5. Czy język - to stworzenie leniwe i grymaśne, co raz wraz czegoś zapomina, rzuca stare a dobre, za to po mistrzowsku łata i znowu swoje własne twory z tyłu »obkęsywa«? Cóż za pytanie - zawoła czytelnik, a żywszy może się i żachnie na niewczesne żarty. Przecież, pomyśli on może, jeżeli nie skądinąd, to już z Pańskiej rozprawki zeszłorocznej mogliśmy się dowiedzieć, że język jest wytworem i twórczością ludzkiej kultury, częścią całego rozwoju kulturalnego człowieka, a czyż o naszej duchowej kulturze można mówić, że polega na lenistwie i grymasach, na zapominalstwie itd., jak brzmi wyżej pytanie? No, po pierwsze, to nie ja tak myślę, tylko jeden wcale znakomity uczony - naprawdę! Właściwie to nie wiem, czy tak myśli - trzeba być ścisłym -, ale tak pisze i o to właśnie idzie. Bo gdyby tak sobie pisał ktoś nie znany i nie czytany, no to cóż? niechby sobie pisał! Ale że to pisze znany filolog w książce dla szerszych kół przeznaczonej, która świeżo wyszła w drugim wydaniu, a więc widocznie jest czytana, nie od rzeczy będzie przypatrzyć się bliżej tym szczególnym twierdzeniom. Zobaczymy, że uczoność, to jest przyswojenie sobie wielu szczegółów z danego zakresu zjawisk, wcale jeszcze, niestety, nie daje przywileju na właściwe o nich myślenie. To jedno. Po wtóre, pomyśli łatwo czytelnik, ów uczony nie sądzi przecież chyba, że lenistwo i grymasy, zapominanie i łatanina, a wreszcie «obkęsywanie» - to już wszystkie objawy życia językowego, tylko z pewnością mniema, że wśród innych występują także takie, a to co innego. No, zapewne. Ale, jak zobaczymy, ów uczony widzi jednak te czynniki na każdym kroku w życiu języka i uważa je za takie, co działają stale i powszechnie, chociaż oczywiście nie wyłącznie. Zaznaczę jeszcze, że wcale nie piszę dla przekonania tego uczonego, tylko dla pożytku czytelników; nie dla dawania jemu rad nieciekawe to zajęcie dawać ludziom rady -, tylko dla pomówienia w dalszym ciągu o ogólnych zagadnieniach językowych, przy czym staram się wedle najlepszego swego rozumienia plewić nieprawdę to łatwiej - i podglądać prawdę choćby trochę tylko - to trudniej. Dawniej odmieniano regularnie: sjem sejmu, szmer szemru (porównaj szemrać), Zgierz Zegrza, psek pieska, bochnek bochenka, Kielce Klec, chrzbiet (grzbiet) chrzepta itd.: rezultat to rozwoju na gruncie polskim słabych samogłosek, tak zwanych jerów, które były w tych wyrazach. Otóż uczony, o którym mowa, tak się o tym odzywa: «Wspolninamy o tej dawnej odmianie, aby naocznie lenistwo mówiących i skutki jego wykazać; im bowiem wygodniej nie zachowywać w pamięci mieszanin form, wolą formę częściej używaną lub wpadającą dobitniej w ucho wszędzie jednostajnie przeprowadzić». I dalej: «jest to stała, ogólna dążność: wyrównywanie dawnych różnic dla ułatwienia, uproszczenia pracy pamięciowej, dla reprodukcji mechanicznej form, jak najgładszej». Rzeczywiście ciekawe pojmowanie rzeczy! Bo już do czego jak do czego, ale do mówienia się ludzie nie lenią. Najgnuśniejsi dzicy, pracujący tylko z konieczności, ćwierkają jak wróble całymi dniami. A po wtóre: właśnie wśród ludów dosyć pierwotnych spotykamy często języki tak trudne, z takimi finezjami fonetycznymi, z takim bogactwem niepojętych dla nas szczegółów i form, że oczywiście wymagają ogromnej pracy pamięciowej, no i jakoś się to tym dzikusom udaje. Przypatrzmy się uważniej wymienionym faktom. A więc kiedyś odmieniano pisuku, 2. p. pisuka itd.; potem, wskutek ściśle fonetycznego rozwoju polszczyzny, zrobiło się z tego psek pieska; wreszcie, drogą wyrównania, zrobiono piesek pieska. A więc cóż się stało? oto przywrócono właściwie istniejącą dawniej jednolitość postaci, zburzoną przez działanie rozwoju fonetycznego; wprowadzono znowu ład i zgodność. A czy to nie «praca»? Zatem lenistwo tutaj - to bajki. Albo znowu: «Język dąży stale do oszczędzania trudu i czasu, więc ściąga i skraca słowa, często używane, a na których niezbyt wiele zależy, obcina je czy obkęsywa, pewny, że i tak zrozumieją; cały szereg samogłosek odpada w ten sposób. Po cóż tracić czas na wymawianie dwuzgłoskowego tamo, samo, kiedy tam, sam wystarczy... takż byłoby zbyt trudnym, nie opłaciłoby się więc lenistwo... mówi się kto, niepodobnaż tego skrócić, ale zamiast nikto mówimy nikt...» Jużci coś, coś jest na tym, ale po pierwsze bardzo niewiele, a po wtóre wyrażone w tak strasznie grubej i niedołężnej formie, że dziw bierze. Naprzód, co znaczy «słowa często używane»: czy tamo... było częściej używane, niż ono, baba...? Po wtóre, co znaczy «tracić czas»: przecież tu chodzi o drobną cząstkę sekundy! Po trzecie, skąd pewność, że wymówienie tam kosztuje mniej trudu, niż tamo? Po czwarte, co znaczy «wygoda, nieopłacanie się lenistwa»: czyż nikt jest «wygodniejsze» niżby było taki (to znaczy wymawianie taksz) i czy jest «wygodniejsze» niż nikto? Doprawdy? A już ten obraz języka, niby psa «obkęsującego» z tyłu ludziom poły! O oszczędzaniu pracy i o wygodzie, jako motywie, możemy mówić wprost, bez obawy wywołania nieporozumień tylko w takich, licznych zresztą wypadkach, jak kilo, une auto (automobil), hakata itp., albo przy upraszczaniu trudnych zbiegów spółgłoskowych. Ale już przy skracaniu często bardzo używanych wyrazów, jak tytułów rozmaitych (waszmość, jaśnie pan itd.) właściwym czynnikiem nie jest wzgląd na wygodę i chęć oszczędzania pracy, tylko co innego, a mianowicie daleko posunięta automatyzacja. A mianowicie: każda w ogóle czynność kulturalna, składająca się z przebiegu psychicznego i fizycznego, każdy przebieg językowy, zwrot, wyraz itd. w miarę powtarzania odbywa się przeważnie automatycznie, to jest prawie nieświadomie. I to jest zarazem bardzo ważnym momentem rozwoju kulturalnego, bo dopiero wtedy, kiedy człowiek dojdzie do takiego właśnie załatwiania odnośnych czynności, odbywają się one sprawnie i gładko, nie potrzebując ciągłej kontroli ze strony uwagi i świadomości i człowiek ma niejako ręce rozwiązane, swobodę ruchów do nowej pracy. Doskonale to można widzieć przy spełnianiu jakichkolwiek czynności kulturalnych, wykonywaniu najrozmaitszych zajęć i rzemiosł, sztuk i prac, a więc np. przy stolarce, ciesielstwie, czytaniu, grze na instrumentach itd. bez końca. Dopiero wtedy czytamy i gramy dobrze, gdy się już nie potrzebujemy zastanawiać nad każdą literą, nad każdym ruchem palców itd., gdy to wszystko odbywa się automatycznie. Otóż to samo zjawisko działa w języku. Dopiero wtedy mówimy dobrze i biegle jakimś językiem, gdy w razie potrzeby, to jest na skutek zjawiającej się odnośnej pobudki psychicznej, od razu, bez namysłu znajdujemy właściwy wyraz i zwrot, gdy je w dalszym ciągu bez trudności, automatycznie, prawie nieświadomie wymawiamy. Inaczej tak tu, jak i we wszystkich innych podobnych wytworach i pracach kultury, jesteśmy partaczami i to, co nam ma służyć jako środek, jest jeszcze samo celem. Przejdźmy teraz do języka ojczystego, do języka, którym