Oto ruchome pożyczki języka polskiego; z każdą nową falą życia kulturalnego osiadają na gruncie polskim, a ponieważ grunt ten wystawiono z biegiem wieków na najrozmaitsze fale, więc i osady po nich były najrozmaitsze i niema chyba drugiego języka na świecie, któryby tyle ciekawych, rozmaitych rzeczy z swoich słów obcych wyczytywać dawał. Inne języki zazwyczaj jednostronnemu ulegają wpływowi, np. w czeskim przeważa niemiecczyzna, w madiarskim albo w rumuńskim słowiańszczyzna, u Bułgarów i Serbów turecczyzna, na Rusi moskiewskiej, szczególnie dawniej, tatarszczyzna, u Niemców romańskie elementy, do olbrzymich rozmiarów wydęte w angielskim, u Rzymian greckie i t. d. W polszczyźnie przeciwnie, jak w kalejdoskopie, coraz się widok odmienia; zaczęliśmy czeską terminologią kościelną, przeszli do niemieckiej miejskiej, wrócili do czeskiej literackiej, nadeszła łacińska, równie literacka, a wdziera się włoska towarzyska, salonowa i na tern nie koniec: język stawa otworem dla wpływów wschodnich, najróżnorodniejszych. Dzieje kultury polskiej można splatać z dziejami słownictwa polskiego; z każdym wiekiem nowa fala osobliwszą im cechę narzuca. Od XVIII wieku pozapominaliśmy wiele z tej włoszczyzny, zmieniły się mody, elegancye i włoszczyznę zastąpiła francuszczyzna. Ale roiło się niegdyś od włoskich przybyszów, od ich kontentecy, alaspasów, fozy (maniery, mody), za które chytry Włoszek wyłudzał polskie pieniążki, ubożąc do reszty przemysł i kupców krajowych, na których zgubę i tak już żydzi i »szoci« się sprzysięgli. Nie myślimy wyliczać włoskich włazów — intruzów, poznasz ich od razu: dodajmy tylko, że nawet rzadsze słowa włoskie znajdziesz między nimi i to po dalekich zaułkach polskich, u popów ruskich; dalej, że niewiele z nich ząb czasu oszczędził, że niektóre jednak tak się spolszczyły, iż wprawnego oka potrzeba, aby ich paszport odcyfrować, np. taki wyćwimy — wymyślny, jak mu daleko do źródła włoskiego, z którego wypłynął, do riccrco (fantazya, w muzyce), skąd przez rycwerki i ivycwerki aż do wycwieru doszedł! Podobną drogę i nasz wykwintny odbył; nie darmoż Włoch, u którego wszystko niegdyś wykwintnem było. Skoro o Romanach mówimy, wspomnijmyż i o Rumunach. I oni wcisnęli kilkanaście słówek w nasz język, nawet pisemny; multanka i fujarka, żętyca i bryndza — oto i cały repertuar wałasko-multański; Wałach konie wałaszył, a Multan mieczem-multanem głowy ścinał. Więc po pasterzach karpackich i podgórskich zostały w terminologii naszej owczarskiej, tatrzańskiej głównie (dział = góra, też Wołoszczyzna) ślady, kiedy Wołoch głównie pasterstwem się trudnił; stąd koszary, szałasze i t. p. nazwy hurmem czy hurmą, do nas przeszły. Nierównie więcej zawdzięczamy Węgrom. Z Batorym t. j. bohatyrem, z jego piechotą węgierską moc wyrazów wojskowych do nas się dostała; już przed nim zaznaliśmy, co to rokosz (u nas go mylnie z rokowaniem łączono), i co to orsay (kraj; my orszak z tego popletli). I wszystkie terminy naszych szat narodowych, kontuszów, ferezyi, delii, forg, kit i t. d. od Madiarów pożyczyliśmy z szatami samemi: jedyny Polak na świecie nie miał stroju narodowego i, jak język jego, w coraz nowe, lecz zawsze obce mody się stroił. W służbie dworskiej zastąpili hajducy (najczęściej słowaccy Matyasy, głodomorcy; stąd