Wpływy te zachodnie nie w jednym wieku i nie w jednym kierunku występowały. Wyprzedziły naw et wiek XIII i XIV i szły nie tylko od Frankonii, od górnych i dolnych Niemiec. Zagaiło je duchowieństwo, szczególniej zakonne; najdawniejsza warstwa, benedyktyńska np., wcale nie z Niemiec się wywodziła, jak późniejsza, cysterska, gdzie żywioł niemiecki każdy inny przeważał. Z duchowieństwem romańskiem przybywało wiele terminów, szczególnie gospodarskich: naczynia, uprawy ogrodowej, warzywa, kwiatów. Łączności z Czechami również nie przerwano na chwilę; nie tylko przy wprowadzaniu słownictwa chrześcijańskiego odegrali oni rolę, i później rozlewała się fala nowych urzą dzeń i pojęć poprzez Czechy na Polskę. Dopiero w XIII wieku zaczął się nagły, gwałtowny niemal napływ niemczyzny, szczególniej od drugiej połowy wieku, potem opadał znacznie i zaczynał się proces asymilacyjny, trwający przez cały XIV i XV wiek; w drugiej tegoż połowie proces ten w głównych zarysach był już ukończony. Cofała się stanowczo niemczyzna, coraz rzadziej napotyka się między mieszczaństwem krajowem ludzi całkiem niemieckich; ustępują z ulic, kościołów, cechów, rady i sądów, aż w końcu rozporządzenia władz stan faktyczny zupełnego spolszczenia uznawały i zawieszały używanie niemczyzny po urzędach, rugując ją z uprzywilejowanych stanowisk. Od XVI wieku istnieje ona już t y l k o nieoficyalnie, między nowymi przybyszami (ulegającymi rychłemu spolszczeniu, jeśli nie w racają do swoich), po pewnych miejscowościach, w niektórych zbiorowiskach, w Krakowie, gdzie im kościółek św. Wojciecha już zupełnie wystarczał, w Wilnie na Saskiej ulicy. Na cztero wiekowym przeciągu czasu skupiają się więc wpływy zachodnie, łacińskie i romańskie, niemieckie i czeskie i trudno nieraz z pewnością oznaczyć, jakiemu z nich przypisać dany wyraz. Ani sposób wszystkiego wyliczać, co wtedy do języka się dostało; nawet rodzime słowa pod tym wpływem przybierały nowe znaczenia.^ Śmiejemy się, jeśli ktoś powie, że jedzie na swoje dobro — zdaje nam się, i słusznie, że to germanizm, sein Gut, ale w XV wieku Polacy tak mawiali i pisali; przysięga np. r. 1397 p. Dąbrowski, że ranił Jakóba »na swem dobrze, niej na królewie drodze«, »siedząc na jego dobrze czytamy r. 1389 albo »jachał na jego dobro i brał jego bydło*. Podobnie dobrał się zamek (u drzwi tylko niegdyś) znaczenia grodu (wedle niemieckiego »Schloss«), spokój, co tylko spokój oznaczał, znaczenia izby (wedle niemieckiego Gemach; kalambury z »pokojem« należą do najdawniejszych); sklep (tylko sklepienie) znaczeniakramu (niemieckie Gewolbe), a gajenie, zagajenie do wiec i sądów się dostało (niemieckie hagen od Hagen, gaj); podobnie morgę jutreyną tłumaczyli (jutro = Morgen!!). Tak było z materyałem rodzimym; wedle tego można sądzić o przywoźnym. Jest jego bezmiar; niema dziedziny, od ubioru i pożywienia do życia po cechach i sądach, po kramach i szkołach, po gościńcach i izbach, gdzieby się nie roiło od tych przybyszów; ale nie tylko w przemyśle i handlu, w wojsku i rządzie, nawet w pojęciach oderwanych, moralnych, rozstasowali się w najlepsze. A dawniej było nawet gorzej niż dzisiaj; z biegiem wieków opadło wiele z tych przybyszów na same dno, zapomnieliśmy o nich znowu doszczętnie; dbając więcej o czystość językową, żachając się dziwacznej