dodał, gdy na schodach doleciał ich gwar głosów, zmieszany z muzyką. Staszko zatrzymał się nagle. — Rzeknijcie, że wnet przyjdę — rzekł do starego prosząco i jednym susem wpadł do sieni, przemykając się cichaczem ku swojej komnatce. Odetchnął, poczuwszy się u siebie. Rad by zaryglować drzwi, lecz bał się zgrzytem zasuwy zwrócić uwagę brata i jego kolegów. Przysiadł cicho na szerokim obramieniu okna. Sąsiednia izba jadalna wybuchała co moment salwami gromadnego śmiechu. Bawiono się tam wesoło. Lisa z oczami zasłoniętymi chustką siedziała na krześle, daremnie usiłując odgadnąć, kto ją w tej chwili całuje. Boćkali siarczyście gładki, jasny karczek i kwitnące policzki, przepychając się na wyścigi i parskając z uciechy, gdy zgadnąć wśród śmiechu i pisku nie mogła. Wciągnięto wreszcie do gry i mentora, przybliżył się z godnością, wszelako bez wstrętu. — Herr preceptor!! — krzyknęła uradowana dziewczyna, zrywając się z miejsca. Pan Bieliński zdjął okulary i przewiązał oczy chustką, lecz chłopcy stracili ochotę do gry. — Bawmy się w jakoweś igry... — zaproponował Jurko Rozrażewski. — Dalejże! A w co? W "panią starościnę"?! — "Panią starościnę"! Może jeszcze "królowa Bona pomarła"? Nie jesteśmy już w infimie! — Derkacza! wnet przyniosę magielnicę z pralni... — Dziecinne to zgoła zabawy — zauważył Joachim Turner z przekąsem — karty na stół lepiej i tryszaka! — Ty byś tylko w karty a kości, kostero!... — Do diabła igry, napijmy się, bracia, wina, pij, Lisa, pij, nasza niebianko... Wszystko płynie, przemija... zmienia kształty, formy, jeno wino pozostaje w swej cnocie jednakie. Jednaką jest do niego ludzka preferencja od czasów ojca Noego... — deklamował schrypłym głosem Pawło, stanąwszy na krześle, kiwając się wahadłowym ruchem. — Theobulcio, jak Bóg miły! Theobulcio! — Theobulcio dobry chłop, z Kalisza rodem, poniechajcie go... — Cóż to, ubligę mu czynię, pochwałę wina jego stylem wyrażając?... — Ma kalefaktor przy Theobulciu robotę, wszelako przy Buzeuszu lepiej się spracuje. — Wiadomo! Co dąb, to nie brzoza, co krowa, to nie koza... Theobulcio z wierzchu srogi, serce ma zasię jak wosk... Buzeusz to kat!... — Bodaj go kat brański smalił! Pijcie, bracia, miast pedagogów po nocy wywoływać... — A tego jezuity Staszka jeszcze nie ma!! — Zdrowie formenej gładkości Lisy, ozdoby naszych wieczorów... Z pełnego! Kapela! Kapela! Rżnij! Tarnowski uderzył w lutnię. — Jaką arię pragnie usłyszeć Lisa, virgo formosa? — Co się pytasz? Bachusowy Dionizyjski marsz, a z życiem!! — Panowie! Olimpem jesteśmy! Pantomimę zrobimy ucieszną!... — Porwanie Europy! — wrzasnął Pawło, zarzucając sobie oszołomioną dziewczynę na plecy, i z rykiem srogim puścił się dokoła izby. Europa krzyczała z nie udanego przestrachu, pozostali puścili się w pogoń, rżąc z uciechy jak tabun źrebaków. Pawło, trzymając mocno porwaną za nogi, trykał ich głową, wierzgając, nareszcie padł na kolana na kobiercu. — Morze! przez flukta morskie płyniemy! — A my delfiny! Dalej ich! odbić Europę! — Nie piskajże tak, dziewczyno, boć cię nie rozerwą! — O Jezu! puśćcie! o Jezu! — Dzierżeć! nie puszczać! przejdzie kobierzec, będzie już w Azji... — Wodą na nich chlustać! wodą! — Wodą, poganinie? Winem! — Drogę zastąpić i lać! — Delfin wodę gębą rzuca! Tak!... — Aj, kąsa! kąsa w oczy! — piszczała desperacko Lisa. Bliska była płaczu; zmęczona i starmoszona trzymała się konwulsyjnie za kołnierz walczącego nieugięcie Pawła. — O takie syny! Delfięta ucieszne igraszki ogonem Jowiszowi czyniły, jako na kołtrynie w Rostkowie jest wyrażone, a wy! — Puśćcie mnie! nie chcę! — szlochała coraz rozpaczliwiej Lisa. Przystanęli. Zsunęła się na ziemię, poprawiając z płaczem wymiętą i zalaną winem suknię. — Nie bucz, dzierlatko, nie bucz — pocieszał ją Pawło — kupię ci za to u Dydla złote zauszniczki... — U Mantla grzeczniejsze są niż u Diedelmanna... — odparła przestając płakać. — Dobra. Kupię ci u Mantla. — Kiedy? — zapytała chciwie. — Jutro po lekcjach. Pacyfik! wina nam przynieś, a żywo! Co będziem teraz robili? — Propozycję kartów ponawiam, pańska to gra — rzucił Joachim Turner niedbale. — Bodaj że nie ma kart pisanych w domu... — Ja mam karty przy sobie — odparł skwapliwie. — Zawdy je noszę — tłumaczył — boć to jedyna igra przystojna studentowi a urodzonemu. I króle inszej nie zażywają... — Wiem! wiem! Pan ojciec także radzi grają w pikietę albo drużbarta... — Starzy w pikietę, ramsza czy drużbarta, zaś młodym przystoi tryszak... — Znamy! jeno go u nas flusem nazywają... Walmy w tryszaka, panowie! — Ja nie — rzekł Bernard Maciejewski, spoglądając z niechęcią na rudego Niemca. Turner mieszał starannie karty, na jego bladej, piegowatej twarzy zakwitły pożądliwe rumieńce. Wyjął z wacka dwa dukaty i rzucił na stół. — Nie będziemy chyba o denary grali — zauważył urągliwie. Wyjęli szybko pieniądze, spoglądając na niego z uznaniem. Starszy był od nich, trzeci już rok pozostając na retoryce. — A ja co będę robić? — pisnęła Lisa. — Masz! jedz! — Pawło sypnął jej w podołek pełną miseczkę konfektów pozostawionych na stole. — Możesz się nam przyglądać, tylko nie przeszkadzaj... Zapadła religijna cisza. Pan Bieliński drzemał w kącie, Joachim rozdawał karty, padały pojedyncze słowa, dzwoniły dorzucane do stawki dukaty. — Tuz buńkowy i mogączka... — Dubluję... — Ryńdzia, psia jego mać... — Płać! płać! — Wyżnik winny... — Byś był wytrzymał, ciamajdo... — Dajcie mi kartę, dubluję! — Kinał! a dwa tuzy u Turnera! — To gracz! — Pas! pas! abszyt! Pawło? ty się jeszcze dzierżysz? — Trza dla honoru Korony spróbować... znowu pancerola! pas! — Głupiś — zauważył Turner — dobry gracz nie ustępuje... Dubluj! — Raz kozie śmierć! Dubluję, jeno pieniądze przyniosę... Wybiegł z komnaty. Chłopcy z zapartym oddechem patrzyli na stos dukatów, leżący pośrodku stołu. Powieki Turnera drgały. — Zabrałem do czysta. kartę daj!... — Niżnik żołędny i tuz... — Trynka... — rzekł powoli, uroczyście Turner, ukazując swoje karty. — Trynka?!!... — Chybaś ją miał od początku?!!... — Miałem... — roześmiał się cynicznie, zgarniając do mieszka dukaty; patrzyli na to z osłupieniem. — Trynkę taił, a do dublowania namawiał... — syknął Pawło czerwieniejąc z gniewu. — Dzieckoś jest? — A to gad! — zdumiał się Rozrażewski. Wściekłość ich brała wszystkich na chytrego Niemca, co tak gładko w trzy pacierze obrał ich z pieniędzy. — Co się stało?! — ocknął się pan Bieliński przerażony. — Gdzieś waść był? Trza było zważać... — odparł szorstko Paweł. — Haniebnie nas oporządził... — Byśmy w durnia grali, też by wygrał — rozśmiał się szyderczo Jasiek — jak król nieboszczyk we flusie, siebie na trzeciego wliczywszy... — Gadaj! Humański to dureń! Joachim Turner skończył liczyć wygrane dukaty, zawiązał mieszek i podniósł na nich zimne, złe oczy. — Co mi imputujecie? — spytał krótko. — Nic zgoła nie imputujemy. I świnia burmistrza ograła, kiedy dobre karty miała... — Imputujemy, owszem — rzekł Bernard z powagą — żeś waść młodszych kolegów do gry namówiwszy, pewną wygraną w ręku trzymał, a do podnoszenia stawki zachęcał... — Takie są zasady gry... — Nie znam się na tym... Po mojemu wszakże, nie szlacheckie to granie... — Mój ojciec komesem jest... — syknął dumnie Turner. — Owa! wiemy my! Komes do Wątory, gdzie jeden kmieć, a trzy dwory... — Cartilifer! — Zali w Polsce takie kwitną obyczaje, gościa zaprosiwszy, obelgami obrzucać? — Nie, bo nie zdarzył się w Polsce szuler szlacheckiego rodu... — Spotkamy się jutro po lekcjach... — rzucił blady z gniewu Turner, skierowując się ku wyjściu. — Spotkamy... o... spotkamy... Pacyfik! — krzyknął Pawło po polsku — poświeć temu Szwabowi na schodach! Jeno tak, by nogę złamał... — Dukatami sobie brzyd podzwania! słyszycie?! Pludra przeklęty... — Kiedy pójdziem po zausznice?... zapytała trwożnie Lisa, słysząc, że na ten sam termin inne wypadły projekta. — Oho! poczekasz na twe zausznice, aż ojciec jegomość przyślą z Rostkowa pieniądze... — Jezu! — jęknęła żałośnie — a Gregorianki za niecałe dwie niedziele!... — Toć widziałaś, że ten zbój zabrał mi całą fortunę... Wybuchła płaczem gorzkim, rwącym miękkie dla niej serce Pawła. — Nie buczże, Liska, wezmę od Aarona... Nie bucz! Pójdziesz na Gregorianki w nowych zausznicach... Poweselała od razu. Pan Bieliński wyszedł z sąsiedniej komnaty, w której, gdy burda wisiała w powietrzu, zniknął jak miesiąc w południe. — Oto bolesne exemplum — rzekł jękliwym głosem — gdy do lichej a gorszącej zabawy, słusznie przez Kościół potępianej, używać Tarokowych talizmanów, w bezecnej grze poniewierać tajemnice Trismegistowe... Studiować karty należy, studiować... a nie zabawiać się nimi!... Buchnęli śmiechem wesołym, topiąc w winie niedawne wzburzenie. — Pójdziemy wszyscy na Gregorianki... — szczebiotała Lisa. — Okrutnie piękny fest... Powiadają, że na całym świecie szumniejszego nie ma... — Gadanie! I w Krakowie Gregorianki odprawiają, i wszędy, gdzie żaki są. — Takowe jak u nas? I elekcja? I kokoty się biją? — Tłuką się kokoty, owszem, alem po prawdzie jeszcze tego widowiska nie widział... — Kukuryku! — zapiał nagle Rozrażewski — obaczyć możesz... Kto się bije? Kukuryku! — Rękami niby skrzydłami trzepał się po bokach, wzywając wzrokiem Jaśka Tarnowskiego, lecz pan Bieliński rzucił się ku niemu z wymową rozpaczy. — Na Boga! — wołał — dość tego! Cały wieczór na nieprzystojnych swawolach waszmościowie spędzacie... Dość tego! Opiekunem jestem! mentorem! Protestuję! Oficjalnie protestuję!... — urwał, gdyż wesołość ogarnęła uczniów. — Przemówił mentor! a srogo! — W górę go! Niech protestuje! — Wiwat nasz preceptor! Nim się opatrzył, postawili go na stole. — Protestuj waszmość z wysoka!... Tarnowski chwycił swą lutnię, zabrzęczały pierwsze takty rozswawolonej "stryjanki". Pan Bieliński, do żywego oburzony, zgramolił się ze stołu, porwali go na ręce, zaś Pawło z Jurkiem intonowali rozgłośnie: "Co stryjanka robiła,@ kiedy sobie podpiła?!@ Krotofili nie rada,@ protestacją zakłada!!...@ — odkrzyknęli pozostali wśród wybuchów śmiechu. Już pan Bieliński porwany w wir tańca darmo się wyrywał i prosił a groził. Tęgo podpici unieśli go w takt muzyki zawrotnej, niezdolnej pomieścić się w ramach jednej by najobszerniejszej komnaty. — Przez pokoje! — krzyczał Pawło. Jaśko Tarnowski biegł przodem, pstrykając w struny, aż mu palce drętwiały. Pchnęli drzwi — Staszko zerwał się od stołu zaskoczony, zamykając książeczkę "Hortulus animae", na marginesie której starannie coś zapisywał. Zatrzymali się w zdumieniu. — Staszko! — Dalibóg, jest! — Tuś, jezuito! — Gorze ci, zdrajco! — Ale przywarował cichcem! — Mości Stanisławie... o... nie uchodzi... mości Stanisławie... — powtarzał z surowym niezadowoleniem pan Bieliński, przychwytując z trudem oddech, bo był zasapany. Przywiedli znalezionego w triumfie do sali jadalnej, opowiadając mu na wyścigi o niefortunnej przygodzie z Turnerem. Uśmiechał się do nich serdecznie, w obawie, by jego exodu nie wzięli za niechęć ku sobie. Toćże ich lubił szczerze, szczególnie Bernarda Maciejewskiego, jeno tak, sam nie wiedział czemu, milej mu było czasem z daleka od ludzi. — A to jest godna nasza przyjaciółka, Lisa — przypomniał sobie Pawło. — Bodaj żeś jej jeszcze nie widział, ty mnichu, chyba z daleka... Staszko ukłonił się dwornie. — Jak witasz?! Niby panią starą?! Pocałujże ją, a żywo... — Nie obrazisz, nie bój się... — Obrazisz owszem, jak nie pocałujesz... — Obraź się, Liso, bo powiadam ci, ten chłystek gardzi tobą, jako białogłową, a omierzienie ma do niewiast, jak żyd do świniny... — Bajesz... — roześmiał się Staszko. — Całuj, jeśli nie pogardzisz! całuj! Pchnął ją ku bratu, wpół zalękniętą, wpół roześmianą. Staszko spojrzał w jej twarz uważnie. Stała przed nim różowa, spocona, w rozdartym w tańcu giezłeczku i wymiętej szafirowej jubce. Fartuszek dziany był w strzępach. Uśmiechała się do niego niepewnie, trochę dziecinnie, trochę chytrze. Przypomniał słowa Wawrzyńca i ogarnęła go nagle wielka litość dla niej. Taka była jeszcze młoda. Okrągła twarzyczka przypominała zarysem twarze aniołów w ołtarzu. Pożałował ginącej dostojności jej człowieczeństwa, świeżości duszy splamionej chciwością. Zrobiono z tego dziecka zabawkę dla bogatego panicza, nie troszcząc się o to, co dalej... — Ale się zapatrzył, całuj! — Biedactwo... — szepnął chłopiec, pochylając się ku niej. We wzroku jego było tyle braterskiej tkliwości i żalu, że dziewczyna naraz spłonęła jak wiśnia, a zakrywając ręką rozdarte na piersiach giezłeczko, wybiegła pędem z komnaty. — Lisa! Lisa! Stój! Gdzie idziesz?!... Drzwi wchodowe trzasnęły za uciekającą. Spojrzeli po sobie, zdziwieni. — Coś jej rzekł?! Czegoż uciekła? — Nicem jej nie rzekł złego... — Uciekła — powtarzał Pawło zdumiony, nie mogąc w oczywistość faktu uwierzyć. — Uciekła! I czego? Taka przecież otrzaskana dziewuszka!... I nie płochliwa... — Wylękła się jezuity! — Bogać tam! wcale mile na nią patrzał... — Jak gdyby mu nasięźrzału dała... — Poczekaj, rozmiłujesz się w niej, ino patrzeć... — Nie ma strachu — roześmiał się Staszko. — Jaki mi dufny! A czemu? Nie w Lisie, to w innej. — Ani w Lisie, ani w innej. Ja mogę kochać tylko to, co wieczne, co nieśmiertelne, bez skazy... — Gadajże z nim, gdy on zaraz na ambonę włazi! Gdzieś siedział cały odwieczerz?... — W kościele byłem. — O popie! Jeszcze przed połedniem można w kościele obaczyć grzeczne jejmościanki i duszę tym uweselić, wieczorem przedsię kościół nudny jest, by smętarz... Świętoszku! Co się po świecie wałęsasz? Kapliczkę by ci w Rostkowie postawić i stój tam jak Szymon Słupnik. Jedno zajęcie dla ciebie... — Dobra myśl. Na gościńcu, u rozstaju postawić go, miasto świątka... — Mości mentorze! wciągnij waść w diariusz: w Rostkowie na gościńcu pod lasem kapliczka ma stanąć... Staszko w niej jako święty będzie figurował... Daszek słomiany, foremny się zrobi, by deszcz na niego nie kapał... — Nie odżałujesz mi to gontowego, dziedzicu? — Ale miedziany! Miedziany, złocony jako jest w Płocku na farze. Pisz waść: Kapliczka miedzią złoconą przykryta, pod wezwaniem świętego Stanisława Kostki... — Święty Stanisław Kostka! Jak Bóg miły!... — śmiali się do łez z konceptu, Staszek z nimi. Pan Bieliński spojrzał nagle na godzinnik. — O dlaboga! Ino patrzeć, jak kury zapieją! Spać, mości panowie! Spać! III Ruchliwy, głośny, pstrokaty, kilkotysięczny tłum żaków wypełniał rynek po brzegi. Od muru do muru przelewała się fala głów, żywioł niefrasobliwy, wesoły, choć w wiecznej biedzie i głodzie żyjący, nieraz straszny, z którym liczył się nawet prześwietny senat miejski, z którym liczył się nawet sam cesarz. Broniły ich swobód odwieczne przywileje i prawa obyczajowe. W Wiedniu, Paryżu czy Krakowie jednaką stanowili brać, z inkaustem przy garnuszku na żebraną strawę u pasa, w podartej opończy, tej samej zimą czy latem, równie gotowi do wesołych figli, jak i do krwawych rozruchów. Dziś przeciw protestantom, jutro przeciw katolikom. Nie darmo powstało przysłowie: gorzej niż raka obawiaj się żaka — nie było bowiem dla nich nic niepodobnego. Więc też by najskąpsza jejmość nie ośmieliłaby się odmówić żakowi strawy wiedząc, iż gorze takiemu, co by się żakom naraził. Z ciżby ogromnej mało który miał w przyszłości zostać bakałarzem — bo o mistrzostwie kto by tam i marzył! Może jeden na pięć setek. Przeważna mnogość zapełnić miała gościńce, miasta i więzienia jako wierszokleci, błazny, waganse. "Galota et odardi", doradcy, wolni cyrulicy, pisarze, mówcy pogrzebowi, jarmarkowi wydrwigrosze, śpiewacy i rzezimieszki. Obok młodziutkich pacholąt niedawno do szkoły przybyłych niemało było żaków, zwanych wieczystymi, drągali wąsatych, łasych na cnotę niewieścią i cudze kieszenie, o bezecnych i srogich obliczach. Środkiem tłumu zostawione było wolne przejście, którym nadciągnąć miał orszak. W centrum placu zbudowano podniesienie, oponami barwnymi przybrane, na którym wznosił się wysoki tron złocony. Nie opodal tronu było drugie podniesienie niższe, płotkiem z chrustu obwiedzione, plac walk kogucich, mających się zacząć za chwilę. W tłumie podniosły się krzyki radosne, bo na przeciwnym końcu rynku ukazał się pochód. Wiódł go zeszłoroczny król, czasu ostatnich Gregorianek królem żaków obwołany, w otoczeniu trębaczy, marszałków i dworu. Wszyscy byli przebrani w cudaczne pstre szatki, maski zwierzęce lub przeinaczone ludzkie na twarzach mając. Kolorowe forgi piór kogucich lub pawich chwiały się na głowach, wczepione w kołtuny włosów niby u dzikich Indianów. Kto nie miał maski, umazał sobie lico farbą lub bielidłem. Nie brakło udanych murzynów, Arabów, Cyganów, dziwacznych żółtych Chińczyków z przyprawnym końskim warkoczem. Sam król żaków szedł z powagą, z nosem przyprawnym, długim na piędź, kwiatkiem na końcu przyozdobionym, w purpurowym płaszczu, dzierżąc w ręku kufel piwa potężnych rozmiarów. Prowadziły go pod ręce dwa błazny, potrząsając kapicami, obszytymi w dzwonki. Za dworem sunęła z wolna plejada profesorów, niosąc znamiona swej wiedzy, ów glob ziemski, ów lunetę, cyrkiel lub manuskrypt. Żaki to były, tak zmyślnie na podobieństwo profesorów przebrane, że zebranym brzuchy trzęsły się od śmiechu. Wywoływano nazwiska udanych, tym weselej, że mało nie u każdego spod uroczystej profesorskiej czapki wysterczało kosmate długie ośle ucho. Za profesorskim ciałem szedł magistrat, równie uciesznie udany, i inne znaczne persony. Nie szczędzono nikogo, bo Gregorianki od lat były dniem zabawy i swobodnego przekpiwania wszystkich. Za nadętymi brzuchaczami Rady Miejskiej szedł kat z pachołkami, prowadzony na powrozie, a za nim stado rozswawolonych satyrów w skóry koźle po szyje zaszytych. Wierzgali becząc i ryże łapska wyciągając ku dziewczętom, które uciekały z piskiem. Zamykał pochód bakałarz, obwieszony obarzankami. Goniła za nim hurma dzieci, piszcząc zawiedziona, bo obarzanki, czyli bajgiele, wyrobione były misternie z drzewa pomalowanego. Skoro król zasiadł na tronie, marszałek dworu, za małpę ogoniastę i sprośną przebrany, ogłosił zaczęcie elekcji. Trębacze uderzyli w trąby, tłum cisnął się zewsząd, jak mógł, bo każdy żak miał prawo o koronę królewską tentować. Stojąc na wysokich schodkach sklepu złotniczego, obaj kasztelanice przyglądali się widowisku z ciekawością. Pawło śmiał się ubawiony, Staszko uważnie przyglądał się twarzom. Zasmęcił się, nieomal na każdej widząc pieczęć nędzy, skrytą pod barwnym łachmanem przebrania. Spod jaskrawych szatek wyzierały ciała chude, niedokarmione, koślawe, zapadłe piersi, zrywające się kaszlem. Otworami śmiesznych masek spoglądały złośliwe, zawistne oczy wiecznych niedosytków. — Głodem od nich wieje — zauważył. — Masz co grosiwa, daj im, niechby sobie choć raz podjedli. — Można — odparł Pawło i przedarłszy się przez tłum, położył przed królem dwie dobre garście dukatów. — Panowie żakowie! — zawołał — na ucztę po szczęśliwie zdeterminowanej elekcji!! Król gwizdnął ochoczo, radośnie zdziwiony, marszałek małpolud giął się w cudacznych ukłonach, świta królewska podniosła gromkie wiwaty. Zaledwie Pawło powrócił na miejsce, uroczysta delegacja przyszła mu podziękować. Tęgi wąsal z czarną gębą, sadzą usmaloną, w zielonej, brudnej hazuce, piękną wygłosił orację. — Żacyśmy ubodzy — kończył — wszakże czego by sobie wasza godność nie życzyła: magistra wymagającego — obić, rywala zawadzającego — usunąć, białogłowie strzeżonej karteluszek przesłać, o jejmościance każdej by najtajniejsze szczegóły rozeznać — wszystko z radością a sercem ochotnym dla szczodrego mecenasa uczynim... Trąby uderzyły znowu. Dwóch małych żaków waliło w wielki kocioł, leżący przed tronem, aż pot ciurkiem kapał im z czoła, słuchającym zaś uszy pękały. Na małpę z Nowego Świata ucharakteryzowany marszałek dał im znak, aby przestali, i donośnie czytać zaczął: — W dniu Świętego Grzegorza, roku Pańskiego 1566 zwyczajem lat dawnych ogłaszamy wybór miłościwego króla żakowskiego, który to wybór nie modą dziedzictwa ani ilością wotów dokonany być ma, jeno personalnymi, osobliwymi przymiotami kandydatów. Jakowe przymioty i cnoty zdobią żaka? Zmyślność, bystrość dowcipu, inwencja. By najhojniej w takowe opatrzonego kandydata poznać, proponujemy waszmościom trzy do rozwiązania gadki. Trafnie odgadujący koronę obejmie, za kondycją, by był żakiem i królem dotąd obierany nie był. Zbierzcież tedy umy w kupę, waszmościowie, napnijcie je niby cięciwę, by strzała dowcipu żartko wypuszczona ustrzeliła tę oto koronę. Teraz podniósł się ex_król, żegnając lubych poddanych. Nadziany