ROZDZIAŁ SZÓSTY Doba najnowsza, 1 7 6 3 -1 9 0 6 . Gallomania. Reforma języka. Poprawność epoki Stanisławowskiej i warszawskiej, pseudoklasycznej. Zubożenie języka. Romantyzm a język. Nowe wpływy obce, niemieckie i rosyjskie. Co o germanizmach i rusyzmach sądzić mamy? Nasi moderniści; zarzuty, im czynione. Prace około języka, i dziejów jego i źródeł, od Kopczyńskiego i Lindego do dziś. Łożyska polszczyzny: gwary, poezya, nauka i życie. Zakończenie. ANALOGICZNIK do upadku państwa, jego znaczenia, zamożności i kultury, upadała coraz niżej literatura, a z nią i sam język. Czasy saskie i dla niego były zabójcze. Wystarczy przyjrzeć się książkom, co wychodziły z klasztornych drukarni, częstochowskiej, jezuickiej, berdyczowskiej, między latami 1740 a 1760, żeby ocenić całą przepaść, dzielącą tę literaturę, język, druk od rzeczy o dwa wieki wcześniejszych. Dziś jeszcze z rozkoszą bierzesz do rąk egzemplarze Łazarzowe albo Wierzbięcine — te zaś książczyska, na haniebnej bibule, nie papierze, zupełnie zużytemi czcionkami M iniatura z antyfonarza z r. 1536. wybijane, z sensem potwornym potworną łączą pisownię; o lub e zamiast nosówek, w zamiast ó i na odwrót, formy zakazane (owe twarze, wsiów, dobryj curki, prendzy i tym podobne kwiatki) stosują się godnie do treści panegirycznoascetycznej. Język zubożał do szczętu; nie umiał nim nikt pisać; nie było w nim co czytać, więc nie dziw, że nowy groźny nieprzyjaciel, że francuszczyzna z wszystkich pozycyi go wypierała. Już w połowie wieku grasuje coraz widoczniej gallomania, zastępując powoli zgubne oddziaływanie albo raczej wszechwładzę łaciny, lecz tym razem skutki jej gorsze, bo i płeć piękna, co siebie i języka przeciw łacinie broniła skutecznie, przed francuszczyzną broń składa, owszem, jeszcze niepodzielniej jej się oddaje, niż mężczyźni sami. Teraz kończy się dobroczynny wpływ, jaki przez cztery wieki, najbardziej przez dwa pierwsze (1350— 1550), kobiety na język i pielęgnowanie jego wywierały; teraz, przez cały wiek niemal, właśnie one go zaniedbują zupełnie, pom iatają nim i pogardzają, spychają do przedpokojów i na ulicę. Paplanina francuska, literatura francuska stają się obowiązkowe, rugują z salonu mowę i książkę polską; po polsku nie umieć pisać ortograficznie, nie umieć się składnie wyrazić, wykształconej kobiecie za srom nie uchodzi, byle jej francuszczyzna podobnych braków nie wykazywała. Po polsku czytać i pisać zaczynają się uczyć nieraz bardzo późno; modlą się nawet po francusku. Od salonów i pań szerzą się galicyzmy, nowa cudzoziemszczyzna. Jej opierają się mężczyźni, światli patryoci, znający cenę języka, bez którego nie masz się narodowości o co oprzeć skutecznie, szczególniej, jeśli tej narodowości grożą niebezpieczeństwa skądinąd. Odrodzenie, reforma, przełom nawyczek i wyobrażeń, przygotowane działaniem Leszczyńskiego, Konarskiego, Załuskiego, Czartoryskich, przeprowadzone za czasów Stanisława Augusta, odbijają się natychmiast na literaturze i języku. Nowi działacze, Bohomolec, Krasicki, Naruszewicz, Kopczyński, nawiązują do lepszych tradycyi, wznawiają pamięć zapomnianej przez ogół literatury okresu Zygmuntowskiego, co, w porównaniu z własnym i świeżo przebytym saskim, złotym wydawać się musiał; pojawiają się nowe wydania dawnych autorów, Kochanowskiego i innych; literatura a z nią i język obierają nowe tory; z przedmiotem, duchem, stylem odmienia się i wysłowienie. Różnią się wprawdzie zdolności i skłonności, innym językiem przem awia Naruszewicz i Piotrowski, innym Krasicki, chociaż wszyscy trzej satyry