pstrocizny, znamiennej dla średniowiecza nietylko w szatach, zastąpiliśmy przybyszów ziomkami. Od czegóżby zacząć? Wystarczy wskazać, że nawet warstwa najwyższa narodowa, uprzywilejowana w imię swego narodowego znaczenia, siebie samą nazwami obcemi stroiła. Szlachta wraz z erbami (o dodanem h wyżej mówiliśmy) — nie wiemy nawet, jak się to po polsku niegdyś nazywało. Nie zawadzi jednak przy tej sposobności wspomnieć, że same nazwy »erbów«, to rzecz prastara, bo choć nie było jeszcze wcale erbów t. j. figur na tarczy i hełmie, były już rozmaite » zawołania*, popłacające w każdym rodzie, osobliwsze, jakiemi się zwoływano w razie potrzeby, obrony spólnej i t. d.; te zawołania połączono później z dowolnie dobranemi figurami, chociaż nieraz najmniejszego między niemi niema związku (np. zawołanie: lis, herb, odmiana strzały; albo zawołanie: jastrzębiec, herb, odmiana podkowy). Zawołania wzięto od nazw topograficznych, rzeki lub jeziora czy miejscowości, nad jakiemi rozsiadło się pierwotne gniazdo rodowe, gdzie się skupiało, np. Srzeniawa, Pilawa, Do Liwa (może i Do Łęga — coby więc oddzielnie pisać należało), albo od nazwy przodka spólnego, Kościesza; Junosza, Lis, Ciołek, Jastrzębiec tu również mogą należeć. Nazwy te nieraz bardzo dawne, zachowały prastarą, niezwykłą formę, np. Starła (t. j. stróża, custodia), jak nawoływali się chłopi pewnych dóbr i rodów, lub Warnia, tyle co Wronia. Lecz od szlachty i rycerzów, od panosz, włodyk i ich klejnotów przejdźmy do kół innych. Najszerzej przyjęły się terminy oderwane, dzięka i rada z licznemi urobieniami dalszemi, z wdziękiem, rajcą, zdradą i t. d. jest prastarą pożyczką; tcarować i wiarować się (również obce!) cofają się dziś przed strzeżeniem, ale ratować (z częstym okrzykiem rata lub dawniejszym rety), szukać, musić z musem i przymusem, szkoda z licznymi nowotworami, szkodnikiem szkodliwym, i odszkodowaniem nawet, los z trafem i celem, sztuka w znaczeniu kawała (i to obce) i kunsztu (również), szanowanie (szonowanie dawniejsze), rachowanie, winszowanie (winczowanie, co dziś życzeniem skutecznie wypieramy); wart z wartościami, braki, tryb i kształt — oto na chybi trafi powybierane słowa. Nie możemy dziś sobie języka polskiego bez nich wystawić, a był przecież czas, żeśmy ani jednego z nich nie znali, inne, pierwotne, słowiańskie na ich miejscu posiadali. Jeżeli nawet na tern polu, gdzie konieczności nie było żadnej, przybysze rozgościć się i domowników wyrugować zdołali, cóż dziwnego, że na innych polach, leżących dotąd odłogiem, wszechwładnie zapanowali? Urządzenia miejskie i cechowe, nowe budynki, stroje i potrawy, nowe rękodzieła, broń, nowe zabawy nawet, wszędzie zagęszczają się nieznane dawniej wyrazy. Czasem całkiem zbyteczne; lenistwo umysłowe poddawało się biernie temu napływowi; popłacało, co nowe, co obce, pomiatano własnem. Łańcuchy (lahnzug) zastąpiły rzeciądze (wrzeciądze), dyszle, oje; nie mówiono już o moście, lecz o bruku (dziś jeszcze w Rydze np. »brukują« ulice, jak u nas; w Niemczech takiego wyrazu wcale już nie używają); wiełnica polska walczyła jakiś czas z ratuszem, w końcu upadła, siedzieliż tam ławnicy, ale ławę ich z niemieckiego (Stuhl, Schoppenstuhl) tylko przetłumaczono. Ot, przypatrzyć się tylko naszym złożeniom z g t. j. niemieckiem ge, gmin i gmina