8. Dźwięk a znaczenie. - Początki mowy I. Pragnę tu podjąć na nowo i nieco szerzej rozwinąć treść: drugiej połowy swego poprzedniego artykułu pl. «Mowa a myśl». Zakończyłem go ogólnym wywodem, że pomiędzy znaczeniem wyrazów a ich brzmieniem nie ma - poza pewnymi, szczupłymi zresztą, kategoriami - aktualnego, bezpośredniego związku przyczynowego, a dosyć pospolite złudzenie, że taki związek jest, polega tylko na stałym i bardzo silnym skojarzeniu znaczenia z brzmieniem wyrazów języka ojczystego. Związek istotny ostatecznie jest, ale bardzo niewyraźny, ogromnie odległy i właściwie tylko pośredni - choćby tylko z powodu ogromnego oddalenia historycznej doby wszelkich języków od epoki ich, względnego oczywiście, powstawania. Owo pospolite u ludzi złudzenie wyraża się w sposób jaskrawy i naiwny w mimowolnym zrównywaniu wyrazów z rzeczami: oczywiście wyrazów języka ojczystego i przez ludzi stojących na niezbyt wysokim stopniu rozwoju kulturalnego. Ten sposób patrzenia na to, co się mówi, oświeca nam doskonale znana anegdota o tym, jak się spierali o wyższość swoich języków Niemiec, Włoch i Węgier. No- powiada Niemiec, chcąc spór rozstrzygnąć - jakże wy nazywacie na przykład ‘wodę' (Wasser)? Włoch odpowiada: acqua, a Węgier: viz. Na to Niemiec z triumfem: a my mówimy 'woda' (Wasser) i to jest naprawdę woda (wir aber nennen es Wasser und es ist auch Wasser). Może się komu wyda, że ta anegdotka jest zbyt naiwna, żeby była prawdziwa? Nie, o niej można naprawdę powiedzieć: se non e vero, e ben' trovato. Bo oto dwa takie same odezwania się, za których prawdę można ręczyć. Znakomity lingwista Schuchardt zapytał raz jednego chłopa włoskiego trzymając szklankę w ręku, czy wie; jak się to nazywa. Na to Włoch mu odpowiedział: To się nazywa w jednym języku tak, a w drugim inaczej, ale to jest 'szklanka' (un bicchiere) i tylko po włosku tak się nazywa […]. Nyrop opowiada znowu taką historyjkę. Pewna młoda Niemka zaczęła się uczyć francuskiego modną «bezpośrednią» metodą i właśnie odbywała się pierwsza lekcja przy śniadaniu, jako lefon de choses. Nauczyciel rozpoczął lekcję od sera i nazwał go pokazując Niemce 'serem' (tromage). Ale młoda osoba nie mogła się z tym od razu pogodzić i zawołała naiwnie: Fromage? dlaczego fromage? 'Ser' jest przecież daleko naturalniej (Kose ist do ch viel naturlicher). Nic tedy dziwnego, że tylko własny język uważa się naiwnie za naturalny, prawdziwy, naprawdę jasny, a obce języki za niepojęty bełkot. Przejawia się to w bardzo pospolitych przejściach znacżeniowych i zwrotach takich jak parler franfais, auf gut deutsch, już ja mu to powiem po polsku, gdzie nazwy własnego języka używa się w znaczeniu jasnego, dobitnego wyrażenia. Przeciwnie człowieka, mówiącego obcym językiem, nazywa się momotem, to jest bełkocącym niezrozumiale, bo nic innego nie znaczy greckie barbaros, podobnie jak Słowianie swych zachodnich sąsiadów Niemcami nazywają, to znaczy ludźmi, nie umiejącymi porządnie mówić. To z pewnością bywa też głównym powodem, że rodzime nazwy bardzo wielu szczepów i ludów znaczą po prostu tyle co 'człowiek'. Na tym samym podłożu psychicznym i kulturalnym rozwijały się, a po części do dziś dnia się powtarzają lub trwają zjawiska tak zwanego tabu, eufemizmów i omówień, rzucanie uroczystej klątwy i czary, to jest sprowadzanie czarów na drugich, a uchylanie się od nich samemu, co wszystko polega na naiwnym zrównaniu wyrazu z przedmiotem, nazwy z rzeczą, imienia z osobą. To zasadnicze zjawisko wyraża się od niepamiętnych czasów w utartych zwrotach, że nie należy wywoływać licha, albo wilka z lasu, bo o wilku mowa, a wilk tuż. W czasie polowania, a zwłaszcza podczas wielkich wypraw myśliwskich i rybackich, mających dla wielu szczepów ogromne znaczenie, zachowuje się ściśle różne zabobonne praktyki, a do najważniejszych należy wystrzeganie się nazywania zwierzyny, na jaką się poluje, jej zwykłymi nazwami, ażeby nie zwracać