8. Dźwięk a znaczenie. - Początki mowy I. Pragnę tu podjąć na nowo i nieco szerzej rozwinąć treść: drugiej połowy swego poprzedniego artykułu pl. «Mowa a myśl». Zakończyłem go ogólnym wywodem, że pomiędzy znaczeniem wyrazów a ich brzmieniem nie ma - poza pewnymi, szczupłymi zresztą, kategoriami - aktualnego, bezpośredniego związku przyczynowego, a dosyć pospolite złudzenie, że taki związek jest, polega tylko na stałym i bardzo silnym skojarzeniu znaczenia z brzmieniem wyrazów języka ojczystego. Związek istotny ostatecznie jest, ale bardzo niewyraźny, ogromnie odległy i właściwie tylko pośredni - choćby tylko z powodu ogromnego oddalenia historycznej doby wszelkich języków od epoki ich, względnego oczywiście, powstawania. Owo pospolite u ludzi złudzenie wyraża się w sposób jaskrawy i naiwny w mimowolnym zrównywaniu wyrazów z rzeczami: oczywiście wyrazów języka ojczystego i przez ludzi stojących na niezbyt wysokim stopniu rozwoju kulturalnego. Ten sposób patrzenia na to, co się mówi, oświeca nam doskonale znana anegdota o tym, jak się spierali o wyższość swoich języków Niemiec, Włoch i Węgier. No- powiada Niemiec, chcąc spór rozstrzygnąć - jakże wy nazywacie na przykład ‘wodę' (Wasser)? Włoch odpowiada: acqua, a Węgier: viz. Na to Niemiec z triumfem: a my mówimy 'woda' (Wasser) i to jest naprawdę woda (wir aber nennen es Wasser und es ist auch Wasser). Może się komu wyda, że ta anegdotka jest zbyt naiwna, żeby była prawdziwa? Nie, o niej można naprawdę powiedzieć: se non e vero, e ben' trovato. Bo oto dwa takie same odezwania się, za których prawdę można ręczyć. Znakomity lingwista Schuchardt zapytał raz jednego chłopa włoskiego trzymając szklankę w ręku, czy wie; jak się to nazywa. Na to Włoch mu odpowiedział: To się nazywa w jednym języku tak, a w drugim inaczej, ale to jest 'szklanka' (un bicchiere) i tylko po włosku tak się nazywa […]. Nyrop opowiada znowu taką historyjkę. Pewna młoda Niemka zaczęła się uczyć francuskiego modną «bezpośrednią» metodą i właśnie odbywała się pierwsza lekcja przy śniadaniu, jako lefon de choses. Nauczyciel rozpoczął lekcję od sera i nazwał go pokazując Niemce 'serem' (tromage). Ale młoda osoba nie mogła się z tym od razu pogodzić i zawołała naiwnie: Fromage? dlaczego fromage? 'Ser' jest przecież daleko naturalniej (Kose ist do ch viel naturlicher). Nic tedy dziwnego, że tylko własny język uważa się naiwnie za naturalny, prawdziwy, naprawdę jasny, a obce języki za niepojęty bełkot. Przejawia się to w bardzo pospolitych przejściach znacżeniowych i zwrotach takich jak parler franfais, auf gut deutsch, już ja mu to powiem po polsku, gdzie nazwy własnego języka używa się w znaczeniu jasnego, dobitnego wyrażenia. Przeciwnie człowieka, mówiącego obcym językiem, nazywa się momotem, to jest bełkocącym niezrozumiale, bo nic innego nie znaczy greckie barbaros, podobnie jak Słowianie swych zachodnich sąsiadów Niemcami nazywają, to znaczy ludźmi, nie umiejącymi porządnie mówić. To z pewnością bywa też głównym powodem, że rodzime nazwy bardzo wielu szczepów i ludów znaczą po prostu tyle co 'człowiek'. Na tym samym podłożu psychicznym i kulturalnym rozwijały się, a po części do dziś dnia się powtarzają lub trwają zjawiska tak zwanego tabu, eufemizmów i omówień, rzucanie uroczystej klątwy i czary, to jest sprowadzanie czarów na drugich, a uchylanie się od nich samemu, co wszystko polega na naiwnym zrównaniu wyrazu z przedmiotem, nazwy z rzeczą, imienia z osobą. To zasadnicze zjawisko wyraża się od niepamiętnych czasów w utartych zwrotach, że nie należy wywoływać licha, albo wilka z lasu, bo o wilku mowa, a wilk tuż. W czasie polowania, a zwłaszcza podczas wielkich wypraw myśliwskich i rybackich, mających dla wielu szczepów ogromne znaczenie, zachowuje się ściśle różne zabobonne praktyki, a do najważniejszych należy wystrzeganie się nazywania zwierzyny, na jaką się poluje, jej zwykłymi nazwami, ażeby nie zwracać jej uwagi, zmylić jej czujność i móc ją podejść; tak jak znowu w zwykłych warunkach unika się nazywania niebezpiecznych zwierząt dlatego, aby ich sobie nie sprowadzić niepotrzebnie na kark. Nazywa się tedy takie zwierzęta, na które się poluje lub których się boi, nie ich zwykłymi nazwami, tylko opisowymi, np. niedźwiedzia 'starym, kudłaczem, burym' itp., bo właściwa nazwa to tyle co zwierz sam, nazwać go - to prawie tyle, co go żgnąć. Podobnie unika się, i to nie tylko u szczepów na niskim stopniu cywilizacji, nazywania śmierci, choroby, zwłaszcza różnych zaraz, diabła i wielu innych rzeczy, budzących obawę, wstręt, pogardę itd., albo przeciwnie budzących w nas uczucia czci, uszanowania, religijnego poddania. Nieskończone są przenośnie i omówienia w guście: skonać lub skończyć (życie), przenieść się, do wieczności, zamknąć oczy, zasnąć w Panu, zgasnąć, gdy mnie kiedyś zabraknie itd., bo zawsze lepiej nie mówić o «samej śmierci». Lepiej diabła nazwać 'złym' czy 'kusym', bo my wiemy, o kim mowa, a, jego się zmyli - tylu wszakże jest na świecie 'złych' lub 'kusych' a jeszcze lepiej po prostu, jak w wielu stronach 'tym' i przeżegnać się na wszelki wypadek. Chcąc rzucić na kogoś czary lub wezwać na niego kary i pomsty bogów, trzeba koniecznie albo mieć jego podobiznę, albo znać imię i nazwisko - wtedy przeklina się starannie jego, wymieniając wszystkie członki, i jeżeli można, wypisuje to wszystko i wtedy skutek pewny! To znowu nie nazywamy wielu rzeczy po imieniu, bo 'nie wypada', a nie wypada dlatego, że nazwa a rzecz to niby to samo. Oczywiście działają tu także różne inne uczucia i zjawiska te pojawiają się w najrozmaitszych postaciach i odmianach, ale wszędzie leży lub leżał na dnie, czy wyłącznie czy obok innych, ten zasadniczy rys psychiczny zrównywania rzeczywistości z wyrazami. Bardzo to ciekawa i pouczająca dziedzina, ale nie mogę się nad nią dłużej zatrzymywać. Jednak i na wyższym stopniu rozwoju, kiedy już nie ma mowy o takim naiwnym zrównywaniu wyrazów z pojęciami, nie ginie ono całkowicie, tylko się przedstawia w nowej, «postępowej» formie. Ludzie zawsze przyjmują jakiś naturalny, istotny związek między nazwą a rzeczą, uważając je prawie instynktownie za dwie strony tego samego. Sprawa ma w sopie zarazem coś zagadkowego i tajemniczego, co wiecznie niepokoi umysły. Pomijając już szersze koła inteligencji, dalej ludzi skądinąd niecodziennych, ale u których gra wyobraźnia, jak wielkich nieraz artystów, a wreszcie uczonych nieraz maniaków, to nawet wśród bardzo wybitnych pod względem intelektualnym ludzi, u głów najjaśniejszych (oczywiście myśleniem, nie pochodzeniem) spotykamy często takie niejasne, w gruncie rzeczy naiwne, wyobrażenia o jakimś tajemniczym a istotnym związku, o jakiejś pełnej wyrazistości harmonii między wyrazem a rzeczą. Oto co myślał taki niepowszedni, ścisły i wszechstronny badacz i myśliciel jak Ampere - o francuskich samogłoskach nosowych. Oto «w językach, które je posiadają, wywołują one tę majestatyczną pełną harmonię, jaką znajdujemy we francuskim w wyrazach rampe, tempie, conslance itd., która by znikła w zupełności, gdybyśmy je wymawiali Tape, tapie, conslace» itd. […]. Dlatego też nie podoba mu się nazwa 'nosowych', niestosownie nadana tym samogłoskom […] - pewnie, jakże majestat ma w nosie siedzieć?! Ciekawe przy tym, że całkiem podobne zapatrywania spotykamy potem u jednegą ze starszych lingwistów, Buschmanna, współpracownika braci Humboldtów. Mówiąc o różnicy nazw dla 'matki' a dla 'ojca', z których pierwsze zawierają w wielu językach głoski m, n, a drugie głoski p, l, widzi w m i n spokój i łagodność: […]. I całkiem jak Ampere odrzuca nazwę 'nosowych', która mu się stanowczo nie podoba. Z drugiej strony, nie brakowało naturalnie nigdy ludzi we własnym mniemaniu naprawdę «oświeconych», nie mających «przesądów», wolnych od wszelkich «uprzedzeń» i «mistycyzmu», trzymających się tylko «faktów», słowem «pozytywistów», a także «sceptyków», którzy tego rodzaju zapatrywania uważali za dziecinne. Brzmienie wyrazu nie ma wedle nich nic wspólnego z oznaczoną wyrazem rzeczą: brzmienie to tylko czysto zewnętrzny, nieistotny, umówiony, w gruncie rzeczy przypadkowy znak. W rezultacie zagadnienia nasze, zazwyczaj ogólniej pojęte jako zagadnienie o początku mowy, pokutuje od wieków w dysputach i w literaturze od Greków począwszy poprzez całą starożytność i średniowiecze, a następnie w epoce odrodzenia umysłowego w XVII i XVIII wieku aż do ostatnich czasów, gdzie wreszcie znalazło względnie załatwienie. W Grecji postawiono i ujęto problem jako zagadnienie trafnoścj czyli prawdziwości nazw, […] a Platon zastał go w takiej fazie: szkoła Demokryta utrzymywała, że nazwy oznaczają rzeczy na łnocy społecznego układu […], zaś szkoła Heraklita, że na mocy natury, […]. Pierwsze stanowisko, którego zasadę nazywano obok […] wyrażało myśl, że prawdziwość czyli stosowność nazw polega na swobodnej umowie ludzkiej, na społecznym przyjęciu i zwyczaju, czyli że stosunek wyrazów do wyrażanych rzeczy albo pojęć polega ostatecznie na działalności, wynikającej ze świadomej woli człowieka. Drugie stanowisko przyjmowało naturalny, przyrodzony, konieczny związek między nazwą a rzeczą, niezależny od ludzkiej woli, a w ślad za tym zgodność nazwy z istotą odnośnej rzeczy. Platon podjął zagadnienie w dialogu pt. Kratylos, gdzie Kratyl, zwolennik zasady […], twierdzi, że każda rzecz ma w każdym języku z natury nazwę stosowną, zaś Hermogenes, wyznawca zasady […], utrzymuje, że wszelka trafność nazwy polega tylko na umowie i zwyczaju, bo żadne nazwy nie powstają z natury. Zanim zobaczymy, jakie Platon w osobie Sokratesa zajął stanowisko wobec spornej kwestii, zaznaczmy, że w ogóle w tym problemie […] mieszczą się właściwie trzy różne momenty, nie zawsze dosyć wyraźnie rozróżniane, a mianowicie: 1) właściwa kwestia «naturalnego znaczenia głosek», 2) kwestia pewnej ogólnej zgody między wyglądem wyrazu a przedmiotem, 3) kwestia raczej etymologiczno-logiczna, czy dana nazwa jest w ogóle trafnie dobrana w stosunku do istoty oznaczonej rzeczy. Że Grecy wsadzili tu jeszcze czwarty, całkiem innego rzędu moment, mianowicie wygląd liter, o tym niżej. Nas tu obchodzi oczywiście przede wszystkim pytanie pod a), w drugim rzędzie pytanie pod b); natomiast pytanie pod c) zostawiamy zupełnie na boku. Otóż Platon dochodzi w osobie Sokratesa początkowo do wniosku, że nie podobna uważać wyrazów za dowolnie wytworzone, i stara się znaleźć naturalną i konieczną podstawę «prawdziwości pierwotnych nazw», […], w tym, że głoskami naśladowano pierwotnie istotę rzeczy i zjawisk: «r, przy którego wymawianiu język najbardziej drga, wyrażało wszelki ruch i pęd i dlatego spotyka się je w wyrazach […] płynąć, […] prąd, […] drżenie (strach), […] szorstki, […] tłuc, uderzyć, […] (roz)tłuc, […] rozbić, rozedrzeć, […] kruszyć, […] drobić, […] kręcić w kółko; głoska i wyraża rzeczy cienkie, jako najłatwiej idące przez wszystko, i dlatego mamy ją w […] iść oraz […]spieszyć, dążyć, podobnie jak znowu za pomocą głosek […] oddaje się zgodnie z ich naturą wszelkie rodzaje wiania i dęcia, […] zimne, chłodne, […] wrzące, […] chwiać się, trząść się i w ogóle […] wstrząs; przyciskanie i opieranie języka, jakie jest cechą głosek d i l, dało zdaje się początek wyrazom […] więzy i […] stanie; natomiast wyraźne ślizganie się języka przy głosce l zostało zastosowane do nazw rzeczy gładkich […] i samego pojęcia […] ślizgać się, a dalej wyrazów […] tłuste, świecące od tłuszczu, […] kleiste; w