matyasno mi = kuczno ini, pozostało w narzeczach) włoskich stafieróic (od których dziś jeszcze dziewka się »sztafiruje«); od nich przywykliśmy wtrącać słówka węgierskie, uram — panowie, bizoni = naprawdę; żartobliwie od tego bizuny przezwano, jakiemi Matyasów w »harum palcat« t. j. w trzy kije częstowano; tak i harap nazwano od nawoływania niemieckiego Herab, jakiem myśliwi psy łowcze przy lisie lub wilkach raczyli. Ale musztra węgierska, zbóje węgierskie (sabaty), kocze węgierskie z czapragami, forgoczami i t. d., wszystko z mody wyszło; zapomnieliśmy o nich doszczętnie — antałki nam zostały, chociaż dawno z nich węgrzyna wysączyliśmy. Rumuni i Węgrzy doprowadzili nas na wschód. Nic nie mieliśmy z nim do czynienia, póki nas Ruś odgradzała, ale gdy Ruś częścią pod polskie panowanie przeszła, częścią wraz z Litwą silnemu działaniu wpływów polskich podpadła, otworzył się nam dostęp do wschodu. Z towaram i wschodnimi zapoznaliśmy się już w XV wdeku; w XVI i XVII mniej Turczyn, głównie Tatarzyn nam doskwierał. Kardasztwa t. j. braterstw a (stąd kurdesz t. j. brat, zamiast kardasza) nigdy nie było, zawsze zostawał Tatarzyn chamcem, ale z jego ordą (hordą), koszem i jasyrem niestety zapoznaliśmy się aż nadto, z haraczem, bazarami, na których naszych właśnie najwięcej sprzedawano, z końmi tatarskimi, łoszakami, rumakami (ohromak z argamak) i ogierami (ujgir), z bronią tatarską, choćby z ich biczakami t. j. nożami, buńczukami i t. d. I to fala przelotna, jak m adiarska — kultury nie było, były specyalności, w jakieśmy się od nich zapożyczali, póki był czas po temu. Upadł Krym i Nohaje — zostały nahajki, krymki, burki, kiry, co u nas dziś żałobę, całuny (od miasta Chalons nazwane), niegdyś wcale proste płótno znaczyły; słowa, rzecz najulotniejsza, przetrwały państwa i narody — nie jawnaż to ironia losu? Przy słowach pochodzenia tatarskiego, wr XVII wieku bardzo licznych, dziś bardzo rzadkich, można jednak wątpić nieraz, czy wprost z ust nieproszonych kardaszów, czy też przez pośrednictwo Kozaków, co bynajmniej nie od kóz, jak u nas szydzono, lecz od tatarskich Kazaków-junaków (Czunhuzów niby) przezwani, i Rusi, również nie od ruszania, jak nasi stale twierdzili, nazwanej, poprzychodziły. Wpływ ruski (litewskiego nie było nigdy żadnego) w języku polskim bardzo drobny, minimalny, jeśli go porównamy z wpływem, jaki polszczyzna na mowy' ruskie wywarła. Ale jest. O dawnych śladach mikroskopicznych wspominaliśmy; w XVI i XVII wieku nieco się wzmagają. Nie dochodzą zazwyczaj daleko; używają rusyzmów Zygmunt August, Radziwiły, inni magnaci litewscy, gdy po polsku piszą, a piszą lepiej nieraz, niż rodowici Polacy. Zresztą używają ich pisarze, co wyszli z ruskich stron, np. Jagodyński i inni, lub w nich przebywali, np. Wielkopolanin Klonowie, gdy w Lublinie na zawsze osiadł, i Twardowski, gdy ruskie wioski dzierżawił, lwowianin Zimorowic, gdy > Sielankom* ruskimi terminami couleur locale dodawał. Inni, Kochanowski, Potocki, dla żartu głównie rusyzmów dobierali, w przysłowiach, co żywcem za Rusią powtarzali; ale Rej, choć na Rusi zrodzony, nigdy ich nie używał. Najwięcej wprowadzali ich w literaturę za czasów walk wyznaniowych prawosławni i uniccy pisarze, po nich zostały nam do dziś np. sobór i sojusz, co brzmiałyby po polsku