jej uwagi, zmylić jej czujność i móc ją podejść; tak jak znowu w zwykłych warunkach unika się nazywania niebezpiecznych zwierząt dlatego, aby ich sobie nie sprowadzić niepotrzebnie na kark. Nazywa się tedy takie zwierzęta, na które się poluje lub których się boi, nie ich zwykłymi nazwami, tylko opisowymi, np. niedźwiedzia 'starym, kudłaczem, burym' itp., bo właściwa nazwa to tyle co zwierz sam, nazwać go - to prawie tyle, co go żgnąć. Podobnie unika się, i to nie tylko u szczepów na niskim stopniu cywilizacji, nazywania śmierci, choroby, zwłaszcza różnych zaraz, diabła i wielu innych rzeczy, budzących obawę, wstręt, pogardę itd., albo przeciwnie budzących w nas uczucia czci, uszanowania, religijnego poddania. Nieskończone są przenośnie i omówienia w guście: skonać lub skończyć (życie), przenieść się, do wieczności, zamknąć oczy, zasnąć w Panu, zgasnąć, gdy mnie kiedyś zabraknie itd., bo zawsze lepiej nie mówić o «samej śmierci». Lepiej diabła nazwać 'złym' czy 'kusym', bo my wiemy, o kim mowa, a, jego się zmyli - tylu wszakże jest na świecie 'złych' lub 'kusych' a jeszcze lepiej po prostu, jak w wielu stronach 'tym' i przeżegnać się na wszelki wypadek. Chcąc rzucić na kogoś czary lub wezwać na niego kary i pomsty bogów, trzeba koniecznie albo mieć jego podobiznę, albo znać imię i nazwisko - wtedy przeklina się starannie jego, wymieniając wszystkie członki, i jeżeli można, wypisuje to wszystko i wtedy skutek pewny! To znowu nie nazywamy wielu rzeczy po imieniu, bo 'nie wypada', a nie wypada dlatego, że nazwa a rzecz to niby to samo. Oczywiście działają tu także różne inne uczucia i zjawiska te pojawiają się w najrozmaitszych postaciach i odmianach, ale wszędzie leży lub leżał na dnie, czy wyłącznie czy obok innych, ten zasadniczy rys psychiczny zrównywania rzeczywistości z wyrazami. Bardzo to ciekawa i pouczająca dziedzina, ale nie mogę się nad nią dłużej zatrzymywać. Jednak i na wyższym stopniu rozwoju, kiedy już nie ma mowy o takim naiwnym zrównywaniu wyrazów z pojęciami, nie ginie ono całkowicie, tylko się przedstawia w nowej, «postępowej» formie. Ludzie zawsze przyjmują jakiś naturalny, istotny związek między nazwą a rzeczą, uważając je prawie instynktownie za dwie strony tego samego. Sprawa ma w sopie zarazem coś zagadkowego i tajemniczego, co wiecznie niepokoi umysły. Pomijając już szersze koła inteligencji, dalej ludzi skądinąd niecodziennych, ale u których gra wyobraźnia, jak wielkich nieraz artystów, a wreszcie uczonych nieraz maniaków, to nawet wśród bardzo wybitnych pod względem intelektualnym ludzi, u głów najjaśniejszych (oczywiście myśleniem, nie pochodzeniem) spotykamy często takie niejasne, w gruncie rzeczy naiwne, wyobrażenia o jakimś tajemniczym a istotnym związku, o jakiejś pełnej wyrazistości harmonii między wyrazem a rzeczą. Oto co myślał taki niepowszedni, ścisły i wszechstronny badacz i myśliciel jak Ampere - o francuskich samogłoskach nosowych. Oto «w językach, które je posiadają, wywołują one tę majestatyczną pełną harmonię, jaką znajdujemy we francuskim w wyrazach rampe, tempie, conslance itd., która by znikła w zupełności, gdybyśmy je wymawiali Tape, tapie, conslace» itd. […]. Dlatego też nie podoba mu się nazwa 'nosowych', niestosownie nadana tym samogłoskom […] - pewnie, jakże majestat ma w nosie siedzieć?! Ciekawe przy tym, że całkiem podobne zapatrywania spotykamy potem u jednegą ze starszych lingwistów, Buschmanna, współpracownika braci Humboldtów. Mówiąc o różnicy nazw dla 'matki' a dla 'ojca', z których pierwsze zawierają w wielu językach głoski m, n, a drugie głoski p, l, widzi w m i n spokój i łagodność: […]. I całkiem jak Ampere odrzuca nazwę 'nosowych', która mu się stanowczo nie podoba. Z drugiej strony, nie brakowało naturalnie nigdy ludzi we własnym mniemaniu naprawdę «oświeconych», nie mających «przesądów», wolnych od wszelkich «uprzedzeń» i «mistycyzmu», trzymających się tylko «faktów», słowem «pozytywistów», a także «sceptyków», którzy tego rodzaju zapatrywania uważali za dziecinne. Brzmienie wyrazu nie ma wedle nich nic wspólnego z oznaczoną wyrazem rzeczą: brzmienie to tylko czysto zewnętrzny, nieistotny, umówiony, w gruncie rzeczy przypadkowy znak. W rezultacie zagadnienia nasze, zazwyczaj ogólniej pojęte jako zagadnienie o początku mowy, pokutuje od wieków w dysputach i w literaturze od Greków począwszy poprzez całą starożytność i średniowiecze, a następnie w epoce odrodzenia umysłowego w XVII i XVIII wieku aż do ostatnich czasów, gdzie wreszcie znalazło względnie załatwienie. W Grecji postawiono i ujęto problem jako zagadnienie trafnoścj czyli prawdziwości nazw, […] a Platon zastał go w takiej fazie: szkoła Demokryta utrzymywała, że nazwy oznaczają rzeczy na łnocy społecznego układu […], zaś szkoła Heraklita, że na mocy natury, […]. Pierwsze stanowisko, którego zasadę nazywano obok […] wyrażało myśl, że prawdziwość czyli stosowność nazw polega na swobodnej umowie ludzkiej, na społecznym przyjęciu i zwyczaju, czyli że stosunek wyrazów do wyrażanych rzeczy albo pojęć polega ostatecznie na działalności, wynikającej ze świadomej woli człowieka. Drugie stanowisko przyjmowało naturalny, przyrodzony, konieczny związek między nazwą a rzeczą, niezależny od ludzkiej woli, a w ślad za tym zgodność nazwy z istotą odnośnej rzeczy. Platon podjął zagadnienie w dialogu pt. Kratylos, gdzie Kratyl, zwolennik zasady […], twierdzi, że każda rzecz ma w każdym języku z natury nazwę stosowną, zaś Hermogenes, wyznawca zasady […], utrzymuje, że wszelka trafność nazwy polega tylko na umowie i zwyczaju, bo żadne nazwy nie powstają z natury. Zanim zobaczymy, jakie Platon w osobie Sokratesa zajął stanowisko wobec spornej kwestii, zaznaczmy, że w ogóle w tym problemie […] mieszczą się właściwie trzy różne momenty, nie zawsze dosyć wyraźnie rozróżniane, a mianowicie: 1) właściwa kwestia «naturalnego znaczenia głosek», 2) kwestia pewnej ogólnej zgody między wyglądem wyrazu a przedmiotem, 3) kwestia raczej etymologiczno-logiczna, czy dana nazwa jest w ogóle trafnie dobrana w stosunku do istoty oznaczonej rzeczy. Że Grecy wsadzili tu jeszcze czwarty, całkiem innego rzędu moment, mianowicie wygląd liter, o tym niżej. Nas tu obchodzi oczywiście przede wszystkim pytanie pod a), w drugim rzędzie pytanie pod b); natomiast pytanie pod c) zostawiamy zupełnie na boku. Otóż Platon dochodzi w osobie Sokratesa początkowo do wniosku, że nie podobna uważać wyrazów za dowolnie wytworzone, i stara się znaleźć naturalną i konieczną podstawę «prawdziwości pierwotnych nazw», […], w tym, że głoskami naśladowano pierwotnie istotę rzeczy i zjawisk: «r, przy którego wymawianiu język najbardziej drga, wyrażało wszelki ruch i pęd i dlatego spotyka się je w wyrazach […] płynąć, […] prąd, […] drżenie (strach), […] szorstki, […] tłuc, uderzyć, […] (roz)tłuc, […] rozbić, rozedrzeć, […] kruszyć, […] drobić, […] kręcić w kółko; głoska i wyraża rzeczy cienkie, jako najłatwiej idące przez wszystko, i dlatego mamy ją w […] iść oraz […]spieszyć, dążyć, podobnie jak znowu za pomocą głosek […] oddaje się zgodnie z ich naturą wszelkie rodzaje wiania i dęcia, […] zimne, chłodne, […] wrzące, […] chwiać się, trząść się i w ogóle […] wstrząs; przyciskanie i opieranie języka, jakie jest cechą głosek d i l, dało zdaje się początek wyrazom […] więzy i […] stanie; natomiast wyraźne ślizganie się języka przy głosce l zostało zastosowane do nazw rzeczy gładkich […] i samego pojęcia […] ślizgać się, a dalej wyrazów […] tłuste, świecące od tłuszczu, […] kleiste; w wyrazach znowu takich, jak […] lepkie, […] słodkie, miłe i […] lepkie, przebija wstrzymujące działanie głoski n na sunący w l język; zgodnie z wewnętrznością brzmienia głoski n zostały nazwane […] wewnątrz i […] to co wewnątrz położone; głoskę a zastosowano […] dla wielkiego, a głoskę e, […] dla długości ««ponieważ te litery są wielkie»; a potrzebując dla wyrażenia okrągłości ([…]) znaku o tę głoskę przede wszystkim wsadzono do odnośnej nazwy.» Przytoczyłem umyślnie w całości ten ustęp, żeby dać wyobrażenie o naiwności pierwszych prób teorii językoznawstwa i o trudnościach, z jakimi myśl ludzka musi walczyć; i Platon zresztą sam miał wątpliwości, bo w dalszym ciągu stwierdza, że tej zasady nie można ani w przybliżeniu przeprowadzić, że zatem nie ma mowy, aby istota rzeczy odkrywała się nam w nazwach. Zwracam jeszcze uwagę na to, że w tych wywodach mieszano w starożytności ciągle głoski z literami, jak wyraźnie widać z uwagi o alpha (a) i eta (e); a z pewnością na wyobrażenie o cienkości głoski i lub okrągłości o wpływała także zwykła ich postać pisana. Pomijam w dalszym ciągu zupełnie etymologie dziecinne i niemożliwe, zarówno w Kratyl jak w ogóle u starożytnych, oraz wszystkie myśli i argumenty, przytaczane na korzyść jednej lub drugiej zasady, bo zajęłoby to bardzo dużo miejsca bez szczególnego pożytku. Wystarczy stwierdzić po pierwsze, że mitno wszelkich naiwności i nieścisłości widać czy to w roztrząsaniach platońskich, czy dalszych, pewne słuszne obserwacje i myśli, tylko że się niestety od razu wykrzywiały i zbaczając z właściwej drogi dochodziły do nonsensu; po wtóre zaś, że raz postawiony problem […] nadawał w dalszym ciągu kierunek myśleniu o rzeczach językowych. Stoicy opowiadali się przy zasadzie […] r ale rozróżnili naśladowanie głosem bezpośrednie, zatem onomatopeje w ściślejszym tego słowa znaczeniu, od pośredniego, gdzie wygląd wyrazu odpowiada rzeczy tylko pośrednio, symbolicznie, która to zasada, przybrawszy różne szczegółowe zastosowania, pozwoliła stoickiej i w ogóle starożytnej etymologii wyprawiać prawdziwe orgie - bezmyślności. Daleko mądrzejsżą formę nadał zasadzie […] Epikur, którego myśl szła w kierunku psychologicznym (wbrew logicznemu kierunkowi stoików i innych) i ewolucyjnym. Epikur stwierdza, że początek mowy nie może polegać na 'umowie', na jakimś dowolnym układzie, tylko leży w naturze człowieka. Lukrecjusz wyraża to w ten sposób: Nonsensem jest mniemać, że ktoś na początku ponadawał nazwy rzeczom i że ludzie od niego się nauczyli pierwszych wyrazów, bo dlaczegóż on by to był mógł robić i tworzyć różne brzmienia, a inni nie? Gdyby zresztą już przedtem nie używano wyrazów, to skąd pojęcie o ich użyteczności, i jak ów pierwszy twórca mógłby był dać się innym zrozumieć?... wreszcie co jest tak dalece w tym dziwnego, że ludzie, mając przecie głos i język, oznaczali rzeczy rozmaitymi brzmieniami doznając rozmaitych wrażeń, skoro bydło i zwierzęta rozmaite a różne głosy wydają doznając strachu, bólu lub zadowolenia? I wywodzi dalej, jak całkiem inaczej psy warczą ze złości, a na cały głos ujadają, albo szczekają i skuczą bawiąc się lub łasząc, a wyją zamknięte w domu lub skowytają unikając bicia itd. W ten sposób obok tamtej naśladowczej, to jest teorii naśladowania dźwiękami, powstała teoria przyrodzonych głosów, wydawanych w różnych nastrojach i uczuciach, która jednak, chcąc wyjaśnić dalszy rozwój mowy i skojarzenie pewnych brzmień z pewnymi wyobrażeniami, uciekała się znowu do zasady […] łącząc w ten sposób obydwie podstawy, indywidualnie przyrodzoną i społeczną. Filozoficzna myśl Epikura, jak w innych kierunkach, tak i w tym nie znalazła samodzielnych kontynuatorów, a w ogóle już ani starożytność ani średnie wieki nie wniosły żadnych nowych momentów ani myśli do nauki o języku. Średnie wieki zajmowały się żywo mową i wyrazami, ale w ścisłym związku z wielkim sporem nominalistów i realistów. Świeży powiew jak w innych dziedzinach tak i w naszej znać u Bakona; potężny umysł Locke'a rzucił i w tych zagadnieniach niejedną trafną i opartą na prawdziwym zmyśle rzeczywistości uwagę; ale prawdziwy postęp i żywszy rozwój w zdawaniu sobie sprawy z języka i jakby przygotowanie do językoznawstwa, które miało powstać