władamy doskonale. Rzecz prosta, że zjawisko automatyzacji nie zatrzymuje się nagle, nie przestaje działać dlatego, że coś wykonujemy już zupełnie dobrze. I owszem działa ona nieustannie i staje się powodem ważnej ewolucji; ale o tym w ogóle innym razem. Tu zwrócę tylko uwagę na wypadki szczególnie sprzyjające większej niż zwykle automatyzacji, a takimi są zwroty, wyrazy i części wyrazów nieustannie powtarzane, a nie mające szczególnego znaczenia, ani pojęciowego ani funkcjonalnego. Jasne, że do takich należą ciągle powtarzane tytuły, które też we wszystkich językach, zawsze i wszędzie, ulegają skróceniom, czyli przystosowują się do daleko posuniętej automatyzacji. Tak samo nieustannie, zwłaszcza przez. mało kulturalnych ludzi, powtarzane i w mowę wtrącane powiadam Panu, powiada, podobno itd.; dalej wszelkie partykuły i końcówki. Przy końcówkach działa jednak także prawo mechaniczne, boć zrozumiałą jest rzeczą, że przy końcu wyrazu mniejsza jest energia, mniejszy jest zapas siły artykulacyjnej, niż na jego początku. jeżeli zatem nasz uczony przy wszystkich takich i podobnych wypadkach powiada tylko: «jedna dążność, aby z coraz mniejszym wysiłkiem, z coraz mniejszą stratą czasu wyrażać to samo, wywołała je wszystkie», to mu nie zazdrościmy pomysłowości. Tak samo wygodne zapewne, gdy się nie ma ochoty myśleć, ale strasznie pierwotne jest wyjaśnienie ciągłego znikania różnych form i wyrazów tym, że się ich zapomina. A z tym ciągle się u naszego filologa spotykamy. «Szczególnie u czasowników pozapominał (język) dawnych form wiele»; «o wiele znaczniejszym zmianom, niż głosownia, uległa w tej samej dobie cała odmiana... Najpospolitsza z nich polega na tym, że pamięć zawodzi; mówiący, nie chcąc jej zbytnio obciążać, pozbywają się stale form rzadszych, odskakujących w czymkolwiek od «prawidła»; ba, ale: «bywa jednak i odwrotnie; formy, acz bardzo nieliczne, podobają się mówiącym z różnych przyczyn, czepiają się pamięci i z czasem rozszerzają swój zakres daleko poza pierwotne granice, rugują nawet formy o wiele liczniejsze, ale mówiącym mniej dogodne». Ale to nic nie szkodzi. «Ubytek wynagradza się tym, że jedna forma musi zastąpić dawniejszych kilka; jeszcze częściej wynagradza go się utworzeniem nowej formy. W istocie nie masz «nowej» formy, bo język z niczego nic nie stworzy nowego, za to jest mistrzem w łataniu; rzuci dobre a stare, a przyczepi skądsiś coś innego». A ponieważ «wyników tego nie można nigdy z góry obliczyć, bo jednym podoba się to, drugim owo», więc wniosek uczonego, myśliciela prosty: «Język - grymaśnik, nigdy nie odgadniesz z góry, czego mu się zechce, dokąd podąży». Ot i chwała Bogu, znaleźliśmy krótkie a jędrne określenie, możemy, za przykładem Niemców w Galicji, którzy, przyzwyczajeni do swych Niemek, nie zawsze się mogą pogodzić z naszymi paniami, nazwać język «eine polnische grymaśnica» i napchawszy kieszenie podobnymi etykietkami ruszyć w świat i rozlepiać je wszędzie. Tylko, że nikt od naszego uczonego nie żąda, aby odgadywał przyszły rozwój języka, bo tego i daleko mocniejsza głowa nie potrafi. Ale tak samo nikt nie jest w stanie nakreślić z góry rozwoju człowieka i całej jego twórczości kulturalnej. Mimo tego jednak nikt nie mówi, że malarstwo to grymaśnica, że poezja i sztuka w ogóle to grymaśnica, że zwyczaje, wyobrażenia religijne itd. to grymaśniki; tak samo jak nikt, dlatego że nie można przewidzieć pogody, ciepłoty, trzęsienia ziemi itd., itd., nie