zbór i związ. Z ruskiemi słowami pow tarza się poniekąd trudność, na jaką przy czeskich trafiliśmy; nie łatwo oznaczyć, co rzeczywiście pożyczono, a co się takiem tylko wydaje. Np. o dużym, wobec znanych faktów pojawiania się u miasto nosówki (dążyć) w czysto polskich terminach, nie twierdzilibyśmy, że to rusyzm, chociaż słowo dopiero od końca XV wieku się zjawia (najpierw w słowniczku poznańskim); duży znaczył wyłącznie silnego; jak »siła* »wiele* oznacza, podobnie duży, dużo do ilości (od jakości) przeszły. Nawet durnia nie potrzebujemy Rusi ustępować, ani przedaży (obok przedaju, porównaj przedajny) i odzieży (obok odziewu, por. odziewek); nawet nadzieżny koń Kochanowskiego (t. j. pewny, nadieżdnyj) niekoniecznie z ruskich stajen wyszedł (dawniej stania, nie stajnia zresztą, i stanie). Może też toż samo i hożego dotykać. Harowanie albo horowanie, co wraz z horą u Towiańskiego nadzwyczajną odgrywało rolę w doskonaleniu człowieka wewnętrznem, nie jest terminem białoruskim, niby gorzem, gorewaniem, lecz kawalkatorskiem, od ujeżdżania koni i dopiero z Polski na Ruś się dostało. Więc wpływ ruszczyzny na polskie, mimo unii lubelskiej, minimalny pozostał. Zato na pograniczu, np. w czerwono-ruskiej lub lubelskiej i bełzkiej ziemi, od sąsiadów, poprzedostawały się niektóre formy czy słowa i nieraz ogólniejszego dobiły się użycia. Więc jeśli o czerepach, czeremchach i czereśniach, zamiast trzopów, trzemch (por. prastare wielkopolskie Trzemeszno i Trzemeskich) i trześni prawimy; jeśliśmy oszołomieni (to samo wyrażano u nas dawniej zwrotem ogólnie używanym pod hełmem być t. j. podpiwszy sobie, m ając w czubku); jeśliśmy nadwerężeni — nawet nie wiemy, jak to obce słowo pisać, czy nie nadwyrężyć, Polak powiedziałby nadwrzedzeni, boć to od wrzodu, ruskiego weredu poszło, ale nosówka w'kradla się późno, jeszcze w XVIII wieku piszą u nas: kogo choroba dużo nadweredzi, z nadwerężeniem zdrowia i t. p.— otóż w takich wyjątkowych razach nie przeczymy ruskiemu początkowi tych spolszczałych terminów. Inne są wręcz miejscowe, najczęściej strasznie pospolite, cechujące otoczenie, z jakiego wyszły, morela, portki (part t. j. płótno grube, po polsku; stąd partać i partacz, niby o zgrzeble mowa), rubaszny (rubaszyć się z kim, zbyt poufalić, od mieniania koszuli — rubaszki), co kozaczyznę przypomina, od której XVII wiek nasz niejednego terminu, na czas naturalnie, nie na zawsze, pożyczył. Ramoty, zamiast hramoty, były pierwotnie tylko ruskie i oburzyłby się na nas Grek, że jego »grammata« klasyczne u nas duractwom przywłaszczają. U niektórych słów późne i miejscowe ich pojawienie się, u pisarzy pochodzących z Litwy lub Rusi, ruskie ich początki mogłoby ukazywać np. naiów i norów, nieznane klasykom polskim, ochoczy i roboczy, jakich Knapiusz jeszcze nie znał (zna tylko ochotny i robotny); podobnie z ruskiego upiru t. j. wampiru, poszedł nasz upir i upierzy ca, aż go na upiora spolszczyliśmy; godnie stanęła obok nich wiedźma, z kołtunem na głowie, nieznanym w XVI wieku (przynajmniej pod taką nazwą, po polsku byłby kiełtunem, od kiełtania, kołysania się), który na próżno zamawiała. Jak widzimy, towarzystwo wcale nie osobliwsze; i rusałki do niego należą, chociaż od poetycznych »rosaliów« wiosennych, bałkańskich, się wywodzą. A