w XIX wieku, przyniósł dopiero w XVIII od Condillaca, Rousseau'a i Herdera począwszy. Ale wszystko to były jeszcze przeważnie spekulacje, na niedostatecznej obserwacji oparte; a w dalszym ciągu zostały przeważnie zapomniane; tak że w wieku XIX po epoce romantyzmu, który się odwrócił od wieku oświecenia, nie zdając sobie sprawy, że ten był jego jeżeli nie ojcem, to piastunem, teoretyczna myśl językoznawcza znowu przeważnie całkiem na nowo i niezależnie zaczęła pracować w ostatniej ćwierci tego ubiegłego stulecia, podnosząc się nadzwyczajnie na początku obecnego. Ponieważ w krótkich i dla szerszych kół przeznaczonych artykułach ani można,. ani trzeba szeroko roztaczać rozwojową stronę kwestii choćby najważniejszych, przeto obecnie przejdę do rozpatrzenia rzeczywistych podstaw, do realnych faktów językowych, które w zakresie pytania o początku mowy i stosunku brzmienia do znaczenia możemy wziąć pod rozwagę; zaś zdążając na tej drodze do możliwie jasnej odpowiedzi wplotę ważniejsze poglądy i nazwiska, które się tu zaznaczyły aż do ostatnich czasów, w formie krytycznych uwag już to żgody, już to sprzeciwu. II. We wszystkich językach są twory wyrazowe różniące się wyglądem, a po części jakością swego znaczenia od wyrazów zwykłego, powszechnego typu, i już na pierwszy rzut oka robią wrażenie czegoś prostego i pierwotnego. I rzeczywiście mamy w nich w pewnym sensie przeżytki, ślady dawniejszego, pierwotniejszego stanu rzeczy, ocalałe do dziś dnia, a są to: l) wyrazy tzw. języka dziecinnego, 2) wykrzykniki, 3) twory onomatopeiczne. Przypatrzlny się najpierw wyrazom tzw. dziecinnym; a więc takim jak papa 'ojciec’; pysk; ‘rzadko ugotowana potrawa', papu, papać; pupa; baba; bobo 'dziecko; strach'; buba; mama; tata ilada, diadia, dziadzia; nana, niania, nynać; kaka, kaku; ziazia i wielu innym, oraz podobnym tworom innych języków. Otóż językoznawcy i psychologowie nie przypisują obecnie prawie żadnego znaczenia tym tworom w obchodzącym nas pytaniu, i to powszechnie, dlatego, że to jest bez żadnej wątpliwości język, tak samo jak język dorosłych, stały i tradycyjny, dziecku przez otoczenie poddawany, a nie jakiś spontaniczny wytwór, przez każde dziecko samodzielnie, i na nowo dokonywany. Co się zaś tyczy jego pochodzenia i źródła, to po pierwsze polega w znacznej mierze na przekształceniu zwykłych wyrazów w wymowie dziecięcej, bo wiadomo że dzieci rozporządzając początkowo małyln tylko zasobem głosek, i to nieokreślonych, oraz niedokładnie percypując, powtarzają słyszane wyrazy właśnie w takiej «dziecinnej» postaci, a starsi to przyjmują i ustalają; po wtóre zaś, te twory, które nie są takiego pochodzenia, należą właśchwe do dziedziny onomatopeicznej, a nie tworzą osobnej, zasadniczej kategorii. Wreszcie, najważniejszy argument, który się zresztą powtarza, jak zobaczymy, także przy wykrzyknikach i onomatopejach, przeciw przypisywaniu językowi tzw. dziecinnemu jakiegoś wybitniejszego znaczenia w pytaniu o początku mowy, a w szczególności o stosunku głosek do znaczenia: ogółem biorąc, powiadają, te twory nie grają przecież w znanych nam językach żadnej roli, pozostają zawsze na uboczu, nie widać, żeby służyły jako podstawa («pierwiastki») dla tworzenia i urabiania wyrazów, środków językowych w ogóle. Toteż w dzisiejszych podręcznikach językoznawczych w rozdziale o początku mowy najczęściej nawet sięnie wspomina o języku dziecinnym. .Tym bardziej że w r. 1900 skodyfikował niejako to stanowisko Wundt w swym dziele o języku, stwierdzając, że wszystkie wyrazy języka dziecinnego, z wyjątkiem wyrazów dla ojca i matki, są dziecku właściwie poddane i wcale nie mogą uchodzić za wytwór dzieci; dalej, że w okresie przedjęzykowym, nie stojącym jeszcze pod wpływem języka otoczenia, dziecko wydaje z siebie po kolei, najpierw krzyki, potem, od siódmego tygodnia, artykułowane głosy, jedne i drugie jako czysto uczuciowe dźwięki przyrodzone (Naturlaute), nie