gęsto mitologią dyskurs zakończył życzeniem, by jego miłościwi koledzy bracia, królowie i cesarzowie, exemplum wyboru następcy, i wzorowych obyczajów z żakowskiego drowu brali. Żegnano go przeciągle kocią muzykó, po czym zaległa cisza jakby makiem siał, bo dwóch chmyzów w tureckim przebraniu, z przyprawnymi konopnymi wąsami, podniosło w górę na drążkach rozpiętą wielką kartynę, na której wypisane były zapytania. Czytano je z tchem zapartym. "Bystry umysł wart królestwa" — widniało u szczytu, a poniżej: Primo: Bóg wszystko stworzył, wszystkim rządzi, wszystko ma. Jednej wszelako rzeczy ani ma, ani mieć może. Pytanie: Co jest, czego Bóg nie ma, ani mieć może? Secundo: Podle panien pracujących w polu szedł młodzieniec wołając: Pozdrowienie stu pannom! Na co odrzekła niektóra: Nie ma nas sto, ale byś nas wziął dwa razy i połowinę raza, i ćwierć raza, i siebie dołożył, to by było sto. Pytanie: Wiela było panien? Tertio: Święta była, święta jest, a w niebie nie była i nie będzie. — Jego królewska mość udziela najmiłościwiej lubym swym poddanym dwie godziny czasu do namysłu, po którym to terminie zgłosić się mają kandydaci. Ninie zaś walki kokotów się zaczną. — A co będzie, jeśli nikt nie zgadnie? — zapytał Pawło stojącego opodal waganta, któren uprzednio z delegacją przychodził. — To się nie zdarzy, wasza godność — odparł. — Nie podałyby się żaki na pośmiewisko grodu. Nie zgadnie w czas żaden, to podszepną któremu bywszy królowie, jako ja, którym kandydować się już nie godzi. — Tedy znany waści tenor odpowiedzi na te gadki? — Natychmiast je waszej godności wyłożę. Łatwe są one nad podziw, skąd wnoszę, że będzie nadmiar kandydatów, którym dodatkowe gadki wypadnie postawić. Pierwsza jest zgoła dziecinna: Bóg ani ma, ani mieć może równego sobie... — Prawda! Dobrze wymyślone... — Panien na polu trzydzieści i sześć, co dwa razy wzięte czyni siedemdziesiąt dwa, a połowina — dziweięćdziesiąt, a ćwierć — dziewięćdziewiąt dziewięć, a młodzieniec na dokładkę — sto. Dla umysłu ze szlachetną matematyką znajomego — fraszka. Zaś trzecie to ziemia... — Dlaczego?! — Święta, lecz do nieba nie poleci — roześmiał się wagant. — Wasza godność raczy spojrzeć, jako walecznie koguty na siebie nastają? Przeprowadził ich przez tłum ku podłużnemu stołowi, ogrodzonemu niskim wiklinowym płotkiem. Stół potrząśnięty był słomą i piaskiem. Właściciele zawodników stali dokoła, trzymając za pazuchami lub połą kaftana — koguty. Teraz na odgłos trąb rozpowijali im głowy i skrzydła ze szmat. Pianie zrobiło się srogie i szło przez cały rynek, bo przedrzeźniały je co młodsze żaki. Miłośnicy walk przepychali się przez tłum, z powagą macając mięśnie ptaków, dzioby ich i nogi. Zakłady już robiono wysokie. Ptaki nie pojone od wczora, a karmione od paru dni palącym zielem, zwanym "włoski Matki Boskiej", patrzyły na siebie zażarcie, z otwartych dziobów o sczerniałych i sztywnych językach, wydobywał się chrapliwy skrzek, czerwieniały oczy i grzebienie. Pazurami drapały wściekle odzież swoich panów. Walki miały być dwojakie: śmiertelne, z uczepionymi do ostróg miedzianymi kolcami, i zwykłe, bez kolców. Ciżba stała się gęsta, że szpilki byś nie wsunął; na dwu wysokich kozłach naprzeciwko siebie siedzieli sędziowie. Kozły obwieszone były widzami, na co sarkali stojący z tyłu. Gdy sarkanie nie pomogło, ściągali szczęśliwców z wyżyny za nogi. Rozległ się trzask i krzyk. Jeden z kozłów runął, przygniatając ludzi. Wołano w tumulcie: — Nie trzeba kozłów! precz z nimi! — Sędziowie niech stoją jak my! — Zaczynać! zaczynać! — Zaczynać! Koguty piały. Puszczono pierwszą parę w szranki. Były to dwa stare bojowe kokoty, jeden czarny, drugi pstry. Wyciągały długie, chude szyje, łypiąc ku sobie z nienawiścią, przechylały głowy, drobiąc a szukając sposobności do pierwszego ciosu. Nieruchomiały naprzeciwko siebie, mierząc się zimnym, wzgardliwym spojrzeniem, i znów wynosiły głowy, wodząc się wkoło placyku, jak w tańcu. Cisza zaległa na rynku. Naraz oba ptaki szurgnęły skrzydłami i równocześnie skoczyły ku sobie, tocząc się w jeden kłąb pierza w miejscu, jak kręglica zwana cygą, wirujący. Pióra leciały w powietrze. Wokoło zakładano się gorączkowo, rujnująco, z pasją. Pośród zdyszanych oddechów wznosiły się krzyki: — Czarny! czarny górą! — Nieprawda! już go pstry bierze... — Czarny! — Pstry! — Czarny! — Huzia! huź! — Dalej go! Nagły wrzask triumfu i gniewu zarazem zwiastował decydujący moment walki. Czarny był rzeczywiście górą. Zdoławszy wskoczyć na grzbiet przeciwnika, orał mu krzyże miedzianą ostrogą. Krew tryskała. Pstry podał tył. Z wydziobanymi oczami, ociekający krwią, uciekał na oślep wzdłuż płotku, zwycięzca gonił go piejąc chrypliwie. Właściciel oślepionego wyciągnął rękę, schwycił niefortunnego zapaśnika, okręcił w powietrzu za nogi i trzepnął łbem o kamienie, po czym z wściekłością cisnął pod stół rzucające się jeszcze ścierwo. Koło niego gracze skakali do siebie z pięściami. Zwycięzcę pojono troskliwie, wpychając w dziób siemię lniane rozmoczone w mleku. Ale ptak chwiał się na nogach, niezdolny przełknąć strawy; w pewnej chwili wyprężył się, zapiał triumfalnie i upadł martwy. W szrankach wodziła się nowa para z jeszcze większą zaciekłością, bo widok walki doprowadzał trzymane na ręku koguty do szału. Podobnie zresztą jak widzów. Odwieczna rozkosz i wesele tłumu, rozkosz widoku boju, wdychania zapachu krwi bez ryzyka dla siebie i niebezpieczeństwa — rozpalała oczy i gesta, wybuchała w namiętnych okrzykach. Zawody się przeciągały, bo walczące ptaki równej były siły i zręczności. Podstępne uderzenia dziobem jednego napotykały niechybnie stalowy odpór dzioba drugiego. Chwyt skrzydeł odbijał się o chwyt przeciwnika. Tłum ryczał, klaskał i wył. Zakłady dochodziły do sum niewidzianych. Ale zapaśnicy słabli, jednako wyczerpani do cna, ustawali, coraz obojętniej spoglądając na siebie gasnącymi ślepiami. Darmo właściciele stawiali je naprzeciwko siebie dziób w dziób, judząc i szturchając. Stały bez ruchu, martwo opuszczając głowy. Wszczął się tumult, bo jedni twierdzili, że prawy gotów jest jeszcze do walki, drudzy przeciwnie, że lewy. Zanim skończyła się wynikła z tej okazmi bójka, oba ptaki leżały zdechłe z wyczerpania na stole. Uprzątnięto je co żywo, by trzecią parę wpuścić. — Chodźmy już — wzdrygnął się z obrzydzeniem Staszko. — Idź, jak chcesz, ja się ostanę, ciekawi mnie widzieć elekta. Poszedł sam przez wyludnione ulice. Domy wszystkie były pozamykane na głucho. Czy kto był na rynku, czy siedział doma, jednako warownie zaryglował drzwi w obawie swawoli rozigranych żaków. Szedł w cieniu milczących domów, przeżuwając myślą poczucie swego niedostosowania do życia, odrębności nieprzewalczonej, jaskrawej. Nie po raz pierwszy w życiu stanął niby osłupiały w nagłym zastanowieniu, skąd się tu wziął, skąd przyszedł? Zali nie z innego świata? Dlaczego nie może żyć jak wszyscy, czuć i rozumieć jak wszyscy? Czemu ten sam świat, który dla innych jest pełną powabu ojczyzną, staje przed nim głuchą puszczą, w której jak wygnaniec błądzi? Ach, ten świat! Jakże mu zbrzydł! Wszystko w nim było połowiczne, chwiejne, względne, dwulicowe, małe... Każda rzecz, bodaj najlepsza, miała wywrót zły, i na odwrót pod złym wierzchem znajdowałeś skryte jądro dobre. Cały był jak ta żakowska zabawa: łachmany barwne i śmiech, a pod spodem głód i nędza! Doskonały obraz świata! Żaki bawiące się dziś z niefrasobliwą, bezgrzeszną pogodą, pójdą jutro lub pojutrze za lada pozorem bić żydowskie dzieci, albo burzyć domy. Tak czynią ludzie codziennie. Kto by ich za to bezwzględnie potępił? Takie to już życie, zdradliwa nieuchwytność wszystkiego, dwojakość, ciągła krzywda jednej połowy ludzkości, głód jednych, a przesyt drugich... Serce płakało w nim z bólu, a razem z tęsknoty za Dobrem całkowitym, wielkim, nieśmiertelnym, przy którym można by spocząć bezpiecznie... Podniósł oczy pełne łez i uśmiechnął się: w perspektywie ulicy, na tle głębokiego nieba, krzyż na wieży Świętego Szczepana płonął w odbiciu zórz zachodnich jak pochodnia. IV Medyk wyszedł i Staszko przymknął z ulgą zmęczone oczy. By mu dali choć chwilę spokoju! Piąty dzień mijał, jak, nie wiedzieć skąd, zwaliła się nań choroba, w żarze gorączki roztapiając świadomość i siły. Dusząca woń palonego cukru i cynamonu, którymi troskliwy lekarz kazał silnie wykadzić komnatę, ciężyła rozkołatanej głowie jak lepka, uporczywa zmora. Z udręką spojrzał w okno, za którym błyszczała bielą wczesna zima. Na szybie mróz wyhaftował przeźrocza, cudne jak wspomnienie raju. Wielkie, misterne paprocie bratały się z nie oglądanymi przez oczy ludzkie krzewami. Przeczysty blask ich świetlistego listowia ranił obolały wzrok. Przymknął z powrotem powieki, zapadając w gorączkowy pół sen, pół widzenie. Niosły się, wstając z pamięci niby mgła znad łąki, wspominki dziecinne, dawne, rostkowskie... ...Oto biegną razem z Pawłem ku strudze za sadem, migoczącej jak okno zamarzłe... Drży woda, spieszy się, pluszcze... Och, dojść do niej... umaczać spalone wargi, zamoczyć udręczoną, bolesną głowę... Gdzie Pawło? nie ma go już, sam się pozostał... Zielony łęg między nim a wodą wydłuża się, rośnie bez końca... Z boku wyrasta ciemny las posępny, las z baśni o zbóju Madeju... Na łące pasie się jagnię... jakże jest białe i miłe... wełna mięciutka jak kądziel... Chodź ze mną ku wodzie, baranku... ...Nagły łomot w lesie: z głuchym warczeniem wypada z gąszczu wielki, czarny brytan — Szatan. Już ich zobaczył i pędzi... Błyskają nabiegłe krwią ślepia, obwisłe wafle podlatują w biegu, ukazując cętkowane czarno podniebienie. Lśniące kły tkwią w nim jak ćwieki. Ogląda się chłopiec na jagnię w grozie struchlałego serca — gdzież ono? A toćże on już jest nim, białym, bezbronnym jagnięciem, tkwiącym samotnie wśród łąki. Na niego sadzi prosto straszny czarny pies. Cienkie kopytka wrastają w ziemię ze zgrozy. Paszcza już tuż... Zbudził się z krzykiem, pan Bieliński pochylał nad nim poczciwe, zatroskane oblicze. — Co ci to, Staszek?... — Nic — odparł przytomniejąc — Szatan mi się śnił... — Patrzajcie! Szatan! — parsknął śmiechem stojący w drzwiach Pawło. — Kusił go pewnie jak świętego Antoniego... — Szatan pies... czarny pies z Rostkowa... — odpowiedział z wysiłkiem Staszko. Spojrzał w okno, pragnąc widoku nieba. Pokryte mrozem szyby nie przepuszczały błękitu. Widział tylko świetlistość zaczarowanych gajów szklanych, rażącą i pustą. W głowie jak marzenie zamajaczyło pojęcie świeżego, zimowego powietrza i turkusowej kopuły. — Każ waszmość otworzyć okno... — szepnął błagalnie. — Okno! — krzyknął ze zgrozą pan Bieliński. — Jałowcem tu zaraz wypalimy z dodatkiem ziarna aloesowego, by powietrze miąższym uczynić... Staszko zamknął oczy z rezygnacją. Przerwany sen wrócił. Snadź czekał cierpliwie za wrotami świadomości. Ujrzał się znowu na tej samej łące, znów jest jagnięciem bezbronnym... Z trwogą spojrzał w stronę lasu, gdzie czyha zły, czarny potwór. Widzi go już, jak się przemyka wśród drzew... Zaraz wychynie... ...A może Pawło miał rację? To nie naśladnik, ulubieniec jegomości, jeno Szatan prawdziwy, duch zły?... Już wypadł z lasu, przybliża się... rośnie... rośnie... Staje się wielki jak góra... staje się wielki jak las... Zajmuje sobą pół nieba. Błyszczą krwawe ślepia... ciemne skrzydła wyrastają po bokach, jak chmura... wyciągają się, by zdusić jagnię, zdusić cały świat... Gdzie się podzieje?! Gdzie schroni? Gdzie pasterz, co go ocali?... — Mówiłem medykowi, że trza mu krwie puścić tyla razy, wiele ma lat, a on dwa chybił... — mruczał niespokojnie pan Bieliński, podchodząc doń z lekiem w ręku. — Proszę wody... — Woda jeno humory rozrzedza, czym w gorszą afektację organizm wprowadza; to zaś jest dekoktum arcydzielne, z soku mięsnego z przydatkiem sznurka pereł i dukata wygotowane... pij... — Poślijcie po Ojca Doniego... Ojca Doniego... miłuje mnie, przyjdzie... z Sakramentami niech przyjdzie... Straszno mi... Pacyfik... idź! Stary Wawrzyniec spojrzał pytająco na imć Bielińskiego. — Idź, idź, będzie spokojniejszy, a wezwij medyka po drodze... Wyszedł szybko. Pochylony w sąsiedniej komnacie nad zadaniem Pawło podniósł na głos kroków głowę. — Gdzie idziesz? — spytał bezmyślnie. — Do kolegium, po Ojca Doniego. — Po licha? — Panicz Staszko pilno proszą... Pawło wpatrzył się w niego niepewnie, mrugając szybko oczami. Naraz poderwał się z miejsca. — Nie potrza! Kto posyła?... Siedź! Ani mi się waż wychodzić... — Pan Bieliński kazali też i medyka... — rzekł stary służący zdumiony. — Bieżaj po medyka, a żywo! Ale do kolegium ci wara! Został sam czerwony z gniewu i przerażenia zarazem. Czuł, że oblewa go war na myśl, co by było, gdyby nie spytał, dokąd stary idzie... Gdzie słowo?... Wstyd!... Słowo polskiego szlachcica... Ogarnął go gniew na brata; nie może bez swoich klechów tygodnia wytrzymać! Nie taki znów słaby przecież... Za dwa dni będzie zdrów i może się naspowiadać do woli... Wszedł do sąsiedniej komnaty. — Posłałem Wawrzyńca po Ojca Doniego — rzekł imć Bieliński półgłosem. — Wiem — odparł krótko Pawło — alem go zachwycił. Nijakiej racji nie widzę Ojca Doniego, któren wiekowy jest, fatygować a larum robić... Baba! — zwrócił się do brata — by cię palec zabolał, już ci się widzi, że pomrzesz... Chłop tęgi, a cackać się będzie jak panna... Łzy błysły w oczach chorego. — Nie dla cackania się, Pawłuś... jeno tak... Byś wiedział, jakie mi się zwidy straszne jawią... odeszłyby precz... I dla duszy letko... — Tobie letko, a Ojcu Doniemu po mrozie chodzić nieletko... Tylko byś o sobie myślał!... Staszko umilkł zawstydzony. — Byłoby źle, nie bój się, poślemy sami — dodał Paweł uspokajająco. Wychodząc, spojrzał na zmienioną twarz brata, szczupłe, drgające ustawicznie ręce i mimo woli przystanął. Pierwszy raz zdjął go niepokój, że Staszek może jest naprawdę chory. — Co medyk mówi? — zagadnął cicho pana Bielińskiego. — To nieuk! — zachłysnął się gniewem mentor. — By robił, co mu każę, Staszek byłby dawno zdrów! Zrazu mówiłem, krwie puścić szesnaście razy i tyzanną z dodatkiem cebuli w żelaznym moździerzu tłuczonej, saletry, octu i miodu — poić. On zasię uparł się na swoim, zadając syrop z białego maku oraz korzeń wężownika a fasafrasu w serwatce... — Ale co prawi? Co waszmość myślisz?... — Co on prawi, to mniejsza, gdyż ordynaryjny to cyrulik, nie znający nawet, które konstelacje pomyślne dla leczenia są... Ja uważam, że źle jeszcze nie ma. Staszek drzemał nieprzytomnie. Pawło spojrzał nań raz jeszcze i wrócił do przerwanego zadania. Praca mu nie szła. Chory brat, dane lutrowi słowo — stały ustawicznie w myśli. Co będzie, jeżeli... naprawdę?... Odepchnął niepokój, wzruszając ramionami. Skądże by? Staszek kompleksji jest zdrowej, równie jak i on... Posłabuje trochę i ozdrowieje... Mało tu ludzie słabują, a przedsię nie umierają... Pochylił się nad zadaniem uspokojony, myśli jednak zebrać nie mógł. Ni jednego poprawnego zdania nie skleił. Przypomniał, że Staszek miał zwyczaj notować sobie trudniejsze wyrażenia retoryczne, i poszedł szukać między książkami brata. Z łatwością znalazł zeszyt, na okładce którego widniał napis: "Liber ellegantiarum, scriptus per me, Stanislaum Kostka". Ellegantiarum! — roześmiał się Paweł. — To osioł! elegantiarum! Theobulk niechby zobaczył... Przewracał kartki, szukając, co by mu było przydatne. Równym, dziecinnym nieco pismem Staszka wypisane były co piękniejsze stylowe zwroty, zalecane przez magistra Theobulcia. Na marginesach czerniały drobne zapiski ołówkiem. "O Maria, sis mihi propita"... — przeczytał zdziwiony Pawło. Przewrócił parę stron: "Najmiłościwsza Orędowniczko i Matko! Królowo nieba i ziemi!"... — Dalibóg! to on się modli, nawet gdy pisze zadania!... Skończył swoje i odniósł zeszyt na miejsce. Sprowadzony przez Pacyfika medyk zabierał się do ponownego puszczenia choremu krwi pod krytycznym okiem pana Bielińskiego. — Zaraz mu ulży — szepnął ten ostatni — by mnie słuchano, już byłby ze wszystkim inny... — Daj Boże — mruknął Pawło. Widok nieprzytomnego brata zaniepokoił go znowu. Wybiegł szybko, bo zegar na pobliskim kościele bił już jedenastą godzinę. Na schodach zatrzymał się nagle. — Pacyfik! — krzyknął — byś mi się nie ważył przyzywać księdza beze mnie!... Zbiegł na dół, przeprowadzony zgorszonym wzrokiem Wawrzyńca. Czas dłużył się na lekcji. Wykład Ojca Mateusza zdawał się bardziej jałowy i nudny niż zwykle. Chory Staszek... przeklęte słowa wpadały znów ustawicznie w zawiłą sieć sylogizmów, psując subtelną tkankę dowodzenia. Profesor zżymał się na niepojętność bystrego zazwyczaj ucznia. Na koniec mógł wyjść. Wracał obarczony obowiązkiem przepisania sto pięćdziesiąt razy długiego i bynajmniej nie pochlebnego dlań zdania. Mniejsza o to! Biegł do domu poprzez zamieć rozszalałą nad grodem. Wiatr zachodni szedł od rzeki, ostry niby nóż, niosąc ulewę śnieżnych lotnych puchów. Leciały w ciasne zaułki, wirując jak zabłąkane. Wicher wpadał za nimi z wyciem w te wąskie gardziele, porywając śnieg z powrotem na powietrzne tany. Godła, podobne do widm wśród białej kurzawy, tańczyły oszalałą, szczekającą sarabandę. Rynny chwiały się, skrzypiąc i drżąc. Stukały miarowo okiennice. Biegł, nie przystając, aż zdyszany wpadł do sieni. Stary Pacyfik stał na schodach. Pawło wstrzymał się bez tchu. — Co takiego?! — Paniczu... księdza pilno trza... Panicz Staszko bardzo słaby... — Czekaj!... jeszcze nie... nie... — Paniczu!... — Głos starego drżał. Wysilał się, by nie okazać wzruszenia. Pańszczyźniany był. Co mu za prawo odzywać się? Słuchać jego rzecz i tyle. Ale miłował Staszka i stare ręce dygotały mu z rozpaczy. — Paniczu!... toć prosi i prosi... — Moja rzecz! — warknął Pawło, wpadając na górę. Bieliński podniósł nań przerażone oczy. — Gorzej jest... — szepnął. — By był od razu krew puścił, jako mówiłem! Posłałem Wawrzyńca po księdza... — Zawróciłem go — rzekł twardo Paweł. — O Boże! A toż nieborak jednym głosem o to się doprasza! Pawło podszedł ku niemu strasznym, cichym krokiem. — Gdzieś waść był — syknął — gdy poręczyłem na moją cześć Kimberkerowi, że ksiądz w ten dom nie wnijdzie?... — Jezusie Maryjo! prawda!... — Jezusie Maryjo... — powtórzył Paweł szyderczo. — Trza mi było wtedy nie pozwolić ręczyć! Gdzieś waść był, powtarzam! Opiekun malowany! mentor! Pan Bieliński opadł na krzesło złamany. — Boże! — szlochał — cóżem miał robić? Dyć żeś waszmość ani chciał słuchać!... Ani się odezwać pozwolił! Prosiłem... jeszcze pod bramą... o Boże! Płakał jak dziecko, kryjąc twarz w dłoniach. Malowany opiekun!! A słusznie! Gdzie był?! Trza było się opieki zrzec albo pilnować!... Z załamanej postawy nieszczęsnego astrologa biła taka żałość, że Pawło zawstydził się. — Nie płacz waść. Nie pomnij, com rzekł w gniewie. Ja jestem winien i nikt inny, jeno ja sam... Co teraz począć?! co począć?!... Ścisnął głowę oburącz z rozpaczą. — Śpi Staszko? — Nie wiem — odparł przez łzy pan Bieliński. Weszli na palcach do sąsiedniej komnaty. Pawło drgnął na widok brata. Głowę miał odrzuconą w tył i silnie wpartą w poduszki, cerę szarą, oddech ciężki i świszczący. Ręce nieustannym ruchem błądziły po kołdrze, jak gdyby coś ku sobie zagarniając. Na odgłos kroków otworzył oczy. `ty Część druga Walka i zwycięstwo (cd.) IV (c.d.) — Przyjdzie?... skoro?... — spytał słabym głosem. — Stachu!... — rzekł Pawło, biorąc go za rękę — Stachu! Nie lepiej poczekać, aże ozdrowiejesz?... Rozszerzone oczy chorego wpiły się w jego twarz, nie rozumiejąc. — Ja nie ozdrowieję... — Co byś nie ozdrowiał! Poczekaj, braciszku, jeszcze bodaj do wieczora... — Nie! nie! — krzyknął Staszek, próbując się podnieść. — Pawłuś! Ojca Doniego... czyli innego... z Sakramentem... skoro... skoro... — Słuchaj, Stachu — rzekł Pawło rwącym się głosem — kiedym kwaterę najmował, wziął ode mnie Szwab porękę, że ksiądz katolicki nie śmie do nas przyjść... Staszek patrzył weń bez słowa. — Słowo dałem... Stachu, rozumiesz?... na moją cześć... na szlachecką cześć... Stachu! że księdza nie będziem wołali... Słowo dałem... — A jeżeli umierający doma jest... — spytał chory ledwo dosłyszalnym szeptem. — Zali zbawienie duszy nie pierwsze niż słowo? — Nie było excepcji — odparł głucho Pawło. Zapadło długie milczenie. Mrok się osuwał na świat. — Zanieście mnie... — podjął gorącym, nagłym szeptem Staszko — zanieście mnie, tylko żywo... — Stachu! dyć popatrz w okno... zamieć jaka! niby w lutym! Żywego cię nie doniesiem... — Ino na dół, na podwórzec... tam ksiądz przyjdzie... — Dobrze, jeno