za niemi cały szereg zbójników: hultaje, opryszki, zbereżniki różnego autoramentu, szukajły i inne zawadyaki i hałaburdy z Haraburdy. Tu już widzimy, że to terminy lokalne, jakicli gdzieindziej ani nie zrozumieją; jeden z najciekawszych, to borys na oznaczenie grubego chleba, razowego (t. j. reżowego); święty to ruski, syn Włodzimierza Wielkiego, zamordowany wraz z bratem Illebem; otóż w przeciwieństwie do cieńszego Hleba (Chleba, o tej wymianie h i ch nieraz wspominaliśmy) grubszy Borysem nazwano — naturalnie na Rusi tylko, żartobliwie, ale dość szeroko się to rozeszło, w »Kazaniach kieleckich« z początku XVII wieku czytamy między innemi: »tu (na ziemi) chleb czeladny i borys, a lam (w niebie) szczera źemła (Semmel, z łacińskiej simila) pańska«; Borys zresztą imię nie słowiańskie, lecz bułgarsko-tureckie, pierwszego ich »chagana«, co chrześcijaństwo przyjął; takim to cudem istotnie jego nazwa aż do piekarni spadła. Jest jeszcze kilka term inów ruskich, u nas używanych, np. czołobitnia (nieznana polskiej hardej szlachcie, co czołem tylko przed Bogiem uderzała), komunik dla jazdy (od komonia t. j. konia) i i. Żeby mi jednak Rusini i tym razem nie zarzucili, że uprawiam filologicznie szowinizm narodowy i dlatego zmniejszam wpływy ruskie w polszczyźnie umyślnie, więc dodam z książczyny ks. Dudzińskiego, 1776 r. wydanej, dwa spisy: »Wiele jest słów niepolskich, a jednak dobrze po polsku się kładą, a takie są godności niektóre W. X. Litewskiego, np. ciwun, horodniczy etc.; słowa rzeczy nieznajdujących się w Polsce, np. duha, ohłoble, wicina, osieć... wiele jest przytym słów ruskich w polskim języku u poetów zwłaszcza używanych, jakie są, hledzę, wielmi, zabywam, sobaka, chać, chata, duszno, hołubek, sierdzity, sierdzę się, horuję, mołojec, nieduży (niesilny), odzieżą, chwost, mać, mir etc.« Na innem miejscu wymienia autor słowa, żadnego do polskich podobieństwa nie mające, albo w inszem zgoła znaczeniu, takie są: hoduję (wychowuję), hadko (brzydko), kruk (hak), miesiąc (księżyc), suchar (osuch), polano (drewno), żuk (krówka), zatopić w piecu (zapalić), trucień (trąt, nasz truteń!), tok (klepisko), prałnik (pracz, kijanka), padło (ścierwo), lisztwa (szpąga), cioska (drużba), borysz (litkup), czad (swąd od pieca), płyt (nasze płyta, pity, trafta), popierzchnął się (zachłysnął się), lada (niwa, nowina), dzierkacz (chrościel), drywotnia (wiorzysko) i kilka nieużywanych dziś wcale. Jak czytelnik widzi, protestuje autor (w Mińsku uczący) i w tym drugim spisie niemal wyłącznie przeciw rusyzmom (da słowo przydatkowe niepotrzebne, dak tedy więc, dodam jeszcze) nie zawsze trafnie; niektóre z nich dziś ogólnem cieszą się uznaniem. Rozprawiliśmy się tak obszernie z tymi nielicznymi i nieważnymi wyrazami, bo wprow adzają nas w całkiem nowe dziedziny, otwierają nam niespodziewane widoki. Do XVI wieku język polski stale tracił na terenie, jak to wyżej zaznaczyliśmy; najdotkliwsze ubytki poniósł na ziemicy śląskiej, gdzie całą dolną i średnią połać zajęła niemczyzna, w jadająca się i w wielkopolskie i pruskie dzielnice; granicy etnograficznej i językowej tu wcale nie było, idzie ona ciągłym zygzakiem, ląkotką powiedziałby stary Polak, brzeg polski, podmywany statecznie, ginie w nurtach niemieckich. Wszystkie te ubytki stokrotnie