wyrazach znowu takich, jak […] lepkie, […] słodkie, miłe i […] lepkie, przebija wstrzymujące działanie głoski n na sunący w l język; zgodnie z wewnętrznością brzmienia głoski n zostały nazwane […] wewnątrz i […] to co wewnątrz położone; głoskę a zastosowano […] dla wielkiego, a głoskę e, […] dla długości ««ponieważ te litery są wielkie»; a potrzebując dla wyrażenia okrągłości ([…]) znaku o tę głoskę przede wszystkim wsadzono do odnośnej nazwy.» Przytoczyłem umyślnie w całości ten ustęp, żeby dać wyobrażenie o naiwności pierwszych prób teorii językoznawstwa i o trudnościach, z jakimi myśl ludzka musi walczyć; i Platon zresztą sam miał wątpliwości, bo w dalszym ciągu stwierdza, że tej zasady nie można ani w przybliżeniu przeprowadzić, że zatem nie ma mowy, aby istota rzeczy odkrywała się nam w nazwach. Zwracam jeszcze uwagę na to, że w tych wywodach mieszano w starożytności ciągle głoski z literami, jak wyraźnie widać z uwagi o alpha (a) i eta (e); a z pewnością na wyobrażenie o cienkości głoski i lub okrągłości o wpływała także zwykła ich postać pisana. Pomijam w dalszym ciągu zupełnie etymologie dziecinne i niemożliwe, zarówno w Kratyl jak w ogóle u starożytnych, oraz wszystkie myśli i argumenty, przytaczane na korzyść jednej lub drugiej zasady, bo zajęłoby to bardzo dużo miejsca bez szczególnego pożytku. Wystarczy stwierdzić po pierwsze, że mitno wszelkich naiwności i nieścisłości widać czy to w roztrząsaniach platońskich, czy dalszych, pewne słuszne obserwacje i myśli, tylko że się niestety od razu wykrzywiały i zbaczając z właściwej drogi dochodziły do nonsensu; po wtóre zaś, że raz postawiony problem […] nadawał w dalszym ciągu kierunek myśleniu o rzeczach językowych. Stoicy opowiadali się przy zasadzie […] r ale rozróżnili naśladowanie głosem bezpośrednie, zatem onomatopeje w ściślejszym tego słowa znaczeniu, od pośredniego, gdzie wygląd wyrazu odpowiada rzeczy tylko pośrednio, symbolicznie, która to zasada, przybrawszy różne szczegółowe zastosowania, pozwoliła stoickiej i w ogóle starożytnej etymologii wyprawiać prawdziwe orgie - bezmyślności. Daleko mądrzejsżą formę nadał zasadzie […] Epikur, którego myśl szła w kierunku psychologicznym (wbrew logicznemu kierunkowi stoików i innych) i ewolucyjnym. Epikur stwierdza, że początek mowy nie może polegać na 'umowie', na jakimś dowolnym układzie, tylko leży w naturze człowieka. Lukrecjusz wyraża to w ten sposób: Nonsensem jest mniemać, że ktoś na początku ponadawał nazwy rzeczom i że ludzie od niego się nauczyli pierwszych wyrazów, bo dlaczegóż on by to był mógł robić i tworzyć różne brzmienia, a inni nie? Gdyby zresztą już przedtem nie używano wyrazów, to skąd pojęcie o ich użyteczności, i jak ów pierwszy twórca mógłby był dać się innym zrozumieć?... wreszcie co jest tak dalece w tym dziwnego, że ludzie, mając przecie głos i język, oznaczali rzeczy rozmaitymi brzmieniami doznając rozmaitych wrażeń, skoro bydło i zwierzęta rozmaite a różne głosy wydają doznając strachu, bólu lub zadowolenia? I wywodzi dalej, jak całkiem inaczej psy warczą ze złości, a na cały głos ujadają, albo szczekają i skuczą bawiąc się lub łasząc, a wyją zamknięte w domu lub skowytają unikając bicia itd. W ten sposób obok tamtej naśladowczej, to jest teorii naśladowania dźwiękami, powstała teoria przyrodzonych głosów, wydawanych w różnych nastrojach i uczuciach, która jednak, chcąc wyjaśnić dalszy rozwój mowy i skojarzenie pewnych brzmień z pewnymi wyobrażeniami, uciekała się znowu do zasady […] łącząc w ten sposób obydwie podstawy, indywidualnie przyrodzoną i społeczną. Filozoficzna myśl Epikura, jak w innych kierunkach, tak i w tym nie znalazła samodzielnych kontynuatorów, a w ogóle już ani starożytność ani średnie wieki nie wniosły żadnych nowych momentów ani myśli do nauki o języku. Średnie wieki zajmowały się żywo mową i wyrazami, ale w ścisłym związku z wielkim sporem nominalistów i realistów. Świeży powiew jak w innych dziedzinach tak i w naszej znać u Bakona; potężny umysł Locke'a rzucił i w tych zagadnieniach niejedną trafną i opartą na prawdziwym zmyśle rzeczywistości uwagę; ale prawdziwy postęp i żywszy rozwój w zdawaniu sobie sprawy z języka i jakby przygotowanie do językoznawstwa, które miało powstać w XIX wieku, przyniósł dopiero w XVIII od Condillaca, Rousseau'a i Herdera począwszy. Ale wszystko to były jeszcze przeważnie spekulacje, na niedostatecznej obserwacji oparte; a w dalszym ciągu zostały przeważnie zapomniane; tak że w wieku XIX po epoce romantyzmu, który się odwrócił od wieku oświecenia, nie zdając sobie sprawy, że ten był jego jeżeli nie ojcem, to piastunem, teoretyczna myśl językoznawcza znowu przeważnie całkiem na nowo i niezależnie zaczęła pracować w ostatniej ćwierci tego ubiegłego stulecia, podnosząc się nadzwyczajnie na początku obecnego. Ponieważ w krótkich i dla szerszych kół przeznaczonych artykułach ani można,. ani trzeba szeroko roztaczać rozwojową stronę kwestii choćby najważniejszych, przeto obecnie przejdę do rozpatrzenia rzeczywistych podstaw, do realnych faktów językowych, które w zakresie pytania o początku mowy i stosunku brzmienia do znaczenia możemy wziąć pod rozwagę; zaś zdążając na tej drodze do możliwie jasnej odpowiedzi wplotę ważniejsze poglądy i nazwiska, które się tu zaznaczyły aż do ostatnich czasów, w formie krytycznych uwag już to żgody, już to sprzeciwu. II. We wszystkich językach są twory wyrazowe różniące się wyglądem, a po części jakością swego znaczenia od wyrazów zwykłego, powszechnego typu, i już na pierwszy rzut oka robią wrażenie czegoś prostego i pierwotnego. I rzeczywiście mamy w nich w pewnym sensie przeżytki, ślady dawniejszego, pierwotniejszego stanu rzeczy, ocalałe do dziś dnia, a są to: l) wyrazy tzw. języka dziecinnego, 2) wykrzykniki, 3) twory onomatopeiczne. Przypatrzlny się najpierw wyrazom tzw. dziecinnym; a więc takim jak papa 'ojciec’; pysk; ‘rzadko ugotowana potrawa', papu, papać; pupa; baba; bobo 'dziecko; strach'; buba; mama; tata ilada, diadia, dziadzia; nana, niania, nynać; kaka, kaku; ziazia i wielu innym, oraz podobnym tworom innych języków. Otóż językoznawcy i psychologowie nie przypisują obecnie prawie żadnego znaczenia tym tworom w obchodzącym nas pytaniu, i to powszechnie, dlatego, że to jest bez żadnej wątpliwości język, tak samo jak język dorosłych, stały i tradycyjny, dziecku przez otoczenie poddawany, a nie jakiś spontaniczny wytwór, przez każde dziecko samodzielnie, i na nowo dokonywany. Co się zaś tyczy jego pochodzenia i źródła, to po pierwsze polega w znacznej mierze na przekształceniu zwykłych wyrazów w wymowie dziecięcej, bo wiadomo że dzieci rozporządzając początkowo małyln tylko zasobem głosek, i to nieokreślonych, oraz niedokładnie percypując, powtarzają słyszane wyrazy właśnie w takiej «dziecinnej» postaci, a starsi to przyjmują i ustalają; po wtóre zaś, te twory, które nie są takiego pochodzenia, należą właśchwe do dziedziny onomatopeicznej, a nie tworzą osobnej, zasadniczej kategorii. Wreszcie, najważniejszy argument, który się zresztą powtarza, jak zobaczymy, także przy wykrzyknikach i onomatopejach, przeciw przypisywaniu językowi tzw. dziecinnemu jakiegoś wybitniejszego znaczenia w pytaniu o początku mowy, a w szczególności o stosunku głosek do znaczenia: ogółem biorąc, powiadają, te twory nie grają przecież w znanych nam językach żadnej roli, pozostają zawsze na uboczu, nie widać, żeby służyły jako podstawa («pierwiastki») dla tworzenia i urabiania wyrazów, środków językowych w ogóle. Toteż w dzisiejszych podręcznikach językoznawczych w rozdziale o początku mowy najczęściej nawet sięnie wspomina o języku dziecinnym. .Tym bardziej że w r. 1900 skodyfikował niejako to stanowisko Wundt w swym dziele o języku, stwierdzając, że wszystkie wyrazy języka dziecinnego, z wyjątkiem wyrazów dla ojca i matki, są dziecku właściwie poddane i wcale nie mogą uchodzić za wytwór dzieci; dalej, że w okresie przedjęzykowym, nie stojącym jeszcze pod wpływem języka otoczenia, dziecko wydaje z siebie po kolei, najpierw krzyki, potem, od siódmego tygodnia, artykułowane głosy, jedne i drugie jako czysto uczuciowe dźwięki przyrodzone (Naturlaute), nie mające żadnego innego znaczenia i w gruncie rzeczy właściwe także zwierzętom. Jest to wprawdzie materiał, z którego potem się tworzą dźwięki językowe czyli głoski, ale tu zaczyna się rozwijać zaraz, zwykle z końcem pierwszego roku, już właściwy język pod wpływem otoczenia, to znaczy pod wpływem gotowego, wyrobionego języka i to się powtarza od tysięcy lat! Głosy przyrodzone (Naturlaute) nie znikają wprawdzie zupełnie; owszem, pozostają na zawsze w języku jako przeżytki pierwotnej epoki, ale nie grają właściwie roli «językowej», są raczej obok języka niż w języku, bo to są prymarne wykrzykniki (o, ach itp.), nieliczne i tworzące całkiemswoistą kategorię. Zaś naprawdę do języka wchodzą one tylko: l) jako «pierwiastki» urobionych od nich wyrazów i 2) w wyrazach, oznaczających ojca i matkę; a otóż co do pierwszych trzeba zaznaczyć, że są nieliczne i służą tylko dla językowego oznaczania takich właśnie głosów (np. niem. […], pol. jojczeć itp.); co do drugich, że właśnie oznaczają tylko rodziców, czyli że zakres ich nieruchomy i znikomo mały. Ja jednak sądzę, że te zapatrywania nie są słuszne, a raczej że są słuszne tylko po połowie. Bo wprawdzie zarzuty przytaczane są z pewnością uzasadnione i obserwacje, na jakich się opierają, słuszne, z wyjątkiem ścisłego związku «prawdziwych» wyrazów dziecinnych z onomatopeicznymi, ale doniosłość tych zarzutów nie wyczerpuje wcale całości sprawy, nie załatwia ani tłumaczy wszystkiego w języku dzieci. Pozostawmy na boku wykrzykniki i rozpatrzmy właściwy język dziecinny. Przyznajemy, że jest to język tradycyjny i że niejeden z jego wyrazów polega w gruncie rzeczy na przekształceniu wyrazów języka dorosłych, tak jak to w używanych indywidualnie w rodzinach językach dziecinnych niewątplhwe stale się dzieje. jednak wszystkiego to nie objaśnia, bo obok takich tworów jest cały szereg tworów jednakich albo bardzo podobnych w najrozmaitszych językach, które zresztą nie wykazują żadnych związków genetycznych. Wundt, jak wspomniałem, uznaje to dla wyrazów, oznaczających ojca i matkę, na podstawie pracy Buschmanna, a także Lubbocka, do czego przybywa materiał z dawnych małoazjatyckich języków, zebrany przez Kretschmera, oraz przytoczona przez niego praca d 'Orbigny'ego. Wundt, przyznając, że przypadek jest tu wykluczony, sprowadza te wyrazy do dziecięcych, pierwotnych głosów uczuciowych i podkreśla, że nie polegają one na krzykach, z których poszły wykrzykniki, tylko na głoskach artykułowanych, wydawanych przez dziecko w epoce przygotowującej tworzenie się właściwego języka. A z tego, na podstawie ogólnych obserwacji i stwierdzeli, wywodzi, że jak zawsze, tak i te dźwięki dostały swe znaczenie nie od dziecka, tylko od jego otoczenia. Osoby zwracają na siebie wedle Wundta większą uwagę niż rzeczy (?), a spomiędzy osób stoją oczywiście rodzice na pierwszym planie i dlatego pierwsze artykułowane głosy dziecka zostały […]właśnie do rodziców przez otoczenie odniesione. Wundt podkreśla z naciskiem wyjątkowe stanowisko tych wyrazów: dźwięki naturalne, z których powstały, są, w porównaniu z krzykalni i polegającymi na nich wykrzyknikami, obojętne pod względem charakteru uczuciowego i tym się różnią te wyrazy zarówno od pierwotnych wykrzykników jak od wszystkich innych wyrazów, które