niech wiatr ścichnie... — Pomrę, zanim ścichnie... — Nie! Staszek chwycił go błagalnie za rękę. — Idź do Kimberkera! poproś! ubłagaj, niechaj zezwoli!... Ubłagaj... Pawło poczuł, że gorące mrówki lezą mu wzdłuż krzyża na samą myśl o takowej prośbie. Sam dał słowo, a teraz się prosić... Kasztelanic... wielki pan... będzie prosił tego łyka, któremu dał słowo... Potrząsnął milcząco głową. — Nie zezwoli! Zrobim inaczej, jeno dąć ustanie... Lecz Staszek już go nie słuchał, rozpłakawszy się jak dziecko. — Maryjo! — zawołał łkając — Matko Najświętsza!... toć widzisz... toć mnie poratuj!... Panienko!... Masz służebniczkę Barbarę, której jedyne officium strzec, by ludzie bez Boga nie marli... Przyślij ją... możesz to zrobić... racz zechcieć, Maryjo!... Szept zamarł. Pawło stał nieporuszony, wpatrzony w misterne wzory pawimentu, naraz zatrząsł się i podniósł głowę. — Cichaj, Staszek, pójdę Kimberkera prosić. — Idź! prędko, prędko idź! Wyszedł na schody i zstępował krok za krokiem w straszliwym ze sobą zmaganiu. Na każdym stopniu zdało mu się, że nie zdzierży i pogna z powrotem na górę. Chwilami zacinał zęby, by nie krzyczeć. — Dla Staszka... dla Staszka... — powtarzał. — Tyś winien... ty cierp... — Szedł. Stał długo przed drzwiami, nim je pchnął. Imć Kimberker siedział jak zwykle nad księgą przed swoim pultynkiem. Woskowe świece tkwiły w brązowych świecznikach. — Czym mogę usłużyć waszej godności? — zapytał. — Mości gospodarzu... Pomnisz waść, że najmując tę kwaterę, zastrzegłeś sobie kondycję, by ksiądz katolicki nigdy do nas nie zachodził? Kimberker skinął głową zdziwiony. — Brat mój jest słaby... bardzo słaby... umiera... U nas katolików straszno bez księdza umierać... Zechciej waść na ten jedyny raz kondycji uchylić... Śmierć sroga rzecz... nie przystoją w jej obliczu żadne klauzule... Najwyższe zakłopotanie odbiło się na twarzy Niemca. — Wasza godność... Chory?! Pan Stanisław? Umiera?! nie może to być! taki zdrów, piękny chłopiec... Któryż medyk go leczy? — Medyk Donatino... Włoch... — Zaraz wiedziałem! Niefortunny to dyscypulus Hipokratesowy! Racz posłuchać, wasza godność, dobrej rady i wezwij magistra medycyny Rudolfa z Moguncji. Cuda, cuda istne robi! Ludzie z łoża śmiertelnego za jego sprawą wstają. Kwaterę ma przy Szewskiej ulicy w domu pod Białym Murzynem. Obaczy wasza godność... Siostra mej małżonki słabowała więcej jak trzy roki na zapalenie wątpiów, a przecie... — Wdzięczen jestem waszmości za radę — przerwał Pawło — i ninie k'niemu zajdę... jako jednak z tamtym?... Brat mój niebożę tak się alteruje, że zamrze pewnikiem, gdy jego życzenia nie spełnim... Nastała chwila milczenia. — Mości gospodarzu — podjął Pawło znowu, głos mu się załamał, zaciął. — Nie zwykła to u nas rzecz prosić... Ja... waści proszę... Kimberker opuścił oczy zmieszany. — Wasza godność... ja bym z duszy... serca... ja... co mi tam, jeno pani Kimberkerowa, by ona zechciała przystać... — Waść nie jesteś głową domu? — Oboje... oboje... Pani Kimberkerowa małżonką jest, koroną mej głowy, wedle słów Pisma Świętego... Jeśli pani Kimberkerowa przystanie, ja, owszem... Pod drzwiami zaszeleściła suknia, gospodarz porwał się z miejsca. — Otóż i ona... Niech wasza godność jej spyta... — wyszedł spiesznie, nie czekając na odpowiedź. Pani Kimberkerowa weszła uroczystym krokiem, wlepiając w Pawła świdrujące, czarne oczy. Usiadła, czekając, co powie. W kącikach zaciętych wąskich ust kryła się złośliwa radość i pogarda. Pojął, że podsłuchiwała pod drzwiami, wie, o co chodzi, i cieszy się jego hańbą. Dość było na nią popatrzeć. Czekała prośby, by upokorzyć odmową. Spojrzał raz jeszcze i poczuł, że nie ubłaga jej o nic. Gadzina! Krew mu buchnęła do głowy, wypadł z komnaty bez słowa. W bramie ogarnęła go dzika chęć tłuczenia głową w mur. Czuł, że za nic do mieszkania nie wróci. Gdzie pójdzie? Co zrobi?... Brat, brat... bez spowiedzi kona... młodszy brat... Staszek serdeczny... Kostka bez Sakramentów, jak włóczęga, umiera... brat... Błękitne oczy, gasnące, zalane łzami, to znów twarz matki — majaczyły przed nim. Tłukł się o bezsilność swoją jak orzeł o klatkę. Chwilami ogarniał go gniew jak wicher, a z nim chęć, by powrócić, ścisnąć tę babę piekielną za gardło i zażądać zwolnienia ze słowa. A równocześnie czuł, że raczej siebie mizerykordią pchnie, niż to uczyni. W rozpacznym wirze myśli wspomniał nagle nazwisko medyka i ruszył co tchu poprzez zwały śniegu, myląc w ciemności drogę, plącząc się bezowocnie po krętych uliczkach. Odnalazł z trudem dom pod Białym Murzynem. Przyjęła go jejmość w wielkim, rurkowatym czepcu, o pogodnej twarzy. Medyk cudotwórca nieobecnym był, wezwany do łoża chorego grafa Altenberga, w pobliżu Wiednia mieszkającego. Jejmość sądziła, że małżonek jej nad ranem wróci. — Kolasę przyślę... pieniędzy, wiele zażąda, dam... by jeno spieszył... — nalegał Pawło. — Ojciec waszej dostojności zasłabł? — spytała, patrząc nań ze współczuciem. — Brat młodszy... — Nie frasujcie się, dostojny panie. Co Bóg przeznaczy, to będzie — rzekła, zamykając za nim drzwi starannie. Został znów sam, wśród ciemności i zawiei z duszą niepokoju i trwogi pełną. Powlókł się ku domowi. Co tam zastanie?... I na myśl, że od progu uderzą weń oczy brata, szept żałosny: — Pawłuś, księdza!... — zataczał się jak pijany. Pomyślał, że lżej by mu chyba było dowiedzieć się, że Staszek już umarł, lecz razem z tą myślą ogarnął go taki lęk, by nie była prawdą, że puścił się cwałem do domu. Wielka sień oświetlona była skąpo olejnym kagankiem. W niepewnym blasku Pawło dojrzał chudą, czarną postać, pochyloną nad poręczą schodów. Kimberkerowa stała, spoglądając w dół. Pilnuje, bym księdza nie zwiódł, jędzona! — mignęło mu w głowie. Chciał przejść mimo, ani patrząc, lecz zagrodziła mu drogę. — Niewiele stoi słowo polskiego nobila... — zaczęła z sykiem zjadliwym. Zatrząsł się cały od wstrętu i furii straszliwej, w oczach mignęła łuna purpurowa, ostatkiem sił wstrzymał się, by jej nie zdusić. — Ejże, ejże — wycharczał zdławionym z wściekłości głosem — milcz! psiakrew... kark skręcę... potwora!... bratu... bratu... ostatniej pociechy odmawiam... a ona... śmie... ejże, bo nie strzymam! milcz! Cofnęła się nastraszona w uchylone drzwi, lecz nie myślała ustąpić. — Dobry wybieg! — zasyczała — nie księdza sprowadził, to mniszkę! — Mniszkę?! Zdumienie przewyższyło nawet wściekłość Pawła. — Mniszkę — powtórzyła z uporem. — Któż po nią chodził, jak nie wasza godność?... — Nie wiem o żadnej mniszce! — ryknął, rzucając się ku niej. — Chodziłem po medyka, któregoście mi naraili... Czego chcesz ode mnie?! Gadaj!... Tyle prawdy drżało w jego głosie, że Kimberkerowa zamilkła, spoglądając nań uważnie. Z zaciekłej i szyderczej stała się boleściwa i łzawa. — Więc nie wasza godność?... Zapewne pan magister Bieliński albo ten stary... Słusznie byłam przeciwną odnajmowaniu domu... Wiedziałam, że tak się skończy... Pomimo poręki... — Gadaj waćpani, kto był?! — Będzie temu z godzinę — jęknęła — słyszę dzwonienie na schodach... wybieżałam żywo, aleć już schodzili... pacholęta dwa z dzwonkiem i mniszka młoda z puszką... W moim domu — wrzasnęła naraz z pasją — w moim domu!... Katolicki dzwonek! mniszka! zabobony! papieskie czarnoksięstwa obrzydłe!... Nie słuchał, biegnąc ku górze. Drzwi były zamknięte, otworzył mu je Bieliński. — Śpi — szepnął, kładąc palec na ustach. Pawło oparł się z ulgą o futrynę drzwi. — Śpi, żyje... Kto mniszkę sprowadził?... Pan Bieliński zdjął okulary ze zdumienia. — Mniszkę? — Tę, co tu była u Staszka?... — O Boże — jęknął mentor — mości Pawle, pokaż puls, febris i ciebie ogarnia... nie dziw przy takiej aurze... o Boże... dosyć jednego nieszczęścia... — Ostaw waść i nie symuluj, że nie wiesz, kto tutaj podczas przychodził... — Nikt nie przychodził od wyjścia waszmości. — Kimberkerowa gada, że widziała wychodzącą od nas mniszkę. — Troi się babie w oczach z tej złości. Nikogo nie było. Siedziałem tu cały czas, drzwi zasię były zawarte. — Musiało się żmii przywidzieć... Dawno Staszek śpi? — Niedawno. I powiem waści, zwidziało się w malignie niebożątku, że Sakrament przyjął, co i chwała Bogu, bo już nie nalega... — Jak to było?! — poderwał się Pawło. — Ano. PO wyjściu waszmości od zmysłów odchodziliśmy z Wawrzyńcem. W ostatecznej agitacji prosił się biedaczek, płakał, za ręce chwytał, aż Pacyfik w ślozach uciekł i ja też zdzierżeć nie mogłem... Usiadłem podle płaczący i jakoś drzymota mię zeszła, że to już trzy noce nie śpim... Może ze dwa pacierze drzemałem, aż mi się zdaje, że dzwonek, tak jakby w Staszka komnacie. Et, myślę. Dzwoni znowu. Poszedłem. Leżał cichutko bez alteracji nijakiej... "Dziękuję wam — prawi — dziękuję." Za co? Powiadam, a on: "No toć za komunię... już mi nic więcej nie potrza..." Nie rzekłem nieboraczkowi, że mu się jeno komunia widno przywidziała, wrychle też i zasnął. — A może się nie zwidziała? Mów waść prawdę — zaczął Pawło, czerwieniejąc z gniewu — na dudka wystrychnąć się nie dam... Waść wezwałeś czy Pacyfik?! — Kogo?... — Oną mniszkę! — Przeżegnaj się, mości Pawle — zaczął Bieliński z urazą. — Primo: mniszka u Wiatykiem?! Takiego obyczaju jeszcze w Kościele katolickim nie masz. Secundo: waść mnie posądzasz o łgarstwo? Szlachcicem jestem, a zatem... — Nie posądzam waszmości o łgarstwo, jeno chcę dojść prawdy... ów dzwonek? — Dzwoniło mi w prawym uchu, jakem się przekonał. — Kimberkerowa też dzwonek słyszała! — Widno dzwoniło i jej... Na mój klejnot mogę ręczyć, że nikt do Staszka nie wchodził... Pawło machnął ręką i wszedł ostrożnie do pokoju brata. Spał. Wyniszczona chorobą twarz jaśniała spokojem i Pawło poczuł, że jakiś olbrzymi ciężar zsuwa mu się z serca. Ach, mniejsza z tym, czyli to było gorączkowe przywidzenie, czyli chytry fortel Bielińskiego i Wawrzyńca — mniejsza! A może naprawdę zeszła doń święta Barbara opiekunka konających?... Mniejsza! nie będzie się nikogo pytał... Staszko miał pociechę, której żądał, wszystko inne furda. Po raz pierwszy może w życiu uprzytomnił sobie, jak dalece tego młodszego miłuje. Prawda, mnich był, niuńka, w kościele ustawicznie siedzący, kompan żaden, ale brat... Towarzysz nieodłączny dzieciństwa, w każdym strapieniu przyjaciel pewny, najlepszy... Jak mu się będzie żyło, jeśli go nie stanie — nie mógł sobie tego przedstawić. Próżnia nieznośna, niemożliwa do pojęcia, otwierała się na samą myśl o śmierci Staszka. Aż się zadziwił sam sobie: tak ci go trzymał ten mniszek za serce! — Nie czyń sobie waszmość złudnych mirażów nadziei, do której fundamentu nie widzę... — prawił z namaszczeniem podnosząc palce do góry, uczony Rudolf z Moguncji. Pan Bieliński łzy ocierał. Medyk Donatino, Włoch, uśmiechał się szydliwie. Młody adept sztuk medycznych, milczący i nieobecny jak cień, stał za plecami dostojnie przyodzianego w tabinową togę mistrza, pod którego wskazówkami obowiązany był dokonywać puszczania krwi, nacierań i wszelkich zabiegów przy chorych. — Wapory to są nadzwyczaj złośliwe, na które jedyne lekum ekstrakt z ziela, zwanego wielka świnia wesz śmierdząca; by aplikowano je zrazu, machina ciała nie doszłaby do takowego wycieńczenia, w którym już ratunku nie masz. — Najczcigodniejszy kolega — zaczął Włoch układnie — zezwoli mi rzec, iż skonstatowałem zapchanie płuc lepkimi humorami na mózg bijącymi, przy równoczesnej alteracji żółci... — Nijakiego zapchania płuc nie ma — odparł pogardliwie uczony. — Wapory to i nic więcej. Waporami — dodał, zwracając się do pana Bielińskiego — nazywam inflamację suchych żył ciało przebiegających, która to słabość jest zawsze śmiertelna, jeśli w czas zahamowaną nie zostanie. Jako już rzekłem, salwuje w tym wypadku mikstura z ziela wielka świnia wesz śmierdząca, nie ordynaryjna, dwóch uncji saturnowego masła, dziesięć ziarn kamfory, jednego raczego oka... — Najczcigodniejszy kolega raczysz się mylić — przerwał zjadliwie Włoch — w tych cyrkumstancjach właściwe kamieniom przymioty raczego oka jeno szkodliwe być mogą!... — Jedno racze oko — ciągnął, udając, że nie słyszy, magister Rudolf z Moguncji — z dodatkiem szpisglasu, fasfaparyli i korzenia rajskiej trawy... Ośmielę się zapytać waszą godność, zali będąc mentorem tego żałosnego młodzianka, nie nakłaniała go poniekiedy do przejażdżki barką po fluktach Dunaju? — Nie — odparł pan Bieliński zdziwiony. — Otóż szkoda, wielka szkoda! Nie byłby on uczeń podległ śmiertelnej chorobie... Ciało ludzkie bowiem składa się z naczyń humor wodny mających, ten zaś, jako nauka niezbicie stwierdziła, ustawicznie agitowany być ma. Agitacja dokonywana na wodzie specjalnie jest zbawienna, inflamacji suchych żył zapobiegając... — Nie wiedziałem — rzekł z żalem pan Bieliński. — Pożałowania godna nieświadomość! Żegluga rozrzedza i wzrusza żółć. Cezar August, za świadectwem wiarygodnym Swetoniusza, nigdy tam lądem nie jechał, dokąd mógł dopłynąć wodą... A wszakże był to monarcha najuczeńszy, biegły w krasomówstwie i naukach wyzwolonych, nie ustający nigdy w pracy, choć trapiły go uporczywe flux, katar i zapalenie wnętrzności... — Trapiły?... — syknął złośliwie medyk Donatino — trapiły mimo żeglugi? — Nie wiesz waść, jak wielkie cierpiałby dolegliwości, gdyby się tej zbawiennej metody nie trzymał... Uczony ten dyskurs, acz w sąsiedniej komnacie prowadzony, dochodził uszu chorego wyraźnie. Leżał z przymkniętymi oczami, słuchając jakoby z daleka rozmowy o kimś nieznanym, z wysoką a pobłażliwą dobrotliwością traktując zawiłe, lekarskie spory. Pogoda, podobna jesiennej, osnuwającej przędziwem pastwiska, objęła go w posiadanie. Lekki się czuł jak puch kwietny, gotów odlecieć za lada skinieniem. Niby człowiek, który siąść w okręt mający, spogląda życzliwie na przyjaciół, domowników, słucha ich rozmów, lecz duszą jest już na morzu, obcy troskom i kłopotom, które do tej chwili dzielił — tak i on czuł się już bardziej w zaświecie niźli na ziemi. Chwilami osłabienie jego się wzmagało i poprzez szum, wypełniający głowę, słowa medyków dolatywały jako słaby brzęk komara, aż nikły zupełnie. Zdawało mu się wtedy, że odpływa z wolna do niewidzialnego brzegu, a gdy po chwili głosy wracały krzykliwe, poznawał z żalem, że jeszcze przebywa na ziemi. Zapragnął dusznie szczęśliwej pory odlotu. Nieogarnięta tęsknota za przestworzami wieczności, za światłem, przepełniła go, uniosła pierś, szarpnęła zamierającym sercem. ...Wyrwać się, wyzwolić, odejść!... Odwrócił głowę ku ścianie, wbijając wzrok w nieprzeniknioną, kamienną jej szarość i naraz z niezmiernym zdumieniem zobaczył, że mur drży, znika w barwnej przejrzystości tęczy... Na miejscu ściany i stropu, jak drogocenny, siedmiobarwny most, wisiała tęcza świetlista. Uniósł zachwycone oczy i ujrzał, że pośród tej tęczy był punkt jasny, jakby przez nią przesiewało blaski słońce. Wpatrzył się w ów punkt złocisty, przeczuwając w nim tajemnicę czarowną, radosną... Niby uporem wzroku jego przyciągnięte, światło zbliżało się, jarzyło, rosło... Wzeszło jak słońce o świcie. W upojonych oczach chłopca tajemny, złocisty krąg rozstąpił się na jednakie słońca dwa. Z przeczystej jasności ich blasku wyłoniły się zarysy głów. Oto drżą, chwiejąc się wdzięcznie jak kwiaty na wiotkiej łodydze. Rozróżniał głębie zamyślonych oczu, czar macierzyńskiego oblicza. Maryja! Wzorzysty płaszcz wije tęcza. Dołem jest jako ukwiecona łąka, górą szlak ni to boru ciemniejącego w oddali, powyżej jak błękit nieba. Pochyla lico przesłodkie z uśmiechem i drugi krąg złoty składa na pościeli tuż przy rozdygotanym w szczęśliwości sercu. Skarb złożony drga jak słońce odbite w ciętym krysztale, mieni się i skrzy... To Hostia biała w promieniach... nie Hostia... Baranek śnieżysty... nie Baranek... Dzieciątko roześmiane... Daremnie szuka w umyśle nazwania dla cudu słodkiego, co tuż przy sercu spoczywa. Roznosi duszę zachwyt modlitewny, omdlewa dusza z radości. Lecz słońce złote wzbija się z pościeli, odpływa, łączy z Maryją; światłość zasuwa się z wolna za tęczę, odchodzi tęcza bledniejąc i już prześwieca przez nią szara ściana. Krzyk strwożonego serca: Zabierz mnie z sobą! Nie odchodź!... Głęboki, rozpaczny szloch... Litośnie wraca się, ponownie jawi się w blasku twarz Maryi, schylonej nad łożem chorego... Głos słyszy: Żyj dla mnie... Sam nie wie, czy głos ten to brzmienie, woń cudna, czy głosu odczucie?... Już znika zjawa. Odchodzi... Żyć będzie, skoro tak trzeba... — Można jeszcze okadzać go z czterech stron po siedem razy parą octową, a nacierać maścią z wysokiego ślazu, lazuru i bazylii. Daremne to jednak zabiegi, a nieszczęsny ten młodzianek przed nocą jeszcze dank z życia złośliwym Parkom ofiaruje, na co gwarancję niepośledniej mej nauki i doświadczenia nie lękam się złożyć... — kończył swój dyskurs uczony Rudolf z Moguncji, magister. V Upalne słońce sierpniowe, odbite o mury domów, prażyło niemiłosiernie Pawła, który szedł zły i zamyślony. Od dawna już nurtowały go podejrzenia co do wierności Lisy. Mocą nieustannych prezentów uważał dziewczynę za własność wyłączną, dalekim był jednak od pewności, czy ona dzieliła ten pogląd. Co robiła cały czas, gdy on, chłop pod wąsem, przepisywał — o hańbo — zadania lub odrabiał dodatkowe godziny za karę? Podobno zmówionego miała, jakiegoś żaka — legarta pewnikiem! Pewnikiem wałęsali się razem wiosną nad Dunajem i z tych to wycieczek przybiegała później gorąca, różowa, roześmiana, by przymilając się pół dziecinnie, pół chytrze, wyprosić nowe manele albo noszeniczko. Dość miał tego. W kolegium dziś lekcji nie było, gdyż pracowicie a wymyślnie ozdabiano sale, in gratiam jutrzejszej wizyty cesarskiej. Gdy profesorowie i koledzy mozolili się nad alegoriami, wymknął się z cicha na miasto, na poszukiwanie Lisy. Gdzie jest w tę porę? Co robi?... O, to bym sprał, to bym sprał!... — myślał, zaciskając zęby. Szedł w najodleglejszą dzielnicę grodu, dzielnicę biedaków. Według wskazówek matki Lisy, tam w domu pod Trzema Różami miała się znajdować dziewczyna, zajęta pielęgnowaniem pewnej poważnej a podagrycznej jejmości. Szedł przez cuchnący labirynt uliczek, zastanawiając się, zali przebiegła matrona nie wskazała mu umyślnie miejsca, w którym niepodobieństwem było coś odnaleźć. Darmo wypatrywał różanego godła. Na skrzyżowaniach wąskich uliczek wiatr kręcił leje z piasku i zasypywał gryzącym pyłem oczy. Niechlujne odpadki zalegały drogę. Na schodkach domów siedziały kaprawe dzieci w łachmanach, żółte i nędzne, bezmyślnie spoglądające na nieznajomego. Szacowny skądinąd, lecz we współżyciu przykry cech garbarzy, miał tutaj swoje siedlisko. Złośliwy fetor zatruwał powietrze. Ciemne sienie zionęły plugawą wonią i pleśnią. Na samą myśl o zaglądnięciu do której z tych ponurych jaskiń Pawło czuł niechęć do samego siebie. Potrzebnie tu lazł! Dziesięć dziewek ładniejszych od Lisy nie było warttych, by się brukał po tych zaułkach nędzarzy. Wstyd go zdejmował, że tu zaszedł. Pal ją licho! Już chciał zawrócić, gdy nagle stanął jak wryty... O kilkanaście kroków przed nim, z ciemnej gardzieli przecznicy, wyszedł szybkim krokiem — Staszko. Pawło przetarł kilka razy oczy, by się upewnić, że nie śni. Nie śnił. Staszek to był we własnej osobie. Poznawał jego cynamonowy żupanik i pas srebrnymi ćwieczkami nabity. Chciał nań zawołać, lecz zamilkł nagle, gdyż pojawienie się chłopca na ulicy wywołało ruch. Kaprawe dzieci, siedzące bezmyślnie na schodkach, leciały z piskiem radosnym. Już go otoczyły chmarą, niby wróble, czepiając się rąk i żupana. Z czeluści któregoś domu wyjrzała młoda, wynędzniała kobieta z dzieckiem na ręku i skinęła mu głową przyjaźnie. Staszko pod osłupiałym wzrokiem brata wszedł do sklepiku piekarza, zostawiając gromadę dzieci na dworze, i wyszedł po chwili obładowany naręczami obarzanków. Rozdawał je wrzeszczącym z uciechy dzieciom, śmiejąc się i pilnując sprawiedliwego podziału. Teraz usiadł w słońcu na brzegu kamiennej studni. Małą, kilkoletnią dziewczynkę, która nie mogła dostać cembrowiny, podniósł w górę i posadził przy sobie, głaszcząc jej rozczochraną głowinę. Młoda kobieta, ta sama co wpierw, podeszła, huśtając dziecko. Dwie bezzębne staruchy wylazły z jakiegoś kąta, niby dwie poczwarne jaszczurki do słońca. Gdy pieczywo znikło, oniemiały ze zgrozy i wstydu Pawło ujrzał, że Staszko opowiada coś, jak gdyby nauczał, tłumaczył, a dzieci powtarzają za nim chórem. Wsłuchał się w gwar piskliwych głosików i rozeznał w nich słowa pacierza. Stał jak wrośnięty, nie wiedząc, co począć. Każda żyłka trzęsła się w nim z oburzenia, krew biła falą