piszą; wszyscy dążą do tego samego celu, do wydźwignięcia myśli, smaku i mowy z ciemnicy saskiej. Jeden wzoruje się na pisarzach klasycznych i archaizuje mimowoli; język Naruszewicza obfituje w wyrazy, stanowczo przestarzałe, zapomniane niemal, i stąpa na klasycznym koturnie; język Krasickiego przeciwnie nadzwyczajną polerownością się odznacza, wystrzega się słów, coby w Warszawie już nie kursowały, i dziwnej gładkości, jasności, lekkości dochodzi. Coraz żywsze tętno czasu odczuwasz w literaturze i języku. Epoka przeobrażeń i reform wywołuje obfitą literaturę, ciągłe ścieranie się zdań odbywa się teraz w języku narodowym, do łaciny nie było się po co wracać. Ale zaniedbanie długoletnie mściło się; język zubożał, zaśniecany wyrazami łacińskimi; gdy »m akaronizowanic« nareszcie z mody wyszło, należało zastępować terminy łacińskie nowotworami polskimi. Odbywa się to w ostatniem i przedostatniem dziesięcioleciu; najprzód nieśmiało i ostrożnie; pisarz do terminu łacińskiego dodaje ukuty przez siebie polski w nawiasie i dzisiejszy czytelnik, przyzwyczajony do słów, jakie za najpospolitsze uważa, widzi zdziwiony, jeśli n. p. zaglądnie do broszur z czasów Wielkiego Sejmu, jak wtedy po raz pierwszy dla tych nowych potrzeb te nowe słowa formowano. Z rożnem powodzeniem. Brano dawne słowa i nadawano im nowe, specyalne znaczenie, lip. posiedzenia używano oddaw na jako zabawy, wizyty, teraz użyto po raz pierwszy tego słowa zamiast sesyi. Jeszcze częściej tłumaczono termin łaciński na polskie. Nie obywało się bez protestów; protestował jeszcze gramatyk i wielki znawca języka, Kopczyński, przeciw słowom wszelakim bez racyi, sarkał na. przedstawianie zamiast prezentowania, na wnikanie i podobne wyrazy. Jeden z najgorliwszych krzewicieli nowego języka, t. j. nowej jego terminologii, był znany tłumacz, pilny i wielostronny, acz nieudolny, Przybylski; jemu np. zawdzięczamy wyśmiewaną swego czasu wszechnicę zam iast uniw ersytetu, zakus i inne terminy. Te czasy przyniosły nam również pierwsze gramatyki języka polskiego. Szereg ich zaczął wprawdzie jeszcze eksfrancuz Statorius r. 1568, siedmnasty wiek wiele ich widział również, ale to były gramatyki dla obcych - swoi uczyli się języka wyłącznie z praktyki, chyba że w XVII i XVIII wieku do ortografii polskiej ich napędzano. Nowy system szkolny, oparty nie o język martwy, jak dawniej, lecz wyłącznie o język narodowy, wymagał podręczników tego języka, gramatyki jego; tu ks. O. Kopczyński największe zdobył zasługi. Z rozgardyaszu czasów saskich naw racał Kopczyński również do tradycyi Zygmuntowskich, do pisowni np. druków Łazarzowych; owszem, za mało uwzględniał przeobrażenia językowe, chciał narzucić pisowni rozróżnianie dawne pochylonego d i w zbytnim konserwatorskim zapędzie, zamiast odrzucić niepotrzebną od wieków końcówkę -em obok -ym, narzucił piszącym uciążliwe rozróżnianie rodzajów, przenosząc je i na liczbę mnogą (-ymi, -emi); do dzisiaj wleczemy ten łańcuch za sobą. Jego ortografia i pisownia, przyjęta powszechnie (prócz owego fatalnego d), przedstawiała zawsze jeszcze wiele niedogodności; brakło jej osobnego znaku dla jednego z najczęstszych brzmień naszego języka, dla joty. »Gramatyka dla szkół narodowych« wychodziła od r. 1778, podzielona na klasy, zaopatrzona przypisami, znacznie obszerniejszymi od tekstu. Od roku 1778 do 1780 zmienił Kopczyński system kreskowania; 1778 kreskował samogłoski otwarte, pisał np. »kto zaś wnijdzie w te prawdy i zwyczaiu narodowego pisania szukać będzie w xięgach uczeńszych w Polszczę wieków« i t. d. Połapał