powstały całkiem niezależnie od jakichkolwiek dźwięków przyrodzonych, zgodnie z tym, że nie działały przy nich te co tutaj szczególne warunki. Chcąc dobrze zrozumieć myśl Wundta trzeba jeszcze uprzytomnić sobie jego ogólne stanowisko w sprawie początku języka, które też tu krótko streszczę. język należy do ruchów wyrazistych, które w ogóle, stale, od samego początku towarzyszą objawom świadomości; pytanie zatem o początku mowy może znaczyć naprawdę tylko tyle: w jaki sposób właściwe człowiekowi i odpowiednie stopniowi jego świadomości ruchy wyraziste stały się dźwiękami językowymi, a dalej stopniowo znakami, które tylko wyjątkowo wykazują stosunek do odnośnych treści myślowych? Pierwotnie taki stosunek musiał być wszędzie, ale właściwie był zawsze tylko pośredni, bo psychicznemu przebiegowi odpowiada przecież jako ruch wyrazisty wprost tylko ruch artykulacyjny, a nie dźwięk; a nadto, pierwotnie w wielu wypadkach był zrozumiały tylko na podstawie całej towarzyszącej mu gry ruchów mimicznych i gestów, których częścią są właśnie ruchy artykulacyjne. Język dźwiękowy zwolna się dopiero stał niezależny od języka mimicznego i gestykulacyjnego, a skoro tak, to nie było nigdy stałego i niedwuznacznego w sobie stosunku dźwięku i znaczenia. Dźwięki językowe nie polegają tedy na przypadku, tylko owszem są pierwotnie pod względem swego znaczenia najzupełniej określone przez towarzyszące ruchy twarzy i ciała, ale same przez się są ostatecznie zjawiskiem wtórnym. Tu istnieje jednak, zdaje mi się, sprzeczność u Wundta, a jeszcze więcej w dalszym powiedzeniu: w ten sposób jest dźwięk językowy w zupełności naturalnym i koniecznym wynikiem wchodzących w grę warunków psycho-fizycznych, które tylko w szczegółowych wypadkach zazwyczaj nie dają się wykazać, już to że ich w ogóle nie można odnaleźć, już to że dźwięk językowy podlega nieustannym zmianom co do dźwięku i znaczenia. Cóż o tym wszystkim powiedzieć? Sposób, w jaki W. pytanie ujmuje i na nie odpowiada, jest zapewne ogółem biorąc słuszny, ale niezupełnie jasny i wykazuje sprzeczności, a przy tym jest tak ogólnikowy, że, przynajmniej językoznawcom, nie może wystarczyć. Ale z drugiej strony może właściwie tylko dlatego i o tyle jest słuszny, że i o ile jest ogólnikowy, bo szczegółowsze wywody zawieraj ą szereg sprzeczności. Powiada W., że owym wyrazom w rodzaju tata i mama to ich znaczenie zostało nadane przez otoczenie, a nie przez dzieci; a dalej, że tylko wskutek zbiegu szczególnych warunków dostały się w tych wyrazach przyrodzone głosy uczuciowe do języka, podczas gdy zresztą - poza prymarnymi wykrzyknikami, stojącymi osobno - wyrazy znanych języków powstały niezależnie od jakichkolwiek głosów przyrodzonych. Jeżeli znaczenie tym wyrazom papa, tata, mama zostało nadane tylko przez otoczenie, to skądże ta dziwna zgodność w tylu różnych językach? Następnie, W. takim razie jest sprzeczność z tym, co mówi, że dźwięki językowe są […], bo jakże można jedną stronę, tj. mówiących, całkiem wyłączać? Mówi o niezależności fonetycznej wyrazów od głosów przyrodzonych, a na innym miejscu oczywiście powiada, że te głosy są materiałem, z którego potem dźwięki językowe powstają, a w takim razie jest to tylko kwestia widzialności i ńiewidzialności, tego co w pierwszym artykule porównałern ze stosunkiem budynku do fundamentów istniejących, a rzadko widocznych. Oczywiście; przecież całkiem co innego jest chcieć widzieć istniejące do dziś dnia «pierwotne» wykrzykniki i takie kompleksy jak ta, da, ba, ma itd., itd. języka dziecinnego w tej właśnie postaci, która nadto jest sama zależna od każdorazowego stanu fonetycznego języków, w wyrazach dzisiejszych języków po całej tej olbrzymiej i skomplikowanej przeszłości rozwojowej, a co innego zaprzeczać wszelkiemu związkowi. Inne sprzeczności polecam już tylko samodzielnej uwadze czytelnika. Posłuchajmy teraz, co myśli o języku dziecinnym dobry językoznawca, wspomniany już Kretschmer. Stwierdziwszy, że częste w dawnych małoazjatyckich językach imiona o zasadniczych typach ba, baba, ab(b)a, da, dada, ada, ma, mama, am(m)a itd., itd. powtarzają się w językach świata jako nazwy rodziców, tak dalej wywodzi: «Przyczyna tego zjawiska jest jasna: te wyrazy są po prostu pierwszymi bełkotliwymi dźwiękami dziecka, które, same przez się bez znaczenia, dopiero rodzice odnoszą do rzeczy leżących na horyzoncie dziecka, przede wszystkim zaś do ojca i matki». Trudniej jest stwierdzić, od czego przy tym zależał rozdział znaczenia. Po części był niezawodnie czysto przypadkowy, jak wynika z różnic znaczeniowych w rozmaitych językach» - tu następują przykłady (np. europejskie kaka, a kaka ‘dziadek' w jednym z afrykańskich języków i wiele innych). «Ale obok tego widać niezaprzeczenie zasadę rozdziału znaczenia, bo, jak to dawno zauważono, ze spółgłoskami p, t łączy się przeważnie znaczenie ‘ojca' i innych męskich krewnych, a ze spółgłoskami m, n wyobrażenie 'matki, mamki, ciotki'. Ostatecznie o przypadku nie może być mowy. Dotychczas nie ma przekonywającego wyjaśnienia tego faktu»; Kretschmer próbuje takiego, opierając się na «fachowym zdaniu matek»: «dziecko wcześniej wydobywa z siebie głosy ma-ma niż pa-pa, które mu sprawiają więcej trudności. Przyczyną jest pewnie to, że dziecko jeszcze nie włada dostatecznie mięśniami miękkiego podniebienia; a ponieważ matka, mamka, niańka i inne krewne w pierwszych latach daleko więcej się zajmują dzieckiem niż ojciec, więc nic dziwnego że pierwsze bełkotliwe głoski do siebie odnoszą, podczas gdy mężczyzna dostaje resztę». Nie wiem oczywiście, czy Kretschmer dzisiaj by podtrzymywał ten wywód; może być, że nie, bo jednak końcowe objaśnienie jest t.ego rodzaju, że chyba nikogo nie przekona, jak tego bliżej nie będę uzasadniać. Ale widać w każdym razie dwie rzeczy: po pierwsze że sprawa jest ciągle ciemna, a po wtóre że Kretschmer tak samo jak Wundt robi dorosłych odpowiedzialnymi za znaczenie tych wyrazów, a prawie tak samo jak Wundt uważa jakieś «pierwotne» znaczenie dźwięków pierwotnych za wykluczone. A więc dla języka dziecinnego, to jest dla tych jego tworów, które możemy uważać za kontynuację rzeczywiście pierwotnych i powszechnych, nie mamy dotychczas naprawdę wyjaśnienia poza ogólnikowymi odpowiedziami. A jednak nauka o języku musi dążyć do wypełnienia jakąś konkretną treścią tej ogromnej, pustej dla naszego poznania przestrzeni pomiędzy. «początkiem», względnie ogólnikiem, określającym go teoretycznie, a rzeczywistym językiem. I sam fakt istnienia tych zgodności fonetycznych i znaczeniowych dowodzi, że musi być jakaś pierwotna tego przyczyna, to jest nie tylko w ogóle, ale przyczyna takich właśnie zgodności. Starajlny się wniknąć w «pierwotne» stosunki życia ludzkiego. Otóż dawno już stwierdzili lekarze, że przyczyną pierwszego ludzkiego krzyku jest pierwszy oddech: powietrze wchodzące nagle do płuc, nagromadzone tam i hazad się wydobywające, wprawia w ruch cały przyrząd oddechowy, wywołuje cały szereg ruchów, skurczów i wrażeń, a w szczególności, napierając od spodu na krtań, wprawia w ruch wiązadła głosowe i wychodzi na zewnątrz w postaci krzyku. Jest to krzyk odruchowy, w którym wyładowują się na zewnątrz wrażenia i uczucia nieprzyjemne, przerywa życiowa martwota, zarazem zaś mamy w nhn materiał do przyszłych samogłosek, element wokaliczny. Drugie zasadnicze wrażenie, druga zasadnicza czynność organizmu z towarzyszącą mu wybitną reakcją świadomości to ssanie i smakowanie, zaspokajanie głodu i pragnienia mlekiem matczynym. Tu mamy. znowu do czynienia ze zwieraniem warg i ze zwieranietm języka z podnienieniem, czemu towarzyszą przyjemne wrażenia i uczucia; te ruchy warg i języka muszą być oczywiście przerywane i w ten sposób mamy w nich materiał przyszłych spółgłosek wargowych i podniebiennych względnie przedniojęzykowych, element spółgłoskowy. Równocześnie przy zwarciu warg powietrze wychodzi nosem, a przy otwarciu ust ustami, to znaczy są to elementy resonansu ustnego i nosowe go. To znaczy zatem, że człowiek od najdawniejszych czasów dobywa z siebie szereg głosów krtaniowo wokalicznych jako objaw wrażeń ujemnych; dalej głosy w rodzaju późniejszych m b p (…) oraz n t d (ń t d), przy czym pierwsze towarzyszą ssaniu, drugie smakowaniu. Bezpośrednio potem zjawia się jeszcze jeden objaw, a mianowicie nasycenia, przesytu, wstrętu, odpychania piersi, czemu towarzyszy świst wydobywającego się z ust po wypuszczeniu piersi powietrza, element spirantyczny wargowy; przynajmniej bardzo prawdopodobnie. Te twory artykulacyjne i ich rezultaty fonetyczne są oczywiście pierwotnie długo nie zróżniczkowane pod względem zasadniczych swych cech, otwarcia jamy ustnej, rodzaju głosu (dźwięczności), stopnia energii, zwarcia, nosowości itd.., i jeszcze dzisiaj można w pewnych językach i w pewnych objawach widzieć ślady tego. Zatem to, co dzisiaj, to znaczy w epoce historycznej, wyrażamy za pomocą różnych kompleksów fonetycznych papa, papu, baba, bobo, mama itp., to nie było pierwotnie szeregiem zasadniczo różnych tworów; tak samo tata, dada, nana i podobne oraz ta fa , niania i podobnie także były pierwotnie jednym tworem. Oczywiście także pod względem znaczenia, to znaczy znaczenie ich było bardzo obszerne, mało zróżniczkowane. Bo czegóż nas uczy zawsze na nowo obsefwacja dzieci? Oto tego, że u dziecka, a zatem tak samo u prymitywnego człowieka, formują się początkowo bardzo rozległe twory wyobrażeniowo-uczuciowe. Ale od początku jest materiał i przyszłych wyobrażeń i przyszłych uczuć w postaci pierwotniejszych, mniej zdyferencjowanych treści psychicznych, ale zawierających przecież i jedno i drugie. W każdym razie człowiek od początku doznaje szeregu wrażeń, które są z jednej strony obiektywnymi (wyobrażeń, rzeczy), z drugiej subiektywnymi (uczuć, podstaw świadomości). A przy tym człowiek od początku rozporządza dwoma zasadnrczo różnymi tworami, krzykiem i «artykułowanyrn» głosern, co jest bardzo ważne, jak niżej zobaczymy. Otóż, wracając do znaczenia, pierwotnie nie istnieją jeszcze wyraźnie różne, samodzielne wyobrażenia 'lnatki', 'mamki', 'piersi', ‘mleka', 'ssania', 'głodu', 'zaspokojenia głodu', 'chcę jeść', 'chodź mamo' itd., itd., tylko rodzaj wielkiego, niekształtnego tworu, w którym przeważa raz to, raz owo i który, zależnie od sytuacji i warunków, znaczy raz przede wszystkim to, a drugi raz przede wszystkim owo. Podobnie jak pod względem jakości towarzyszących mu ruchów rnuskularnych i wynikającej z nich postaci fonetycznej oraz pod względem towarzyszących mu nierozłącznie uczuć. Drugi taki wielki twór artykulacyjno-fonetyczny i znaczeniowo-uczuciowy to to, co się kiedyś potem będzie wyrażać szeregiem osobnych wyobrażeń 'ojca', 'huśtania', w ogóle 'ruchu przyjemnego', 'zadowolenia', 'dobrego smaku', 'podobania', 'niańki' itd., itd. wraz z odnośnymi postaciami fonetycznymi i uczuciowymi. I nic dziwnego: matka, kobieta to przede wszystkim mamka, pierś, ssanie, głód itd., itd., ojciec, mężczyzna to przede wszystkim ruch brzęk, siła, migotanie, imponowanie, rzadka zabawa itd., itd. I otóż z takich tworów rozwija się zwolna mowa w miarę działania zasadniczych zjawisk percepcji, uwagi, kojarzenia itd., oraz na podstawie polegających na nich zasadniczych faktów językowych powstania znaczenia, prawa dwuczłonowości itd., a to w miarę danych warunków życiowych; a w ogóle mówiąc, drogą nieustannej, stopniowej ewolucji, rozkładania doznań, łączenia ich znowu w całości coraz inne, różniczkowania