nazywa przyrody grytnaśnicą. No, bo wtedy wypadałoby jeszcze tylko, o ile kto wierzy w Boga, i jego zamianować jenerałem tych wszystkich grymaśników i grymaśnic i puścić się w wesoły i niefrasobliwy taniec, zamiast pisać książki i zamiast w ogóle pracować naukowo. Oczywiście! jeżeli wyrazy i formy języka znikają dlatego, że ludzie mają słabą pamięć, jeżeli ludzie odrzucają zupełnie dobre wyrazy i formy tylko dlatego, że im tak do głowy strzeli i niby półgłówki skądsiś coś do swego języka przyczepiają, no to całe językoznawstwo nie mogłoby stać wiele wyżej od zbierania marek, a nawet nie marek, ale śmieci, które wiatr po świecie roznosi, a język byłby niby wcale misternym gniazdkiem, które jednak kto i z czego zrobił: a ot, głuptas wróbel ze słomek i piórek, które zbierał po drogach i polach! A teraz przypatrzmy się trochę uważniej twierdzeniom uczonego. «Najpospolitsza zmiana polega na tym, że pamięć zawodzi; mówiący, nie chcąc jej zbytnio obciążać, pozbywają się stale form rzadszych, odskakujących w czymkolwiek od «prawidła»». A więc jedna połowa tego zdania powiada: mówiący nie gubiliby wyrazów i form, ale cóż, kiedy biedacy mają słabą pamięć. A druga połowa twierdzi: mówiący to stworzenia niegłupie, zarzucają pewne formy, bo chcą wprowadzać ład i jednostajność i nie chcą niepotrzebnie obciążać pamięci, działają więc świadomie i mądrze. Czytelnik przyzna, żem tylko postać tego zdania trochę karykaturalnie przerysował t alem prawdy nie naruszył. No, i cóż począć z takim uczonym? Gorzej jeszcze. Bo takie stanowisko, takie pojmowanie rzeczy, jak w przytoczonych zdaniach, prowadzi wprost i krótką drogą do jaskrawego absurdu. «Język rzuca stare a dobre, a przyczepia skądsiś coś innego i łata». A więc ludzie mówiący są nie tylko już grymaśnikami, ale dalibóg idiotami! No, a teraz: gdyby jednak byli trochę mądrzejsi i nie rzucali starego a dobrego i gdyby mieli lepszą pamięć? A no, toby mówili dziś tak jak ich praojce w jaskiniach! A jakże wtedy z całą resztą kultury? czyby była taka jak w jaskiniach, czy taka jak dzisiaj? I gdzież rozwój, gdzie konieczność rozwoju? Gdzie ta olbrzymia, czasem rozkoszna, a ciągle bolesna i straszliwa praca, jaką ludzkość wykonywa, bo ją wykonywać m u si, bo jakieś niepojęte, przeogromne Coś tak jej każe? Gdzie jakiekolwiek zrozumienie dla tego wiekowego zmagania, które i w języku widać? Oczywiście, w życiu jest nie tylko ból i praca, ale także swoboda, zabawa, śmiech i kaprys i w dziejach języka może być znać tego więcej niż na przykład w dziejach religii. Ale język wyrósł chyba.. przede wszystkim, tak jak cała kultura, ze srogiej potrzeby życiowej, objawiającej się w ludzkich gromadach. I cały jego rozwój sprowadzać do lenistwa, grymasów i zapominalstwa znaczy nie mieć ani źdźbła zrozumienia dla prawdziwej nauki humanistycznej, dla nauki o człowieku. I na tym nie koniec, niestety. U naszego uczonego widać, niestety, prawdziwą nienawiść do wszelkich reguł, to znaczy naprawdę do porządku. Boć każdy wie o tym dobrze, że w zjawiskach językowych nie ma takich stałych i prostych reguł jak ta na przykład, że z ziarna sosny wyrasta sosna, a z ziarna jabłka jabłoń, albo że słońce wschodzi i zachodzi, albo że buty kładę na nogi a czapkę na głowę itd. bez końca. Ale w mowie ludzkiej wziętej jako całość jest taka sama konieczność rozwojowa jak w zjawiskach fizycznych, a przede wszystkim: w nieskończenie rozmaitych szczegółach, składających się na