gorącą do głowy. Zapomniał istnienia Lisy i właściwego celu przyjścia. Zapomniał naraz wszystkiego. Kostka, kasztelanic Kostka — jego brat — siedział wśród plugawej hołoty niby bakałarz wędrowny lub żak za łyżkę strawy uczący, siedział z miną zadomowioną zgoła i wesołą! Opatrzność go tu, Pawła, skierowała, by odkrył to wstrętne błazeństwo i koniec należyty położył. Opanował z wysiłkiem gniew i spokojnie na pozór zbliżył się ku studni. — Chodź doma — rzekł krótko do brata. Staszko podniósł głowę zaskoczony, dzieci urwały w pół słowa. — Idę — odparł, wsunął w rękę pieniądz bladej kobiecie i obu staruchom, uśmiechając się życzliwie do ich szkaradnych twarzy, i poszedł za Pawłem. Szli szybko, milcząc. Pawło zatrzymał się nagle. — Możem przeszkodził nie w porę? Miałeś pewno jeszcze iskać te bachory?... Staszko spojrzał w jego twarz pobladłą z gniewu i nie odrzekł nic. Bez słowa doszli do domu. Bez słowa weszli na górę. Winowajca spokojnie rozłożył książki, zabierając się do jutrzejszego zadania. Gwałtownym ruchem Pawło cisnął je na ziemię, rozsypując zeszyty i pióra. — Ty! ty! Często włóczysz się po tej hołocie?! — Wiela razy nie ma lekcji — odparł naiwnie Staszko, schylając się, by podnieść zeszyty. — Zostaw!... Ty, gnojku! Durniu obmierzły! Przygłupku! Bym był nie zaszedł!! Ostatni to dzisiaj raz!... — Co ci to przeszkadza? Ostatnie tamy Pawłowego gniewu prysły. — Co mi przeszkadza?! Na Boga! Agnuska chce symulować!! Co mi przeszkadza? Gid podły! Kostka, brat mój, z plugastwem w czułej komitywie... konfident chamski!! Co mi to przeszkadza!... Och!... Chodził po pokoju, wykręcając sobie w alteracji palce, aż stawy trzeszczały. — Tegoć jeszcze tylko brakowało... tego wstydu... Nie gadam nic, gdy w kościele jak pop dulczysz. Na księdza pono masz iść. Jegomość radzi by cię prymasem widzieli... Nic mi do tego... Dukajże tam, wiele wola. Lutość mnie zbiera patrząc, jak młody wiek trawisz... Nie żal to?! Wrócą ci się lata?... Jako pokutnik... pości... rzyka... krzyżem leży... Śmiech prosty lebo ślozy zbierają na te ambaje. Mizeria nie życie... Jak chcesz... Rodowi to nie hańba... nie... Nie gadam nic... Alić ninie ujrzawszy, myślałem, że mnie krew zaleje! W grdyce mnie jeszcze dławi, kiedy wspomnę... Jezus Maryja! Gdyby jegomość ujrzeli!... Miłosiernyś? Czy ci bronię?! Rozdaj groszy, wiele chcesz, ale bez hańbienia się!! By kto ujrzał!! Bachory dokoła... z bajgielami jako ten bakałarz przy elekcji żaków... Gada z nimi... niańczy... dziw mi, że nie iska... Staszek! Starszym... waruj się czegoś takiego... waruj się... zabraniam w ojcowym imieniu... słyszałeś! Wbił oczy w cichą twarz brata, chwycił go za ramiona, potrząsnął. — Słyszałeś?! Nie pójdziesz więcej! Rodu hańbić nie śmiesz!!... — To mi się nie widzi hańbą... — Nie widzi ci się!!! Dlaboga! Bym pani matki nie czcił, rzekłbym, że bękart jakowyś w gniazdo się zaplątał!... Odmieniec kukułczy!... Boginkowy pomiot!... Kondel!! Spotkał wzrok brata i szał go poniósł jak wicher. Trzasnął z całej siły pięścią w uparte oczy, zamknięte usta. Trzasnął po raz drugi. Zwalił go z nóg i okładał bez opamiętania, charcząc przez zęby z wściekłością: — Krokiem samego nie puszczę... Rozumiesz? Ty chłystku!!... Mnichu!! Niedojdo!... Bezwstydo! Broń się chociaż! — wrzasnął nagle. — Czego mnie nie bijesz?! — Ja? Pawłuś! Ja bym ciebie bił?!... — Toćże ja cię pierę... — Bij, nic nie szkodzi... — uśmiechnął się z taką tkliwością, że Pawło ryknął naraz płaczem, porywając go w objęcia. — Dlaboga! daruj! Patrz, do czego mnie prowadzisz! Daruj!... Stachu!... musisz się odmienić!... — Nie odmienię się, braciszku... daremnie... Bym chciał, to bym nie spotrafił. — A niech to wszyscy diabli porwą!! — wykrzyknął Pawło i wypadł z komnaty. W ostatniej izbie pan Bieliński siedział pochylony nad mapą niebios, na wielkim arkuszu kończąc zawiłe jakieś obliczenia. Odwrócił twarz rozpromienioną. — Mości Pawle, w fortunną porę przychodzisz! Nareszcie wykończyłem mozolną pracę horoskopu prześwietnego domu jaśnie wielmożnego pana kasztelana, dobrodzieja mego. Spójrz waść, co za czarowne aspekta! Niezwykłe wywyższenie familii! Splendor, jakoby królewski. Sławę Kostków po całym globie stugębna fama rozgłosi... — A jużci — rzekł Paweł szyderczo — widzę już tego początki. — Wątpisz waść?! Raczże popatrzeć: połączenie Jowisza ze Słońcem! Nie chybi! Z niewzruszoną statecznością ręczyć mogę, iż podniesienie extraordynaryjne, niezmierne, spłynie na ród, w tak szczęsnej koniunkturze konstelacji umieszczony... Raczże popatrzeć: będę explikował... Słońce w znaku Lwa... Te tu figury znaczą domy słońca, z których pryncypalny jest... — Wyexplikujesz waść później, a posłuchaj raczej: co czyni Staszek, gdy ma czas wolny? Jak myślisz? — W kościele siedzi modlący... Z jałmużną chodzi... jak to Staszek — odparł zdziwiony mentor. — Z jałmużną! a pewnie! jeno z jaką!! Obaczyłem dzisia trafem! W awerny plugawe, między achańczę co najnikczemniejszą lezie i tam... Boże odpuść!... za pan brat!... z bachorami śmierdzącymi siedzi... pacierza uczy... żakiem się kreuje... kołtuny im gładzi rad... — Och! — kiwał powoli głową preceptor zgorszony. — Złość mnie chwyciła na to, żem go zbił jak psa. — Och! — jęknął pan Bieliński po raz wtóry. — Ninie zaś pytam, co waść zamierzasz z tym zrobić? Pan Bieliński spojrzał na niego bezradnie. — Co waść uczynisz? — nacierał Pawło gwałtownie. — Nie widzę remedium... — westchnął. — A niech was wszystkich pioruny!! Chwała Bogu, że mnie jeszcze miły honor domu! Waszmość nie widzisz remedium!! Mnie się trzeba pono edukacją Staszka zająć... Brat mój jest i nie zezwolę, by się poniewierał, klejnot paskudził!... Bym mu miał co dnia bastonadę wlepić! Ja go oduczę!... Prócz tego, piszę co rychlej w tej materiii list do jegomości dobrodzieja pana ojca... — Na miły Bóg! — krzyknął przerażony mentor — zatrzymaj się, mości Pawle!... — Ani myślę. Jegomość remedium znajdzie, nie bój się waść... — O Boże, znajdę i ja... Pilno idę... pomówić ze Staszkiem... Jaśnie wielmożny kasztelan dobrodziej... co by rzekł!... O Boże... Spojrzał z żalem na horoskop i podreptał ku drzwiom zatroskany. Zastał młodszego pupila siedzącego nad zadaniem. Twarz miał pobladłą jeszcze i posiniaczoną. — Staszek! — jęknął, padając na krzesło. — Słucham waszmości. — Nieprzystojne twoje zachowanie surowego potępienia jest godne... Pawło chce pisać do jegomości dobrodzieja pana ojca... — Cóż ja na to poradzę? — Obiecaj, że się odmieniĄsz... Jałmużnę dać chwalebna rzecz, jeno bez konfidencji... bez bratania się z chamami... — Nie mogę obiecywać, czego nie dotrzymam. — Staszek! Bój się Boga! Co z ciebie wyrośnie?! Dla ogłady i szlachetnych manier wysłał was jaśnie wielmożny kasztelan do Wiednia, a ty, miast tego, z plugastwem w amicycję wchodzisz? Taką socjetę obierasz! Z nieurodzonymi przestajesz! Staszko spojrzał na niego poważnie. — Nie wierzę, by były jakoweś różnice w urodzeniu — rzekł z namysłem. — Siłam nad tym przedumał. Wszystko to ludzkie zmyślenie. Ludzie jednakie są, dobre i złe, tu i tam, jeno że tu obdarte, głodne i ciemne, a tam nie... — Chryste Panie! Toć pojęcia gorsze niźli heretyckie! Nawet lutry ustanowione odwieczne różnice społeczne szanują!... Kto ci to do głowy włożył?! — Sam, niemało nocy nad tym przemyślawszy. — Mądrzejsi ludzie od ciebie myśleli, nie bój się! Zawierz rozumowi starszych. Co z ciebie będzie?... Dzieckoś lube... Do rany jeno przyłożyć... by nie ta egzagieracja nieszczęsna! Egzagieracja zasię zgubna rzecz, szczególnie dla umysłów młodszych... Pawło pismo chce słać... Napisze... znam go... Co powiedzą o mnie pan kasztelan?! zawierzyli Bielińskiemu... Bieliński darmo chleb jadł... Zaufania nie godzien... Hańba! A jam nie chciał... Bóg świadkiem!... Duszę bym oddał, by jeno pana kasztelana ukontentować, a za dobrodziejstwa godnie się wypłacić... Ot, wypłacę się!... Boże mój! Zgryzotą nie kontentacją... Chyba uciekać mi przyjdzie, czym wstydu także nie zmyję... — biadał wpół z płaczem, zgarbiony w wysokim poręczowym krześle. Staszek przyglądał mu się ze współczuciem, które walczyło w nim z buntem. Lubił swego mentora, pamiętał go z dziecinnych lat. Myśl, że stawał się przyczyną jego gorzkich łez, ciążyła sercu nieznośnie. — Zbił cię Pawło... wiem! — ciągnął pan Bieliński. — Bacz, że grzech bierzesz na swoje sumienie, brata do złości przywodząc... Staszek! opamiętaj się! Ostatnie słowa mentora uderzyły chłopca. — Nie płacz waść. Wszystko zrobię, by Pawła więcej nie judzić. Ułożym się jakoś zgodnie... Niech do Rostkowa nie pisze. — Byś jeszcze na te gonitwy z nami zechciał pójść! Zaprosiny są! z samego cesarskiego dworu! Na gonitwy i na fest... — Pójdę. — Chwała Bogu! Dziecko moje! Obaczysz! zaraz innego myślenia nabędziesz... Chwała Bogu! A skończysz zadanie, przyjdź obacz horoskop... skończony... Wyszedł z rozjaśnioną twarzą. Staszek chciał wrócić do nauki. Nie szła mu. Czuł niechęć do samego siebie. Życie dwojakie, w ciągłym przymusie, zawsze ciężkie, w ostatnim roku stało się dlań męką. Wikłał się i plątał, jak w narzuconej, nie swojej odzieży. Z przerażeniem patrzył w przyszłość. Cóż stąd, że mu zezwolą być księdzem? Z wolą jego czy bez woli, ojciec go popcłhnie ku dostojeństwom kościelnym, które budziły w nim trwogę. Dość się napatrzył biskupów. Każdy z nich niewolnikiem był swego urzędu, w twardej walce o prawa i prerogatywy Kościoła niewiele mając czasu myśleć o swej duszy. Jedyne życie, którego by pragnął, któremu dusza stęskniona się śmiała, życie cichego zakonnika, mnicha — było dla niego zawarte. Przenigdy się ojciec nie zgodzi. Raczej wyklnie, niż się zgodzi. Zapłakał z żalu nad sobą. Być ubogim, swobodnym, niczyim! Nie dźwigać ciężaru dostatków! Nie czuć spojrzenia każdego biedaka, jak policzek!... Nie rozkazywać nikomu!... Nie mieć nic krom swej duszy i tę oburącz ofiarować Bogu... Czyż może być większe szczęście? Rozdźwięk bolesny między nim a otoczeniem, z dziecinnych lat zostający, wzmógł się od czasu przebytej choroby, zawisł nad duszą koniecznością wyjścia z matni. Gdy w nieustannym przypływie wdzięczności rozpamiętywał niezmierne łaski Boże, jakich czasu owej choroby doznał, coraz krzepciej dźwigało się w nim przekonanie, że ich wówczas nie zrozumiał, a słowa Cudownej Zjawy znaczyły nie tylko obietnicę życia, lecz także żądanie zmiany życia. I rozdarty na dwoje między natarczywe gwałtowne ducha swego rozkazanie a wstyd, gniew lub łzy rodziny, gryzł palce w męce, nie wiedząc, co ma uczynić. Tupot kopyt na placu, gwar głosów przerwały jego dumania. Posłyszał głos brata i wyjrzał przez okno. Znajomy handlarz koni ukazywał Pawłowi pięknego nad podziw taranta, wielkiego rodu i cnoty, skóry śnieżnobiałej — choć rogu czarnego. Ogon, zazwyczaj skąpy u tarantów, spływał poniżej pęciny. Źrebiec kształt miał obłączysty, kark wyniosły, pierś jak bramę. Z Turcji, przy okazji koni dla cesarza od sułtana przesyłanych, przez sprytnego handlarza został sprowadzony. Słońce grało tęczą na jego szerokim krzyżu i potężnym, muskularnym zadzie. Dosiadający go pachołek twardo trzymał wodze, szarpiąc ogiera, który zżymał się i rzucał, dostępu do siebie nie dając. — Precz z konia! — krzyknął Pawło. Pachołek znikł, woźnica rostkowski Maciej przydłużał już strzemiona na miarę panicza. Pawło zebrał wodze i wskoczył na siodło. Źrebiec wspiął się niby świeca i runął naprzód w szczupakach, lecz wnet poczuwszy lekką rękę i swobodne wodze, uciszył się, wygiął wdzięcznie szyję, kładąc się miękko w wędzidle, i popłynął jak łabędź naokoło placu. Rozpuszczony lekko ogon błyszczał za nim jak tuman srebrzysty. Smukła postać jeźdźca zrosła się z kształtem cudnego zwierzęcia w nierozerwalną, doskonale piękną bryłę. Z bramy domu gospodarz Kimberker powiewał kapeluszem, wyrażając głośno zachwyt dla sprawności jeźdźca. Pawło zatoczył jeszcze koniem kilka razy i osadził go przed progiem. — Nasz jest — rzekł do Macieja. Trzeba osobną gródź zrobić. Pacyfik! przynieś szkatułę z pieniędzmi. Handlarz rozpoczął nad wyraz długą opowieść o niezmiernych kosztach i niebezpieczeństwach towarzyszących jakoby sprowadzeniu konia. Staszek z okna przyglądał się bratu, gdy stał tak, gładząc ręką jedwabistą kądziel źrebca, podobny do niego z urody, pańskości i ognia. Poczuł dlań mimowolny podziw i uznanie. Oto Pawło umiał żyć swoim życiem, według swego rozumienia, biorąc ze świata to tylko, co chciał. Miłował Boga po swojemu, lecz szczerze, miłując życie, dzieło Boże. Szedł właściwą sobie drogą, pewnie i radośnie. Przyszło mu na myśl, co by zrobił Pawło, wtłoczony przemocą w życie cudze, choćby w jego, Staszkowe, życie modlitw, kontemplacji i pokory? Odpowiedź krótka, niezbita, przeszyła mózg błyskawicą: uciekłby. Nie zdzierżyłby ani godziny. Poczerwieniał mimo woli. To by uczynił Pawło, a cóż on? Od szeregu lat żyje życiem, które go mierzi, które mu jest obce. Wciągnięty przemocą w cudze szlaki, cudze pojęcia, usuwa się, kurczy, cierpi, ale znosi! W niepojętej swej dobroci okazał mu Bóg łaskę, łaskę wielką, o jaką święci latami się modlą, a on co uczynił? Co uczynił? Nic. Wieczny ciastoch uległy, pójdzie za tydzień na turniej cesarski, a potem na bankiet, a potem kiedyś, gdy ojciec zechce, pójdzie tak samo na możne biskupstwo! Jak był niegodny, jak mały!... Rumieniec wstydu palił mu twarz falą coraz to ciemniejszą. Był dotychczas bierny, bierny, niezdolny do czynu. A Bóg miłował czyn. Czynów chciał. Czyn jeno świadczył u Niego o miłości i o wierze... VI Kardynał Commendone, jako nuncjusz w Wiedniu bawiący, kazał co szybciej wpuścić kasztelanica rostkowskiego, syna przyjaciela, i witał z serdecznym wylaniem. W mrocznej komnacie, której okna ze względu na chore oczy kardynała zasnute były oponami, przyciągnął go ku sobie blisko, z trudem starając się rozeznać rysy. — Znam ojca waści, mój synu — zaczął szybko — jakże, w serdecznej zostajemy zażyłości... Widziałem go, będzie ninie... — liczył na palcach — nie więcej ośmiu miesięcy... Siły mu służą jednako... Dobra krew! Zasię Albertus, brat, niepoślednią już jest w województwie personą i de publicis ostro się zajmuje... Matka czcigodna w dobrym żywie zdrowiu... — Wasza eminencja raczy mi zezwolić... — Zezwolę na wszystko, mój synu... Nie dalej jak temu dwa dni zapytywałem wielebnego Ojca Maggio o postępy waszmościów w nauce... Nie ma dość słów pochwały dla aplikacji waszej, a bystrości... Miło mi to było słyszeć. Jakoż się wam żywie w Wiedniu? Pierwsza stolica! A gonitwy i festyny za parę dni?... Skacze serce do festynów, prawda?... Nie macie rozrywek w kolegium?... Oj, pewno nie... Ojcowie Jezuici więcej o naukę dbają niźli o zabawę. I słusznie! Przyjdzie i na tamto czas... ubawisz się jeszcze do syta... — Wasza eminencja raczy łaskawie wysłuchać... — Ależ słucham, słucham. Kogóż bym chętniej słuchał jak nie syna przyjaciela... obrońcy wiary prawdziwej... Nieustępliwy jest pan kasztelan w kwestiach wiary... Takich nam trzeba... — Wasza eminencjo... ja... w sprawie mojej wokacji... — Wiem i o tym, wiem wszystko. Mówił mi pan kasztelan, zaś Ojciec Maggio potwierdził... Nic bardziej ukontentować mnie nie mogło. Obyż jak najwięcej szlachetnego rodu pacholąt żywiło podobne aspiracje! Wytrwaj w nich waść jeno, a już my baczyć będziemy, by się niepowszednie zdolności twoje na szerokiej arenie rozwijały... — Wasza eminencjo — wyjąkał Staszek — ja bym.. do zakonu chciał... Kardynał urwał w pół słowa. — Do zakonu, moje dziecko?! Z waści urodzeniem, oświatą! Za kratę dobrowolnie, miast bojownikiem być i obrońcą Kościoła! Zali pan kasztelan powiadomiony jest o tych zamierzeniach? — Jegomość ojciec dobrodziej nie wiedzą... — Nie wiedzą i snadno można suponować, że opozycję niezłomną postawią... — Ojciec Maggio nie chce również... — I słuszna! Wiadomo: bez pozwoleństwa rodzicielskiego do nowicjatu nie przyjmie... Skąd waści myśl przyszła o furcie? — Z dawna, ale od roku szczególnie... By wasza eminencja raczyła przemówić, Ojciec Maggio przystałby... Suplikuję najpokorniej... — Otwarcie zadeklaruję, że choćby tak było, w co wątpię, bo Ojciec Maggio swoją władzę nad sobą ma, nie wstawiałbym się zgoła. Wrychle opuszczą waści te marzenia, rozczarowaniem zapewne jakim młodzieńczym inspirowane. Znam to! W sprawie wyboru drogi duchownej zdania będę pana kasztelana, który, jako ojciec, ostatnią być winien dla waści instancją... Staszek potoczył wzrokiem dokoła, wysiłkiem woli powstrzymując łzy. Nie wiedział, co mówić, by przekonać kardynała o swojej słuszności, jakimi słowy przełożyć. Ogarnął spojrzeniem wytworne szaty dostojnika, jego pielęgnowane ręce, przepych sali, sekretarzy, dwór cały, czekający w przyległej komnacie, i na myśl, że kiedykolwiek zmuszonym byłby żyć podobnie, z przerażającym obuchem władzy i godności w dłoni — pochwyciła go rozpacz bez granic. Kardynał przyglądał mu się z natężeniem krótkowzrocznymi oczami. — Nie dziwuj się, synu, mym słowom — rzekł nagle, porzucając dotychczasowy, żartobliwy nieco sposób mówienia — Kościół w niebezpieczeństwie trwa, periculum in mora, obrońców mu tedy potrzeba... — Wiem, co chcesz powiedzieć — zawołał, widząc, że Staszek chce przerwać — nie neguję zasługi zakonów, szczególnie Towarzystwa Jezusowego... Do zakonu wszakże niech idą jednostki słabe, nijakie... W rygorze dyscypliny, zbiorowo, staną się pożyteczną siłą... Ludzie wybitni winni być swobodni... Loyola podlegał regule, ale ją sam stworzył... Niepojęta rzecz, siła może sprawić jeden człowiek, zwłaszcza gdy znakomitego jest rodu, na świeczniku w społeczności swojej postawiony... Daleką jest ode mnie próżna chwalba, wiesz wszakże mój synu, kto sprawił, że Polska ninie herezji unanimiter nie proklamowała? Hozjusz kardynał i ja. Nas dwóch Bóg wybrał za narzędzia tego dzieła. Dwóch ludzi! Wieki miną, a historia zawdy powtórezy: Hozjusz i Commendone salwowali prawdziwą wiarę w Rzeczypospolitej Polskiej!... Ale wróg żywie. Jeden szturm odparty, przyjdzie drugi, my zaś starzy... Trza sił nowych... Naznaczonyś do tej służby, od której odmawiać się nie lza... Spojrzał w pobladłą twarz chłopca i kiwając z pewną melancholią głową, dodał: — Wiesz ty, zali niejeden nie śnił podobnie w młodych leciech o życiu czystym, dalekim od pokus i władzy, nie wdzierał się w szańce anielstwa? Ale życie, synu, inne ma wymogi, od których chyba świętym uchylić się wolno... Życie twardą daje służbę, a przecie wytrwać w niej trzeba. Wytrwasz i ty. Da Bóg, jak Hozjusz kolumną będziesz polskiego Kościoła... Ostaw zakon tym, którym Bóg podobnej roli nie wyznaczył... Idź teraz w pokoju, mój synu, Bóg z tobą... Nakreślił szybko krzyż nad głową chłopca, przyzywając równocześnie ręką sekretarza, by szedł pilne listy pisać — poczta rzymska bowiem miała odjechać nazajutrz. Staszek wyszedł, mrużąc oczy od światła. Przed bramą, w której stały barwnie przystrojone warty i sześciu łuczników z pocztu kardynalskiego, zatrzymał się w namyśle głębokim. Postał chwilę, potrząsnął głową i ruszył krokiem stanowczym. — Pacyfik! obiad dawajcie, gdzież ten dusipacierz? — Panicz Staszko z rana wyszli, przykazując, by na nich z obiadem nie czekać. — Znów gdzieś polazł łazęga — zmarszczył Pawło brwi. — Proszę łaski panicza, pewno w odwiedziny poszedł, bo paradną delię wdział i kamchowy żupanik z guzami. — Ha! pewno, że w takowym adiustunku do swoich dziadów śmierdzących nie poszedł... W odwiedziny, ale do kogo? Chytroba! Siednijże, Jurek — zwrócił się do Rozrażewskiego. — Będzie jeszcze ze Staszka uczciwy człowiek, obaczysz... Siedli do obiadu. Pacyfik rozlał polewkę z kaczek, gęstą jak potrawa, pieprzem, imbirem i kardemonem suto zaprawioną. Jedli, rozprawiając żywo. Rychłe gonitwy zaprzątały umysł, rozpalały oczy chłopców. Będąli to prawdziwe turnieje, na ostre, czy jeno do głów a pierścieni? Wiele konnych, wiele pieszych? Jacy rycerze wystąpią?... Niezwykła to była rzecz, takim młodzikom oglądać zawody w zamkniętym, cesarskim dziedzińcu odprawiane. Stało się wszakże, że chwiejny cesarz Maksymilian, nagłym nawrotem sympatii do Towarzystwa Jezusowego tknięty, pragnąc sympatię ową bez żadnych kosztów okazać, przysłał zezwolenie asystowania turniejom dziesięciu pacholętom z kolegium, co najlepszych rodów. Kasztelanicowie rostkowscy i pociot ich Rozrażewski znaleźli się w sumie szczęśliwców. Cuda prawiono o mającym później nastąpić festynie, o sztucznych, nad podziw, ogniach. Powiadano, że na rzece ukaże się ognista wyspa, na której niebo, piekło i czyściec będą wyimaginowane. — Widzi