się treści psychicznych. itd. rozwija się zwolna język i staje się potężną dźwignią intelektu ludzkiego. Prawie od samego początku działa jeszcze jeden ważny moment, moment spokojniejszego zadowolenia ogólnego i zabawy, ćwiczenia sił w zabawie, czemu towarzyszy w bardzo wybitny sposób element rytmicznej świadomości, materiał do przyszłych powtarzań i tworzenia większych kompleksów fonetycznych. Z drugiej zaś strony element wysokości głosu (muzyczny) i natężenia, wykładnik zdecydowanych uczuć, który może podobnie jak rytm następstwa towarzyszyć różnym tworom, przez co od początku zaczyna się wyodrębniać. Toteż człowiek wyraża stronę uczuciową swych doznań przede wszystkim wysokością, melodią, riatężenierp głosu itp., zaś stronę obiektywną przede wszystkim jego umiejscowieniem, i to jest naturalne, bo umiejscowienie łączy się przecież bezpośrednio z ruchami wyrazistymi, z mimiką i gestykulacją. To idzie w parze z rozdzielaniem uczuć od wyobrażełl, świata zewnętrznego od subiektywnego. Do bardzo pierwotnych elementów «językowych» należą też, jak wspomniałem, twory o charakterze f, pf, ewentualnie p, b, skojarzone z wyobrażeniami, budzącymi odrazę itp. i towarzyszącymi im uczuciami; te twory zapewnie pierwotnie tworzyły całość z rodzajem wydawanego przez nos f, do którego przy wąchaniu dosyć zawsze było i jest sposobności. Dalej, również bardzo w najrozmaitszych językach rozpowszechnione twory o charakterze s, sz, łączonych ewenualnie z głoskami t, p itp., a wyrażające przestrogę, zatrzymywanie, obawę.itp. (st, pst itp.), tkwiące niewątpliwie w szepcie, w tym charakterystycznym świście, wydobywającym się przy szeptaniu. Ale te spostrzeżenia już nas przeprowadzają do tego, co się pospolicie nazywa symboliką dźwiękową, a z czym się przede wszystkim przy głosach afektowych i onomatopejach spotkamy. W tych tworach wyraża się związek tych zjawisk, które a potiori nazywamy wyrazami dziecinnymi, z prymarnymi wykrzyknikami i onomatopejami. Ten związek wyraża się zresztą i w samych tworach języka dziecinnego, a mianowicie raz w ich elementach wokalicznych, należących do pierwotnych krzyków, po wtóre w ich rytmice powtarzania, która polega nie tylko na subiektywnych faktach psychicznych, ale także na naśladowaniu podobnej rytmiki w świecie zewnętrznym. A więc na razie możemy opuścić dziedzinę języka dzieci, matek i nianiek i zadowolić się podanymi uwagami, które może sprawę o krok naprzód posuwają, bośmy uzyskali, jak mi się zdaje, parę zrozumiałych, pierwotnych kompleksów psycho-fizycznych, a w nich cały szereg składowych elementów, jako podstawę dalszej dyferencjacji. III Język dziecinny przedstawia wprawdzie dosyć wyraźną i odrębną kategorię, ale mimo to rozmaite cechy łączą go z obu drugimi, tj. z wykrzyknikami pierwotnymi i z głosami naśladowczymi, i nic w tym dziwnego: wykrzykniki to przecież objaw życia, objaw doznawanych nieustannie uczuć, wzruszeń, nastrojów i pragnień, a to gra przemożną rolę w życiu człowieka, i to tym większą i wyłączniejszą, im dalej się cofamy w przeszłość rodzaju ludzkiego, a więc w epoce jego pierwocin niezmierną. Ponieważ zaś wyrazy dziecinne doprowadzają nas do tych samych stosunków i czasów, więc jest rzeczą jasną, że muszą mieć z wykrzyknikami dużo bezpośrednio wspólnego. Starajmy się znowu wniknąć bez uprzedzeń w owe pierwotne stosunki. otóż pod wpływem zmiennych i nie hamowanych uczuć człowiek wydaje z siebie naj rozmaitsze krzyki, wrzaski, jęki; dyszy, chrapie, krząka, kaszle, wzdycha itp., to znaczy wydaje cały szereg głosów o charakterze wokalicznym, oraz głosów o charakterze spółgłoskowym, zwartym i szczelinowym, umiejscowionych przeważnie w krtani i w tylnej części jamy ustnej. Uczucia, których objawami są wyłnienione głosy, grają ogromną rolę w życiu człowieka; ale zapewne daleko bardziej twórczymi w zakresie kultury, a zatem także w dziedzinie językowej, były nastroje i uczucia grupowe, doznawane przy wspólnych zabawach, pracach, wyprawach łowieckich, rybackich, wojennych, obrzędach rodzinnych, jak np. weselnych, pogrzebowych i innych, itd., itd. p a wreszcie - last not least - w życiu płciowym. Cała ta olbrzymia dziedzina zjawisk, wywoływanych przez odnośne nastroje i afekty i wzajem je wywołujących, odznacza się w bardzo wysokim stopniu bezpośrednio towarzyszącym elementem rytm.icznym, który się wyraża nie tylko w ruchach obwodowych ciała w ogóle, ale także, i to w sposób rozmaity, na wokalicznym i w ogóle głosowym materiale, danym od początku w nieartykułowanej postaci krzyku. Te głosy, wynik odnośnych ruchów krtani, języka itd., są zatem wynikiem bezpośrednim zachowania się całego organizmu, a w szczególności stoją w bezpośrednim związku z wyrazem twarzy, postawą i oddychaniem, zmieniającymi się w miarę różnych nastrojów, usposobienia i uczuć. Jak wiadomo, wszystkim stanom świadomości, ale przede wszystkim wzruszeniom i afektom, towarzyszą w organizmie całe prądy wysiłków muskularnych i organicznych, a w miarę gry muszkułów i przepływu wrażełl organicznych zmienia się wyraz twarzy, układ jamy ustnej, położenie i ruchy języka, układ i działanie krtani; zmienia się sposób trzymania jamy brzusznej i klatki piersiowej i spos.ób ich działania, natężenie i rytm oddechu, trzymanie pleców i ramion, w ogóle cała postawa i całe zachowanie się fizyczne. Otóż jest rzeczą wiadolną, że wraz z tymi czynnikami zmienia się bezpośrednio jakość, dźwięk, barwa wydostającego się głosu, stopień i rodzaj jego siły, jasności i wysokości itd. Możemy mówić o uczuciowym układzie narzędzi mownych, zmieniających sposób swego działania w zależności od nastrojów i uczuć zadowolenia lub wstrętu, błogości lub osłupienia, pieszczoty i czułości, nienawiści i obrzydzenia, strachu i wściekłości itd.., itd. Prawda, jak nieraz kurczowo zwieramy szczęki, jak przyciskamy język do podniebienia, jak nas w gardle aż dusi, jak wydymamy wargi, jak znowu nagle wszystko niby się rozluźnia i wygładza?! Otóż to są elementy bezpośrednio wyraziste, bezpośrednio ekspresywne i nie tylko nieartykułowane głosy i krzyki, ale tak samo nasze artykułowane głoski, a zwłaszcza brzmienie samogłosek bardzo się zmienia zależnie od tych czynników, i to zarówno dźwięk, rodzaj, barwa, wysokość i siła głosu jak, w bardziej złożonych formach odezwania się czy krzyku, cała w ogóle melodia. Toteż ta strona powiedzenia jest bezpośrednio zrozumiała, bez względu na to, co się mówi, jakimi wyrazami i w jakim języku się mówi, równie dobrze dla człowieka jak dla zwierzęcia. Wiadomo wszystkim, że ten sam wyraz, ten sam zwrot może być obelgą lub pieszczotą; wyrazy prośby stają się rozkazem, obojętne groźbą, itd., itd., nie mówiąc już o tym, że z samego tonu, bez względu na to, czy wyrazy same się rozumie czy nie, wszyscy, równie dobrze dorośli jak dzieci, cywilizowani czy dzicy, ludzie czy zwierzęta, doskonale właściwy sens mówionego i usposobienie mówiącego rozumieją. Ponieważ zarówno człowiek, jak całe warstwy społeczne i zawody i jak całe szczepy i narody doznają nie tylko zmieniających się, rozmaitych wrażeń, uczuć i wzruszeń, ale mają, w bezpośrednim związku ze swą fizyczną i psychiczną indywidualnością, także pewną stałą, przeciętną fizjonomię duchową, pewne stałe usposobienie, pewien zasadniczy temperament, więc jest rzeczą naturalną, że i ich głos i mowa mają także pewną stałą jakość, zabarwienie, melodię, tak jak mają pewien stały sposób trzymania się, chodzenia itd. Są to rzeczy niezmiernie ciekawe i doniosłe, w ostatnich dopiero czasach badane przez Rutzów, Sieversa, Luicka i innych, ale nie mogę się tu nad nimi zatrzymywać. Otóż teraz chodziłoby o połączenie «organiczne», bezpośrednie i szczegółowsze tych elementów z istniejącymi w językach pierwotnymi wykrzyknikami i dalej z głoskami języków w ogóle. Stwierdziliśmy istnienie od początku elementów głosowych, pierwotnie krzykowych, zastosowalnych potem jako elementy «językowe», wokaliczne i spółgłoskowe; ale jak się ta ewolucja odbyła? Tzw. pierwotne wykrzykniki, tj. takie jak a, ha, ach, o, ho, och, e, he, ech, i, aj, ej, oj, ij, kombinowane aha, oho, ehe, ojoj, ójej, ajaj, ajej, jej, itp., wszystkie z najrozlnaitszymi intonacjami i w ślad za tym w najrozmaitszym «znaczeniu», są bezpośrednimi wykładnikami silnych wrażeń i uczuć i polegają genetycznie na pierwotnych krzykach, ale w takiej pierwotnej postaci, tj. jako rzeczywiste krzyki i wrzaski, nie należą już wcale do języka w ściślejszym tego słowa znaczeniu. Wprawdzie i przytoczone tworzą swoistą kategorię, stojącą właściwie poza językiem, zarówno ze względu na swoją postać jak sens, ale mają przecież formę językową, to znaczy są identyczne z istniejącymi w języku głoskami i zgłoskami. Natomiast prawdziwe «nieartykułowane» krzyki, okrzyki i wykrzyki, zwłaszcza bólu, wściekłości i przerażenia, nie znikły; człowiek je i dzisiaj wydaje, ale bądź co bądź w miarę nieustannego rozwoju gatunku ludzkiego objawy te słabną, stają się rzadsze i powściągliwsze, a po wtóre, takie wrzaski stają rzeczywiście w zupełności poza językiem: one są co prawda bardzo wyraziste i jasne, ale z językiem jako takim nie mają już nic wspólnego oprócz najpierwotniejszego początku i materiału. jeżeli zatem wykrzykniki takie jak a, ach, ha i inne przytoczone, oraz podobne we wszystkich innych językach, nazywamy pierwotnymi czyli prymarnymi, to trzeba to brać o tyle cum grano salis, że ich postać jest jednak już cywilizowana, wzięta w karby językowe, artykułowana, dostosowana do każdorazowego systemu fonetycznego każdego języka czyli zrównana w wyglądzie z pewnymi jego głoskami i grupami fonetycznymi. I otóż właśnie pytamy: w jaki sposób rozwinęły się tedy głos ki językowe i jaki jest ich genetyczny związek z głoskami uczuciowymi? Ogólnym podłożem i ogólnym warunkiem tej ewolucji jest powolne, stopniowe, ale nieustanne «cywilizowanie się» objawów życia emocjonalnego: zasadniczą cechą rozwoju kulturalnego jest właśnie większa powściągliwość uczuciowa, miarkowanie, hamowanie czyli uspołecznianie uczuć i ich wyrażania. Pierwotny wrzask, krzyk przenikliwy, wycie lub ryk staje się zwolna «ludzkim» już «głosem»; stoi otworem droga do głosów wokalicznych czyli samogłosek i do krtaniowych spółgłosek, w związku z ruchami krtani i jamy ustnej oraz rodzajem prądu wydechowego. Szczegółowe warunki są różnorodne. Po pierwsze jest rzeczą pewną mimo wszelkich potrzebnych zastrzeżeń, że różne samogłoski mają każda własny, stały ton; jedne są wyższe pod względem tonu, inne niższe. Mogę wprawdzie każdą samogłoskę wymówić w rozmaitej wysokości muzycznej, por. np. wysokie a! wyrażające niespodziankę, ale nie przykrą, obok niskiego a! wyrażającego niespodziankę pełną oburzenia; ale mimo to nie ulega wątpliwości, że a ma normalnie niższy ton niż i. Albo kiedy wymawiam i lub e ze zwarciem krtani przed nimi i po nich, w znaczeniu 'cóż znowu, cóż za dziki pomysł, także coś nowego!', z charakterystycznym rzuceniem głowy, ruszeniem ramion, w czym się objawia właśnie 'odrzucanie' od siebie, to to jest mniej więcej wszystko jedno, czy te gesty i ta modulacja głosu odbędą się przy i na głosce i czy e. Ba, co więcej, może się to odbyć i na głosce a, ale wtedy zmienia się niewątpliwie to «znaczenie», o które chodzi, przybywa inny odcień, i to wyraźny, pewna duma, zaznaczenie, że to się sprzeciwia mojej godności itp., a stoi to niewątpliwie w związku z szerokim otwarciem jamy ustnej dla wymówienia głoski a, bo to znowu, takie