Gemeine; gweśny gewisz (jeszcze u Leopolity; dziś i po narzeczach, dawniej i ugwesić, upewnić); gbit Gebiet, jakby nie miał Polak dawnego opola i ujazdu; gmach Gemach (a jest i indermach Hintergemach); graty Gerathe; gwar Gewahr (nic niema spolnego z naszem gwarzeniem i goworzeniem); gwałt Gewalt; kształt Gestalt; glejt Geleite; gruz; grol; gwicht; gwint; gbur z Gebauer; gnarować się zamiast żywić (»bogaty się dziwuje, czem się żebrak gnaruje«); gmerk; gsztele w buksztelach, Baugestell; gwarek Gewerke; gruszt Geruste i t. d. Przytoczyliśmy umyślnie całkiem przypadkową pozycyę t. j. w której schodzą się i zlewają najrozmaitsze kierunki czy warunki życia prywatnego i publicznego. Wysnuwają się z niej najróżnorodniejsze uwagi. Najpierw spostrzegamy, że przyjęte w XIV i XV wieku germanizmy bynajmniej nie wszystkie się utrzymały, że naw et terminy, znane i używane w XVI wieku, zupełnie zaginęły. Język niby z czasem pokrzepił się, pozbył się obcych szkodników, co słowiańskości, rodzimości jego poważnie zagrażali; powraca do własnych zasobów, jeśli się u części mówiących albo w pewnych zwrotach u ogółu dochowały; gdzie zaś wygoda, przyzwyczajenie, nałóg górę wzięły, o restauracyi wyrazów słowiańskich i mowy już być nie mogło. Żartowano u nas z gallomanii, któż nie wspomni kasztelanowej z Powrotu Posła, »atendrysującej« się przed »szaletem* i »kabaną«, zapominającej najprostszych... polskich wyrazów? Otóż tę gallomanię z końca XVIII wieku poprzedziła germ anom ania XIV wieku i całkiem na jednej linii z tą śmieszną kasztelanową stoi szlachta — o mieszczaństwie na poły niemieckiem ani mówimy co szyndowała na dobrowolnej drodze (nie łupiła ani rozbijała), co fordrowała (później instygowała) na morderza (już nie soczyła na niego), albo żądała sobie frysztu czy glejtu, tadynkując się (spierając), żądając zapłaty na wet (w przewodzie sądowym, pokup po polsku, z niemieckiego W ette; ten wet rozrósł się u nas do niebywałych rozmiarów, wet za wet, powetować, odwet, nawet przysłówkiem został). W XIV jednak wieku łatwiej tę zarazę, grożącą zupełnym rozkładem słowiańskości naszego języka, pojąć i wytłumaczyć: nie było literatury, nie było ostoi ani punktu oparcia dla narodowego uczucia językowego. Zdaniśmy byli na łaskę i niełaskę wrogiemu żywiołowi; w nierównej walce wsparł nas ostatecznie Kościół, broniący zagrożonego języka narodowego w szkole i z kazalnicy. I jeszcze uwaga. Francuszczyzna w XVIII w., w XVI i XVII łacina szerzyły się drogą książkową, literacką, od warstw ukształconych i przyjmowały się głównie co do pojęć oderwanych. Odwrotnie było z niemczyzną; nie od książek, szła ona z ust ludowych i miejskich, z dołu wciskała się w górę, od pojęć najelementarniejszych, od potrzeb i warunków życia najprostszych. Wyrazów łacińskich i francuskich nikt nie zmieniał; o poprawność niemieckich przeciwnie nikt nie dbał, nałamywano je mimowoli do własnego poczucia językowego, wedle własnego ucha; kaleczono je i spolszczano pozornie. Wychodziły więc nieraz istne dziwolągi, i nie poznasz od razu, co za niemiecki towarzysz tkwi pod polską maską. U Niemców np. bardzo często w jednem słowie te same spółgłoski się powtarzają, ich to nie razi, tem bardziej nas; szczególniej nie znosimy następstwa dwu płynnych, r— r lub l— l i ułatwiamy wymowę