mi się, że to baśnie — zauważył pan Bieliński. — Jenom o gonitwie słyszał a bankiecie. Fest grzeczny ma być, wszelako nie taki na pewno, jako był w Krakowie na gody miłościwego króla z nieboszczką Elżbietą... — Powiadaj waść, jak to było?... — Trudno w dwóch słowach wyrazić, wszakże po obiedzie chętnie obszerniejszy dyskurs tej materii poświęcę — obiecał mentor, ujmując w dwa palce kawał cielęciny, w żółtej szafranowej jusze umaczany. — Cięgiem mi po głowie chodzi, kaj ten Staszko poszedł?... Toć to u niego extraordynaryjny wypadek! — Jeżeli pensów jeszcze nie odrobił, to ino go patrzeć z powrotem. — Kiedy by odrobił? W nocy? — Pójdę, obaczę — rzekł pan Bieliński, powstając. — Obacz waść, owszem. Zeszyty jego w pultynku. Jurek, piwa chcesz, czy wina? — Na upał piwo się godzi... — przerwał, bo z sąsiedniego pokoju doleciał ich przeraźliwy krzyk pana Bielińskiego. Skoczyli. Mentor stał, targając oburącz czuprynę, okulary opadły mu z nosa. — Co waści jest? — Czego waść krzyczysz, na Boga!? Ruchem rozpaczliwym głowy wskazał im pismo, leżące na stole. — Od Staszka?! Jakaś facecja?... — Daj! — krzyknął Pawło. Czytał półgłosem, bledniejąc w miarę czytania. Rozrażewski zaglądał przez ramię, pan Bieliński jęczał jak chora niewiasta. Pacyfik zmartwiały stał w progu. Na dużym arkuszu, wyraźnym, dziecinnym nieco pismem Staszka było wypisane: Najmilszy Braciszku mój, Pawle! Pozdrawiam serdecznie ciebie i pana Bielińskiego i donoszę wam, byście nie szukali mnie ani nie czekali na mnie, bo się już do was nie wrócę. Tutaj Ojcowie Jezuici nie chcą mnie do zakonu wziąć, więc idę w świat, od miasta do miasta, aż najdę, gdzie by mnie przyjęli. I nie gniewajcie się na mnie, że poszedłem, bo tak było trzeba. I pokłoń się, Braciszku mój serdeczny, w Rostkowie ode mnie pani matce umiłowanej dobrodziejce i Wojtusiowi, i panom Moczydłowskiemu i Łahodzie, i domownikom, i kmieciom także. Niechaj mnie oni wszyscy źle nie wspominają, a co bym im kiedy zawinił — odpuszczą, bo się już do nich nie wrócę. Rad bym pod nogi podjął jegomości dobrodzieja pana ojca, jeno tak myślę, że i słyszeć o mnie nie zechcą, ale gdyby sfolgowali, tedy cię proszę, byś ich ode mnie obłapił, a nogi im ucałował. A na koniec tego listu, całuję cię, Braciszku mój kochany Pawle, i Matce Boskiej polecam, i dziękuję za wszystko, co... Papier z szelestem wypadł z drżących rąk czytającego. Przez chwilę trwało milczenie. — Pacyfik! konie! Żywo! — wrzasnął Pawło. — Przestań waść ryczeć do diabła!! — grzmotnął pięścią w stół, pod nosem szlochającego mentora. — Dużo ślozami pomożesz! Rano wyszedł, daleko nie ubieżał! — Pieniądze miał? — Nie miał... klucz od szkatuły jest przy mnie... — odparł preceptor przez łzy. — Piechty wędruje... Dogonim go przed wieczorem. — Żywo jeno! żywo! żywo! Zbiegli na dół, doglądając zakładania koni. — Maciej skarbniczek niech bierze, ja poprzód na koniu wyskoczę... Turka kulbaczcie mi duchem... Pacyfik, gadaj, jak myślisz: toćże dogonimy go skoro? — Pewnikiem, paniczu, żeby jeno znać, którą drogą panicz Staszko poszli... — Prawda! — zakrzyknął z rozpaczą Paweł — zabaczyłem! Nie wiada, w którą stronę gnać... We świat... a z Wiednia we świat dróg kopa... Jurek! biegaj do kolegium, opowiedz Ojcu Doniemu, może mu się zwierzył, może jeszcze i z Wiednia nie wyszedł... Do Theobulka, do samego Ojca Maggiego idź... — Gdzie się wybiera wasza godność? — zagadnął senator Kimberker, wchodząc na dziedziniec. Spojrzał zdziwiony na spłakane oblicze pana Bielińskiego. — Biada, panie gospodarzu, biada! — wyjąkał tenże. — Staszek zginął!... — Zginął!... — Uciekł po prostu — syknął Pawło — co tutaj ukrywać! — Uciekł? Pan Stanisław, o ile miarkuję, zawdy zamieszanie w familię wprowadza... Dokąd uciekł? Rzecz nie do wyimaginowania! — Do zakonu, na mnicha! A dokąd, nie wiemy... — Dawno uszedł? — Dziś rano, tuszym, że go zgonim... — Trza rozpytać, co rychlej, po bramach grodzkich... wartowni musieli widzieć. Jako był odziany? — W paradną delię i żupan kamchowy zielony. — Tym bardziej spostrzec musieli... Do bram miejskich co żywo, panowie. Jeśli zezwolicie, podjadę z wami; senatorem będąc łacniej dogadam się z wartą, a jeśliby zaszła potrzeba i pościg grzeczny z halabardników się złoży... — Otuchę nam wlewasz waszmość w serca w afekcie srogim pogrążone... Zaturkotały koła kutego skarbnika po bruku, wyrywając ku bramie najbliższej, zwanej BurgĂthor, aż skry pryskały spod kopyt. Darmo jednakże objechali gród, pytając starannie wartownych. Nie widziano zbiega nigdzie. Stróże zaręczali, iż zauważyliby niechybnie strojnego panicza, gdyby był tędy przechodził. — Jest w grodzie — mruknął Kimberker — zrazu tak myślałem... Młodziak nie puściłby się bez ekwipunku i pieniędzy... w mieście się skrył... — Ale gdzie?! — wykrzyknął pan Bieliński. — Powiem waszmościom gdzie: głowę mogę dać, że skryli go Jezuici. Bezecna to intryga mnichów... Wybacz wasza godność, że powiem szczerze, iż pan Stanisław nie wydaje mi się zdolnym takową rezolucję samemu obmyśleć i przeprowadzić... Nie lada to przecie impreza! — Słusznie waść mówisz — mruknął ponuro Pawło — tandem, co począć wypada? Wracali stępa do domu stroskani. Rozrażewski oczekiwał już na nich przed progiem. — Nikt nic nie wie w kolegium o Staszku. Pytałem wszystkich. Nie było go tam dziś cale. — Samego Ojca Maggiego widziałeś? — Widziałem. Zdziwił się i zalterował. Jeden Ojciec Doni nie zafrasował się całkiem. "Bóg nad nim czuwa" — powiedział i poszedł... — Nie mówiłem! — zawołał z triumfem Kimberker. — Zajdę jeszcze do Tarnowskich... a może Bernard co wie... — rzekł Rozrażewski, puszczając się pędem. — Co począć?! co począć! Ocknijże się waść! — wołał z gniewem Pawło, szturchając w bok pana Bielińskiego. — Ostaw mnie, mości Pawle... Koniec chyba mizernemu żywotowi uczynię czy co... Stracę się... Biada mojej głowie! Dobrzem dopilnował syna pana kasztelana... — Stracisz się później, teraz radź!... — Co mam radzić? Staszka nie ma! — Widzi mi się — rzekł Kimberker — że czcigodny preceptor, ducha straciwszy, niewiele nam dopomoże. Wasza godność i ja obejmiem ster poszukiwań, a nie wątpię, iż szczęśliwy skutek je uwieńczy... Pan Stanisław jest w grodzie niechybnie... — Łacniej w puszczy kogo wytropić niż w grodzie. Kimberker zamyślił się, skubiąc szpakowate wąsy. — Wasza godność — rzekł po chwili przyciszonym głosem — mam ja sposób niezawodny dowiedzieć się, gdzie osobliwie jest w ten moment pan Stanisław... Dyskrecji jeno trzeba najściślejszej, ostrożności, a także odwagi niemałej... — Jakże to? — Niewiastę znam, w praktykach tajemnych nad wszelkie pojęcie biegłą... — Wróża? prowadź nas co żywo; jakaż to wróża? Cyganka? — Cyt, na Boga! — szepnął Kimberker, chwytając go za rękę. — Cyt! nie Polska tu... By jeno kto posłyszał, na stos niebogę powiodą. — Nie rzekę nic... chodźmy! — Dobrze by wziąć coś z odzieży pana Stanisława... — Zaraz przyniosę — rzekł Pawło, biegnąc na górę; pan Bieliński pospieszył za nim, co miał sił. — Mości Pawle! nie tylko to, gałąź agrestu, jeśli nie tarniny, nieznacznie za pazuchę wsuń... — Po co? — By ta wiedźma, bo kalkuluję, że to wiedźma musi być, nie sczarowała nas, co snadno przydarzyć się może. — Zwariowałeś waść! Będę właśnie szukał agrestu albo tarniny — odparł Pawło, chwycił pas oraz koszulę Staszkową, zwijając je razem z pośpiechem. — Tedy dzięgielu... przynajmniej dzięgielu!... także chroni, osobliwie gdy w gębie trzymany... Jest w apteczce! — wołał gorączkowo pan Bieliński, otwierając kowany sepecik. Zbiegli na dół i zostawiwszy konie, poszli za Kimberkerem. Prowadził ich długą krętą rozpadliną smrodliwych zaułków. — Daleko... — niecierpliwił się Pawło. — Silna to aby wróżka? Bo jeśli czas jeno darmo tracim... — Przekona się wasza godność... okrutnie ona silna... zna wszystko... zazionąć może każdego... — Z kart gada? ze zwierciadła? z wody? — Cicho!... na Boga! Sybillę ma, przez demona posłusznego opętaną, która instar starożytnej Pytii delfijskiej odpowiada... Suplikuję jednak waszą godność głośno profesji owej białogłowy nie wyrażać, by kabały jakowej nie ściągnąć... Weszli na koniec do wąskiej sieni wysokiego, ponurego domu. Szli omal mackiem w ciemności. Na trzecim piętrze Kimberker uchylił drzwi. Dwie stare kobiety siedziały pochylone nad ornatem, który pracowicie wyszywały. Zwoje różnobarwnych nici zalegały sprzęty. Na widok wchodzących obie hafciarki powstały. — Wasza dostojność życzy sobie coś zamówić? — Tak jest — odparł Kimberker. Wziął obojętnie do ręki stułę zaczętą, wiszącą na ścianie i rozglądał się bacznie dokoła. — Wiedza uświęca — rzekł nagle znaczącym głosem. — Poznanie daje władzę — odparła jedna z kobiet, przyglądając się im z uwagą. — Władza należy się śmiałym. — Przed śmiałym wszystko otworem. — Pochyliła przed nimi głowę, otwierając zamczystą armarię pełną szat i robót hafciarskich kościelnych. Rozchyliła zwisające tkaniny, ukazując w głębi małe, wąskie drzwiczki. Kimberker sapiąc wepchnął się w nie z trudem pierwszy. Ciasne przejście, wyrobione w ścianie domu, prowadziło krętymi schodkami w nieprzeniknionych ciemnościach ku górze. — Masz waść dzięgiel? — spytał szeptem pan Bieliński. — Mam. — Weźmij go do ust, a żywo! Pawło machnął ręką. Kimberker otwierał drugie drzwiczki, z trudem po omacku poszukując rygla. Zgięci wpół weszli do obszernej niskiej izby, zupełnie pozbawionej okien. W pułapie przymknięta klapa, wychodząca wprost na dach, przepuszczała nieco światła i powietrza. Zbyt mało, bo w izbie duszno było i dymno. Izba wyglądała na pracownię alchemika; obszerny komin zastawiony był tyglami, na ścianie wisiały pęki ziół. Z tapczanu zaścielonego skórami podniosła się kobieta, dziwacznie pstro odziana, niestara. Włosy miała zmierzwione, twarz bladą, rozpustną i przebiegłe oczy. — Brat tego oto dostojnego pana — zaczął krótko Kimberker przyciszonym głosem — uciekł dziś rano z domu w niewiadomą stronę. Dostojny pan wynagrodzi nieskąpo wiadomość, gdzie go szukać. — Wasza dostojność dowie się wszystkiego. Mali wasza dostojność włosy, pazury albo odzież brata? Pawło podał węzełek. Rozwinęła ciekawie lniane giezło Staszka i pas skórzany nabijany srebrnymi ćwieczkami. W kieszonce pasa coś dźwiękło — spojrzała chciwie i skrzywiwszy się na widok różańca, oddała pasek Pawłowi. — Zabierz to, wasza dostojność, z powrotem, giezło wystarczy... Mięła je w dłoniach, stojąc w zamyśleniu. Palce miała płaskie, rozszerzone ku końcom, szkaradne. Pawłowi się stało nielubo. Wydało mu się, jak gdyby Staszkowi czyniono krzywdę, dając białe jego giezło w ręce wróżychy tajemnej. — Wasza dostojność chcesz go zabić powolnie czy wnet? — Zabić?! — wykrzyknął, wstrząsając się cały. — Dognać jeno i zawrócić... Zabić?! Boże! Brat to mój... — Bywa, że i brata... — mruknęła szyderczo, podsuwając im ławę, na której usiedli. Ona zaś rzuciła na palenisko zdjętą ze ściany więź konopi, a z brudnej szmaty wysupłała nieco roztartego ziela. — To jest ziele cudowne, egipskie bonbaron — rzekła objaśniająco. — Niezmiernej ceny. Trzy dukaty i więcej stoi taka szczypta. Ma ono cnotę przyzwania demona, którego zaklnę, by mówił. Dym biały, mdlący wypełnił szczelnie powietrze. Wiedźma weszła za brudną zasłonę przedzielającą izbę na dwoje i wyprowadziła stamtąd za rękę małą, chudą dziewczyninę. Niedolatka miała jasne włosy i otwarte usta przygłupiej. Niesamowite, rybie oczy wlepiła milcząc w przybyłych. — Pytia... — szepnął Kimberker, pod którym grube łysty drżały — demon będzie przez nią gadał... — Dzięgiel, mości Pawle! — wybełkotał pan Bieliński pełnymi ustami — do gęby go, póki czas... — Cicho! Wiedźma posadziła dziecko na głębokim krześle. Poprzez zwoje dymu i mąt kołujący w głowach widzieli, że wpatrywała się w nie mrucząc niezrozumiałe słowa i kiwając całym ciałem miarowo. Po chwili dziewka zamknęła oczy, głowa jej spadła na piersi. Wiedźma odetchnęła, otarła tłustą ręką pot z czoła i nakryła śpiącą cienką zasłoną, malowaną w dziwaczne znaki i zaklęcia. — Raczcie się teraz nie ruszać, dostojni panowie, by demon się nie ozeźlił... Jesteś? — zapytała głośno. — Jestem — odpowiedział spod zasłony głos obcy, chrypliwy, od którego włosy zjeżyły się im na głowie. — Szukaj, którego ta rzecz... Wysuwające się spod zasłony chude ręce śpiącej chwyciły podane giezło. — Widzę go — rzekł głos po chwili. — Gdzie jest? — Idzie w polu wielką drogą... — Wyszedł z grodu — szepnął Kimberker zawiedziony. — ...w polu, w polu... idzie śpieszno... — Nie widać czego przy drodze? — ...drzewa rosną... słup kamienny... wysoki... na nim krzyż... wkoło tureckie głowy... pisane stoi coś... — Już wiem — szepnął Kimberker uradowany. — To augsburski gościniec. Pamiętnik tam jest, bitwie z pohańcami poświęcony. Krzyż, wkoło tureckie głowy. — Przystąp do niego, zajrzyj, co myśli, gdzie idzie? Zaległa cisza przydługa. — Przystąp do niego! — powtórzyła wiedźma rozkaz. — Nie mogę... — odpowiedział wysilony głos. — Dlaczego? — Broni go coś... nie dopuszcza... — Tu są inne czary, wasza dostojność, mocne czary... — Nie mówiłem! Jezuickie! — syknął senator Kimberker. — Mniejsza z tym — rzekł Pawło wstając. — Wiemy co najważniejsze: na augsburskim gościńcu. W konie nam trza co żywiej... — Wyciągnął mieszek zza pasa. Tymczasem wiedźma uchyliła klapy w pułapie, zrzuciła zasłonę ze śpiącej i dmuchnęła jej w twarz parę razy. Dziewka otworzyła oczy. — Możesz iść na dach, jeno się nie ruszaj. Pytia wstała i podeszła chwiejnym krokiem do stromej drabinki. Patrzyli z zabobonnym lękiem i obrzydzeniem zarazem na jej krzywe, pajęcze nogi, bezsilne ręce, gdy wychodziła na dach, z gardłowym pomrukiem zadowolenia. Pan Bieliński żegnał się raz po raz. Wiedźma liczyła dukaty. — Nie trza co więcej waszej dostojności? — pytała przymilnie, świdrując urodziwą twarz Pawła przebiegłym spojrzeniem. — Miesięcznik mam, odolan, adamowy korzeń, któren moc męską podwaja... Pięciornik, monarchów łaskę jednający... Koszyszczko sczarowanym miłośnie pomocny... rośnik... przestęp... nasięźrzał... Takoż i jady... jakie wasza dostojność zapragnie... Śmiertelne lub słabość jeno na emula przywodzące... — Z Polski jesteśmy, gdzie trutką wojować nie zwykli... — odparł Pawło, spluwając z pogardą i wstrętem. Zawrócił ku wyjściu. Szła za nimi, zachwalając uporczywie swój towar. Na koniec zeszli do hafciarki, stamtąd na ulicę. — Katowskiego miecza na taką babę! — wzdrygnął się Pawło — to jędza! — Wasza godność obiecałeś... — przerwał śpiesznie Kimberker zaniepokojony. — Wiem, wiem, nie bój się waść... grunt, że wiadomo, gdzie Staszek. Szli śpiesznie ku domowi, by ruszyć w pogoń natychmiast. — Wiela do tego słupa kamiennego? — Bez mała sześć mil — rzekł Kimberker — dobrze szedł, nie ledwochą, przecie ninie musi spocząć. Okolica tam pusta, skryć się nie ma gdzie, dopędzim go, ani się spodzieje. — Mości Pawle?! — jęknął naraz mentor. — Nie czujesz nic? — Fetor czuję, owszem, któren tu nieznośny jest. — Nie o to pytam. Niemocy nie czujesz żadnej? — Febris mnie ogarnia, by rychlej gonić za Staszkiem. Czarów nijakich nie czuję... — Bogu dzięki! Wyznam waści, iż od wyjścia z onej tawerny szatana coraz to mi się zda, jakoby mi kto na kark dmuchał, i lęk mnie bierze, że demon... — Toćżeś waszmość dzięgiel żuł!... — Mało go było pewnikiem... Bym pamiętał dębowego liścia wziąć, a w ogień cisnąć nieznacznie! Dębowe liście także skutecznie czary zatrzymują... — Furda demony, byle Staszka dognać... — Cyt! — jęknął pan Bieliński z takim przerażeniem, że Pawło mimo woli obejrzał się na opuszczony niedawno dom. Wyższy był od innych, dachem górujący. Gzyms dachu wieńczyły gęsto figury kamienne, wyrażające stwory dziwaczne, małpoludy i chimery, siedzące rzędem w zamyśle lub czające się do skoku. Zrozumiał, czemu wiedźma przykazywała dziewce, by się nie ruszała. Opętana siedziała tam jako jeden z tych stworów kamiennych, nieruchoma, niemożliwa do odróżnienia, rybim wzrokiem ścigając przechodniów. Zapewne wiedźma, rada z zarobku, wylazła także, by usiąść przy niej. Dwie czarownice żywe wśród tłumu kamiennych. Wstrząsł się i przyspieszył kroku. Staszko szedł szparko, nie czując zmęczenia, choć odwykł chodzić boso, a szedł od rana bez przerwy. Lekki się czuł i rzeźwy w spłowiałej płótniance i kusym lejbiku wieśniaczym. W oczach miał dotąd radość chłopaka kaleki, z którym się na strój pomieniał. Paradny strój! Nie wdzieje już więcej podobnego, nie będzie nic nigdy posiadał. Pójdzie teraz do Augsburga, a jeśli tam Ojcowie Jezuici go nie zechcą, to pójdzie do Rzymu, do samego Rzymu... Wielaż to mil? Hej, wiele, wiele, kraj świata!... Nie zasępiła go myśl odległości, owszem, rad by witał trudy. Zapragnął czuć pod stopą skaliznę twardych, obcych dróg, cierpieć pragnienie, głód, znosić ubligi. Zdobywać w znoju Dobro wiekuiste! O życie się nie kłopotał. Umiał śpiewać, i to pięknie, pieśni do Matki Boskiej. Dadzą mu ludzie po drodze kawałek strawy za śpiew, a tak będzie razem Matkę Bożą chwalił i zapracuje na wikt. Roześmiał się radośnie, dziecinnie, szczęśliwy. Odwrócił głowę, słysząc nagły turkot, i oniemiał na chwilę zdumiony. Poznał kwatrem założone, krzepkie, rostkowskie woźniki, Macieja w barwie i brykę podróżną skórzaną. Kapelusz pierzasty Kimberkera i czarny, wysoki biret preceptora kiwały się nad siedzeniem. Jechali rysią. Instynktownym ruchem cofnął się w boku i usiadł pod kopą siana, czekając, co dalej nastąpi. Serce mu kołatało z trwogi i zdziwienia, że się tak rychło zwiedzieli, którą poszedł drogą. A teraz zaraz go zoczą... Wasążek zrównał się z nim. Trzej jadący rozglądali się bacznie wokoło. Trzy pary oczu spoczęły na nim obojętnie. Minęli. Przetarł ręką czoło ze zdumieniem. Sen to — czy cud oczywisty? Nie poznali go?! Dlaczego? Wybuchnął śmiechem serdecznym. Nie poznali go w przebraniu! Myśleli pewno, że sobie maszeruje dostojnie w delii, połyskliwym żupanie i czapce z trzęsieniem... A jużci! a jużci! Niechże go szukają! Pognali za cieniem, którego już nie ma i nigdy nie będzie. Staszka, którego szukają, nie znajdą, a bosonogi pastucha może wędrować bezpiecznie. Nie kasztelanic on już, nie! — A gdzież był Pawło, że jeno luter z mentorem jechali? Zwinny jak koza, zeskoczył z gościńca w gąszcz lasu, by w razie ponownego spotkania nie roześmiać się im w twarz. Stary Maciej poznałby go wtedy niechybnie. Szedł młodym gajem pod nakryciem liści, nie tracąc gościńca z oczu. Jakoż nie minęła godzina, ujrzał ich znowu poprzez firankę zieleni. Stali stroskani przy koniach, Maciej oglądał biczowemu nogi — czyżby zakulał? Kimberker z podróżnego puzdra rozlewał jakiś kordiał, pan Bieliński krył twarz w dłoniach — płakał? Minął ich i poszedł szybko, nie frasując się bliskim wieczorem. Prześpi się jak król na pierwszej lepszej kopicy. Tymczasem wrócił na gościniec i pospieszał kroku, by jak najwięcej upalić drogi przed nocą. Słońce zachodziło przed nim, zalewając wędrowca złocistą poświatą. Mrużył oczy, by widzieć cośkolwiek. W skrzącym tumanie zamajaczył kształt jeźdźca; jechał z naprzeciwka stępa. Wypłynął z zorzy, zrównał się prawie z idącym i serce zaszamotało się w piersi Staszka raptownie. Ledwie, że nie krzyknął: Pawło! Pawło! skąd się tu wziął, skąd wracał? Piękny jego dzianet robił bokami, pokrytymi zeschłą pianą. Szedł z łbem spuszczonym, zmęczony. Pawło rzucił mu cugle na kark, zamyślony i posępny. Przejechał o krok od brata, ani na niego spojrzawszy. Zapewne gonił na przełaj, krótszymi drogami, wysadził się naprzód, daleko, a ninie zniechęcony wracał, straciwszy nadzieję dognania. Staszek stał nieruchomy na drodze, patrząc za nim, gdy odjeżdżał. Żal duszę rwał. Toż to Pawło, brat rodzony, z którym nie rozłączali się dotychczas nigdy! Tak się rozstają?!... Pawło!... Wspomniał, jak czasu jego zimowej choroby poszedł Pawło Kimberkera prosić... Wiele to musiało jego dumę kosztować!... jednakże poszedł... A teraz szuka swojego młodszego w żalu i gniewie... Nie znalazłszy, wróci doma, zmieni konia, popędzi szukać gdzie indziej... Znów wróci, trzeci raz ruszy... Cztery strony świata zjeździ, a wciąż szukając daremnie... O krok przejechał!... Z gardła przemocą wyrywa się krzyk: Pawłuś! bywaj!... Aby choć pożegnać... Toćże się więcej nie ujrzą... Jakieś zaklęcie! Za bratem, jak żywe, jawi się całe Rostkowo, matka, swoi, dziecięce lata, dom rodzony... By choć pożegnać, uścisnąć... prędzej! prędzej! nim odejdzie!... jeszcze by teraz usłyszał... Podnoszą się same ręce osłonić usta do wzywu... A potem co? Pawło go nie