otwarcie, wynika z innej przecież gry muskułów niż położenie ust, szczęki, języka przy wymawianiu i. Widzimy zatem jasno, że nawet gdybym koniecznie chciał użyć do wyrażenia nastroju, zawartego w ej także coś nowegoj głoski a i powiedział możliwie tak samo aj także coś nowego!, to to nie będzie to samo. Głoska a ma mocą swych cech istotnych, różnych od cech innych głosek, przede wszystkim także swój odrębny ton. Trzeba przy tym pamiętać, że tu idzie przede wszystkim o ilości względne, o różnicę wysokości między poszczególnymi samogłoskami, a nie absolutne cyfry; toteż w absolutnych liczbach wysokości będą znaczne różnice między jednostkami, narzeczami, językami i rasami, tak że normalna wysokość głoski a w jednym języku może się równać przeciętnej wysokości głoski i w drugim; ale proporcja będzie zachowana. Nie trzeba też zapominać, że to, co oznaczamy przez a, e, i itd., to obejmuje bardzo różne głoski: np. niemieckie krótkie i, zwłaszcza na północy, jest niskie i luźne i daleko jest podobniejsze do naszego y niż do naszego i; albo jasne a francuskie lub angielskie obok niskiego a u Niemców szwajcarskich; wąskie o w różnych językach, brzmiące nam raczej jak u, obok niskiego angielskiego albo węgierskiego o, podobniejszego do naszego a, itd. bez końca. jednakowoż jest chyba pewnym, że po uwzględnieniu i odliczeniu tych i innych momentów można ustalić pewną skalę wysokości tonu typowych samogłosek. Wysokość tonu zależy jak wiadomo od szybkości drgań fal głosowych, podnosząc się w miarę jej wzrastania; a ta szybkość stoi znowu w związku z długością drgającego ciała, w danym wypadku strun głosowych, oraz ze stopniem ich napięcia. otóż jest rzeczą jasną, w ogólnym ujęciu oczywiście, że stopień napięcia i długości drgającej partii strun głosowych zależy ostatecznie od natężenia czyli intensywności doznawanych wrażeń i uczuć; a dalej jest równie jasnym, że przez to samo wyraża się większy lub słabszy stopień zaangażowania doznającego subiektu, mego ja, oraz rozmaity stopień przykrości wzgl. przyjemności doznawanych uczuć, ponieważ ogółem biorąc przykre są, ceteris paribus, intensywniejsze. Tym tedy tłumaczy się fakt, wspomniany w mym artykule nr 7, że w wielu, i to całkiem różnych językach twory zaimkowe o wokalicznie jasnym (typ i) wyrażają bezpośrednią bliskość, tj. wskazują to, co się znajduje w bezpośredniej sferze podmiotu mówiącego, natomiast postaci z niską samogłoską (typ a) oddalenie, tj. rzeczy dalsze w stosunku do subiektu, bo i posiada przeciętnie ton wyższy od a. Możemy powiedzieć, że głos wokaliczny o charakterze podobnym do i wyrażał pierwotnie treść taką: 'o mnie bezpośrednio chodzi; mnie wprost dotyczy; znajduje się tuż przy mnie, we mnie itp.'; zaś głosy wokaliczne gatunku a: 'to rzecz dalsza; to mnie mało obchodzi; daleko ode mnie itp.'. I jeżeli mimo zrobionych powyżej zastrzeżeń i mimo faktu niezmiernie długiej przeszłości, jaką mają za sobą głoski dzisiejszych języków, przy czym nieraz w ciągu wieków dochodzi się powolnym przesuwaniem się wymowy od i lub y do a lub odwrotnie, jeszcze dzisiaj w tak licznych i różnorodnych językach ludzkich ten stosunek przegląda dosyć wyraźnie, to musi się opierać na zasadniczych i stałych objawach psycho-fizycznej natury człowieka. Drugi szczegółowy warunek polega na fakcie, że emocjonalna strona wszystkiego tego, co człowiek doznaje, nie jest jedyną, bo nie istnieje os o b n o, niezależnie, bez wrażeń i wyobrażeń, a co za tym idzie nawet w owych odległych epokach pierwocin ludzkich istniała zawsze i koniecznie, ściśle z nią spojona, strona wyobrażeniowa, strona obiektywna doznań, i stąd od początku rozkłada człowiek swe doznania na te dwa składniki czy na te dwie strony. Przy tym odbywało się od początku ustalanie treści i form życia przede wszystkim na podstawie tego wyobrażennego elementu, właśnie na podstawie jego jako obiektywniejszego, stalszego i bezpośrednio interesującego czyli ważnego, a to miało daleko idące następstwa, których ostatecznym wynikiem jest między innymi to, że i uczucia, i nastroje wyraża się przeważnie za pomocą zwrotów wyobrażeniowych (psiakrew..., bodaj to diabli wzięli, Boże, jezus Maria, rany boskie itd.), podczas gdy «czyste» interiekcje (a, ach...) są rzadkie. Właściwie to te zwroty i wyrazy o treści pierwotnie obiektywnej mają znaczenie, żeby się tak wyrazić, tylko ogólnie uczuciowe, grają rolę pomocniczych znaków zewnętrznych, a właściwe i szczegółowe znaczenie emocjonalne wyraża się przy ich wymawianiu pozagłoskowo grą twarzy (mimika), ogólnym sposobem wymawiania i całym układem i rozkładem wysokości, natężenia, trwania i barwy głosu, to jest za pomocą całego bogactwa modulacyjnego, do jakiego głos ludzki jest zdolny. I to jest bodaj rozstrzygaj ące: ponieważ ten sposób wyrażania, bezpośrednio wyrazisty, przede wszystkim i zawsze na nowo człowiekowi się nastręczał, więc tym łatwiej i konieczniej głoski, ustalające się zwolna jako takie, stawały się wyrazicielami elementu wrażeniowo-wyobrażeniowego, istniejącego przy każdym wzruszeniu. Przecież np. reakcja na rozmaite pobudki, przedstawiająca się jako zdziwienie, zaskoczenie, zaciekawienie, chwytanie itp., zawierała w każdym razie zawsze gest, ruch wskazujący i wyrażenie mimiczne bezpośrednio bliskiego wciągnięcia człowieka w związek z danym zjawiskiem, względnie bezpośrednio bliskiego wkraczania danego żjawiska w sferę podmiotu doznającego: to był ten element wrażeniowo-wyobrażeoiowy, z którego się rozwinął z czasem psychiczny fakt zaimka wskazującego pierwszego, najbliższego stopnia, a do jego wyrażenia został zużyty towarzyszący element wokaliczny, pierwotni.e uczuciowego pochodzenia, w sposób powyżej wskazany. Podobnie inne pnie zaimkowe. Trzeci warunek to okoliczność, że przecież od samego początku, razem z tymi uczuciowymi objawami i ich konsekwencjami działały i rozwijały się zjawiska, które prowadziły do elementów językowych, omówionych poprzednio pod firmą wyrazów dziecinnych, oraz do elementów językowych, o których jeszcze pomówimy pod hasłem naśladownictwa dźwiękowego. Bo wszakże to wszystko tworzyło splot doznań, wrażeń, uczuć i wyobrażeń i ten splot rzeczywisty musial się wyrażać także na zewnątrz. Twory wybitnie spółgłoskowe, do jakicheśmy doszli przy analizie tzw. języka dziecinnego, musiały się łączyć, kombinować z tworami wybitnie wokalicznymi, wynikającymi z głosów uczuciowych. już z tego materiału mogły i musiały już w naj odleglejszej epoce ludzkiej językowości tworzyć się dziesiątki pierwotnych «wyrażeń». Zwłaszcza że w związku z jakością doznawanych wrażeń i uczuć człowiek dwojako się zachowuje: jedne rzeczy chwyta, wyciąga do nich ręce, idzie do nich drugie odpycha, odwraca się od nich, ucieka; a temu towarzyszyła. odpowiednia akcja oddechowa, krtani, twarzy itd., z czego musiał wynikać akompaniament głosowy tych ważnych sposobów zachowania się. Oczywiście, że w obu kategoriach, zarówno wykrzynikowej jak dziecinnej, był materiał tak do przyszłych elementów spółgłoskowych jak i samogłoskowych, ale' niewątpliwie przeważał jeden tam, a drugi tu, i zgodnie z tym jeden miał przede wszystkim tu sprzyjające warunki rozwoju, a drugi tam. Może też być, że twory spółgłoskowe były przede wszystkim wykładnikiem wyobrażeniowej strony doznań, zgodnie z wybitną rolą wrażeń dotykowych przy spółgłoskach zwartych z jednej, a przy głosach dziecinnych i naśladowczych z drugiej strony, zaś twory wokaliczne, za pomocą których przede wszystkim mogły się wyrażać nastroje i uczucia przez natężenie, trwanie, wysokość i wszelką rytmikę głosu, wyrażały raczej stronę «subiektywną» doznań, «ja» i jego stosunki, udział i orientacje. W każdym razie warto w tym związku zauważyć, że w dalszym ciągu rozwoju językowego spółgłoski przedstawiają, ogółem biorąc, element ewolucyjnie stalszy, wprawdzie ciaśniejszy, ale za to z wyraźniej określoną indywidualnością niż samogłoski, które pod wpływem czynników bezpośredniej ekspresji ulegają daleko łatwiej wahaniom i przesunięciom. jeszcze dziś różnica jakościowa między głoskami takimi jak a, o, e itp. a p, t, k itp. jest wszechstronnie ogromna i jeszcze dziś są w niej ślady bezpośredniej zrozumiałości. Przecież tego, co wyrażam odpowiednio wymówionym a w zwrocie: a! przepraszam pana, ale tego się nie spodziewałem po panu, w żaden żywy sposób nie mogę wyrazić przez s i powiedzieć: s! przepraszam pana..., dlatego, że a ma swoje znaczenia uczuciowe, a s swoj e, to znaczy jedna głoska nadaje się mocą odpowiedniej modulacji, stojącej w bezpośrednim związku z zachowaniem się ciała, do wyrażania pewnych nastrojów i uczuć, a druga do innych. IV. Trzecia wielka kategoria tworów językowych, a zarazem w pewnym sensie pozajęzykowych, to głosy naśladowcze, wyrazy polegąjce na tzw. naśladownictwie dźwiękowym, czyli używając greckiego wyrazu, onomatop(o)eja; zatem twory takie, jak krakra, miau, hau,. bR, bu, kuku, ćwi(e)r(k) , bz(z) , bum (s) , buch, ss, d(z)yn, dziń itd. z urobionymi od nich wyrazami krakać, miauczeć, haukać, bek., beczeć, buczeć, kukać, kukułka, ćwi (e )rkać, bzykać, buchać, syczeć, syk" dyndać i wieje innych. Onomatopeja odgrywała w zapatrywaniach o powstaniu mowy zawsze wielką rolę, ale wydaje się zjawiskiem innego rzędu niż. tamte. dwie kategorie. Podczas gdy tam całkiem Oczywiście głos wydawany jest wtórn ą stroną zjawiska, a prymarną ruch organów mownych, ogólniej mówiąc ruchy mięśniowe, a w szczególności ruchy artykulacyjne krtani, języka itd., to tutaj na pierwszy plan wysuwa się element akustyczny. Wydaje się mianowicie, że tu chodzi przecież o naśladowanie słyszanego głosu, dźwięku, hałasu itd. za pomocą najpodobniejszych do nich własnych głosów, czyli że łącznikiem jest głos słyszany, podobieństwo akustyczne, i że dopiero wedle tego i dla tego celu dobiera się stosowne ruchy artykulacyjne. Jednak w gruncie rzeczy jest to dopiero co najwyżej połowa sprawy, a drugą, daleko większą, zwłaszcza kiedy mamy na oku stosunki pierwotne, tworzy mimowolne towarzyszenie organizmu odnośnym zjawiskom i wykonywanie ruchów i gestów, których częścią tylko są ruchy artykulacyjne i z których one mimowoli wynikają. Zważmy, że np. w akustycznym wyniku, powstającym przez jakiś nagły upadek, runięcie, trzask lub huk albo w głosach bardzo wielu zwierząt itp. trudno się dopatrzyć podobieństwa do ludzkich głosów, więc ta strona sprawy nie może wówczas grać roli, albo bardzo podrzędną; a jednak powstają ostatecznie twory, nazywane przez nas naśladowczymi, i nic w tym Dziwnego, bo każdy huk, turkot czy hałas, choćby całkiem niepodobny do głosu ludzkiego, działa na nasz organizm i wywołuje w nim reakcję. Proszę sobie uprzytomnić np. człowieka, przypatrującego się ciekawie obalaniu drzewa ścinanego: jak on cały asystuje temu naprężeniem, z odpowiednim nastawieniem całego ciała i twarzy, jak stoi wpatrzony, lekko skurczony, usta choćby na chwilę zamknie i wreszcie, w chwili upadku pnia, jak mimo woli przykucnie trochę, usta choćby lekko otworzy (oczywiście raz dla wypuszczenia zatrzymanego oddechu, a po wtóre tak samo mimo woli, dla złagodzenia uderzenia fal głosowych na uszy), wykona rękami ruch z góry na dół i zawoła, jeżeli nie buch, bęc, bums, czy inny jaki tradycyjnie ustalony twór, to przynajmniej i koniecznie wyda głos, składający się najpierw z elementu wargowego (p, b), a następnie z głosu płynącego z rozwartych ust, bo właśnie człowiek normalny trzyma usta zamknięte, kiedy czegoś oczekuje z