rozpodobnieniem; jedna płynna pada ofiarą, zastąpiona drugą. Z murarza robimy mularza, z morderza molderza, z kamerarza (miejskiego) kam lar za, z Margorzaty Małgorzatą, z rodgisarza ludwisarza, z sturarza (partacza, niecechowego) stularza, balwierza, rułc z rury, cyrulika z chirurga, z Marienburku Malborg, z fordrować fołdrować, z rankom jankor, z rubryki lubrykę— na Ukrainie nawet lejstrowyi łycari (rejestrowi rycerze) między Kozakami prym dzierżeli; podobnie karkulujemy, liwolwer i t. d. Od języka konsekwencyi nie wymagaj; r, z którem tu tak wojuje, gdzieindziej sam wciśnie, np. w rostrućharza, czem dawniejszego rostuszara (Rosstauscher) zastąpił; zato z p ilu ł zrobiliśmy piguły i pigularza, a z Niemców już w XV wieku Miemców! Język— grymaśnik, nigdy nie odgadniesz z góry, czego mu się zachce, dokąd podąży; np. mimo przemienił w imo (częste w XVI i XVII wieku, np; imojazdą zamiast mimojazdą i i.), a Liflanty w Iflanty, bo nie spodobało mu się następstwo m— m, l— l; tymczasem te same Iflanty (tak jeszcze w XVI wieku!) przerobił zm ianą wręcz przeciwną w Inflanty, przesadzając n z drugiej głoski już i w pierwszą! Obcych przybyszów, włazów, czasem i rozeznać trudno. Ktoby się np. w rząpiu, bo tak go później pisano, niemieckiego S um pf (pisać należy żąp) domyślił? Najbieglejszy slawista (Miklosich) dał się też zwieść łudzącym pozorom : por. dzisiejszą nazwę poznańskiej stacyi kolejowej Jam ża (z Am See!) albo ów poczciwy śląski jarzęg (Hering). Czy i do kręgli r się dostało? w XVI wieku były kręglami (Kegel). Ci przybysze niemieccy psują nawet mniemaną mitologię słowiańską. Czego się u nas nie napisano na tem at dyngusu i śmigusu albo cąbru krakowskiego? Upatrywano w nich pierwotne obchody wiosenne, pamiątki czasów pogańskich co najmniej. Ależ dyngus, to niemieckie dingnus i znaczy szacunek, oszacowanie (dingen szacować), więc od dziatwy lub młodzieży, chodzącej po gospodarzach w Wielkanoc, od jej uprzykrzonych próśb i powtarzanych śpiewów »po dyngusie«, odkupywano się dobrowolnem składaniem do kosza jaj, małdrzyków i t. d.; śmigus zaś przypadkowo nasze śmigać przypomina, dawniejsza jego forma śmigorzt, śmigurst od razu niemieckie »Schmeckostern« ujawnia (od bicia prętem, kogo w łóżku zastano lub od zlewania wodą); baby zaś cąbrowe lub cząbrowe (z fałszywem niby odmazurzeniem) nic nie miały do czynienia z jakimś fantastycznym wójtem krakowskim tegoż imienia, to one tylko rej wodziły w firlejach, cenarach, przy mumszańcu w tłusty czwartek, strojąc się w maski (Schampern) i napastując przechodniów. Obce to wszystko, jak tyle zwyczajów, np. konika zwierzynieckiego lub odpraszania od śmierci winowajców przez dziewczynę albo wleczenie klocu w środę popielcową przez te, co się w zapusty nie wydały. Tem at to niewyczerpany, daleki jednak obecnym naszym celom. W ięc wolimy zaznaczyć, że używamy np. nieraz wyrazów niemieckich, jakich Niemcy sami nie używają ani rozumieją. Np. zegar z zegarmistrzem; niegdyś Niemcy klepsydrę Seiger nazywali i z niej to nasza nazwa urosła — klepsydry, naturalnie nie w znaczeniu warszawskiem (kartki żałobnej czy pośmiertnej), lecz w właściwem (zegaru piaskowego, chociaż nazwa grecka o jeszcze dawniejszym, wodnym, mówi). Albo zamtuz, dawniej zantuz, ze Schandhaus, obcego Niemcom. I szelki są niemieckie, chociaż