puści. Nie przekonają się wzajem. Zacznie się znowu to samo. Ciężko jest, ale ustąpić nie wolno, chociażby serce skomlało. Sprężył się w sobie, zesztywniał. Pochylone plecy Pawła, schlastany błotem zad konia mignęły jeszcze w oddali. Patrzył na nie, jakby na całe swoje młode życie, wszystkich swoich... Jeszcze krzyknąć, podbiegnąć... dosłyszy, zawróci... Nie krzyknął, nie podbiegł. Stał. Słońce zapadło za borem, a wraz znikli jeździec i koń. Tłumiąc szloch w piersiach, lecz wyprostowany, z podniesioną śmiało głową, ruszył Staszko Kostka, wolny nareszcie, swobodny, w świat daleki, szukać drogi, drogi swojej duszy. Część trzecia Za progiem I Generał Towarzystwa Jezusowego, Ojciec Franciszek Borgia, niegdyś książę Gandii, siedział zamyślony w swej pracowni, raz po raz spoglądając na wiszące przed nim wielkie mapy, w dwóch barwnych półkulach, bóstwami mitologicznymi otoczonych, wyrażające cały ziemski glob. Lądy, morza, znane już i zdeptane stopą białych ludzi, graniczyły na nich z nieznanymi. Ścisłe zarysy brzegów wiadomych, gościnnych żeglarzom, przechodziły w kapryśne wygięcia, rytmiczne krągłe zatoki, w fantazji jeno rysownika istniejące, by z kolei rozpłynąć się w pustych połaciach, zacienionych z lekka rylcem, bezkształtnych, nienazwanych, przed zapełnieniem których cofała się nawet fantazja. Nikt nie znał, co by tam było. Tajne dziedziny prastarych demonów ziemi, o których legendy jeno coś niecoś mówiły. Według wiarogodnych opowiadań śmiałków — dziwotwory, małpoludy, stworzenia nieboskie, satyry i centaury żyły tam wśród wulkanów, jezior dymiących siarką i wodotrysków gorących. Czyśćcowy upał palił, śmiertelne mrozy kąsały. Patrząc na owe białe połacie map, generał myślał o armii swojej, przedzierającej się ku tym rubieżom. Niby kolumny mrówek leśnych, awangardy Towarzystwa Jezusowego wędrowały, przepływając morza nieznane, apostołując ludy czarne, czerwone i żółte. Ojciec Franciszek uśmiechnął się mimo woli, wspomniawszy gniewne słowa umierającego Melanchtona: cały świat jest już pełen jezuitów! Był ich pełen rzeczywiście. Dziesięciu pierwszych towarzyszy Ignacowych stanowiło dobry posiew — oto hufiec był już armią, karną, ślepo posłuszną wodzowi. I uśmiech znikł z twarzy Franciszka Borgii, zgaszony przypomnieniem ciążącej na nim straszliwej odpowiedzialności. Każdy z tych pracowników_żołnierzy zbył się dobrowolnie inicjatywy, woli, własnej chęci — zaparł samego siebie, zostawiając jemu, generałowi, staranie o najkorzystniejsze dla Kościoła wyzyskanie jego umysłu i sił. A przeto on odpowiadał za wszystko, z pracowni swej w Rzymie kierując ich poczynaniami. On miał decydować, gdzie wprzód rozniecić światło wiary albo budować tamy dla herezji, dokąd pchnąć gońców Dobrej Nowiny. Westchnął mimo woli z żalu. Uciekł ze świata, by uniknąć władzy, zatopić się w kontemplacji i muzyce — swobodnie pieśni ku chwale Bożej układać — a wpadł pod jarzmo stokrotnie cięższej godności. Ha, trudno! Bóg tego chciał. Przyjdzie przecież kiedyś śmierć, która i jego nareszcie wyzwoli... Oderwał oczy od mapy, by wrócić do zaczętego listu do przyjaciela młodości, króla Filipa II. Lecz myśli zazwyczaj karne opierały się jego woli, uparcie nawiązując nić dumań poprzednich i wodząc machinalnie piórem po papierze, myślał z pewną goryczą, że każda rzecz ziemska rosnąc traci na sile wewnętrznej i że rady na to nie ma. Niemożliwym jest, aby duch ognisty, który ożywiał Loyolę i dziesięciu zebranych przy nim apostołów, nie osłabł rozdrobniony między setki głów. Ludzie są ludźmi. Skończył się okres świętych. Święci powymierali — zostali pracownicy... Ojciec Emanuel Sa chrząknął nieznacznie, dłuższą już chwilę stojąc przed generałem z rękopisem ukończonym w dłoni. — Wasza wielebność zechce przeglądnąć... Ojciec Parra kończy również... — Dziękuję — rzekł generał, biorąc w rękę tłumaczenie prowanckie katechizmu, uchwałą Soboru Trydenckiego dla duchowieństwa całego świata ustanowionego. Zawstydził się swego zamyślenia i surową pokutę samemu sobie w duchu obiecał. Tyle czasu stracił! On, który jednej sekundy nie powinien był spędzić bezczynnie! Do pracy! Wstrząsnął głową niezadowolony z siebie i spojrzał bystro na Ojca Emanuela. — Trza by co rychlej ukończyć przekład hiszpański, pilno w Grenadzie potrzebny... — Już ukończony, wasza wielebność, i pod kamień dany. — To dobrze. Gdy ukończę listy, ustalim definitywną redakcję memoriału do Jego Świątobliwości... — W sprawie chóru, wasza wielebność? — W sprawie chóru, owszem, a także... — Wasza wielebność! pismo i wysłańcy od Wielebnego Ojca Prowincjała Wyższych Niemiec — meldował od drzwi Brat Andrzej. — Dawajcie list i wysłańców. Cóż pisze Ojciec Kanizy? Złamał pieczęcie i przebiegał szybko list oczami. Trzej wędrowcy wprowadzeni stali przed nim w pełnej szacunku postawie, czekając. Złożył list i spojrzał na nich. Życzliwy uśmiech rozjaśnił jego twarz książęcą — ciepły i szczery jak słońce. — Brat Jakub Lewanzio z Genui?... — To ja — rzekł spiesznie jeden z przybyłych, wysuwając się naprzód. — Błagam najpokorniej waszą wielebność o pozwolenie pozostania tutaj. Ostre akwilony ustawicznie wiejące w Dyllingen, o duszność mnie przyprawiają... Ozdrowieję pewnikiem pod boskim niebem Italii. Racz zezwolić, wasza wielebność... Studiować bym rad, wiedzę posiąść, by Kościołowi skuteczniej móc służyć, zaś zdrowie stargane przeszkadza... Czarne, gorejące oczy wlepiał błagalnie w przełożonego. W niespokojnym geście, słowach drżała chęć życia beznadziejna, lecz uparta. — Brat Rayner z Leodium — rekomendował się z kolei jego towarzysz. W przeciwieństwie do brata Jakuba Genueńczyka miał głos cichy i ruchy powolne. — Magister dialektyki i retoryki? — Tak jest, wasza wielebność — odparł jak gdyby z przymusem. Zdobyta długimi latami pracy wiedza, o której marzył Brat Jakub, była mu obojętna, nie stał o nią. Dość gruntownie ją posiadł, by małą jej ważkość zrozumieć. Z przenikliwością, właściwą ludziom nawykłym rządzenia, Franciszek Borgiasz przeglądał ich obu. Przejrzał na wskroś, poznał, wyznaczył w myśli każdemu miejsce właściwe i przeniósł wzrok na trzeciego, ubogo odzianego chłopaczynę. — Jestem Stanisław Kostka, z Polski... Przyszedłem suplikować najgoręcej o przyjęcie... — Pisze mi o tym właśnie Ojciec Prowincjał Kanizjusz, orędownikiem się twym czyniąc i nadmieniając, że cię, synu, zna od dziecka... — Miałem zaszczyt poznać jego wielebność Ojca Prowincjała dwa miesiące temu, w Dyllingen. — Musiał cię chyba znać drzewiej, gdyż gorąco w twej sprawie obstaje... Argumenta daje ważkie... Weźmiem cię do nowicjatu, skoro parę dni wypoczniesz... Oczy Staszka rozbłysły radością, jak gwiazdy. — Nie jestem zmęczony, wasza wielebność. — Ejże, nie byle to droga. Siła robiliście co dzień? — Nie więcej sześciu mil polskich. — Spiesznie szliśmy — rzekł magister Rayner — że to czasy niespokojne, a heretyki po drodze zawzięte... — Nie spotkała was, aby, mili moi, jaka zła przygoda? — Bóg ustrzec raczył... — Idźcież tedy wytchnąć. Bracie Andrzeju, doglądnij, by goście, podjadłszy, spoczęli... Drzwi się zamknęły za nowymi przybyszami i generał powrócił do listu. — Co myślisz, Ojcze, o tym młodzieniaszku? — zagadnął po chwili, odkładając pióro. — Widzi mi się chorowity — rzekł z namysłem Ojciec Sa. — Zdrożony, co i nie dziwota. Nie o to pytam... Nie zdało ci się, że inny niż chłopcy zwyczajni?... Oczy ma prosto anielskie... Widziało mi się, gdy spojrzał, że patrzę w krynicę czystą, z której nikt jeszcze nie pijał. — NIe uważałem — odparł Ojciec Sa ze zdziwieniem. — Mnie się wydał jakiś mało rozgarnięty... — Ojciec Prowincjał Kanizy pisze: "Spodziewam się po nim wielkich rzeczy", a Ojciec Kanizy nie myli się w sądzie o ludziach... — Daj Boże, by się nie mylił i teraz — rzekł uczony Ojciec z roztargnieniem. — Czy wasza wielebność rozkaże przynieść projekt memoriału? — Owszem, wnet się nim zajmiemy. Piękne są rzeczy młodość i niewinność... Gdybym mógł mieć znowu ośmnaście lat, być nowicjuszem, sprzątać sienie, ozdabiać kwiatami ołtarze i nie rozkazywać nikomu... Ojciec Sa słuchał zgorszony, lecz milczał. Franciszek Borgia, generał, otrząsnął się szybko z marzeń. — Przynieś, Ojcze, projekt memoriału, skorygujemy go wspólnie, jeno ukończę list do Jego Królewskiej Mości... Pisał szybko, pochłonięty już jedynie pracą. Za czym, wezwawszy do pomocy biegłego w piśnie Ojca Parra, zasiedli nad memoriałem. Skończywszy pracę, generał dyktował listy do Ojca Salmerona, prowincjała Neapolu i Ojca Bobadilli, walczącego najpomyślniej z herezją w Dalmacji. Przeznaczył Ojców Possewina i Landiniego jako asystentów przy wizytacji biskupiej szkół włoskich, skreślił dla Jego Świątobliwości projekt instytucji księży kapelanów, którzy by towarzyszyli stale oddziałom wojska, i przyjął wysłańców od króla portugalskiego. Na koniec zapadł zmierzch. Przeszedł do swej celi i ogarnęły go z powrotem wspomnienia, dumania. Oczy chłopca z Polski, twarz jego dziecinnie anielska jawiły się przed nim co moment, plącząc się w myślach z nim samym. Nie onże to, Franciszek Borgia sprzed trzydziestu laty?... Schodził pospiesznie w głąb ciemnej studni pamięci, zatrzymując się co rok, badawczo patrząc we własne oblicze. Coraz to inny książę Gandii, choć niby ten sam, ukazywał się w zmroku i ginął jak cień niebyły. Nareszcie!... Oto młodziutkie pacholę, piękne jak cherubin, strojne, z wiolą pozłacaną w ręku. Miłuje Boga, jest czyste. Wszystko mu się zda muzyką. Nocami grają mu chóry niebieskie. Towarzysz dla chłopca polskiego... Przyjaźniliby się ze sobą, a rozumieli jak bracia... Rad by generał wywieść, do życia wrócić ową marę, lecz daremnie... Zostaje w mroku chłopiec z jasnymi oczami i wiolą. Powraca pamięć badawcza, mijając kolejno świetnego rycerza, hojnego pana, dostojnika dworu, uczonego dyplomatę, żelaznego wielkorządcę Katalonii, krewnego dziewięciu królów, na koniec zakonnika ubogiego... Wzdycha stary człowiek, zmęczony schodzeniem w głąb swojego życia... By móc powrócić... stać się znowu pacholęciem z wiolą i z chłopcem polskim jak z bratem rodzonym ugwarzyć... II Gdy Brat Mateusz stanął u progu z kołatką, Brat Stanisław z Polski porwał się ochoczo z twardego tapczana. Codziennie wstawał z tym samym pośpiechem, w szczęsnym poczuciu, że zdobył to, o czym marzył. Dwa miesiące z górą spędzone już w nowicjacie minęły jak jeden dzień. Ogarnęła go radość doskonałego posłuszeństwa i ubóstwa istotnego, bezwzględnego. Nic nie posiadał, a zatem zbył wszelkich skrupułów i troski. Nawet ta luźna opończa na grzbiecie czyją już nie była?! Kto jej nie nosił? Kto ją jeszcze nosić będzie?... Celka jasna, biała, modlitwie przyjazna, próżna zbytecznych sprzętów, jak dusza Bogiem wypełniona, dziś jest jego, a jutro ugościć może innego. Cóż mu to? Przejdzie do innej, niby ptak — z jednej gałęzi spędzony siada na drugiej i tam Bogu śpiewa podobnie. Sycił duszę swobodą pełną, rzeczywistą, nie znaną większości ludzi, leżącą w wyzwoleniu się z kolein doczesności, usunięciu się spod miecza Damoklesowego wypadków, wiszącego nad głową każdego. Nie groziło mu już nic. W nieustannym weselu stał się posłusznym do zaparcia tchu. Rzucił się z głową w głębię posłuszeństwa i zanurzył w niej z rozkoszą. Co najmozolniejsze praktyki kuchenne, służby odrażające lub ciężkie, spełniał z zapałem szlachetnym współzawodnika w rycerskim turnieju. Szorował ceglane posadzki korytarzy, zmywał naczynie, czyścił długie szeregi obuwia. Między brudnymi naczyniami i szczotkami czuł się jak w niebie. Pracował jak Jasiek Plichta, Jędruch Kowalczuk albo Jantoszka Wawrzonów, pachołcy w Rostkowie. Pracował jak oni wszyscy razem wzięci, poznał każdy trud, każdą obolałość krzyża, omdlenie ręki pod ciężkim naręczem, piekący ból stawów zszarpanych wysiłkiem. Z ulgą radosną przekonywał się, że owe trudy nie są tak ciężkie, jak mu się to, patrzącemu na nie, wydawało — lecz wnet z westchnieniem żalu uprzytomniał sobie, że były one lekkie dlatego jedynie, że spełniane dobrowolnie. Ciężkimi czynił je bat, przymus niegodny człowieka. Hańbiącymi czyniła je pogarda otoczenia. Gdybyż to jedno odmienić? Zmieniłby się, poszlachetniał cały świat... Ukończywszy żmudną pracę, schodził na szczęsną godzinę modlitwy. Królewska to była nagroda! Gdy utrudzone ciało tkwiło, prawie że bezsilne, w obramieniu ławki, dusza ulatywała wolna w zachwyceniu szczęśliwym, bezbrzeżnym. Wydzierała się, dosięgając skraju nieba. Wspinał się duchem przez gaje świetliste, z których mróz swe wzory bierze, przez kręgi słoneczne, czarowne. W uszach brzmiały harmonie zaświatów lub szum niby wielkich rzek, płynących kędyś w wieczyste. Zatracał się w tych porywach, ginął, zamierał z rozkoszy. Zdarzało się, iż odbieżał od świadomości do tyla, że strwożeni towarzysze cucili go, myśląc, że omdlał. Obłożony mokrymi chustami otwierał oczy, a przeprosiwszy serdecznie za przyczyniony niepokój, powracał co żywiej do pracy. Chwytał w kuchni postronek zakończony kluczką, by znieść narąbane poprzedniego wieczoru szczapy. — Zdałoby się i wody... — mruczał Brat Sylwester, kucharz. — Przyniosę wnet, ino z drzewem skończę... — Nie zdążysz przed dwunastą... przysłaliby Ojcowie drugiego... — Zdążę na pewno, proszę Brata, jestem mocny, bardzo mocny... — Powiedz: wszechmocny... — uśmiechnął się dobrotliwie Ojciec Fazio, przełożony nowicjatu, stając we drzwiach kuchni. — Nazywam zawsze Brata Stanisława wszechmocnym — mówił do Ojca Andrzeja de Freux — bo nie masz dla niego niemożliwego rozkazu... Staszek nie słyszał, pędząc jak jeleń po drzewo. Przytaszczył wielkie naręcze, przydźwigał dwa wiadra wody i bez tchu prawie przysiadł, by oczyścić rondle. Z wprawą doskonałego pachołka umaczał szmatę w popiele i tarł okopconą miedź, aż pot mu wystąpił na czoło. Myśl pusta, dziecinna, przemknęła nagle przez głowę: co by rzekł imć Moczydłowski ujrzawszy go przy tym zajęciu? Jak żywą zobaczył nagle chudą postać marszałka, długie, płowe wąsy i frasobliwe oblicze. Głos sentencjonalny: "Podobało się Bogu mieć w ludziach krew podlejszą i krew zacną, jedną do pospolitej, drugą do wyższej pracy przeznaczając"... Mimo woli roześmiał się głośno, wydało mu się, że słyszy: — Święty Wawrzyńcze! Pan Staszko! Kasztelanic przy rondlu i ścierce!!! — Czego się śmiejesz, Bracie Stanisławie? — zapytał Ojciec Fazio. — Nowicjusz spłonął nagle rumieńcem, w rozpaczliwej walce wstydu z posłuszeństwem. — Pomyślałem, co by rzekł imć Moczydłowski, widząc mnie przy tej robocie... — wyjąkał wreszcie zmieszany. — Któż to jest imć Moczydłowski? — badał przełożony dalej. Twarz Staszka z czerwonej stała się purpurowa. — Marszałek dworu mego ojca... — szepnął zawstydzony, spuszczając głowę nad rondlem. — Nie widzę nic zdrożnego w tej myśli, Bracie Stanisławie — zapewnił Ojciec Fazio z uśmiechem. Dzwon na wieży oznajmił godzinę obiadu. Po nim następowała rekreacja, czas dozwolony wspólnej, swobodnej rozmowie. Dziedziniec domu profesorów zaroił się od nowicjuszów. Było ich około czterdziestu, przeróżnych narodowości. W ścisłym braterstwie, dążąc do jednego celu, żyli społecznie Włosi, Francuzi, Niemcy, Hiszpanie, Szwedzi, Anglicy, Holendrzy. Młodzieniaszkowie niedawno jeszcze na ławach szkolnych siedzący i ludzie dojrzali. Prostacy i luminarze. Ramię w ramię z ospowatym, ciężkim Bratem Leonardem z Werony patrycjusz Fabius Fabii, z Fabiuszów, co przed laty tysiącem budowali wielkość Rzymu, spoglądał na rozłożone w dole miasto. Orla jego głowa, na smukłej szyi osadzona, wyrastała z luźnego kołnierza, niby z fałdów senatorskiej togi. Patrzył na gród z niezmierną miłością i dumą. To była jego ojczyzna chwalebna. Dla niej wstąpił do zakonu. By ją podnieść i utwierdzić, zachwiane jego władztwo duchowe nad światem ustalić, zzuł wszystkiego, rąbał drwa i zmywał talerze. Surowy prawnuk twórców i czcicieli prawa, zwany był przez kolegów "chodzącą regułą zakonu". Przeżywszy sześćdziesiąt lat wśród świata i jego gwaru, doktor Francesco Torres, teolog papieski, uczony miłośnik greczyzny, dzielił pospołu z innymi twardą próbę nowicjatu. De Leon, rozgłośny prawnik, umysł zwykły do najzawilszych kontrowersów i subtelnych rozumowań, przykładał się gorliwie do dziecinnej na poły nauki katechizmu nowicjusza. Opodal Jan Hay, Szkot, rozprawiał żywo z siwym jak gołąb Hieronimem de Olave. Inni skupili się wkoło Akwawiwy, opowiadającego z zapałem. Najmłodsi wiekiem Staszko i Stefan Augusti wlepiali weń zachwycone oczy. — Widziałem wczoraj — mówił Akwawiwa — Ojców Nobregę i de Castro... Przedwczoraj z Nowego Świata wrócili... Szczęśliwcy!... Całkiem odmienni niż nasi Ojcowie tutejsi... Chodzą zamaszyście jakoś, niby wojownicy... Wzrok natężony, żeglarski... Chudzi, czarni, a widzą się jak mocarze... Bałwany swoimi rękami obalali! W zatokach morskich chrzcili po sto i dwieście ludzi na raz... Apostołowie!... — Ojciec Nobrega dziesięć lat na łożu przystojnym nie sypiał, ani się w misce umywał, ani przy stole nie jadał... Gdzie nie był! Boże! Ostatnio był u Karigów. Nauczył ich siać, orać, kozy chować... Jak król między nimi siedział... Zaś wkoło były plemiona jeszcze kanibalskie... Te delegacje do niego wysłały prosząc, by swoich Karigów uczył, jako chce, lecz nie chrzcił, bo — powiadają — ta woda odbiera cały smak mięsu... A Ojciec Nobrega na to: "Nie tylko będę wodą lał, ale jeszcze zaczaruję, że ile razy którego z nich pożrecie, złapie was kolka..." — By nas też kiedyś w misje posłano... — wzdychał Valignani. — Po toż w nowicjacie jesteśmy... apostolstwo, apostolstwo!! Najpiękniejszy sen duszy... — Spełnienie przepowiedni świętego Tomasza, wyrytej na słupie kamiennym podle Meliapour w Koromandelu... — podjął Akwawiwa znowu. — Widziałem niedawno przechowywany u Ojców parasol papierowy, chiński, w smoki i bociany malowany... Cudactwo! ażem się roześmiał... A Ojciec de Freux powiada: "To ten, pod którym Ojca Franciszka Ksawerego Japończycy do siebie wprowadzali..." Parasol Ojca Franciszka Ksawerego! Trzynastego apostoła! Anim się go tknąć ośmielił... — Bardzo wielu pogan nawrócił Ojciec Franciszek Ksawery? — zapytał naiwnie Augusti. Był to chłopaczek wątły i nieśmiały. Uwielbiał ślepo Staszka i mówiąc zwykł był spoglądać na niego co chwila, jakby szukając oparcia. — Czy wiele?! Braciszku! Tak wiele, że niejeden król tylu nie ma poddanych, ilu on Bogu przysporzył... Najpierw w Bab el Mandeb... Nim się nauczył języka, katechizował na migi! a gdy po paru miesiącach odjeżdżał, dzikusy wyli z rozpaczy na brzegu, jak obłąkani, do morza chcieli skakać za nim... Potem w Goa... Stamtąd na wybrzeża zapomniane Malabaru... W Trawancore po jego pobycie stanęło czterdzieści kościołów... Raz wojna rozgorzała między plemionami — on stanął wpośród nich. Uciekli jedni i drudzy, powiadając, że widzieli płomienistego olbrzyma. A tam stał tylko ubogi zakonnik z krzyżem! Odtąd go nazywać będą wszędzie Wielkim Ojcem. Z Malagi popłynie sam jeden na najdziksze wyspy kanibalskie, przejdzie je wszystkie i wróci nietknięty. Teraz do Japonii... Powitają go triumfalnie jak zwycięzcę, jak oczekiwanego dawno posła największego władcy... Cuda istne!... Krzyż w ręku, w sercu miłość jednaka do wszystkich ludzi. Czaruje nią dzikie bestie jak Orfeusz... Patrzyli w mówiącego, wstrzymując oddech, podziwiając wspaniałą jego wymowę i pamięć. Staszko naraz pokręcił głową. — A wszakże, zda mi się, że tu także a rychło i wielu apostołów potrzeba — zauważył. — Widziałem ludzi w gorszym poniżeniu i pogaństwie żyjących niźli kanibale... Choć chrzczeni! A tamci grzechu nie mają, prawdy jeszcze nie słyszawszy. Srogie są niedola i dzikość pospólstwa... Dreszcz bierze wspomnąc... Dzieckiem będąc na wsi, na polskiej wsi, skąd jestem rodem, litowałem się poddanym, bydłu, duszami jakoby na pośmiewisko zwanymi, a potem ujrzałem, że szczęśliwymi jeszcze zwać się mogli, do innych przyrównani... Nim w pogany pójdziemy, przywrócić by Bogu te dusze, niby chrześcijańskie, a przecie nic o Nim nie wiedzące... Czerwienił się, onieśmielony własnymi słowami. Stefano Augusti potakiwał głową gorąco, nie tylko dlatego, że to Staszek mówił, lecz że będąc dzieckiem ludu znał dobrze jego nędzę i barbarzyńską ciemnotę. Lecz Akwawiwa i Valignani zaprzeczyli żywo. Ciągnęły ich obu dalekie kraje zamorskie, przygody niewidziane, boje jakoby rycerskie. — Jużci że piękniejszej rzeczy być nie może — przyznawał Staszko — ale pożyteczniejsze i pilniejsze chyba to. Przeciągnął się, rozprostowując ramiona. — Bogu dzięki, nie do nas należy