mające żadnego innego znaczenia i w gruncie rzeczy właściwe także zwierzętom. Jest to wprawdzie materiał, z którego potem się tworzą dźwięki językowe czyli głoski, ale tu zaczyna się rozwijać zaraz, zwykle z końcem pierwszego roku, już właściwy język pod wpływem otoczenia, to znaczy pod wpływem gotowego, wyrobionego języka i to się powtarza od tysięcy lat! Głosy przyrodzone (Naturlaute) nie znikają wprawdzie zupełnie; owszem, pozostają na zawsze w języku jako przeżytki pierwotnej epoki, ale nie grają właściwie roli «językowej», są raczej obok języka niż w języku, bo to są prymarne wykrzykniki (o, ach itp.), nieliczne i tworzące całkiemswoistą kategorię. Zaś naprawdę do języka wchodzą one tylko: l) jako «pierwiastki» urobionych od nich wyrazów i 2) w wyrazach, oznaczających ojca i matkę; a otóż co do pierwszych trzeba zaznaczyć, że są nieliczne i służą tylko dla językowego oznaczania takich właśnie głosów (np. niem. […], pol. jojczeć itp.); co do drugich, że właśnie oznaczają tylko rodziców, czyli że zakres ich nieruchomy i znikomo mały. Ja jednak sądzę, że te zapatrywania nie są słuszne, a raczej że są słuszne tylko po połowie. Bo wprawdzie zarzuty przytaczane są z pewnością uzasadnione i obserwacje, na jakich się opierają, słuszne, z wyjątkiem ścisłego związku «prawdziwych» wyrazów dziecinnych z onomatopeicznymi, ale doniosłość tych zarzutów nie wyczerpuje wcale całości sprawy, nie załatwia ani tłumaczy wszystkiego w języku dzieci. Pozostawmy na boku wykrzykniki i rozpatrzmy właściwy język dziecinny. Przyznajemy, że jest to język tradycyjny i że niejeden z jego wyrazów polega w gruncie rzeczy na przekształceniu wyrazów języka dorosłych, tak jak to w używanych indywidualnie w rodzinach językach dziecinnych niewątplhwe stale się dzieje. jednak wszystkiego to nie objaśnia, bo obok takich tworów jest cały szereg tworów jednakich albo bardzo podobnych w najrozmaitszych językach, które zresztą nie wykazują żadnych związków genetycznych. Wundt, jak wspomniałem, uznaje to dla wyrazów, oznaczających ojca i matkę, na podstawie pracy Buschmanna, a także Lubbocka, do czego przybywa materiał z dawnych małoazjatyckich języków, zebrany przez Kretschmera, oraz przytoczona przez niego praca d 'Orbigny'ego. Wundt, przyznając, że przypadek jest tu wykluczony, sprowadza te wyrazy do dziecięcych, pierwotnych głosów uczuciowych i podkreśla, że nie polegają one na krzykach, z których poszły wykrzykniki, tylko na głoskach artykułowanych, wydawanych przez dziecko w epoce przygotowującej tworzenie się właściwego języka. A z tego, na podstawie ogólnych obserwacji i stwierdzeli, wywodzi, że jak zawsze, tak i te dźwięki dostały swe znaczenie nie od dziecka, tylko od jego otoczenia. Osoby zwracają na siebie wedle Wundta większą uwagę niż rzeczy (?), a spomiędzy osób stoją oczywiście rodzice na pierwszym planie i dlatego pierwsze artykułowane głosy dziecka zostały […]właśnie do rodziców przez otoczenie odniesione. Wundt podkreśla z naciskiem wyjątkowe stanowisko tych wyrazów: dźwięki naturalne, z których powstały, są, w porównaniu z krzykalni i polegającymi na nich wykrzyknikami, obojętne pod względem charakteru uczuciowego i tym się różnią te wyrazy zarówno od pierwotnych wykrzykników jak od wszystkich innych wyrazów, które powstały całkiem niezależnie od jakichkolwiek dźwięków przyrodzonych, zgodnie z tym, że nie działały przy nich te co tutaj szczególne warunki. Chcąc dobrze zrozumieć myśl Wundta trzeba jeszcze uprzytomnić sobie jego ogólne stanowisko w sprawie początku języka, które też tu krótko streszczę. język należy do ruchów wyrazistych, które w ogóle, stale, od samego początku towarzyszą objawom świadomości; pytanie zatem o początku mowy może znaczyć naprawdę tylko tyle: w jaki sposób właściwe człowiekowi i odpowiednie stopniowi jego świadomości ruchy wyraziste stały się dźwiękami językowymi, a dalej stopniowo znakami, które tylko wyjątkowo wykazują