napięciem, zatrzymując oddech, a w chwili urzeczywistnienia się oczekiwanego faktu, z konieczności po momentalnym jeszcze silniejszym zwarciu warg następuje ich rozwarcie i wypływ silnego prądu wydechowego. A więc będzie to twór, składający się w każdym razie z elementów zwartowybuchowego i ustnego, z czym łatwo i naturalnie może się łączyć element spirantyczny lub nosowy, ponieważ usta po energicznym otwarciu wracają do zwężenia lub zamknięcia. Ale czy głuchy huk, spowodowany upadkiem jakiegoś ciężaru na ziemię, jest «podobny» jako taki do fonetycznych tworów buch, bum, bums, bfc, niem. pull, bums, franc. poul itp.? A jednak we wszystkich językach są podobne twory i człowiek nie tylko łatwo, ale i mimo woli dopatruje się w nich «naśladowania» przebiegu obiektywnego, a przynajmniej czegoś pokrewnego między jednym a drugim, czyli tego, co dziś nazywamy symboliką dźwiękową, a starożytni onomatopeją analogiczną. Jeszcze wyraźniej to występuje w takich, również w najrozmaitszych językach rozpowszechnionych tworach, jak tanz tam, dam dam, lęten(t) , lac. tintinnare, dyn dyn, dzyn dzyn, dzeń dzeń, gong gong i podobnych, «naśladujących» rytmiczne «dźwięczenie» i składających się ze zwarcia, dźwięku ustnego i nosowego, podobnie jak obiektywny przebieg składa się z uderenia, dźwięku i podźwięku. Jeżeli jeszcze zwrócimy. uwagę na takie twory jak tyk tak- wzgl. tik-tak, pac, pyk, puk, franc. ioc l) (por. stuk) oraz takie jak r(r )um, (h)r(r)ym(s), tr(r)ach, ter ter, trr (terkotać, turkotać), br, gdzie mamy z jednej strony wyrażony niedźwięczny (suchy) stuk czy trzask, a z drugiej odgłosy o powtarzających się drganiach, tam za pomocą tworu o dwu zwarto-wybuchowych, tu za pomocą «drgającego» r, to ta symbolika fonetyczna wydaje się, mimo wszelkich zastrzeżeń, czymś realnym. W każdym razie różnica między tworami, zaczynającymi się od zwartej spółgłoski, wyrażającymi odgłosy, wywołane wyraźnym uderzeniem, a tworami naśladującymi np. przeciągłe wycia, gdzie zasadniczym «znakiem» językowym jest u , uu, jak np. w wyć, niem. Uhu, staroniem. uwo 'sowa', jest nie tylko uderzająca, ale i pouczająca. Bo chociaż powstają też kombinacje tu (t u , tutu), bu (b u) , mu (m u)- itp., to jednak gdy chodzi o oddanie 'samego wycia', właściwym tworem językowym jest 'u', ewentualnie ze spirantem na początku (vu, hu...); a w każdym razie w tworach mu bu, pu i. podo.bnych (myczeć, buczeć itd.) spółgłoska stojąca na początku jest obojętna, gra rolę podrzędną, a główną element wokaliczny. Otóż, o ile każdy się chyba zgodzi, że takie dziń dziń, trara, buch są mało «podobne» do głosu dzwonka, trąbki i odgłosu upadku, to chyba nikt nie uwierzy, żeby w takich tworach i wyrazach jak wyć, huczeć, muczeć, byk, puchacz, U hu, lac. bubo, u , b u , m u , be, beczeć, buczeć, kukać, kuku (podobnie wszędzie), bz, bzykać, ss, sykać, syczeć, miau, hau, wau podobnie wszędzie), kwa(k) , kwakać, gul gul, duLdać; bulgotać, niem. glucksen, bełkot i wielu, wielu innych, moment mniej lub więcej świadomego naśladowania słyszanego głosu, odgłosu czy szmeru nie grał żadnej roli. Przecież człowiek słyszy także sam siebie, tak samo jak innych ludzi, a po wtóre przecież mu w wielu wypadkach zależy na tym, ażeby jak najwierniej słyszany głos naśladować - tak przede wszystkim na polowaniu dla zwabienia lub oszukania ostrożności zwierzęcia. Ale i w ogóle akustyczna strona zjawisk ma swoją bezpośredniość i chcieć zupełnie wyłączać działanie tego momentu w pierwotnym rozwoju mowy, jak to czyni Wundt, jest chyba przesadą krytyczną. Naprawdę działały oba czynniki: a) towarzyszenie zjawisku całym organizmem, z czego wynikały ostatecznie ruchy artykulacyjne, oraz b) świadome (tak, świadome!) naśladowanie głosu słyszanego - oczywiście w jednych wypadkach ten, w innych drugi moment grał większą lub mniejszą, ewentualnie minimalną rolę, ale to co innego i rzecz zrozumiała. Zaś niejako w pośrodku między tymi dwoma biegunami można umieścić liczne wypadki tzw. symboliki dźwiękowej, które zresztą prowadzą nas znowu do głosów uczuciowych, a stąd zarówno do interiekcji jak tzw. dziecinnych wyrazów, jak to niżej zobaczymy. Dziedzina symboliki dźwiękowej jest bardzo obszerna i obejmuje też najrozmaitsze rzeczy. Jeżeli ktoś naśladuje głos zwierzęcia aż dozupełnego złudzenia, to to jest jeden biegun: materiał i przyrząd jest wprawdzie u człowieka a zwierzęcia inny, nieraz całkowicie, ale twór jako taki jest taki sam, czyli mamy dokładne naśladowanie. jeżeli znowu ktoś mówiąc o jakiejś bardzo grubej osobie powie Jaka gruba, gruba pani możliwie grubym głosem, to jest rzeczą jasną, że ani powtórzenie przymiotnika gruby, ani wymówienie go niskim głosem nie ma bezpośredniego związku z grubością figury opisywanej osoby, czyli że te środki językowe są właściwie symbolem. Tak, ale symbolem mimowolnym, naturalnym i nie pozbawionym całkowicie momentu naśladownictwa, ani jakiegoś istotnego związku, bo użycie tego «symbolu» stoi znowu w związku z zachowaniem się naszego całego ciała, w szczególności tułowiu, jamy brzusznej, szyi, krtani, twarzy i ust, które to części przystosowują się mimo woli w sposób przyrodzony, kurcząc się i zgrubiając, do przedmiotu, względnie zjawiska, które nas pobudza i które chcemy przedstawić; a wraz z tym idą zjawiska językowe i fonetyczne, jako część odnośnych ruchów. Jest to zupełnie jasne: jeżeli, odwrotnie, mówimy o kimś długim i bardzo cienkim, to mimo woli sami się przy tym wydłużamy, wyciągamy szyję itd., a razem z tym idzie użycie cienkiego, wysokiego głosu, ewentualnie także powtórzenie przymiotnika - bo powtórzenie wyraża zawsze wysoki stopień danej właściwości - i użycie formy zdrobniałej, a więc np. cieniutki, cieniutki, która także wyraża 'wysoki stopień cienkcści'. W ten sposób się tłumaczy używanie pełnej czy częściowej reduplikacji, powtarzanie wyrazu całego lub tylko jego cząstki, dla wyrażania liczby mnogiej albo bardzo wielkiej, intensywności zjawiska, nacisku, zupełnego zakończenia przebiegu itd., co się spotyka w najrozmaitszych językach w urabianiu liczby mnogiej, intensywów, perfektów, zaimków i innych form emfatycznych itd. Podobnie tłumaczy się sama przez się geminacja głosek, to jest przede wszystkim wzdłużanie lub energiczne wymawianie spółgłosek, także wzdłużanie samogłosek, objawy dobrze znane z różnych języków i w różnych kategoriach językowych używane, m. in. tak zwana uczuciowa geminacja w zdrobniałych (hypocoristica) albo nasze palatalizowanie czyli zmiękczanie spółgłosek w tej samej kategorii i w mówieniu do dzieci l. Podkreślał, że tu mówi się zwykle o uczuciowej geminacji, podczas gdy tam raczej o symbolicznej albo ekspresywnej reduplikacji, ale i ekspresywność, a w pewnym sensie symbolizm i uczuciowość jest i tu i tam, do czego jeszcze niżej wrócę. Zważmy wreszcie jeszcze raz, na co już zwracałem uwag w nieco innym związku, co za ogromna różnica jest między pełną ustną samogłoską np. a lub o lub e, gdzie dźwięczny prąd wydechowy, podatny na wszelkie modulacje, swobodnie z ust dobrze otwartych wypływa, a spółgłoską zwartą, takim p, t lub k, gdzie mamy chwilowe zupełne zamknięcie, zaporę i gwałtowne jej przerwanie - różnica zarówno pod względem tonu uczuciowego jak treści wrażeniowej czyli czuciowej, a co za tym idzie, także «obiektywnej» jest ostatecznie namacalna, chociaż tylko zasadniczo. Trzeba tylko unikać przesady i dobrze się strzec przed czyhającą na człowieka na każdym kroku samozłudą. Bo wprawdzie fonetyczna strona wyrazów sprawia oczywiście rozmaite wrażenie, przyjemne i nieprzyjemne, ale po pierwsze te wrażenia są bardzo subiektywne i nieokreślone i pochodzą przeważnie z niesłychanie silnego skojarzenia znaczenia, to jest treści zarówno wyobrażeniowej jak uczuciowej, z fonetycznym szeregiem; po wtóre ewolucja języków trwająca lat tysiące zmienia nieustannie ich wygląd fonetyczny, tak że np. 'gładkie, śliskie' l przechodzi we wcale 'niegładkie' ł albo t jak w różnych językach, w f, albo drgające f wskutek zmiękczenia w zupełnie do niego niepodobne ż lub SZ, jak u nas, itd., itd., tak że jesteśmy od «pierwotniejszych» stosunków niezmiernie oddaleni; a z tym zgadza się fakt, że po trzecie, całe języki przecież robią bardzo rozmaite, a wcale usposobieniu narodów nie odpowiadające wrażenie. W każdym razie są to zjawiska bardzo złożone i bardzo delikatne i chcieć je ujmować w taki sobie prosty sposób, jak to ludzie, wszystko jedno czy prostacy czy wykształceni, poeci czy filozofowie, robili i robią, to znaczy mniej więcej tyle, jak gdyby kto niezgrabnemu murdze, ubranemu w grube żołnierskie ubranie, obładowanemu i z ciężkimi, podkutymi buciarami na nogach kazał brać udział w balecie, dlatego że i on rusza nogami. [...] A daleko częściej poeci sami się łudzą lub też ci, co ich czytają i objaśniają, ulegają złudzeniu, kierując się znaczeniem odnośnych wyrazów, to jest ich treścią nastrojową i wyobrażeniową, własną wyobraźnią i powszechną skłonnością do autosugestii. Oto jeden zadziwiający przykład z tej dziedziny. Aria w ogrodzie w Fauście Gounoda zaczyna się od słów: Salut, demeure chaste et pure, a we włoskim przekładzie: Dimora casta e pura. Otóż ogół uważałby niewątpliwie włoskie wyrazy za lepiej harmonizujące z nastrojem i treścią niż francuskie; tymczasem Gounod uważał przeciwnie, że «wybuchające jak raca k wyrazu casia niszczy całą tajemniczość, całą wstydliwość harmonii muzycznej». «To straszne casia sprawia za wiele hałasu dokoła małego domku i mąci jego spokój, podczas gdy moje skromne chasle ze swoim a nieco przyćmionym i jakby owiniętym przez to s, przez to t i e końcowe pozwala mi odmalować półciszę i półmrok, obraz tego, co się dzieje w duszy Małgorzaty»! A czego to nie widział i nie słyszał w wyrazach Słowacki! A nowsi symboliści! Ale zawracam, a zarazem kończę ustęp o naśladowaniu dźwiękowym. Zaznaczywszy mimochodem, że słyszane różne głosy zwierząt i inne, których dokładna obserwacja i możliwie ścisłe naśladowanie wielką grało rolę, musiały wpływać na ustalenie się wymawiania rozmaitych głosów i głosek człowieka, podkreślę, że «znaczenie» onomatopeicznych utworów było oczywiście pierwotnie także przede wszystkim sytuacyjno-nastrojowe. jest rzeczą bezpośrednio jasną, że i przy tych tworach musiał moment uczuciowy grać rolę ogromną, chociaż obok tego w bardzo wielu wypadkach także treść wyobrażeniowa była bogata, dobrze określona i ważna, czyli że ogółem biorąc - te twory były treściowo bogatsze, boć i element uczuciowy był tu sam bogatszy, szerszy, różnorodniej działający na organizm, niż się to działo przy «wrzasku», wydanym pod wpływem silnego bólu, strachu itp. Ale różnica występuje wybitnie tylko wtedy, jeżeli sobie przeciwstawimy typowe skrajne przykłady z jednej i drugiej strony, a więc właśnie np. taki nagły, odruchowy krzyk bólu czy wściekłości, a z drugiej strony np. wabienie łosia lub jelenia. Zresztą jednak bliski, podstawowy związek jest oczywisty, bo symbolika samogłosek zapowadziła nas z powrotem do faktu zaznaczonego już powyżej, a stwierdzonego z większą pewnością niż fantazje nowożytnych szkół poetyckich, «że - żeby użyć słów van Ginnekena - poczucie naszego bezośredniego ja wyraża się chętnie w jasnych samogłoskach, wrażenie związane z przedmiotami otaczającymi nas w samogłoskach średnich, a poczucie naszych wspomnień i przedmiotów odległych w samogłoskach ciemnych. Inaczej mówiąc, samogłoska i oznacza chętnie pierwszą osobę i przysłówki miejsca bezpośredniej