wschód od XVI wieku nagradzał; front państwa, od czasów Kazimierza i Ja dwigi, ostatecznie ku Rusi i Litwie zwrócono; cała energia polska, nadmiar ludności, szczególniej szlachty, w rozdrobnionych działach usychającej powoli, kolonizacya, a z nią cywilizacya, skierowały się na olbrzymie przestwory litewsko-ruskie, przewyższające o wiele Polskę etnograficzną. Proces zaczął się w wieku XIV jeszcze, właściwe owoce dopiero w XVI wydawał. I szerzyła się odtąd polska mowa, pismo, książka wraz z polskiemi urządzeniami, duchem, kastowością, hen aż za Dźwinę, Niemen i Dniepr, docierała w zwycięskim pochodzie do Rygi, Smoleńska, Kijowa, Czernichowa, Chocimia. Nie od razu do najdalszych tych kończyn dotarto; stopniowo, pokojowo całkiem, bez szczęku oręża, bez wysiłków i ograniczań sztucznych, bez przymusu i drażnienia jakiegokolwiek odbywała się ta wielka polonizacya, jedyna w swoim rodzaju w Europie, przypominająca chyba zfrancuszczenie dobrowolne Anglii w średnich wiekach. Dwór królewski, duchowieństwo katolickie, szkoła łacińska wywoływały ten przewrót, który, jak w Anglii, szedł z góry, więc najpierw szczytów społeczeństwa dosięgał, wysoką szlachtę, dostojników dworskich, poczerń i na niższą spływał, aż się na mieszczanach oparł. Lecz, jak w Anglii, do chat kurnych nie doszedł; Źmudzin, Białoruś, Rusin, chłop, pop i czerniec, ruchowi temu nie ulegli. Sam a kastowość, odgraniczanie się od czarnego, roboczego ludu, stanęła tu na walnej przeszkodzie; lud pozostawiono sobie samemu i on, jak chłop anglo-saski, nie rzucił ni mowy, ni wiary przodków. Polonizacya nie przetrawiła całego obszaru, pokryła powierzchnię olbrzymiej Rzeczypospolitej, polsko-litew sko-ruskiej, jednostajną powłoką polską, lecz w ludzie samym dawne różnice przetrwały. Teraz dopiero święciła polszczyzna największe tryumfy. Dziś jeszcze, kiedy od półtora wieku przewagę państwową polską złamano i zniesiono, świadczy o nich język żmudzki, białoruski, ruski (ukraiński); nieraz co czwarte w nich słowo wzięte z polskiego. Szczególniej odbiło się to w literaturze ru skiej. Już wcześnie, jeszcze przy końcu XV wieku, zaczęła się ona rozglądać po zasobach polsko-łacińskich i chociaż różnice dogmatyczne dzieliły, zaczęła sobie przyswajać najciekawsze jej płody, legendy i t. p. W XVI wieku wzrosła ta dążność niepomiernie; wszystkiego uczono się od Polaków i po polsku, gdyż łacina gruntu podatnego nie znajdowała i przyszło w końcu do tego, że, gdy w samej Polsce język sądowy był łaciński, na Litwie tym językiem był polski. Gdy rozpoczęły się walki o unię cerkiewną, ci, co jej bronili, i ci, co ją napadali, w równej mierze polskiego używali języka, a nawet, jeśli po rusku pisali, toć myśleli po polsku i polskie już nie myśli tylko, ale nawet wyrazy i zwroty cyrylickiem pismem i ruskiemi końcówkami opatrywali. I masz całkiem wrażenie dziwnej mieszaniny językowej, czytając tę prozę i te wiersze. Bo i do wierszów ruskich zabrano się, naśladując polskie, ich liczenie zgłosek, bez uwagi na rytm i akcent; tylko rym bywał gorszy, wyłącznie gramatyczny. Żeby nas o przesadę nie posądzono, przytoczymy parę próbek ruszczyzny prawosławnej, litera za literą wedle oryginałów, zastępując tylko cyrylicę łacinką. Oto wiersz dedykacyjny na herb Mohiłów z druku kijowskiego