stosunek do odnośnych treści myślowych? Pierwotnie taki stosunek musiał być wszędzie, ale właściwie był zawsze tylko pośredni, bo psychicznemu przebiegowi odpowiada przecież jako ruch wyrazisty wprost tylko ruch artykulacyjny, a nie dźwięk; a nadto, pierwotnie w wielu wypadkach był zrozumiały tylko na podstawie całej towarzyszącej mu gry ruchów mimicznych i gestów, których częścią są właśnie ruchy artykulacyjne. Język dźwiękowy zwolna się dopiero stał niezależny od języka mimicznego i gestykulacyjnego, a skoro tak, to nie było nigdy stałego i niedwuznacznego w sobie stosunku dźwięku i znaczenia. Dźwięki językowe nie polegają tedy na przypadku, tylko owszem są pierwotnie pod względem swego znaczenia najzupełniej określone przez towarzyszące ruchy twarzy i ciała, ale same przez się są ostatecznie zjawiskiem wtórnym. Tu istnieje jednak, zdaje mi się, sprzeczność u Wundta, a jeszcze więcej w dalszym powiedzeniu: w ten sposób jest dźwięk językowy w zupełności naturalnym i koniecznym wynikiem wchodzących w grę warunków psycho-fizycznych, które tylko w szczegółowych wypadkach zazwyczaj nie dają się wykazać, już to że ich w ogóle nie można odnaleźć, już to że dźwięk językowy podlega nieustannym zmianom co do dźwięku i znaczenia. Cóż o tym wszystkim powiedzieć? Sposób, w jaki W. pytanie ujmuje i na nie odpowiada, jest zapewne ogółem biorąc słuszny, ale niezupełnie jasny i wykazuje sprzeczności, a przy tym jest tak ogólnikowy, że, przynajmniej językoznawcom, nie może wystarczyć. Ale z drugiej strony może właściwie tylko dlatego i o tyle jest słuszny, że i o ile jest ogólnikowy, bo szczegółowsze wywody zawieraj ą szereg sprzeczności. Powiada W., że owym wyrazom w rodzaju tata i mama to ich znaczenie zostało nadane przez otoczenie, a nie przez dzieci; a dalej, że tylko wskutek zbiegu szczególnych warunków dostały się w tych wyrazach przyrodzone głosy uczuciowe do języka, podczas gdy zresztą - poza prymarnymi wykrzyknikami, stojącymi osobno - wyrazy znanych języków powstały niezależnie od jakichkolwiek głosów przyrodzonych. Jeżeli znaczenie tym wyrazom papa, tata, mama zostało nadane tylko przez otoczenie, to skądże ta dziwna zgodność w tylu różnych językach? Następnie, W. takim razie jest sprzeczność z tym, co mówi, że dźwięki językowe są […], bo jakże można jedną stronę, tj. mówiących, całkiem wyłączać? Mówi o niezależności fonetycznej wyrazów od głosów przyrodzonych, a na innym miejscu oczywiście powiada, że te głosy są materiałem, z którego potem dźwięki językowe powstają, a w takim razie jest to tylko kwestia widzialności i ńiewidzialności, tego co w pierwszym artykule porównałern ze stosunkiem budynku do fundamentów istniejących, a rzadko widocznych. Oczywiście; przecież całkiem co innego jest chcieć widzieć istniejące do dziś dnia «pierwotne» wykrzykniki i takie kompleksy jak ta, da, ba, ma itd., itd. języka dziecinnego w tej właśnie postaci, która nadto jest sama zależna od każdorazowego stanu fonetycznego języków, w wyrazach dzisiejszych języków po całej tej olbrzymiej i skomplikowanej przeszłości rozwojowej, a co innego zaprzeczać wszelkiemu związkowi. Inne sprzeczności polecam już tylko samodzielnej uwadze czytelnika. Posłuchajmy teraz, co myśli o języku dziecinnym dobry językoznawca, wspomniany już Kretschmer. Stwierdziwszy, że częste w dawnych małoazjatyckich językach imiona o zasadniczych typach ba, baba, ab(b)a, da, dada, ada, ma, mama, am(m)a itd., itd. powtarzają się w językach świata jako nazwy rodziców, tak dalej wywodzi: «Przyczyna tego zjawiska jest jasna: te wyrazy są po prostu pierwszymi bełkotliwymi dźwiękami dziecka, które, same przez się bez znaczenia, dopiero rodzice odnoszą do rzeczy leżących na horyzoncie dziecka, przede wszystkim zaś do ojca i matki». Trudniej jest stwierdzić, od czego przy tym zależał rozdział znaczenia. Po części był niezawodnie czysto przypadkowy, jak wynika z różnic znaczeniowych w