rozstrzygać; pójdziemy po prostu, gdzie każą... Ruch na dziedzińcu zwrócił ich uwagę; Ojciec Fazio wprowadzał nowego towarzysza, rekomendując go dobrym staraniom kolegów. — Bracie Stanisławie! — zawołał — pójdźże tutaj, rodak. Pragnie cię powitać... Staszko podbiegł i stanął zdumiony: Warszewicki, kanonik gnieźnieński, kasztelanic warszawski, znajomy rostkowski — uśmiechał się do niego przyjaźnie. — Witaj, Stachu, witaj, Bracie — rzekł wesoło, wyciągając ręce do chłopca, który stał zmieszany. Przenigdy nie ośmieli się powiedzieć "bracie" poważnemu przyjacielowi jegomości pana ojca, sekretarzowi miłościwego króla Augusta. — Ksiądz Kanonik Dobrodziej... Wasza wielebność... raczyła przybyć... — bąkał, czerwony po uszy. — Wasza wielebność! — roześmiał się Warszewicki — daleko jeszcze do tego. Nowicjuszem jestem jako ty, jeno młodszym, boć przeszło kwartał tuś jest?... — Dwa miesiące... — Ja zaś wczoraj ledwie z Polski przyjechałem... — Co słychać w Polsce? — spytał Ojciec Fazio poufnie. — Dymi! dymi, jako strzecha, nim ją płomienie ogarną. W Bogu wszelako nadzieja, że do pożaru nie dopuścimy... Zwrócił się znowu do Staszka. — Dwa miesiące?! A dyć już w sierpniu larum robiono, żeś zbiegł? — W Dyllingen byłem sześć niedziel... — Tak mi praw! Byś znał, że cały Wiedeń o niczym innym nie gadał... Rezolutnyś owszem pachołek... Okrutniem rad, że cię widzę... Powiadaj mi, jako było z tą ucieczką? Legendy, istne legendy prawili... — Kiedy po prawdzie nie ma co i gadać... Przebrałem się i poszedłem. — A oneż znaki? — Znaki? — Człowieku! Toć powiadają, że konie mentora i owego lutra, coście u niego mieszkali... Jakoś ci się zwał... — Kimberker... — Kimberkera! stanęły jak skamieniałe, mocą nadprzyrodzoną wstrzymane... — Naręczna narowiła się zawsze pod górę, to może stanęła i wtedy... — Konie stanęły, zaś ty na oczach goniących przez flukta wezbrane suchąś nogą przeszedł... — Grzeszne wymysły! — obruszył się Staszko. — Czyniłby to Bóg podobne cuda dla mizernego, jak ja, pacholika?! Nie takiej okazji potrzeba!! Gonili mnie, a nie poznali, bom w przebraniu był. — Nie może być! Naiście nie szedłeś po wierzchu przez wodę? — pytał kanonik z żalem. — Łgałbym, w nowicjacie będąc! Tak od nich siedziałem, jako stąd do muru... pod kopicą... patrzyli na mnie i nic... A Pawło ramieniem się otarł... Większego cudu nie trzeba... — Prawda — przyznał Warszewicki. — A przysięgali ludzie, że widzieli... Już też o tym łabędziu nie rzekniesz chyba, że łgarstwo? — Łabędź?! Księże Kanoniku Dobrodzieju, nijakiegom łabędzia nie baczył... — Bracie mów mi, bracie... Łabędź biały na szczycie domu lutrowego siedział, drogę ci do Augsburga ukazując, którego wszyscy widzieli... — Bajki wierutne, Księże Kanoniku: o drogę do Augsburga pytałem się w grodzie... Gościniec prosty jak strzelił... Skąd by się zaś łabędź wziął? Zamilkli na chwilę. — Okazał Bóg mnie niegodnemu łaski wielkie — zaczą z cicha, gorąco Staszek. — Co tam łabędź na dachu siedzący!... Cudem mnie Najświętsza Panna ze słabości zratowała, sobie odtąd in Societate służyć każąc... Ot co!... W Rostkowie, w izbie, gdziem się uczył z Pawłem, wyciukał mentor gwoździem na desce takową maksymę: Surge puer, sapere aude. W pamięci mi ona tkwiła, żem to dzieckiem na nią patrzył... Surge puer — wstałem, ośmieliłem się... Wziąłem mądrość najlepszą, dobro największe, za którym z tęsknotym usychał... Śmiałym trza być, zawsze śmiałym... A cud Boży był w tym, żem się ośmielił, z natury lękliwym będąc... Dzwonią na lekcje, księże dobrodzieju... — Bracie mów mi, bracie... — poprawił kanonik. III Bracie Stanisławie — wołał Akwawiwa — Ojciec Fazio przykazał, byś się ochędożył i do rozmównicy szedł... Staszko odpasał ścierkę i mył spiesznie ręce. Gdy szedł na górę do rozmównicy, jakieś ręce wstrzymały go w przejściu. — Stachu — szepnął Warszewicki — pilnuj się: Lasockiego po ciebie nasłali... Staszko przystanął jak wryty. — Jako to?... zabrać?... — wyszeptał. — Siłą nie, ale namawiać, a kusić... pilnuj się... — Ejże, czym by mnie miał skusić? — Nie bądź zanadto bezpieczny — dzieckoś jest. To człowiek chytry jak gad... — Matka Boża ze mną będzie, tedy mi chytrość nijaka nie dziwna. Wszedł do rozmównicy, gdzie kanonik płocki, Lasocki, rozprawiał żywo z Ojcami. — Oto Brat Stanisław — rzekł z powagą Ojciec Fazio. — Niech wasza godność mówi z nim swobodnie. Nie mamy nic naprzeciw... Nowicjuszem jest i intencję swoją odmienić może każdej chwili, żadnej ujmy przez to w naszych oczach nie ponosząc. Obaj Ojcowie wyszli, zamykając drzwi. Kanonik Lasocki patrzał długą chwilę na Staszka w milczeniu. Był dobrej tuszy, niestary, wykwintnie odziany. Śnieżne piany bryzów otaczały krótką szyję i wypielęgnowane dłonie. — Dziecko moje, dziecko — wyszeptał w nagłym wzruszeniu, przyciągając ku sobie nowicjusza niemało zdziwionego tym przyjęciem, gdyż, o ile sobie przypominał, raz tylko, czasu odpustu w Przasnyszu, widział był kanonika Lasockiego. — Moje dziecko... — powtarzał tenże, ocierając zwilgotniałe oczy. — W Heilsbergu fortunnym trafem dowiedziałem się od kardynała Hozjusza, żeś tu z Augsburga przywędrował... Z listami do Ojca Świętego jadę... Nie mogłem pominąć okazyjej, by cię nie uścisnąć... Ojcowie myślą, żem cię namawiać przyjechał... Bogać mi! Jażbym cię od wokacji odwodził, sam całe życie do zakonu darmo wzdychając? Zazdroszczę, nie odmawiam!... Oto determinacja! Oto rezolucja!... Odetchnął i ciągnął rzewnie: — Cóż piękniejszego nad życie klasztorne? Jeno nie każdemu dano... Są obowiązki... wielkie obowiązki... których Bóg strzec przykazuje... Miałbym to iść do klasztoru, gdy w ojczyźnie miłej wiara święta jest w nieprzezpieczności? Ofiarę z siebiem uczynił i w świecie płochym zostałem... — Z zakonu tym łacniej można wiary świętej bronić... — Nie zawdy! Nie zawdy! Towarzystwo Jezusowe wielka rzecz, nie neguję, wszelako o nację mało się kłopocze... Jeden Kościół, jeden naród — może nie? Jeżelim w błędzie, rzeknij, a rad rewokować będę... Nie? Poślą to kiedy Hiszpana do Hiszpaniej... Francuza do Francjej, Niemca do Niemiec? Przeciwnie! Na odwrót wyślą, by się do ojczyzny nazad nie przywiązał... Spojrzał na chłopca spod oka. — Wzdychałem do Towarzystwa Jezusowego — podjął — wszakże usłyszawszy, że w nowicjacie przysięgę trza złożyć, iż się rodziny i kraju wyrzeka — odstąpiłem. Nie czas myśleć o prywacie, gdy Bóg ciężkie calamitates na kraj luby zsyłać raczy... Samolubstwo by to było szpetne. Wycierał nos starannie kosztownym lnianym płatkiem. — Byłem temu dwanaście niedziel w Rostkowie — zaczął po chwili milczenia. — W Rostkowie! — ożywił się Staszko. — Śniegi już pewno spadły?... — Ponowa była, gdym wyjeżdżał... — Jako żywią rodzice dobrodzieje? — zapytał chłopiec nieśmiało. — Ot, żywią! Pani matka wielce się posunęła... A posiwiała, jak gołąb! W ślozach ustawicznych trwa... Pytałem o przyczynę takowej turbacji... Znów spojrzał na Staszka badawczo. — Jak nie ma serce boleć — powiada jejmość kasztelanowa — gdy najmilejsze dziecko niewdzięcznością afekt odpłaciło... Staszek do zakonu bez pytania zbiegł, bez ojcowskiego pozwolenia! Matki o błogosławieństwo nie prosząc! Słyszał to kiedy złe słowo? Wiedział, zali nie zezwolim? — Jegomość ojciec, nie zezwoliliby nigdy. — Ha! dla pewności trza się było spytać... Ale nie w tym rzecz... Prawi pani kasztelanowa: Niewiela mi już życia, by choć na jedną niedzielę przyjechał, a potem bodajby sobie nawet do zakonu wracał, jeśli dusznie tego chce... — Co Pawło? — zapytał Staszek niepewnie. — Pawło zawzięty, a najwięcej o to, żeś nie pożegnawszy się z nim zbieżał. Czy to ja ojciec jegomość? — powiada — czy się mnie strachał?... Brat zdradę takową wyrządził! Rychlej bym się śmierci spodział, niż żeby mi Staszko podobny kontempt okazał... — Nie dla kontemptu, jeno... — Wiem! wiem! wszakże rzekę szczerze, iż wiela admiruję twą determinację, tyla potępiam manier wykonania... Inaczej trza było imprezę organizować... Przerwał na chwilę, dodając, jakby do siebie: — Bodaj i teraz byłby jeszcze czas naprawić... Staszko popatrzył nań ze szczerym zdziwieniem. — Naprawić? — Ano. Od Ojca prowincjała na rok abszyt wziąć, którego nie odmówi, i rodzicielów jako przystoi pożegnać... — Nie — odparł Staszko. — Nie puściliby z powrotem... Tu już jest teraz mój dom i rodzina, które miłuję nie mniej niźli tamtych... Oczy kanonika błysnęły. — Miłujesz ich! Tedy bacz, byś bezrozumnym uporem w tęgą kabałę Ojców nie zaplątał! W złą godzinę namówili cię bez ojcowego pozwoleństwa do nowicjatu! Staszko spurpurowiał. — Nikt mnie nie namawiał! W złą godzinę? Czemu?... — Bo twój upór stać się może snadno przyczyną kasaty zakonu w Polsce. Kasaty! Rozumiesz, chłopcze?!! — Nieprawda! — odparł przerażony. — Nieprawda?! — roześmiał się kanonik złośliwie. — Nie wiesz, w jakiej komitywie żywie ojciec jegomość z kardynałami Hozjuszem, Commendonim i inszymi?! Niedaleka droga przez nich do Ojca Świętego! Gdy mu zaniosą skargę, że Towarzystwo Jezusowe pacholęta nieletnie wykrada z domu i przeciw władzy rodzicielskiej buntuje, obaczysz, co będzie! — Jego Świątobliwość nie uwierzy! — Jakże nie uwierzy, kiedy prawda? Nie jedna to i nie pierwsza skarga, nie bój się! Dominikanie nas poprą, Augustianie nas poprą. Wiesz co było w Saragossie? Konterfekty Jezuitów w postaci diabłów po grodzie obnoszono, że się Świętej Inkwizycji przeciwiali, sobie chcąc honor nawracania heretyków rezerwować... czterdziestu lat jeszcze bodaj nie egzystuje Towarzystwo Jezusowe, a dość już wszystkim dojadło! — Jego Świątobliwość nie uwierzy... — powtarzał Staszko wpół z płaczem. — Obaczymy. Jeśli nie wierzysz, mam bodaj przy sobie pismo do kardynała Hozjusza wystosowane... Wyjął z kieszeni kartelusz. — Pismo ojca jegomości?! — zakrzyknął Staszek. — Tak jest, pismo pana kasztelana zakroczymskiego. Kardynał dał mi je, gdym mu w Heilsbergu powinną obediencję składał. Podał list chłopcu, który czytać go zaczął z pośpiechem. "Illustrissime et clementissime princeps — pisał pan kasztelan — Jaśnie Wielmożny Księże Kardynale, Najmiłościwszy mój Dobrodzieju! Jako do Protektora zakonu, zwanego Societatis Jesu, od Hiszpańczyka Loyoli założonego, udaję się do Waszej Dostojności z żałobą, sumitując się za śmiałość, quam magnus affectus ojcowy, srodze zraniony, snadno wytłumaczywszy. Przez wyż nazwanych mnichów podmówiony, syn mój najmłodszy, Stanisław, przepomniawszy obserwancji winnej przodkom i krwie zacnej, z kolegium wiedeńskiego potajemnie zbiegł. Instar podłego włóczęgi pieszo przez Niemcy szedł żebrząc, nieskalany klejnot Kostków hańbą pokrywając, a na pośmiewisko ludzkie wystawiając; w Augsburgu przez onych mnichów wdzięcznie akceptowany i do Rzymu odesłany został, gdzie, jako słyszę, już w nowicjacie jest. Racz Wasza Dostojność zauważyć, iż takowe obrzydliwe pobłażanie dziecięcej płochości, a podjudzanie jej dla swoich profitów, durne pacholę w opozycji świętej władzy rodzicielskiej stawiające, tolerowane być nie może i przykładnie ukarane przez Najwyższy Trybunał być winno. Biada nam, jeśli pacholąt do szkół rychło oddawać przezpiecznie nie będziem mogli, heretyków serca tym kontentując! Mają już one mnichy w Pułtusku budowlę. Z ziemią będzie zrównana za afront całej Masowii wyrządzony. Takowym skandalem ingres swój rozgłaszając, nie osiedzą się w Rzeczypospolitej, a da Bóg odwróci się od nich i Ojciec Święty, właściwe oblicze tego zakonu poznawszy. Ku czemu wszelkie siły i środki nie chudopacholskie obrócę, za ubligę zacnemu rodowi wyrządzoną pomsty powinnej szukając..." Stał nieruchomo, niepewny, z oczami pełnymi łez; kanonik uśmiechnął się zwycięsko, pulchną dłonią dotykając miękkich jak atłas policzków. Drzwi skrzypnęły, wszedł Ojciec Fazio. — Jakiż wynik dyskursu? — zapytał pogodnie. Wziął list z ręki chłopca i przebiegł szybko oczami. — Ho! zawziął się pan kasztelan okrutnie... — Wasza wielebność... zali to może być? — Co? — Kasata Towarzystwa Jezusowego w Polsce na instacje ojca jegomości? — Może być. Nowicjusz wybuchnął płaczem. — Nie widzę racji łez, Bracie Stanisławie, jeśli panu Bogu Towarzystwo Jezusowe potrzebne jest, tedy na kasatę dla ludzkiego widzimisię nie zezwoli; jeśli zaś zezwoli, znak to, że potrzebne już nie jest, a zatem nie ma czego żałować, ot co! Staszko spojrzał na Ojca Fazio, niby na anioła. — Naprawdę? Stary zakonnik objął go za szyję. — Naprawdę. Postąp, jako chcesz i pragniesz, ale się o nas nie turbuj. — Żegnam najuniżeniej waszą wielebność — rzekł sucho kanonik Lasocki. — Niech będzie pochwalony — kończył już za drzwiami. Nowicjusz zeszedł szybko do asceterium, gdyż godzina wspólnych rozmyślań już się rozpoczęła, i zasiadł cicho na swym miejscu, ale modlitwa nie szła mu jak zwykle. Wizyta kanonika wstrząsnęła nim bardziej niż przypuszczał. Nie słowa kłamliwe i chytre namowy — o nie! Lecz był to człowiek, który niewiele niedziel temu był w Rostkowie... rozmawiał ze wszystkimi... patrzał na stare sprzęty znajome i rodzinne ściany. Opuszczony na zawsze dom stanął mu naraz w oczach wyraziście. Darmo starał się usunąć jego obraz, a myśleć o wygłoszonej rano przez Ojca Emanuela egzorcie. Dusza nie chciała wyjść z komnat dzieciństwa, dotykała z nabożeństwem odrzwi, szukając gorliwie, pilnie... Oto jest, której szukał... Siedzi sama w alkierzyku ulubionym, gdzie stoją jej klęcznik i krosna. Siwa głowa w pięknym czepcu pochyla się nad rozpoczętym ornatem... Z oczu łzy padają na barwiste wzory... Łzy matczyne za nim... za Staszkiem... Jakże mógł odejść, rąk jej i nóg wprzód nie ucałowawszy? Szarpnął się wysiłkiem woli. Wyjął z pultynku zeszyt, w którym zaczął poprzedniego dnia układać "tonusy", czyli krótkie przemówienia kolejno w niektóre dnie przez nowicjuszów wygłaszane, i pisać począł z zapałem. ...Ponowa była, gdym wyjeżdżał... zadźwięczał naraz w uszach głos kanonika Lasockiego. Odłożył pióro. Objęła go cicha, szeroka biel mazowieckiej zimy. Ujrzał skrzący śnieg, drogę znaczoną niebieskim wężem podwójnym kolein, strzechy zaledwie sterczące znad śniegu... Brzęczą sanki. Pawło jedzie. Sam. Nie huka jak zwykle. Rozgląda się wkoło za kimś... Kmiecie schodzą z naboju na bok przed sańmi, grzęzną w śniegu po pas. Zdejmują wielkie czapy, patrząc ze zdziwieniem: gdzie drugi?... Gną się w lesie jodły pod ciężarem świeżo opadłego śniegu. Wiewiórka z gałęzi na gałąź hyc! hyc!... Śnieg się obsypuje w dół tumanem cicho, cicho, cicho... — Zimą chyba tam najcudniej? Jakby w odpowiedzi, rozszumiały się w oddali łany, pachnie siano na pokosach, żaby grają... Reż kwitnie i dymi ku niebu, jak wonna ofiara... Przenigdy już do tych pól nie wróci... — Poślą to kiedy Hiszpana do Hiszpaniej, Polaka do Polski? — zaświstał znów głos kuszący. A nie, rzeczywiście. Toć niedawno Ojciec Araoz, Portugalczyk, uczył cierpliwie swojego języka Ojca Mercuriana, którego do Portugalii posyłano. Gdy odjeżdżającego żegnali, Ojciec Araoz rzekł nagle: — Jest podle Coimbry wieś mała, San Carlo... będziesz Ojcze pewno przechodził tamtędy... — Urwał i odszedł szybko, nie kończąc, co chciał powiedzieć... Piaszczysty gościniec zjawił się znów przed oczami. Skrzypią drewniane osie chłopskich powózek. Kmiecie wracają z roboty... Widzi ich twarze senne, obojętne, bierne. Do tych, swoich, trza by iść, nauczać, miłować, oświecać... Oparł czoło o pulpit w walce bolesnej, ciężkiej z samym sobą. Rozdwoiła się w nim dusza i zmagała. Opuścić zakon? — za nic!! Wrócić do dawnego życia? — za nic! A równocześnie czuł, że nigdy o kraju swoim zapomnieć nie zdoła, ani go miłować i tęsknić za nim nie przestanie. — Matko! Opiekunko moja! — szepnął w męce i naraz uśmiechnął się: — Dlaboga! toćże, kiedy będę w niebie, zalecę tam, wiela razy zechcę... Podniósł rozpogodzone oczy. Ucisk duszny znikł jak mara. Nie takie znów długie to życie, skończy się prędzej czy później. Może pozwoli mu Bóg nie wiekować tu na ziemi... A po śmierci już go też Matka Boża nie wyda na potępienie... O nie! — Lekki jak puch polatywać będzie nad ojczyzną swoją i łaski dla niej u Orędowniczki, Królowej swojej wypraszać... Jak gdyby wiedząc, że mu to będzie przyznane, spojrzał na lico Najświętszej Panienki, błyszczące w ołtarzu, z wdzięcznością. IV Pięć wozów skarbowych, kowanych, podciągnięto przed dwór jeszcze wczoraj, by pan Moczydłowski miał czas dokumentnie i starannie wszystko upakować. Prócz wozu pierwszego, kobiercami obitego, na którym jeno parę lekkich tobołków leżało — wygórowane były jak domy wszelkim sprzętem w podróży potrzebnym i płótnem smołowcowym obciągnięte. Teraz zaprzęgano konie, po cztery w poręcz. Pan Łahoda raz jeszcze sprawdzał starannie sprzączki, naszelniki i blankowe pasy. Pan Bieliński zgarbiony i markotny, zawinięty w podbitą lisami opończę, spoglądał na to z ganku, niespokojnie wzdychając raz po raz. — Czego waść dychasz? — spytał szorstko Paweł. Wyszedł na ganek gotowy do drogi, w obcisłym, podróżnym żupanie, na który wdział krótki kopieniak od chłodu. Koniec był kwietnia i choć słońce silnie grzało, wiatr zimny pociągał, osobliwie po zachodzie. Górą krzyczały czajki. Łęgi leżące za sadem wydawały się złote od kwiatu kaczeńców. — Czego waść dychasz? — powtórzył. — Niedobre są aspekta podróży — odparł pan Bieliński. — NIe wróżę ja nic pomyślnego z naszej jazdy. Koniunktury są oznaczające ciągłe obstakle, koniec zaś niepewny. — Chwała Bogu — roześmiał się Pawło. — Waścine przepowiednie rozumieć trza przeciwnie, tak jako sny wykładają. Pomnę w Wiedniu, przed Staszkową exkursją, horoskop splendor i radość wróżący... Pan Bieliński opuścił głowę znękany, gdyż ów horoskop stanowił dlań najboleśniejsze wspomnienie. — Gardło daję — rzekł — że gwiazdy wonczas to, a nie co innego mówiły... — Pawło! — zagrzmiał z wnętrza domu głos pana kasztelana. Skoczył co tchu do komnaty ojcowej. Kasztelan kończył pieczętować listy. Pokłonił mu się do nóg i ucałował kolana siedzącego w głębi jegomości biskupa płockiego. — Gotowyś? — Gotowym, proszę jegomości dobrodzieja pana ojca. — Listów nie zagub, w zanadrze je wsuń, gdzie mieszek? Pawło podał płaski irchowy woreczek, w tasiemki, dla zawieszenia na szyi, zaopatrzony. Pan kasztelan układał w nim listy starannie. — To jest pismo moje do eminencji kardynała Commendoniego, protektora Rzeczypospolitej... Te, od księcia biskupa, rekomendacyjne... Pismo do generała Towarzystwa Jezusowego, bywszego księcia Gandii. To zaś suplika do samego Ojca Świętego... Gdy kardynał audiencję ci, jak suponuję, wyrobi, oddasz ją Ojcu Świętemu. Nie dufaj wszakże zbytnio w suplikę i sam żywym głosem krzywdzie się naszej uskarżaj... Wcześniej z imć Bielińskim orację elokwentną ułóżcie: Odwrócenie nieletniego spod rodzicielskiej opieki... Trzymanie go w klasztorze bez pozwolenia ojcowego... Grawamina dostateczne... — Słucham jegomości dobrodzieja pana ojca. — Z tym błaznem ani nie gadaj, ani do niego nawet nie zachodź, dopiero gdy swoje zrobisz, za łeb, na wóz i z powrotem. — Słucham, jużci, że w dysputę z nim nie wejdę... Pan Moczydłowski wsunął się ostrożnie. — Na trzeci wóz dałem łuby Staszka... — zaczął lękliwie — niebożątko pewno i przyoblec się nie ma w co... — Dyby dla tego chłystka, a nie łuby! — mruknął pan kasztelan. — Bogu dzięki, że się ta zgryzota skończy — zwrócił się do księdza biskupa. — Byłbym zaraz słał, jeno zimowa pora drodze nieprzyjazna. Ninie trawa już się pięknie puściła, konie wszędzie popaść można, a i drogi niezgorzej obeschły... Tandem, chłopcze, jhedź z Bogiem i powsinogę z wolą czy bez woli sprowadź... Nie zechce sam — siłą bierz! Wspomnienie inkartady syna buchnęło mu krwią na jagody. Palnął w stół pięścią, aż okna zadrżały. — Gniewem moim, ojcowskim, mu zagroź! Smarkacz! błazen! oczajdusza! szelma! do loszku go wrzucę! przeklnę! przeklnę! gdy się nie opamięta!... Ojcową władzę świętą mam i nie daruję!... — Mityguj się, mości panie kasztelanie — interweniował pojednawczo ksiądz biskup — dzieciuch to prawy, obałamucony... — Wiem, księże biskupie! Wiem! Wiem też, czyja to intryga! Popamiętają mnie mnichy... Staszko sam nigdy by się na podobną imprezę nie ważył... Dziecko było lękliwe, potulne, na służbę Bożą od małego przeznaczone... Omotali... do rewolty pchnęli... na pośmiewisko niby żebraka wysłali... Chryste Panie! wiela razy wspomnę, krew mnie z indygnacji zalewa... Pawło wysunął się cicho, bo z sieni pani kasztelanowa wzywała go dłonią. Przypadł do jej rąk, żegnając. — Pawłuś — szepnęła — jegomość prawią swoje... ja ci rzekę: nie siłuj go! Niech, jako