modlitewnika z r. 1646: Dom presławnyj Mohiłow w klejnoty obfityj Prez odważnyi dieła stał sia znamenityj, W tom Mars groźno stawajet, trudno pristupiti Wragoin, tut uradiła sława gniezdo miti... Sołnce, miesiąc z zwiezdami nebo obiecujut Sławnym Mohiłom, zemlu snat’ tanie szacujut. A tak witają Kijowianie nowego metropolitę w >W esełobrmiaczej Eufonii" z roku 1663: Precz z roksolariskich smutki ustupujte Granic, lamenty serdca ne turbujte; Już jest weselje, ach, dosyt stognanja! Precz narekanja! Jest po burliwych już Euraeh pogoda, Myśli pochmurnoj jest już oehołoda Po sleznych riekach, po biedach okrutnych, Po płaczach smutnych. Triumfu zaczni Eufrozyno śmiele Himn wykrikati, poczni wołat’ mile, Sztoto za radost’ w rossijskom Sionie, W Kijewskoj zonie! Roża to roża perszoi ozdoby Beret poczatok prez pracy osoby U Sauromatow znacznoj szczasliwie, Beret zgodliwie i t. d. roża naturalnie nie w prawosławnem, lecz w polskiem znaczeniu. A kawałeczek prozy oryginalnej ze »Stołpu cnot«, wystawionego w Kijowie r. 1658 pamięci metropolity Kosowa: »Nefrasowałsia tedy w Bogu zeszłyj pastyr rossijskij, chot’ inyje ręczy utratił, gdy w tuju recz bogatuju był bogatym. Dano raz znati Zenonowi pogańskomu mudrcewi, iż prez nawalnost’ morskuju korab] rozbityj został i wse w głubokost’ zanuriłosia. Sztoż Zeno? namniej ne zafrasowałsia, nepokazałsia otmiennym na licu, lecz wesoło otpowiedajuczy, rekł: Każet mnie fortuna wyborniej mudrstwowati« i t. d. Tak wyglądają rzeczy, napisane oryginalnie po »rosyjsku*; łatwo więc osądzi czytelnik, jak wyglądają »rosyjskie* tłumaczenia z polskiego, oddające niewolniczo słowo za słowem, tak, że nieraz ani ich zrozumiesz, nie mając wzoru polskiego przed oczyma. A tłumaczeniami tymi żyje literatura i umysłowość »rosyjska« przez cały wiek z górą; tylko po drodze z Kijowa i Wilna do Moskwy zacierają się powoli polonizmy. Gdzie te czasy, kiedy ruski tłumacz statutów polskich myślał, że z czeskiego, nie z polskiego, tłumaczy! U rzeczowników męskich skupiło się najwięcej form. Mianownik liczby mnogiej miał ich cały szereg; było ich po parze w dopełniaczu i celowniku liczby pojedynczej; szczególnie ważne następstwa wywołała jednak prastara podwójność u biernika liczby pojedynczej, przeniesiona z czasem i na liczbę mnogą. Niegdyś spadały się w liczbie pojedynczej biernik i mianownik, Bóg — prze Bóg, mąż — (iść) za mąż, stół — na stół i t. d.; wcześnie jednak zaczęto w bierniku używać dla nazw osób żyjących dopełniacza, widzę męża i t. d., podczas gdy nazwy nieżyjących, gdzie dwuznaczność żadna powstawać nie mogła (jak np. w zdaniu ojciec kocha syn, gdzie tylko przypadkowy szyk słów rozstrzyga, kto kogo kocha), przy dawnym bierniku zostały. I wyrobiło się powoli poczucie odrębnej formy rzeczowej a osobowej, widzę stół, lecz widzę chłopca; i przeniesiono stosunki liczby pojedynczej do mnogiej. Tu były różnice między mianownikiem a biernikiem niegdyś stałe; mężowie, panowie, albo orli, stoli, wilcy w mianowniku, męże, pany, orły, stoły, wilki w bierniku; dziś jeszcze język poetycki i styl arcbaizujący może używać form dawnych, np. gromił Szwedy, Turki, Tatary, widzę hohatery, wielbię męże. Żadnej dwuznaczności tu nie było, mimo to kapryśny język dał się skusić stosunkami, panującymi w liczbie