rozmaitych językach» - tu następują przykłady (np. europejskie kaka, a kaka ‘dziadek' w jednym z afrykańskich języków i wiele innych). «Ale obok tego widać niezaprzeczenie zasadę rozdziału znaczenia, bo, jak to dawno zauważono, ze spółgłoskami p, t łączy się przeważnie znaczenie ‘ojca' i innych męskich krewnych, a ze spółgłoskami m, n wyobrażenie 'matki, mamki, ciotki'. Ostatecznie o przypadku nie może być mowy. Dotychczas nie ma przekonywającego wyjaśnienia tego faktu»; Kretschmer próbuje takiego, opierając się na «fachowym zdaniu matek»: «dziecko wcześniej wydobywa z siebie głosy ma-ma niż pa-pa, które mu sprawiają więcej trudności. Przyczyną jest pewnie to, że dziecko jeszcze nie włada dostatecznie mięśniami miękkiego podniebienia; a ponieważ matka, mamka, niańka i inne krewne w pierwszych latach daleko więcej się zajmują dzieckiem niż ojciec, więc nic dziwnego że pierwsze bełkotliwe głoski do siebie odnoszą, podczas gdy mężczyzna dostaje resztę». Nie wiem oczywiście, czy Kretschmer dzisiaj by podtrzymywał ten wywód; może być, że nie, bo jednak końcowe objaśnienie jest t.ego rodzaju, że chyba nikogo nie przekona, jak tego bliżej nie będę uzasadniać. Ale widać w każdym razie dwie rzeczy: po pierwsze że sprawa jest ciągle ciemna, a po wtóre że Kretschmer tak samo jak Wundt robi dorosłych odpowiedzialnymi za znaczenie tych wyrazów, a prawie tak samo jak Wundt uważa jakieś «pierwotne» znaczenie dźwięków pierwotnych za wykluczone. A więc dla języka dziecinnego, to jest dla tych jego tworów, które możemy uważać za kontynuację rzeczywiście pierwotnych i powszechnych, nie mamy dotychczas naprawdę wyjaśnienia poza ogólnikowymi odpowiedziami. A jednak nauka o języku musi dążyć do wypełnienia jakąś konkretną treścią tej ogromnej, pustej dla naszego poznania przestrzeni pomiędzy. «początkiem», względnie ogólnikiem, określającym go teoretycznie, a rzeczywistym językiem. I sam fakt istnienia tych zgodności fonetycznych i znaczeniowych dowodzi, że musi być jakaś pierwotna tego przyczyna, to jest nie tylko w ogóle, ale przyczyna takich właśnie zgodności. Starajlny się wniknąć w «pierwotne» stosunki życia ludzkiego. Otóż dawno już stwierdzili lekarze, że przyczyną pierwszego ludzkiego krzyku jest pierwszy oddech: powietrze wchodzące nagle do płuc, nagromadzone tam i hazad się wydobywające, wprawia w ruch cały przyrząd oddechowy, wywołuje cały szereg ruchów, skurczów i wrażeń, a w szczególności, napierając od spodu na krtań, wprawia w ruch wiązadła głosowe i wychodzi na zewnątrz w postaci krzyku. Jest to krzyk odruchowy, w którym wyładowują się na zewnątrz wrażenia i uczucia nieprzyjemne, przerywa życiowa martwota, zarazem zaś mamy w nhn materiał do przyszłych samogłosek, element wokaliczny. Drugie zasadnicze wrażenie, druga zasadnicza czynność organizmu z towarzyszącą mu wybitną reakcją świadomości to ssanie i smakowanie, zaspokajanie głodu i pragnienia mlekiem matczynym. Tu mamy. znowu do czynienia ze zwieraniem warg i ze zwieranietm języka z podnienieniem, czemu towarzyszą przyjemne wrażenia i uczucia; te ruchy warg i języka muszą być oczywiście przerywane i w ten sposób mamy w nich materiał przyszłych spółgłosek wargowych i podniebiennych względnie przedniojęzykowych, element spółgłoskowy. Równocześnie przy zwarciu warg powietrze wychodzi nosem, a przy otwarciu ust ustami, to znaczy są to elementy resonansu ustnego i nosowe go. To znaczy zatem, że człowiek od najdawniejszych czasów dobywa z siebie szereg głosów krtaniowo wokalicznych jako objaw wrażeń ujemnych; dalej głosy w rodzaju późniejszych m b p (…) oraz n t d (ń t d), przy czym pierwsze towarzyszą ssaniu, drugie smakowaniu. Bezpośrednio potem zjawia się jeszcze jeden objaw, a mianowicie nasycenia, przesytu, wstrętu, odpychania piersi, czemu towarzyszy świst wydobywającego się z ust po wypuszczeniu piersi powietrza, element spirantyczny wargowy; przynajmniej bardzo prawdopodobnie.