bliskości, samogłoska a stosuje się przede wszystkim do drugiej osoby i odpowiednich przysłówków, podczas gdy trzecią osobę i odnośne przysłówki miejsca cechuje raczej samogłoska u». A oczywiście to samo odnosi się do wyrazów języka dziecinnego i tutaj na pierwszym planie, a raczej podstawą, podłożem jest czynnik uczuciowy, emocjonalny, nastrój tkwiący w całej sytuacji i wszystkie obiektywne jej składniki przenikający. Przede wszystkim zaś naturalnie przy pierwotniejszych tworach tego języka, skojarzonych z głodem, przykrością, powodowaną głodem, głębokim zadowoleniem, płynącym z zaspokojenia jego, dotykaniem piersi matczynej, zadowoleniem na widok świecącego przedmiotu lub przy huśtaniu, podrzucaniu itd., itd. W końcu jeszcze raz podkreślę w ogólniejszym ujęciu wybitne znaczenie i podstawową rolę rytmu. Nic w tym dziwnego: nasze życie i jego objawy oraz zjawiska otaczającego nas świata to przecież jedna wielka dziedzina rytmiki, wystarczy wskazać na oddech, bicie serca, chód, ruchy wahadłowe, falowania, obroty i ruchy ciał niebieskich itd. W obrębie organizmu ludzkiego rytmika i jej stosowanie w twórczości człowieka czyli w tzw. kulturze stoi w najściślejszym związku z jego życiem emocjonalnym, regulującym z mózgowego ośrodka za pomocą systemu nerwowego wszystkie ruchy człowieka. W szczególności w zakresie ruchów wyrazistych, gestów, tańca itd. jest to bezpośrednio jasne, a co się tyczy mowy, to prąd wydechowy, regulowany przez ośrodki motoryczne w zależncści od doznań i wzruszeń, układa się i stopniuje jako czynnik i materiał fonetyczny co do wysokości tonu muzycznej, co do siły czyli nacisku i co do trwania. Cała mowa w rezultacie odnośnych innerwacji kształtuje się rytmicznie, a to miało niesłychanie donośne następstwa dla jej rozwoju, dla całego jej wyglądu, zarówno fonetycznego jak w ogóle morfologicznego. Wystarczy tu podkreślić właściwości toniczne, muzyczne nawet dzisiejszych samogłosek, a z drugiej strony nieustanną rytmikę toniczną, aby zrozumieć, że jakość samogłosek musiała zawsze zależeć w wysokim stopniu właśnie od tego czynaika. Trzeba tylko pojęcie rytmu i rytmiki brać szeroko i twórczo, nie zacieśniać go do bębnienia albo tylko do poezji i muzyki, ani mechanizować Mamy tedy: l) jakościowy rytm głosek i zgłosek, do czego należą wszelkie rodzaje i objawy rymu, aliteracji i asonancji, zarównoo w poezji jak mowie codziennej; dalej 2) rytm natężenia czyli przycisku, objawy tzw. dynamicznego akcentu w wyrazach i zwrotach, zdaniach i powiedzeniach; 3) rytm toniczny czyli intonacyjny muzykalny, to jest melodykę językową; i wreszcie 4) rytm iloczasowy, układ zgłosek, wyrazów i powiedzeń pod względem ich trwania; wszędzie przy tym rozróżnia się stosunki tradycyjne, ustalone, nazywane często gramatycznymi od objawów bezpośredniej, aktualnej wyrazistości, nazywanych często mianem akcentu psychicznego, retorycznego itp. Zaś co do rodzaju układu rytmicznego, to wszędzie rozróżniamy: a) rytm jednostajny, którego najpospolitszą postacią jest proste powtórzenie np. mama, tata, papa, hehe, pipi, fiu fiu, tf,ten(t); dam dam (tam tam), dyn dyn, dziń dzi!}, dzeń dzeń, w ogóle pełna reduplikacja, albo tylko częściowe powtórzenie: lebio-da (tj. dawniejsze lebie-da), lobo-da, rodzaj harmonii samogłoskowej; b) rytm złożony o najrozmaitszych postaciach w każdym kierunku; metryka i akcentuacja każdego języka dostarcza obficie przykładów, ale także fonetyka i morfologia; c) rytm przeciwstawny czyli biegunowy, którego pospolitym przykładem jakościowym są twory pi/paf, miszmasz, zygzak (franc. zigzag), franc. micmac itd 2). Wszystko to gra i grało zawsze ogromną rolę w twórczości językowej czyli w ta zwanym życiu języka, łącząc się ściśle z twórczością artystyczną w szerokim tego słowa znaczeniu, ą więc z zabawą, tańcem i śpiewem, muzyką i poezją. v. Chciałbym teraz jeszcze całą rozprawę dobrze ścisnąć, najważniejsze rzeczy na pierwszy plan wysunąć, zapobiec możliwym nieporozumieniom, to i owo lepiej wyjaśnić, a wreszcie do poleconej na końcu rozprawy dodać kilka potrzebnych, jak sądzę, uwag krytycznych. I. W człowieku odbywają się i zjawiają nieustannie akty i przebiegi, względnie twory, zwane psychicznymi, wyrażające się na zewnątrz ruchami ciała, w szczególności tzw. ruchami wyrazistymi czyli ekspresywnymi mimiki, gestykulacji i głosu. Z biegiem czasu i rozwoju okazał się ten c'statni rodzaj, prowadzący do artykułowanych dźwięków, ewolucyjnie najsposobniejszym do wyrażania czyli postaciowania wewnętrznych przebiegów i tworów i on to, wysunąwszy się u człowieka na pierwszy plan, rozwinął się w mowę i języki. 2. Podstawą tych zjawisk są uczucia i nastroje, pobudzane przez otaczający świat i własne ciało człowieka; ściślej mówiąc doznania, rozkładające się na pobudkę, wrażenie, czyli na stronę obiektywną, i na odczucie, nastrój i objawy woli czyli stronę subiektywną. A więc wszystko to, co zawsze poruszało i porusza silnie człowieka, prowadziło z konieczności do wyrabiania się mowy: przykre lub miłe uczucia związane z zaspokajaniem głodu, szukaniem ciepła i bezpieczeństwa, chorobą i śmiercią, z życiem płciowym i rodzinnym, zabawą i znużeniem, strachem i sympatią, z polowaniem i potyczką, itd., itd. Były to pierwotnie akty bardzo obszerne, całe sytuacje, mieszczące w sobie cały szereg elementów uczuciowych i wrażeniowych, a które w miarę rozwijania się życia, interesu osobistego jednostki, większej lub mniejszej ważności dla jej życia tych lub innych składników, w miarę zatem działania uwagi oraz momentu społecznego z konieczności się zwolna różniczkowały, rozkładały. Wywodzenie zatem mowy z jednego czynnika, z jednej strony życia, nie ma sensu, bo ona jest wynikiem, niby dalszym ciągiem życia i jego objawów w ogóle; ale oczywiście jednych więcej i przede wszystkim, drugich mniej. 3. Słowem, człowiek wrzeszczał z bólu i strachu, wył z głodu i pragnienia, mruczał i mlaskał z uciechy i smaku, wołał dzieci, przestrzegał przed niebezpieczeństwem, wzywał na pomoc, wabił samicę, także krzykiem starał się kobietom i towarzyszom imponować, zawodził i jęczał z tęsknoty i smutku, a pokrzykiwał z zadowolenia i radości, przyśpiewywał sobie przy skokach tanecznych, wybijał głosem takt przy wspólnych wysiłkach i pracach, naśladował głosy zwierząt dla zabawy i dla pożytku, słowem towarzyszył wszystkiemu, co zwracało jego uwagę właśnie tą swoją uwagą, to znaczy całym swoim organizmem, co skupiało się ostatecznie gdzieś w systemie centralnym jako rdzeń napięcia; w szczególności towarzyszył wszystkiemu mimiką twarzy, gestalni ramion, nóg, rąk: palców, zachowaniem się ciała, a w związku z tym całą modulacją oddechu, oraz - co nas tu przede wszystkim obchodzi - wszystkimi wynikającymi z tego ruchami krtani, szczęki dolnej, języka, podniebienia miękkiego, warg itd., a więc z wynikającymi z tego głosami (całą ich, różnorodną rytmiką - wszystko pierwotnie mimo woli, ąle oczywiście świadomie i coraz więcej także dowolnie (=zależnie od woli). 4. Genetycznie bezpośrednią stroną w mowie, właściwym prius całego zjawiska, są ruchy «narządu mownego», zaś dźwięki, głosy, o jest akustyczny wynik tych ruchów, stroną wtórną; ponieważ nadto zjawiska wywołujące te ruchy a głosy z tych ruchów wynikające to nie są objawy jednorodne, więc jest rzeczą jasną, że bezpośredniego związku, to jest takiego, który by się dał wyrazić zrównaniem, między zjawiskiem a dźwiękiem nie ma. W dalszym rozwoju przybywa do tego nieustanne przeobrażanie się «mowy», także jej strony fonetycznej; dalej zależność całego życia i rozwoju kulturalnego, a więc pośrednio ale koniecznie także mowy, od tak przecież różnorodnych i tak zmieniających się w ciągu tysięcy lat warunków bytu; a wreszcie moment coraz bardziej świadomego kształtowania mowy, co wszystko robi absolutnie rzeczą niemożliwą ułożenie dziś dla dzisiejszych języków niby jakiegoś zasadniczego słownika, gdzieby «stało», że a wyraża to a to, b to a to, r to a to itd. Jest to po prostu absurd. Ale z drugiej strony to nie znaczy wcale, że między fonetyczną stroną mowy ludzkiej a jej treścią nie ma żadnego związku przyczynowego ani żadnych jego śladów, bo to byłoby równie silnym absurdem. 5. W szczególności są we wszystkich językach twory o dosyć pierwotnej i «naturalnej» strukturze, w pewnym, ale tylko w pewnyn, sensie przeżytkowe, mianowicie względnie «pierwotne» (to , znaczy z wyłączeniem wtórnych) wyrazy języka dziecinnego, wykrzykniki i. onomatopeje, bo twory te odpowiadają pewnym «pierwotnym» dziedzinom życia ludzkiego i otaczającego świata, a więc stosunkom płciowo-rodzinnym, zaspokajaniu głodu i pragnienia itp. silnym uczuciom i głosom przyrody. Po wtóre nie trzeba zapominać, że przy całej ogromnej różnicy między językami, czy to należącymi do jednych grup genetycznych czy nie, ich strona fonetyczna jest przecież dosyć podobna, czyli że pomimo wszystkich momentów, zaznaczonych wyżej, a zacierających jednakże zasadniczo pochodzenie, ta wspólna ogólnie ludzka podstawa ciągle przeziera mimo całej swej odległości. 6. Mowa ludzka jako system znaków, zespół symbolów o treści przede wszystkim wyobrażeniowej, w jakiż sposób rozwinęła się zwolna z tych pierwocin, z owego bogatego, ale bardzo pierwotnego materiału o charakterze wprawdzie nie wyłącznie, ale przede wszystkim nastrojowym? Otóż znaczenie owych względnie pierwotnych tworów, «powiedzeń» albo «odezwań się», które nie były jeszcze ani wyrazami ani zdaniami, było sytuacyjno-nastrojowe, to znaczy był to kompleks wyobrażeń i uczuć, skojarzonych silnie z odnośnymi ruchami narzędzi mownych i głosami (dźwiękami). Ponieważ jednak: a) silne uczucia zawsze na nowo i przede wszystkim wyrażają się grą twarzy, zachowaniern się ciała, modulacją i wszechstronną rytmiką głosu, więc sam «głos» w swych rozmaitych odmianach nastręczał się jako naturalny znak dla strony wyobrażeniowej całego aktu; tym pożądańszy, że w tych wypadkach silnego zainteresowania człowieka przede wszystkim chodzi w rezultacie o konkretną i zewnętrzną rzeczywistość; b) ponieważ dalej uwaga człowieka w związku funkcjonalnym ze stanem ciała i pobudkami otoczenia nieustannie faluje, bo zmienia się jej przedmiot i podnieta, a ponieważ zakres jej jest ograniczony, więc coraz inna część doznań, coraz inne wyobrażenia względnie ich składniki wysuwają się na pierwszy plan i w ten sposób eo ipso następuje rozkładanie całego doznania na dwie części, czyli nieustanna dyferencjacja tworów psychicznych, a w miarę tego skojarzonych z nimi tworów językowych; to podstawa wszystkich zmian językowych; c) ponieważ wreszcie w miarę tej ewolucji i w najściślejszym z nią związku coraz wyraźniej się rozwijało «poczucie głosu jako znaku» czyli świadomość tego, że za pomocą głosu można się dobrze porozumiewać, wyrażać całe swoje biedne życie i zrozumieć, czy to przychylnie czy wrogo, cudze, więc wydobywał się i działał nowy czynnik i tworzyła się mowa ludzka, powiedzenia, słowa; wyrabiało się silne skojarzenie fonetycznych tworów z ich, tkwiącymi w doznaniach, odpowiednikami. 7. O początku mowy, języków właściwie nie podobna wcale mówić, raz dlatego że stoimy na gruncie pojęcia ewolucji, a po wtóre, że w każdym razie pojęcie «początku» i pojęcie «języka» wzajemnie się wykluczają. Ale pojęcie ewolucji także jeszcze samo przez się nie zbawia i nie wyczerpuje pojęcia rzeczywistości. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że jakkolwiek objawy «mowy» zwierząt są bardzo cenne dla badań nad rozwojem mowy człowieka, to jednak nie można znanej nam «mowy» zwierząt stawiać wprost jako ciąg dalszy w odwrotnym kierunku mowy człowieka. Bo chociaż człowiek niewątpliwie się rozwinął z niższych i prostszych form życia jednostkowego i chociaż ta ewolucja trwała setki tysięcy lat, to jednak historyczne gatunki zwierząt i ludzi przedstawiają się jako różne, równoległe linie rozwoju i nie można ich wprost łączyć w jedną linię rozwojową. A jeszcze ważniejsze jest to, że uczeni, zapatrzeni w ewolucyjność, zapominają często o aktualnoścI zjawiska, o roli tworu jako takiego, bez względu na jego sąsiednie ogniwa; po wtóre zaś, że ewolucja odbywa się ostatecznie posunięciami, czyli że mimo całego związku mogę i powinienem odróżniać jeden stan, jedną fazę, jeden twór od drugich, z czego wynika, że w pewnym sensie wolno mi mówić także o początku i końcu jednego stanu w stosunku do drugiego. Zarówno z doświadczeń hodowlanych, zwłaszcza u roślin, jak z faktów psychicznych wynika, że fala rozwojowa nie jest linią jednostajną, tylko że «wzbiera» od czasu do czasu, wydobywa się i oddziela jako «twór» a wraz z tym wydobywa się «nagła» świadomość tego, w naszym wypadku nagła świadomość faktu «językowego», tego że taki a taki przebieg, tai a taki twór ma wartość «językową», tj. że oto teraz on mnie oraz innym to a to «oznaczał». 8. Wolno mi zatem mówić nie tylko o «posunięciach», ale i o posunięciach «twórczych»; i rzeczywiście: różnica między tymi drobnymi, ale wyraźnymi «skokami» a potężną świadomą twórczością wybitnej jednostki jest - pozostawiając na boku jej naturalną różnicę treściową - tylko ilościowa, a nie jest czymś zasadniczo różnym. Tak też język jest z jednej strony naturalną, biologiczną, prawie fizjologiczną funkcją organizmu, a z drugiej jest twórczością, sztuką. 9. W związku z tym trzeba wyraźnie i stanowczo poiedzieć, że określanie zjawisk językowych w ogóle jako nieświadomych jest i nieporozumieniem, i ciężkim błędem. Wydaje się, że piętnowanie mówienia ludzkiego jako zjawiska nieświadomego jest do tego stopnia samo w sobie sprzecznością, że chyba nikt czegoś podobnego nie twierdzi. A jednak językoznawstwo weszło po części na tę drogę i jeszcze dziś spotyka się u wielu zawodowców niejasność zapatrywań na tym punkcie, a często dosyć także wyraźne twierdzenia, że właściwą sferą mowy są stany nieświadome, lub podobnie. Takie twierdzenia polegają jednak tylko na nieporozumieniu i na mieszaniu różnych rzeczy. A mianowicie: a) oczywiście akty językowe przygotowują się pod świadomie, ale to samo odnosi się do wszystkich aktów psychicznych, sam zaś akt nie może być nieświadomym - inaczej byłaby to contradictio in adiecto; b) mówienie odbywa się przeważnie automatycznie, bez namysłu ale to polega tylko na wyćwiczeniu i wprawie, na zautomatyzowaniu szeregów pierwotnie świadomych i odnosi się do wszelkich czynności kulturalnych, do wszystkich złożonych przebiegów psychicznych i całej twórczości kulturalnej - najbliższe podobne przykłady to gra na instrumentach, czytanie, pisanie itd., itd.; c) w szczególności pewne strony mówienia odbywają się w bardzo wysokim stopniu automatycznie, tak że nawet przy wysiłku świadomej uwagi nie łatwo jest uświadomić sobie ich przebieg; dotyczy to zwłaszcza strony wymawiania, a więc fonetycznej. nabywanej i ustalanej zazwyczaj już we wczesnym dzieciństwie i wskutek tego doskonale zautomatyzowanej; d) wprawdzie znaczna część, u jednostek «przeciętnych» z pewnością przeważająca. tego, co się mówi, obraca się w raz nabytych, ustalonych i utartych formach, zarówno pod względem treści Jak formy - bo mówi się to wprawdzie świadomie, ale i tu Jest sporo zwrotów i powiedzeń zautomatyzowanych - czyli że ostatecznie jest to świadomość o nie bardzo wysokim napięciu, jednak ostatecznie, jest; ale obok tego mówi się przecież dosyć często i dużo tak, że z całą świadomością chce się człowiek wyrazić dobrze, trafnie, dobitnie, inaczej itp. I tak było zawsze. To by były może, w tym związku, najważniejsze punkty. Teraz jeszcze kilka szczegółowych, dodatkowych uwag. Myśl o względnej «pierwotności» głosek wargowych była już nieraz poruszana, chociaż w nie bardzo szczęśliwej formie. Jeżeli się przeciw temu i innym podobnym próbom podnosi zarzut, że najpierwotniejsze są głosy krtaniowe, bo je napotykamy już u zwierząt, a po wtóre, że całkiem inne są ośrodki mózgowe dla mówienia, dla ruchów artykulacyjnych niż dla ruchów ssania itd., chociaż wykonywanych tymi samymi organami, wskutek czego w wypadkach utraty mowy wskutek porażenia, czyli w tzw. afazji ruchowej, chory swobodnie porusza językiem, wargamii itd. przy wszelkich innych czynnościach, to to znowu polega na nieporozulnieniu. Oczywiście, że innerwacja krtani, języka, warg itd. jest podwójna, ponieważ nie ma osobnych organów do mówienia i ich użycie językowe jest, ogółem biorąc, wtórne, a w każdym razie mówienie nimi polega na osobnej innerwacji. Ale też z chwilą kiedy się człowiek «odezwał» tworem wargowym wołając jeść lub matki, wyrabiała się właśnie ta innerwacja «mówienia». Bo przecież od pierwszej chwili, żeby się tak wyrazić, czynności ssania i w ogóle jedzenia i smakowania są nierozerwalnie skojarzone z odnośnymi doznaniami, a więc te ruchy warg, języka, te wrażenia, te uczucia i wyobrażenia wszystkie, wszystko to tworzy zespół;- i otóż, kiedy się człowiekowi chciało jeść czy pić, kiedy w nim powstało to pragnienie, to w myśl znanego prawa psychicznego cała reszta odnośnego szeregu psychofizycznego się powtarzała, wargi i język wprawiały się w ruchy i wyłaniał się jakiś twór o charakterze wargowym, oczywiście w połączeniu z tworem krtaniowym, ustnym czy nosowym. I tak samo przy wszystkich innych kompleksach. Zaś co się tyczy «pierwotności» głosów krtaniowych, toć one od najdawniejszych czasów «człowieczelistwa» łączyły się z tworami wargowymi i podniebiennymi itd. - przecież nie było osobnego, odrębnego, samego «głosu» m czy b, tylko co najmniej w połączeniu z jakimś elementem wokalicznym. Skoro już mówię o tych tworach «dziecinnych» mama, baba, papa, bebe itd., to wspomnę o ciekawym tworze mm Ajnow o którym wiem od śp. Bronisława Piłsudskiego. Ajnowie wymawiają go nie otwierając warg, tylko je wysuwając silnie naprzód i porusząjac nimi energicznie, przy czym głos wychodzi przez nos, głuchy i nieokreślony -podobnie jak to nieraz robią głuchoniemi. Otóż to mm Ajnów oznacza członek kobiecy, wyobrażenie na pozór dosyć dalekie od mama czy papa itp.; jednakowoż jeżeli uwzględnimy, że z «ustami» w szerokim tego słowa znaczeniu i ich działalnością są tu takie cechy styczne jak a) otwór, b) wargi, c) języczek, d) często analogiczne użycie, oraz pewne podobne uczucia pożądania, to bardzo, być może, że i ten wyraz należałoby zaliczyć jako objaw „zmiany znaczenia» do kategorii wyrazów «dziecinnych» a zarazem naśladowczych. Prof. Andrzej Gawroński zwrócił mi uwagę, że do bardzo pierwotnych tworów «języka dziecinnego» należy z pewnością (c)haln z silnym kłapnięciem zębami czy szczękalni i mocnym zwarciem warg. Są rozmaite inne bardzo pierwotne twory, np. mlaskające (niby -ml-) na wyrażenie smakowania, apetytu, rzeczy smacznych itp., albo różne cmokania wargami lub językiem przy twardym podniebieniu, rozpowszechnione li ludów wschodnich, spotykane często n Kaukazie, dobrze znane u Żydów itp. I wiele innych. Ale, słyszymy często zarzut, wszelkie takie «nieartykułowane» głosy czy odgłosy, tak samo jak wykrzykniki i onomatopeje nie grały roli przy rozwijaniu się mowy, bo się nie nadawały do rozwoju, jak tego dowodzi okoliczność, że one we wszystkich językach jeszcze dziś istnieją, ale tylko jako resztki i przeżytki. Dziwne stanowisko! To tak wygląda, jakby kto dlatego, że i dziś drzewa i lasy rosną i są sobą, a podobnie skały wapienne, glina i piaski, twierdził, że nasze domy nie mogą być z drzewa, wapna i cegły. Przecież dlatego, że posiadamy i realizujemy w sobie bardzo złożone i wysoce kulturalne pojęcia i uczucia, nie jesteśmy jeszcze pozbawieni bardzo prostych czuć i wrażeń, które są, względnie były podstawą tamtych. Co to ma jedno do drugiego? Czyż dziś nie istnieje już całkiem elementarna i naturalna potrzeba języka dziecinnego, prostych wykrzykników i onomatopeicznych tworów? I czyż owe bardzo odległe i pierwotne twory, o których mówimy i których już dziś jako takich nie ma, mają być w każdym wyrazie jako takie widoczne? Powtarzam jeszcze raz grube, ale jasne porównanie: czy w podłodze, ramie okna lub stołku ma być koniecznie widoczny cały dąb albo cała jodła, żeby uznać, że są z nich zrobione? To jest ta sama hiperkrytyka i przesada naukowości, która doprowadza ludzi od uzasadnionych obserwacji i słusznej krytyki dawniejszych, bardzo naiwnych, zapatrywrań na język - na drugi koniec, to znaczy do niemożliwych twierdzeń, że w języku wszystko się odbywa nieświadomie, nielogicznie, mimo woli, że pojęcia świadomej konwencji, sztuki, dziwactwa itp. są. w nim zupełnie wykluczone, tak samo jak działanie przypadku (oczywiście mam na myśli tylko zależność od szczegółowych i rzadkich, niecodziennych warunków; nic innego), słowem, że w języku wszystko odbywa się «naturalnie i przyrodniczo». I zważmy, co teraz z tego wynika, jak się chce być w taki sposób zanadto krytycznym i wypleniać z pogardą wszelkie «naiwne i nienaukowe» zapatrywania itd., itd. A no, dochodzi się znowu do tego, tylko z innego strony, że się z języka robi coś całkiem osobnego, tajemni:zego, niezrozumiałego, jakąś mityczną i mistyczną istność, której cały aparat naukowej nomenklatury nie jest w stanie jasno oświetić. Zapomina się o tym, że język jest częścią i wytworem ludzkiej kultury, a chociaż ta jest funkcją i wynikiem życia ludzkiego, objawem naturalnym i przyrodzonym, to jednak nie jest identyczna ze zjawiskami fizykalnymi albo fizjologicznymi! Na zakończenie po pierwsze zastrzegam się, że nie kładę nacisku na żadnym z przytaczanych wyżej przykładów, bo i one mają swoją od dawna ustaloną formę i podlegają ewolucji fonetycznej, więc trzeba je brać cum grano salis. Tak samo kiedy mówię o elementach, to mam na myśli nie jakieś proste, całkiem osobno istniejące drobiny, lecz twory, które są tylko względnie elementami albo też składniki tworów, które rozkładamy w analizie naukowej. Po wtóre zwracam uwagę na ogromną niedostateczność materiału w zakresie języka dziecinnego, interiekcji, naśladowań dźwiękowych i innych podobnych tworów: bardzo mało zebrano i opracowano dotąd tego, a pole olbrzymie i wdzięczne; dla naukowego postępu praca konieczna. Po trzecie zapowiedź, że dla lepszego zrozumienia ewolucji językowej chciałbym w przyszłym roczniku zaznajomić czytelników ze zjawiskami uczuciowej automatyzacji i dysautomatyzacji, dwuczłonowości i relatywnej wielkości tworów, które po kolei odpowiadają podstawowej roli uczucia, nieustannemu różniczkowaniu się tworów i posunięciom rozwojowym, o czym mówiłem w ostatnim ustępie. Po czwarte, z zastrzeżeniami, już to wyraźnie zrobionymi, już to wynikającymi z powyższego przedstawienia, polecam czytelnikom odnośne rozdziały dzieła Wundta o języku, zatem ustępy o języku dziecinnym, metaforach dźwiękowych, onomatopei itd. oraz o początku języka, i rozprawy prof. Appla: O mowie dziecka (Warszawa 19o7, odbitka z Encyklopedii Wychowawczej) i Rozwój mowy ludzkiej i języków (wydawnictwo Poradnika dla Samouków pt.: Świat i człowiek, wyd. 2, zesz. III, str. 179-247, Warszawa 1912).