się rychło, że to niewygodnie, bo więcej w polskiem otwartych niż pochylonych (szczególniej przy o!), protestowali inni, więc na ich przedstawienia odstąpił od dawnej normy drukarskiej, co a otwarte kreskowała i pisał r. 1780 tak: »my kreskuiemy te samogłoski, gdy są ściśnione np. ten móy pan, nie kreskuiemy, gdy są otwarte, np. panowie; osiąga się przez to równomierność (z o) i umnieyszenie kresek*. Ale ludzie już nie wiedzieli, gdzie kreskować a i e, więc wymagał »słownika narodowego«, coby o tem pouczał, tymczasem musiał Knapiusz wystarczać. Knapiusz oczywiście natchnął go całym tym niefortunnym pomysłem. Przyznawał Kopczyński, że wielu już nie może, nie umie wydawać »przygłosów polskich*, ale inni to umieją, choć również w gramatyce nie ćwiczeni; mniemał on, że pogorszenie wymowy nastąpiło po pogorszeniu pisma i gramatyki (w porównaniu do okresu złotego, Zygmuntowskiego) i znaków-przestanków. Gramatykę oparł o pilne odczytywanie dawnych, dobrych pism, o zbieranie materyałów wedle części mowy, wedle końcówek; jemu zawdzięczamy nasze słownictwo gramatyczne, pierwsze zaczyny fonetyki polskiej, pierwsze dzieje naszej ortografii, naszych gramatyk i słowników. Wywody jego, zarówno reguły jak etymologie, nieraz bardzo dziwaczne, np. każe pisać ramie, imię, bo w dalszych przypadkach mamy ramienia, imienia, lecz książę, bo dalej książęcia i t. d ; wprowadza różnicę, nad którą właśnie utyskiwaliśmy, iednem słowem (jednym dla rodzaju męskiego) i z moiemi dobremi pieniędzmi (moimi dobrymi u osób). Pułkownika każe pisać półkownikiem, boć od pół koła woyskowego nazwany! i jemu szlachta jest wyrazem niemieckim, ale pochodzi od schlachten, ze nieprzyjaciół zabijali (stara, ale fałszywa etymologia). To znowu upatruje w dźwięku r coś ruchliwego, dlatego nazwany bór i inne podobne. Nie brak więc dziełom jego (część trzecia obejmowała składnię i metrykę) myłek, ale zasługa ich mimo to nadzwyczajna. Wspomnieliśmy już, że nie wszystkie jego zasady się przyjęły. Na razie ucichła walka o ortografię; w kilkadziesiąt lat wznowiła się, gdy wielki znawca i miłośnik języka, około r. 1815, Feliński, ku ogólnemu zgorszeniu, ba wzburzeniu, jotę śmiał wprowadzać. Towarzystwo Przyjaciół Nauk warszawskie wysadziło osobną komisyę, trudniącą się przez całe lata spiawą ortograficzną, bo do walki o jotę przystąpiły i inne wątpliwości. Na schyłku swych dni, 1830, przedstawiło wreszcie Towarzystwo wyniki swej komisyi, jej memoryały, w sporym tomie, lecz katastrofa polityczna pochłonęła tę robotę. Nader dogodnej joty już nie wyparto, chociaż się jej opierano i opierają ile możności, starają się jej niedopuszczać np. do słów obcych na -ja, Francja, kwestja, piszą je, jawnym nonsensem, Francya, kwestya, albo kwestiyja nawet, chociaż rozum poucza, że skoro mamy znak dla joty, należy go tam używać, gdzie się jotę wymawia, a nie chować go pod kluczem. Wobec tej kwestji inne podrzędną odgrywają rolę. Mądrze się stało, że nareszcie znak pochylenia u e odrzucono; nawet najbardziej zachowawcze organa, np. »Biblioteka Warszawska*, gdzie za panowania Plebańskiego skrupulatnie dobrćj pisano, pozbyły się tej uciążliwości; zostaliśmy tylko, niepotrzebnie, przy ó. Skoroż nasza pisownia etymologiczna, wystarczałoby pisanie samego o, Boy; wiemy przecież, jak to wymawiać, a czy obcy to wiedzą lub nie, nam obojętne; nigdy pisownia nie uwzględnia »nie wiedzących* — nie śni się np. Rosyanom (nie śniło się i Grekom) akcentować tekstów, a to byłoby dla obcych o wiele pożądańszem, niż kreskowanie naszego o, boć przecież nieraz