rozwój języków, jest porządek i harmonia, płynące z niewzruszonej zasady przyczynowości i związku życia. Każdy wie przy tym, że zjawiska to inne niż fizyczne, a więc inaczej się przedstawiają i układają, ale to rzecz podrzędna. Rozumie się, że człowiek mający takie zapatrywania i myśli, jak nasz uczony, zachowuje się wobec zjawisk językowych i najprostszych nawet wątpliwości jak trzcina wiatrem raz w tę raz w drugą stronę poruszana, albo jak «eine polnische grymaśnica». Formę twarze nazywa «zakazaną» i stawia na równi z pisownią dobryj curki (sic!); e w ogień, okien nazywa dowolną, nieuzasadnioną wstawką tylko dlatego, że kiedyś dawno, kiedy te formy wyglądały ogni, oknu, nie było w nich w środku samogłoski: a no, to proszę, niechże Pan mówi ogń i okn! Albo powiada: «wiemy, że tylko tam we, ze jest uprawnione, gdzie w zgłosce następnej była niegdyś półsamogłoska również. Ale czytelnik, nie gramatyk z zawodu, może wymagać, aby i jemu podano wskazówkę co do tego w, z lub we, ze, przynajmniej w piśmie; otóż można mu polecić, niech, miarkując jedno drugim, pisze z strachu, ponieważ pisze i mówi w strachu; niech pisze w wrotach, ponieważ mówi z wrót» itd., itd., bo szkoda wszystkie przykłady tej niewczesnej reguły wypisywać. Oczom się nie chce wierzyć i ma się ochotę zawołać: a cóż to, łaskawy Panie, obchodzi język? Przecież język - to grymaśnik, któremu się raz to, raz owo podoba, który wedle fantazji rzuca, łata i obgryza wyrazy jak młody pies, to goniący za swoim ogonem, to ciągnący przechodnia za spodnie, to znowu na brzuchu leżący! Więc idźże Pan do licha razem ze swoim «uprawnieniem» i «uzasadnieniem», z którym Pan ni stąd ni zowąd wyjeżdżasz. I zupełnie słusznie tak mu powiedzieć można, bo raz drwi z gramatyków, którzy podają różne reguły w razach wątpliwych, podczas gdy «w istocie rozstrzyga tylko zwyczaj». A drugim razem mamy takie widowisko. Cała Polska mówi i pisze twarze, ze strachu itd., itd., a nasz uczony w imię jakiejś reguły czy czego każe pisać twarzy, z strachu itd.! Cała Polska mówi i pisze Hegla, Heglowi itd., Lutra, Lutrem itd., a nasz uczony powiada, że te formy «są chłopskie, nie cywilizowane, bo tylko wilczym prawem narzucamy im nasze e ruchome, którego same przecież nie znają». Język polski, grymaśnik, mistrz w łataniu itd., objawia się zdumionym oczom naszym jeszcze jako chłop niecywilizowany! I co począć z takim uczonym? No, bieda niewielka. Trzeba robić przeciwnie, niż robi język wedle jego wyobrażenia, to jest brać to, co u niego dobre, a takie zapatrywania odrzucać, nawet z wyrozumiałością; boć jasną jest rzeczą, że naprawdę to wielkim gryInaśnikiepl jest on sam, ten uczony! Z wyrozumiałością, bo obok tego jest wielkim pracownikiem przed Panem. Łaskawy czytelniku! Obawiam się, że się niewiele nauczyłeś czytając dzisiejszą moją gawędę, ale możeś się chociaż trochę ubawił. W takim razie pomyśl tylko, że cały ten ustęp można było co prawda dać do działu humorystyki językowej, ale zresztą miej wyrozumienie dla redaktora i dla podpisanego, którzy od czasu do czasu muszą dać coś «zasadniczego». Jest wprawdzie o czym pisać, ale nie zawsze się chce i dlatego człowiek jest czasem rad, gdy napotka przekorę. Ale nie znaczy to wcale, żebym i ja ze swej strony pisał to wszystko dla przekory. Na zakończenie aforyzm, skromny, ale własny i myślę prawdziwy. Do pracy naukowej, a zwłaszcza do myślenia naukowego, do myślenia o życiu, trzeba głowy mocnej a pokornej.