chce, czyni... jeśli tam szczęśliwy... Szarpnął się w tył oburzony, wydymał chmurnie usta. — Namawiaj go, ale nie siłuj... — powtarzała — daj mu wolę... jako chce... Odwrócił twarz na bok niechętnie. Ujęła jego głowę w rozdygotane dłonie, spoglądając prosto w zacięte oczy. — Pawłuś... rzekniesz mu... choćby nie chciał wrócić... że go błogosławię i miłuję... błogosławię i miłuję... Pamiętaj!... Ja wiem, że nie pohańbił on nas... oj nie... Ucałował jej ręce w milczeniu, nie przekonany. Przycisnęła go do piersi, tuląc długo, troszcząc się, czy dosyć ciepło odziany, boć mróz mógł jeszcze chwycić... Kamchowa jubka zaszeleściła za nimi: Pani Stara niosła dyskretnie puzderko. — Konfektów nieco dla Staszka — objaśniała wstydliwie — pewno tam chudziaczka pokrzywą jeno a lebiodą na oleju karmią, jako u Włochów w zwyczaju... — Daj, dobrodziko — rzekł skwapliwie pan Moczydłowski umieszczając puzderko wśród łubów. Konie już były gotowe. Pachołek rozlewał wiono dla strzemiennego w pucharki; pan kasztelan ostatnie dawał polecenia panu Bielińskiemu, woźnica Łukasz podprowadził paniczowi dzianeta, ksiądz biskup podniósł w górę złoty krzyżyk błogosławiąc. Pawło upadł raz jeszcze do nóg rodzicielom i wskoczył na konia. — Po żniwach będę! — zawołał wesoło. — Gadaj zdrów, na Marcina wróć, a dobrze będzie... — mruknął kasztelan, wracając w głąb domu. Wozy ruszyły z turkotem, obszczekiwane zajadle przez gromadę psów. Panowie Moczydłowski i Łahoda śledzili z ganku uważnie, którą nogą wprzód konie przestępują bramę, co dla swawoli psiej łatwym nie było, z okna pani kasztelanowa nasłuchiwała długo ginącego w oddali turkotu. Odwróciła się, słysząc kroki pana kasztelana. — Iście dopiero na Marcina wrócą? — zapytała. — A pewnie! W jeden dzień wszystkich nie objedzie... na audiencję u Ojca Świętego parę niedziel czekać można... A nim go mnichy wydadzą... Pokręcił gniewnie głową. — Jeno gdy wrócą, nie cackaj mi się jejmość ze Staszkiem! Łotr jest i choć parę dni, ale posiedzi w loszku dla przykładu... Z góry to jejmości zapowiadam, by potem mdłości a ślozów nie było... — By jeno wrócił, uczynisz z nim jegomość, co zechcesz — odparła ulegle. Siadła przy krośnie, ocierając szybko wierzchem dłoni oczy. — Byle wrócił... — powtarzała sobie w myśli — ale nie wróci... nie wróci... Wiem ja, że nigdy nie wróci... V Uczony Ojciec Emanuel Sa szedł zamyślony. Ważną miał sprawę do załatwienia w Watykanie. Rozmyślał nad nią, przygotowywał i dobierał słowa, którymi przedstawi ją kardynałom. Głos dzwonów obudził go z zamyślenia. Rozejrzał się wkoło. — Jeszcze za wczas, by iść do kardynała — rzekł do towarzyszącego mu nowicjusza, którym był Staszko — zajdziemy na nabożeństwo do Panny Maryi Majoris... Dziecinna twarz młodego Polaka rozjaśniła się tak szczerą radością, że poważny Ojciec Sa uśmiechnął się mimo woli. — Z czegóż taka kontentacja, Bracie Stanisławie? — Bo idziemy odwiedzić Matkę Bożą i to do Panny Maryi Majoris, a dziś przecie drugiego sierpnia... — odparł chłopiec, jak gdyby zdziwiony pytaniem. — Miłujesz Matkę Bożą? — spytał zakonnik, spoglądając nań badawczo. — Czy miłuję?! Staszko poczerwieniał, otworzył usta, lecz nie znalazł odpowiedniego słowa, łzy napełniły mu oczy, łzy wzruszenia i wstydu nad własną nieudolnością zarazem. — Czy miłuję?! Boże! toż to Matka moja!... — wyjąkał. Ojciec Sa nie spuszczał zeń oczu. — To dobrze; tak Ją miłować potrzeba. Jak matkę. Uśmiechnął się pobłażliwie do zmieszanego chłopca. — Był pono kiedyś, nie u nas, i nie pomnę w którym zakonie, Braciszek, tak wielką miłością do Matki Bożej pałający, że co dnia strzeliste do Niej listy pisał... — Listy? — zadziwił się Staszko. — Listy, owszem, a także sonety misterne. Wypisawszy, na ołtarzu za obraz wsuwał, gdzie po leciech mnogość tych epistołów znaleziono. Zdało się widno pacholikowi, że co w liście wypisze, to trwalsze będzie niźli myśli same, które lotne i zmienne są... Szli dłuższą chwilę w milczeniu. — Za dwie niedziele WnieboĂwzięcie — zauważył nowicjusz nieśmiało. — A tak, Wniebowzięcie. Piękny dzień... Triumf ziemi... Rodzaj ludzki, w Matce Bożej personifikowany, wyniesiony do najwyższej godności... uświęcony i z niebem zrównany... — Okrutnie piękne nabożeństwo jest u nas na Wniebowzięcie... — mówił półgłosem nowicjusz — u nas, w Polsce... Ludzi tłum, wszyscy śpiewają... a przejęci!... W Italii nie tak... nie wiem czemu... Piękniejszego nabożeństwa jak w Polsce nawet w Rzymie nie ma... — Wzniósł w górę oczy świetliste wspomnieniem. — A dopieroż cudne musi być w niebie! Nieraz sobie o tym rozmyślam.... Jak tam Wniebowzięcia rocznicę obchodzą? Hej, najpiękniejsze to święto z całego roku pewnikiem... Kiedyż je ujrzymy?... Boże!... Ojciec Emanuel nie odrzekł nic, pomyślawszy, iż wątpliwym jest, by Bóg dzielił wieczność na rocznice według ziemskich rachub, ani by pośród doskonałości i szczęśliwości najwyższej istniał podział na dni świąteczne i na dni powszednie. Milczał jednak, nie chcąc mącić radości wiary dziecinnej. Wielka bazylika objęła ich chłodnym cieniem. Zapadli obaj w modlitwę. Ojciec Emanuel wzywał gorąco Ducha Świętego, by oświecił go, jakimi argumentami uda się najsnadniej przekonać Święte Kolegium — Staszko myślą wędrował w niebiosa. Kiedyż je, kiedyż posiędzie i pozostanie w nich na wieki? Coraz częściej, gdy myślą wybiegał do stóp Bożych, zdało mu się, że już, już duchem jest lotnym, niebieskim, obcym ziemi i jej sprawom. I z coraz większym żalem przekonywał się zbudzony, że jeszcze do ziemi należy. Tęsknota za niebem, gorąca, gwałtowna, nienasycona, trawiła go niby ogień. Łońskiego roku przyszedłszy do nowicjatu sądził, że już jest w niebie, spokojny był i szczęśliwy. Minęły te błogie czasy! I zakon nie był niebem i ludzie otaczający go byli tylko ludźmi — nie aniołami. Dobrymi, Bogu oddanymi, ale ludźmi. Miłował ich i szanował, lecz po dawnemu rwał się za dobrem bez skazy, wieczystym, obcym wszelkim zabiegom ziemskim. ...Nieznany braciszek, który codziennie listy do Matki Boskiej pisywał, miłował pewno jak on... Zdrowo musieli się uśmiać Ojcowie, odczytując owe epistoły, ale może Matka Boska się nie śmiała?... Prawdą jest, że myśl na papierze wyrażona nabiera siły i wagi... A gdyby i on napisał?... Dzieciństwo... Roześmiał się sam z siebie. Jednakże myśl ta nurtowała go dzień cały. Wieczorem, znalazłszy się sam w swojej celi, rozmyślać począł na nowo. Może nie dzieciństwo? List do Matki Bożej... List... W liście najlepiej wszystko można wypowiedzieć. Jak tęsknił, jak miłował, jak pragnął być wyzwolonym!... Napisze. Drżący z bojaźni, zali nie dopuszcza się grzechu, czyniąc coś ukradkiem, rozłożył na pulpicie arkusz papieru i zawahał się. Jak pisać? Po polsku? Łacina była dostojniejszą, Kościołowi przynależną, lecz przecie, gdy duchem się do Matki Bożej modlił — to po polsku. Po polsku słowa wiły się same jak wieńce, płynęły niepowstrzymanie jak źródło. Pomyślał, że Matka Boża, wszelką mowę umiejąca, woli, by każdy w swojej rodzonej przemawiał, i przeżegnawszy się zaczął: Najmiłosierniejsza, Najzacniejsza Pani, Matko i Królowo moja!... Ręce drżały mu ze wzruszenia, serce tłukło się w piersi, policzki płonęły, gdy pisał: ...Ja, brat Stanisław Kostka z Polski, nowicjusz Towarzystwa Jezusowego, który miłuje Cię, Najświętsza Panienko, jakom nie miłował nigdy nikogo na świecie, nawet Macierzy rodzonej — i którego znasz, boś się raz, gdym w niemocy leżał, niegodnym moim oczom objawiła — proszę Cię i suplikuję, byś mnie raczyła zabrać k'sobie jak najprędzej, a długo mizernym żywotem nie nękała. Bo racz zważyć, Najświętsza Panienko, że i tak profit ze mnie na ziemi nijaki, bo ani rozumu we mnie ani nic nie ma, kromia miłości wielkiej ku Tobie i Synaczkowi Twojemu. Wysłuchaj tego, coć proszę, Matuchno moja najlepsza, a rychło ku sobie przywołaj... Przerwał i po chwili z płonącymi oczami, przerażony własną zuchwałością kończył: ...Uczyń tę łaskę, a na Wniebowzięcie zabierz mnie ze sobą, abym mógł już tego dnia chwałę Twoją najcudniejszą oglądać... Złożył starannie papier i ukrył w zanadrzu. Przemknął się cicho do kaplicy, wspiął na ołtarz i list złożony pod ramę obrazu Matki Boskiej podsunął. Serce kołatało mu jak dzwon na trwogę, w skroniach czuł silne uderzenia, nogi się uginały, stukając o siebie kolanami. Upadł w ławce, opierając głowę na złożonych na pulpicie dłoniach. Czy wysłucha?! Czy nie weźmie natarczywości za grzech?... Nic jeszcze nie zrobiwszy na ziemi, nic nie wycierpiawszy, jakim prawem żąda już teraz widoku Boga i nieba? Jakim prawem? Bo miłuję... — odpowiadał sobie, podnosząc oczy na obraz... Gdyby wysłuchać raczyła... Gdyby... za dwie niedziele... Poczuł zawrót w głowie na tę myśl szczęśliwą. Musi wysłuchać i zabrać, boć już on się nie mieści na ziemi z miłością swoją. Gdzież się podzieje?... Ani serce jego tyla miłości objąć nie może... Rozszerza się, rozdyma, aż tchu brak. Czuł zolbrzymiałe serce swoje w gardle i w dole tłukące o żebra. Zdawało mu się, że jeszcze chwila, a pęknie. Gorąca fala krwi biła do głowy, w ustach miał cierpki jej posmak. Dotknął ręką pałających policzków i wybiegł na dziedziniec, aby się ochłodzić. — Co robisz, Bracie Stanisławie?! — zawołał surowo z okna Ojciec Polanko. — Toć sierpień! PO zachodzie słońca febris pewna! — Już wracam! — krzyknął, z pośpiechem zawracając ku domowi. Biegł zadyszany, szczęśliwy, Ojciec Polanko patrzył za nim zamykając okno. — Dziwny jest ten mały Polak — zauważył do stojącego za nim Ojca Alfonsa Ruizy — obawiam się, że nadmierna egzaltacja przeszkodzi mu być dobrym zakonnikiem. Obudziwszy się z półsnu, Staszek rozglądał się z pewnym zdziwieniem wokoło. Przed paru godzinami na jego usilne prośby ułożono go na podłodze, na cienkim, chrzęszczącym sienniku. Widziana z dołu infirmeria zdawała mu się większą, wyższą, sprzęty nabierały ważności, zaś on sam zdawał się sobie jeszcze mniejszy, niziutki jak robaczek drzewny. Rad był, że uprosił, iż go z łóżka zniesiono. Po prawdzie sam nie wiedział dobrze czemu. Może pamiętając, iż dzieckiem leżał w złocistej kołysce, pragnął przynajmniej umierać ubożuchny jak Chrystus Zbawiciel, a może był to po prostu tajemny instynkt natury, mocą którego każde stworzenie przed zgonem układa się jak najściślej na ziemi, zespalając zawczasu ciało z prochem, z którego powstało i do którego powraca. Sam był. Niedawno wyszedł stąd Ojciec Fazio, który go na śmierć dysponował i komunikował. W sąsiedniej izbie słyszał głosy Braci Augustiego i Akwawiwy, przyjaciół. Dano mu Wiatyk, ustępując jego prośbom, lecz nikt — wiedział o tym — nie brał choroby jego poważnie. Zwykła to była febra, zwana tercją, i częsta, i nie niebezpieczna. Drzwi skrzypnęły. Zamaszystym krokiem wszedł nowicjusz Warszewicki, ex_kanonik gnieźnieński. — Taką ci nowinę powiem, Stachu — rzekł od progu — że w mig od niej ozdrowiejesz... Przysiadł na ziemi przy chorym. — We Wilnie Dom Towarzystwa otwierają... Król miłościwy już fundację wieczystą podpisał... A Jego Przewielebność Ojciec Generał wiesz, co mi rzekł? Stachu! Że nas tam wyślą, ino nowicjat ukończym... Ażem się spłakał z radości... A powiadali ludzie, jako do swoich nie posyłają... ojczyzny każą się zaprzeć... Nieprawda! Widno jak komu... Pojedziem... swoich uczyć a oświecać... w Polsce... Zamilkł na chwilę wzruszony. — A do profesorów dwa nasze nowicjusze onegdaj przybyły: Koziogłowski, szlachcic, i Ciwek, z mieszczan, ale gadają, że łebski... Zbierze się nas czeladka niemała, obaczysz! Spojrzał rozradowanymi oczyma na Staszka, który uśmiechał się doń jakby z oddalenia. — Bogu dzięki — szepnął — chwaci z was... a o kmieciach osobliwie pamiętajcie... by się im krzywda nie działa... Nowinę wam także powiem — dorzucił pospiesznie, uprzedzając pytanie przyjaciela — okrutnie szczęsną nowinę, Księże Kanoniku... — Bracie!... — upomniał kanonik. — Jakby ojcu, jako druhowi serdecznemu, rzekę: Wniebowzięcie Matki Bożej jutro... — Wiadomo! taka nowina?! — ...i ja pomrę dzisia... Wniebowzięcie w niebie będę już oglądał... Jutro!... Księże Kanoniku, jutro!... — Pomrzesz dzisiaj?! — wykrzyknął Warszewicki ze zdumieniem; spojrzał nań, dotknął ręki i roześmiał się serdecznie. — Większej sztuki trzeba, żeby z tej słabości umrzeć, niźli żeby z niej wyzdrowieć... — skonstatował wesoło. Dzwonek zabrzęczał. Wyszedł, uśmiechając się do chorego od drzwi. Staszek uśmiechał się także. Leżał teraz sam, spokojny, w oczekiwaniu cudu. A wiedział, że cud nadejdzie. Wiedział, że był wysłuchany. Z niepojętej radości mdlało w nim serce, ustając całkiem, to znów tłukąc się bez opamiętania. Za moment stanie się to wielkie... To, na co całe życie czekał... Narodził się dla chwili, która nadchodzi... Stał duszą u wielkich wrót, za którymi zawarte były tajemnice nieba, i czekał, rychło drzwi się dla niego otworzą. W szczęsnej niemocy, niezdolny palcem poruszyć, przymknął oczy, czując, że gdy je otworzy, cud zjawi się i zostanie. O, nie pierzchnie jak wówczas... Świat zawirował z nim, odbił ze swego przyczółka i popłynął w przestrzeń. Otworzył oczy i zobaczył się w Rostkowie. To dobrze, tak powinno było być... w Rostkowie... Oto stoi na brzegu gościńca, uśmiechając się znajomym wierzbom czochratym... Z przasnyskiego kościoła wychodzi procesja, śpiewając: Toć to święto, Wniebowzięcie... Bieleją głowy niewieście... Brunatnieją jak rola sukmany... Idzie wraz z nimi śpiewając. Łomoczą potężne chorągwie... Jakże to? Droga została się w dole, a oni płyną ku górze. Dworki z czeladnej niosą jak zwykle feretron... Migoce gorset Jagnieszki złotem wyszywany, kraśnieje katanka Jewki... Nie, to nie dwórki, to dwa cheruby barwiste, promienne, a między sobą wiodą — Matkę Bożą... Ona to! Nachyla nad tłumem twarz słodką, rozkłada ręce i wznosi się w górę... Już wzbiła się ponad głowy... Ulata na skrzydłach cherubinów, już prawie dotyka nieba... Wciąż jeszcze się stamtąd uśmiecha... Odchodzi... Odejdzie? Bolesnym kurczem szarpie serce lęk sieroctwa. ...Matko, Światłości Przedwieczna, Opiekunko, Ojczyzno umiłowana, Jedyna!! A Ona tonie w obłokach... O, wyrwać się i polecieć! Za NIą! za Nią! W rozpacznym wysiłku duszy, całego jestestwa, coś pryska, coś się rwie z bólem, o którym nic nie wie. Nie dochodzi ból świadomości ogarniętej miłością, rozpaczą. I naraz — czuje się wolny. Dąży niby ptak swobodny za Nią, za miłością swoją... Leci spiesznie szlakiem świetlnym, szybciej, szybciej, zanim zniknie z oczu... Dopada wreszcie jak gołąb strudzony, piersią przywiera do złotych smug świetlnych, rozpływa się serce w szczęściu wieczystym, ziszczonym... Już ze Światłością jest jednym. VI Kardynał Alexandria Ghislieri, bratanek papieski, odsunął niecierpliwie stos papierów, podsuniętych mu przez sekretarza. — Sygnatury na potem, ninie pójdziesz monsignore do Ojca Franciszka Borgii, generała, prosząc, aby zechciał przybyć na dzisiejszą konferencję... — Wasza eminencja pozwoli sobie powiedzieć, iż jego wielebność Ojciec Franciszek nie przyjdzie pewno z racji śmierci nowicjusza, którego jutro chować mają... — Nowicjusz pomerł? Nie takie znowu ewentum! — Istotnie, wasza eminencjo... Młodzik, cudzoziemiec... Wszakże Ojciec Franciszek miłował go osobliwym afektem i nie zechce przyjść pewnikiem... Kardynał strzepnął z niechęcią palcami i zamyślił się, marszcząc wydatne brwi. Czy wobec tego nie kazać się zanieść na Monte Cavallo? Wyrażając współczucie Ojcom Jezuitom, ujmie sobie generała, a zarazem omówi z nim pilniejsze kwestie. Nie mieszkając, kazał sprowadzić lektykę. Z przyjemnym uczuciem wygody oraz wykwintu zasiadł w jej wnętrzu i wyjął ze złocistej torebki tomik Horacego. Był miłośnikiem sztuk pięknych i teraz, kołysany rytmicznym krokiem ośmiu po turecku przebranych pachołków, smakował ulubione wiersze jak wonną brzoskwinię, z żalem odkładając książkę, kiedy lektyka stanęła. — Nie zakonny to pochowek — zauważył z przekąsem, wchodząc do kaplicy pełnej świateł jarzących i kwiecia. Ojciec de Freux, który wraz z Ojcem Ruizym wybiegł powitać dostojnego gościa, tłumaczył zakłopotany: — Nie zakonny iście... Nowicjusze uprosili, by go w kaplicy wystawić... A kwiaty i świece ludzie znieśli, ani się nas o pozwoleństwo pytając. Jakoż w niewielkiej kaplicy, prócz nowicjuszów i Ojców zakonnych, tłoczył się tłum włoski, entuzjastyczny, gorący. Kobiety znosiły coraz nowe naręcza kwiecia lub podnosiły w górę dzieci, by im pokazać zmarłego. Inne, spoglądając w jego anielską twarz, płakały modląc się głośno. Woń kwiatów wypełniała powietrze. Czarna suknia zakonna Staszka ginęła w powodzi ziela. Z kwietnych objęć wychylały się tylko bose, wąskie stopy, drobne ręce i twarz uśmiechnięta, jasna, a piękna jak zjawisko Boże. I ponad rozmodlonym, wpatrzonym weń tłumem, leżał cicho w takim splendorze i glorii, o jakich nie marzył nawet nigdy pan kasztelan zakroczymski, chociaż ojcowskie jego ambicje nie miały granic. Kardynał Alexandria zauważył z niejakim zdziwieniem, że purpura jego i godność nepota mniejsze niż zwykle czynią na pospólstwie wrażenie. Usuwano mu się z drogi z szacunkiem, owszem, lecz spojrzenia i uwaga były dla kogo innego. Dla pacholęcia zmarłego, zwyczajnego nowicjusza. Nie wydało mu się to przystojnym. — Skąd się zszedł cały ten plebs? — spytał niecierpliwie. — Chyba go umyślnie wzywano? — Przeciwnie, wasza eminencjo. Nie rozgłaszalim nikomu... — Nowicjuszem wszakże był... Skądże go na mieście znali? — Sami nie wiemy — wyznał Ojciec de Freux. — Dobry był chłopczyna, pobożny... Wszelako nic nadzwyczajnego... a oto takie poruszenie tłumu... Vox populi — vox Dei... Być może... Skąd go znali? nie wiemy... Mały święty Polak, tak go cała dzielnica nazywa... Z trudem wyprostowując schorzałą postać, Ojciec Franciszek Borgia szedł naprzeciw kardynała. — Rad bym wiedzieć, co uczynił tyle honorowany nowicjusz? — zagadnął tenże. — Święty był — odparł z prostotą generał. — Łacno szafujesz wasza wielebność słowem, które jeno Stolica Apostolska przyznawać jest w prawie... — zauważył sucho kardynał Ghislieri. — Nie minie dziesiątek lat, a Stolica Apostolska to uczyni... Kardynał wydął pogardliwie usta i spojrzał po tłumie równie gęstym, choć coraz to nowym. Zwłoki chłopca zniknęły już prawie pod ulewą ziół i kwiatów. — Oto jest życie, Wasza Eminencjo — westchnął za plecami dostojnika kaznodzieja papieski, Ojciec de Tolet. — Umarło polskie dziecko i cały Rzym ciośnie się, aby mu cześć oddać; a z nami starymi, gdy pomrzemy, czy będzie podobnie?... Kardynał odwrócił się szybko. VII Monte Cavallo? — zapytał Paweł przechodzącego poganiacza mułów. Włoch skinął potakująco głową, z ciekawością patrząc na świetnego cudzoziemca. Pawło przyspieszył kroku. Nareszcie! Przez długie miesiące podróży zwątpił już, by kiedykolwiek dojechał. Gwiazdy tym razem rzekły szczerą prawdę! Droga się nie wiodła. Imć Bieliński, który już z Rostkowa wyjeżdżał jakiś kiepski, zachorował mocno po drodze i w podłej mieścinie węgierskiej przeleżał dobrych osiem niedziel. Pawło gryzł palce ze złości, lecz nie mógł nieboraka samego poniechać. I oto, zamiast po żniwach wracać do Rostkowa, ledwie końcem sierpnia dojechał do Wiecznego Miasta. Zostawiwszy w zajeździe zdrożone konie i zmizerowanego preceptora, pieszo, ukradkiem wymknął się na miasto. Dokąd? Nie przyznawał się sam przed sobą. Zawzięty był srodze na brata, lecz tęsknił za nim coraz silniej. Rok go nie widział! I miałby teraz, w tymże samym co on grodzie będąc, deptać cierpliwie po różnych instancjach, zamiast biec prosto do Staszka? Nie może to być! Zaleci, zobaczy, uściśnie, zwymyśla... Zwymyśla? Nie, nic nie rzeknie... Nic zrazu... To będzie najlepiej... Chyba słowa pani matki... Nic więcej... Ejże! Uradują się sobie wzajemnie!... Biegł prawie, pochłonięty myślą, że brata zobaczy. Staszka... W radosnej chwili, gdy rozłąka miała się zakończyć, dziwował się sam sobie, że tak długo w zaciętości mógł wytrzymać. Stanął przed furtą i drżącą ze wzruszenia ręką pociągnął ciężką kołatkę. Brat furtian wyjrzał przez małe okienko. — Jestem kasztelanic Paweł Kostka, z Polski... brat mój jest tu w nowicjacie... chciałbym się z nim pilno widzieć... Brat furtian patrzył na niego zakłopotany i Pawło pomyślał, że lęka się, iż przyjechał Staszka siłą brać. — Nie przyjechałem po niego, jeno do niego, umyślniem z Polski przyjechał... Z błogosławieństwem od matki... rad bym go skoro oglądał... — Niech wasza godność raczy wejść. Pójdę przywołać Ojca Rektora — odparł brat furtian po chwili wahania. Górki Wielkie, 1926 r.