żaden Niemiec nigdy szelek tak nie nazywał; my je ze szli lub śli zdrobniliśmy; śla, szla zaś uprzęż konna, niemieckie siele; my mówimy szory, ale Niemiec »ge« od ge schirr nie opuszcza nigdy. Że swoją drogą Niemcy te same wyrazy od romańskich języków przejęli, a od nas znowu Rosyanie je wzięli, nie zmienia rzeczy, np. niemieckie Schleuse z romańskiego sclusa (ecluse), u nas śluza, a u Rosyan szluz; rosyjski sznur wzięty od nas, lecz my dawniej sznura i sznurka, nie sznurek, mówili (die Schnur, porównaj dyszla i t. d.). Wobec tego napływu germanizmów do nas, od Słowian Niemcy na odwrót bardzo mało co przyjęli, np. Grenze z granicy, Petschaft z pieczaci (fałszywie pieczęci; znak to wypieczony, wypalony), Dolmetsch z tłumacza i t. d.; w dawnej nieinczyźnie było ich więcej, np. Temnitz (więzienie, z ciemnicy) i t. d. Cóż mówić o słowach, skoro nawet w końcówki się zapożyczaliśmy. Taki -‘m nek np., jakim coraz nowe rzeczowniki urabiamy, stosunek, fechtunek i rachunek, a nawet pocałunek, bez czego przy sutym poczęstunku albo podarunku się nie obejdzie. Wzięliśmy go razem ze słowami samemi, a więc ratunk Rettung, bitunk (dawniej bardzo pospolite, jeszcze w XVI wieku, dla łupu wojennego, Biutunge), rystunk albo rustunk (z czego później rynsztunek urobiliśmy) Riistung, ordunk (później ordynek!), gatunk, rachunk i t. d. Mając odpowiednie czasowniki, np. ratować, rachować, stosować (stosunk), wizerować (wizerunk), nabraliśmy czucia żywszego dla tego przyrostka, nadajemy mu samoistność, urabiamy im coraz nowe terminy, nawet od słów własnych, tworząc mieszańce: polski pień a przyrostek niemiecki. Nie jedyny to przykład; pomijam drobniejsze, ale — ar z, przeciwko któremu, jako nieestetycznie brzmiącemu, chciano koniecznie Towarzystwo Przyjaciół Nauk warszawskie poruszyć, żeby go z języka usunęło, innymi zastąpiło (!!), to -arz, bez którego języka nie pomyślimy, por. lekarz, pisarz, garncarz, co dawnego zduna wyparł, stolarz — przetłumaczony żywcem z Tischler, jak piekarz z Biicker, włodarz, żeglarz, szafarz, malarz, kosarz zamiast dawnego kośnika i t. d. i t. d. — otóż to -arz jest niemieckiego pochodzenia, zaś Niemcy sami z łacińskiego -arius go dostali. Słowianie już w czasach pierwotnych, spólnego bytowania, do tego -arz przywykli; inni Słowianie mają nawet kowarzy i rybarzy i pacharzy (kowale, rybacy, oracze). Jeszcze i to uwagi godne, że w ciągu stuleci jedno i to samo słowo nieraz dwukrotnie zapożyczyliśmy, raz przed wiekami, i znowu znacznie później; różnica czasu odbija się w formie i znaczeniu; dawniejsza pożyczka przystosowała się bardziej do własnego języka, późniejsza naśladuje niewolniczo pierwowzór. Np. barwa i farba, oba z tego samego niemieckiego Farbę, tylko jedno w XII jeszcze wieku, kiedy niemieckie f przez b oddawano (por. bierzmować z firmen i i.), drugie w XV i XVI, kiedy nie ceremoniowano się z przybyszem, brano go, jak był, żywcem; berło i feruła tak samo z łacińskiego feruła poszły; dzięki i dank, o czem już wspominaliśmy. Dawne pożyczki poznasz od razu po ż zamiast s, żegnać segnen, żagiel, żebrać seffern {b—f jak wyżej), róża, źaga (Sage) i t. d., w nowszych s już tylko w z lub s przechodzi (zankiel Senkel i t. p.). Wysunęliśmy niemieckie pożyczki na czoło, jako najliczniejsze i najbardziej charakterystyczne. — Nie