pojedynczej, i przeniósł je do mnogiej. Jak stół było biernikiem i mianownikiem zarazem, jak męża, Boga było dopełniaczem i biernikiem, podobnie mężów, Bog&iv stało się dopełniaczem i biernikiem, a biernik stoły pochłonął dawny mianownik. I utworzył się w liczbie mnogiej, chociaż całkiem zbędny, silniejszy rozbrat między formą rzeczową a osobową, niż istniał w liczbie pojedynczej. Ktoby chciał wszędzie symbole upatrywać, pomówiłby język, że, folgując arystokratycznym nawyczkom, różnice stanowe nawet do deklinacyi przyczepił. Gdy rosyjska demokracya w liczbie mnogiej żadnych różnic nie uznaje, wszystkie mianowniki np. na y kończy, my między Żydzi a Żydy, urzędnicy a urzędnild, Polacy a Polaki znaczną odczuwamy różnicę; formy urzędniki, Polaki, nabrały u nas coś rzeczowego, poniżającego; Bosyanin tego naśladować nie potrafi. W prowadzamy tak w język różnice, o jakich się mu ani śniło; rozróżniał on niegdyś osnowy, ale czy rzecz, czy osobę osnowa oznaczała, najmniejszej nie miało wagi. W ytwarza się u nas niby nowa kategorya; grupujemy rzeczowniki wedle stanów, do wyższych należą ojcowie, mężowie, królowie, sąsiedzi, Polacy, do niższych wilki, stoły, orły, trudy i t. p.; na szczęście to różniczkowanie dotknęło tylko rodzaj męski i ogranicza się do mianownika-biernika. Że go w dawnym języku nie było, że odmienialiśmy stoli — stoły, orłowie — orły, wilcy — wilki, jak sąsiedzi — sąsiady, a w dopełniaczu orłów, wilków, sąsiadów, stołów, o tern wspominaliśmy wyżej. Najniewinniejszemi formami przypadkowemi, wzgardę, obniżanie umieć okazywać, to unikat naszego książkowego, pisemnego języka — w ludzie naszym cudactwa te się nie przyjęły. Ta chęć uwydatniania owego arystokratycznego i, doprowadziła nas do absurdu. Weźmy zaimki i przymiotniki jak nasz, młodszy, starszy i t. d. Ponieważ i po sz nie wymawiamy, tylko y, więc było zawsze w liczbie mnogiej naszy ojcowie, starszy panowie i t. d.; inna forma niemożliwa. Ależ ginęło w niej to i; ażeby na przekór owemu sz je utrzymać, poświęciliśmy sz i od XVII wieku zaczynają się pojawiać nasi ojcowie, stursi panowie i nic już lycli z gruntu fałszywych form nie wyruguje. Nad innemi właściwościami dawnej odmiany, zacierającemi się coraz bardziej, nie potrzebujemy się dłużej rozwodzić; -ą w bierniku żeńskim, panią, Maryą, było niegdyś o wiele liczniejsze, wszystkie na ija (yja) i niektóre na ja (wola, praca, rola i t. p.) miały to ą (nasze pracą, wolą, rolą i t. d.); odwrotnie ę u zaimków panowało, moje, twoję, swoje, ale w ściągniętycli mą, twą, swą, naszę, wasze, jednę, tę, samę, wszę, jakę, takę i t. d.; dzisiaj tylko te silnie ugruntowane, zresztą próżno opiera się gramatyk niesfornej tłuszczy zaimkowej na ą, wypierającej dawne -e, piszą i drukują powszechnie naszą, waszą, jedną, jaką, taką, jak dobrą, jak nią. I tu role się pomieszały; dalszemu pomieszaniu szkoła stawia opór skuteczny. Również pozbył się język form przymiotnikowych u rzeczownika. Już od XIV wieku pojawiają się formy ziemiej, wolej, rolej, zamiast i obok dawniejszych ziemie, wole, role, poczem giną; wedle ryby, ręki mówimy ziemi, woli, roli; w liczbie mnogiej różnicy język dochował (ryby, ręki ziemie, role) — brak konsekwencyi, dowolność nieprzewidziana, oto jedyna konsekwencya, jedyna systematyczność języka.