lubiano Niemców, odgradzano się od nich, wiedziano dobrze, jak niechętnie się garnęli do krajowego języka, z jakim trudem go się uczyli i nigdy porządnie nim nie władali — wiemy przecież, jak w r. 1312 w Krakowie tych zabijano, którym przy soczewicy, koło miele w młynie język się plątał. Mimo to popłacał ich język nadzwyczaj, podobnie jak u Czechów, mimo ich jeszcze silniejszej germanofobii; stosunki były silniejsze, niż antypatye. Nie należy jednak zapominać, że były i inne wpływy, romańskie np. i słowiańskie, czeskie, o których osobno pomówimy; dalej że cała masa germanizmów nie zalała języka dopiero po r. 1250, lecz niemieckie i łacińskie wyrazy już wcześniej, głównie może przez klasztory, się szerzyły. Tu należą prastare nazwy dla koszów: krobia (z łacińskiego corbis, z znaną przestawką) i krobka, Krobią nawet miejscowość nazwano, kadź (cadus), korzec (chorus), skrzynia (scrinium), skop i skopiec (niemieckie scaf, schaff, cośmy później wzięli napowrót w szafliku), bednie (butinna, stąd i bednarze), jedwab (nie wabiący jadu, lecz czeskie hedvab z gotawebbi), pieprz i pierz, misa (z mensa, stół i misę niegdyś jednem mianem znaczono); cka t. j. dska (z discus Tisc Tisch), dziś deska; buda; koeiec (kojec, od kotu, Kathe); mur i t. d. Obszary (znowu termin niemiecki! obirschar, co nad wymiar zostało) tych nazw jednak są dosyć ograniczone: narzędzia domowe, kuchenne (kuchnia z Kuchę, przez czeskie), towary niektóre, budowle, niektóre części ubioru (kukła na głowie, koszula — casula, słowiańska jej nazwa inna; żupa, żupica i żupan z Joppe i i.), wiele z roślin warzywnych i innych, od brzoskwiń i trześni począwszy, a skończywszy na rzodkwi, kminie i łuku. Kopalnia to niewyczerpana; można tworzyć całe obrazki kulturalne, obyczajowe, rodzajowe, opierając je na tych słowach, wykładnikach dawnych stosunków; lecz i tak już nadużyliśmy cierpliwości czytelnika, co dzieje całego języka, nie dzieje słów pewnych czy kategoryi słów, poznać pragnie. Zdawało się, że język polski stanął na tej samej drodze, na której znalazło się narzecze kaszubskie, serbskie (łużyckie), a najbardziej połabskie: gdzie wszędzie szata zewnętrzna, słowiańska, ducha niemieckiego okrywać się zdaje, gdzie cały słownik żywiołem niemieckim przejęty do szpiku kości, gdzie już nie słowa, ale całe zwroty, składnia sama, bardziej niemieckie niż słowiańskie. Nie uległ jednak nasz język tej skazie — otrząsł się z niej ostatecznie. Jeżeli przeważały na razie wpływy obce, to należy pamiętać, że i on sam już oddziaływał na inne. Położenie wskazywało najbliższe zadania: być pośrednikiem kultury zachodniej na północ i zachodnią północ, ku Prusom i Pomorzu. O oddziaływaniu kultury polskiej na Pomorze najpewniejszy świadek, język, zawodzi, gdyż wiemy ze źródeł spółczesnych, że język pomorski i polski uchodziły za ten sam. Natomiast język starych Prusów zupełnie odrębny, z grupy litewskiej; w pomnikach swoich, pochodzących z stron północnych, z Pomezanii i Sambii, obfituje w mnóstwo pożyczek polskich, czysto kulturalnej natury, skoro państwowej zależności nie było. Odnosi się wrażenie, jakoby cały język pruski przesiąkł naleciałościami polskiemi, nieraz tak dobrze spruszczonemi, że dopiero baczna uwaga wykazuje zapożyczenie; dochowało się tutaj nawet niejedno polskie, czego z własnego języka nie znamy, np. źupani t. j. pani i i. Na pasie pogranicznym, nad Osą i Drwęcą, wpływy te musiały jeszcze silniej działać, tam musiała pruszczyzna jeszcze bardziej obfitować w podobne pożyczki. I oto otwierały się widoki na przyszłe wpływy polskie; zmarnowano jet poświęcając Niemcom i Pomorze i Prusy, jak i całą zachodnią Słowiańszczyznę, włączając do niej nawet własną prastarą śląską dzielnicę; zamiast ku zachodowi, zwróciła się polszczyzna, z zmianą frontu politycznego, sama również na wschód ku Rusi. Zrzekła się niby urzędowo Pomorza i Prus, tylko Niemcom wchód tam ułatwiła; nie stanęło duchowieństwo polskie, nieliczne, nieoświecone, żywiołami cudzoziemskimi przesiąkłe, na wysokości narodowego posłannictwa, nie poświęciło się chrystyanizacyi kraju (czego na Pomorzu Otto z Bambergu dokonał), mimo zabiegów mnichabiskupa oliwskiego w Prusiech: plony jego zabiegów zżęli Krzyżownicy (bo tak u nas Krzyżaków zawsze nazywano). Spełniło natomiast duchowieństwo obowiązki na niem ciążące w obrębie własnego kraju, o czem zaraz pomówimy; wpierw jeszcze dodamy parę słów o granicach języka polskiego, o kurczeniu się jego. Materyi tej nie myślimy obszerniej traktować, nie naszem zadaniem etnografia i statystyka ludności polskiej, więc nie określimy granic języka polskiego, ani dzisiejszych ani dawniejszych. Zwrócimy uwagę na jeden punkt tylko. Znane są utyskiwania ruskie na utratę własnego gruntu, na zaborczą zachłanność polską, na sztuki, jakiemi kolonizacya polska narodowość ruską podchodziła. Wszystko to bardzo ładnie, zapominają tylko Rusini, że Polacy właśnie wobec nich, na ich korzyść, znaczne straty ponosili; te straty odnoszą się do XI, XII, i XIII wieku i dlatego o nich tu wspominamy. Zapominają np. Rusini, o czem ich kronikarz bardzo dobrze wie, że Przemyśl i Bełz, grody czerwieńskie, a więc dzielnice nad Sanem i Bugiem, były niegdyś polskie, nie ruskie; że dopiero z słabości nadzwyczajnej Polski Mieszkowej (r. 1030) i dzielnicowej skorzystali Rusini, aby czerwieńskie grody zdobyć na Polakach i dawny małopolski żywioł znacznie ścieśnić; i szerzyli się w tych wiekach Rusini coraz dalej, doszli np. aż pod Lublin, gdzie w XVI wieku np. cerkiew i bractwo własne mieli, chociaż Lublin prastary polski gród. Tak się szerzyli i za Sanem (pod Rzeszów i t. d.) i koszty tego szerzenia się opłacali Polacy. Dopiero gdy się od XIV wieku stosunki polityczne zupełnie odmieniły, gdy przewaga państwa i kultury polskiej zaciężyła nad Rusią, ustały owe zdobycze, owo wdzieranie się Rusi do małopolskiej dzielnicy i nastąpiło powolne cofanie się wylewu ruskiego. O pierwotnych stosunkach zapomniano tak doszczętnie, że mogła powstać dzika myśl (za przewagi Chmielnickiego), jakoby Ruś niegdyś aż do Wisły sięgała, dopiero za Wisłą Polska się zaczynała i stawiano odpowiednie żądania. Otóż wobec tych aspiracyi kozackich nie wadzi przypomnieć, jak się rzecz miała wistocie, jak daleko zagarnęła Ruś dzielnice niegdyś małopolskie. Stosunków na granicy zachodniej, niemieckiej, tu nie poruszamy: same tu ubytki, chociaż ów przerażający swą szybkością zalew z XIII wieku, co odrazu np. dolny i średni Śląsk od polszczyzny oderwał, później już się nie powtórzył — odmiana granic powoli postępowała. Na ich straży stanęło wkońcu także duchowieństwo.