zupełna dwuznaczność powstaje (np. pótom i potóm i i.). W ięc kreskowanie naszego pochylonego o jest zbędne, pstrzy niepotrzebnie druki nasze, pstre już od natury, ale przy wybitnej zachowawczości naszej ortografii, konserwującęj nawet nonsensy, nie łatwo się spodziewać poprawy: nie można się przecież dobić wyrzutni ł z imiesłowów (rzekłszy, upadłszy), ani doprosić pisowni bezokoliczników ludzkiej (pomóc, biec, strzec, strzyc). Język Stanisławowski odrzucił niejedną formę, np. imiesłowy na -cy, do dziś po narzeczach zachowane; najwięcej odrzucił słów dawnych. Z reformy warszawskięj wyszedł ogładzony, wymuskany na podobieństwo francuskiego wytresowany, ale nieco nadto anemiczny. Obfitował w pożyczki łacińskie i francuskie; dbał nadzwyczaj o poprawność, etykietę, żeby mu fryzury i żabotów nie pomięto, ale brakło mu ruchu, barw, zakrawał na lalkę salonową, czy na pedanta biurowego; zdrową ogorzałość spędzono zeń dawno. Pseudoklasyczna literatura dobrego tonu i smaku utrzymywała go w zaklętem kole, dobrem dla języka martwego, dla łaciny lub starogreczyzny, nie odżywiających się świeżymi sokami, skazanych na zasuszenie; wystrzegano się wszelkich prowincyalizmów; zwężono słownik do tylu a tylu słów; innych pod karą złego smaku, każdy się wystrzegał. Był to język zakrawający na coś kosmopolitycznego, pozbawiony własnej siły, wyrazistości; przykład łaciny, ocerklowanej Cyceronem, jak francuszczyzna Akademią, pociągał magnetycznie; jak Horacy i Boalo panowali nad kodeksem estetycznym, w podobne kajdany zakuwano i język. Przy każdym słowie i zwrocie pytano, nie, czy to zrozumieją , odczytując, lecz czy to poprawnie, czy pisał tak Trembecki i Krasicki a raczej czy pisze tak Osiński i Koźmian? I jak po literaturze Stanisławowskiej, obywatelskiej, o silnym rozmachu, pozostała bezkrwista, skarlała literatura warszawskich pseudoklasyków, podobnie język Stanisławowski, tak silny, rozmaity, namiętny nawet, w którym taki Trembecki np. pozwalał sobie najoryginalniejszych słów i form, skarlał do poprawności salonowej. Rozdźwięk między językiem książkowym czy papierowym a ludowym, co po dawnemu bujnie się krzewił, był najzupełniejszy. Na nowe tory popchnęli język nasi romantycy, których pokusy zuchwałe przyjęto szyderczo, strofująco, wreszcie z oburzeniem. Uczucia estetyczne i językowe naszych klasyków zostały głęboko dotknięte; wyławiano starannie niepoprawności, prowincyalizmy Mickiewicza a gdy on, zachowując couleur locale, w »Sonetach Krymskich« krymskich terminów używał, proszono o przetłumaczenie Sonetów na polskie. Ale kpinami nie uratowano zagrożonej pozycyi, ani estetycznej, ani językowej. Literatura zbliżała się do ludu, do ziemi; jej mowa przestała w górnych bujać strefach a zeszła do życia codziennego, do źródeł gwarowych, do autorów dawnych, do Kochanowskich i Wujków, nie odrażała jej nawet inna Słowiańszczyzna. I nie wahał się Mickiewicz, choćby mu pińszczyznę zarzucono, i w »Panu Tadeuszu« litewsko-ruskich terminów używać (chołodziec, borowik i t. p.), a 1, Zaleski czy Goszczyński, gdy o Ukrainie śpiewali, ukraińskim zasilali się słownictwem; wszystkich wyprzedził archeolog-fantasta, fanatyczny wielbiciel Słowiańszczyzny wymarzonej, wyśnionej, przedchrześcijańskiej jeszcze, Chodakowski,'- gdy wyśpiewywał swój hymn na jej sławę. Za jego przykładem zaczęło się'naw et sztuczne archaizowanie, powoływano do życia terminy, zapadłe od wieków w niepamięć, wskrzeszono np. wiec (chociaż się grubo przy tym potknięto, gdyż takiego słowa nigdy na świecie nie było; było zawsze tylko to wiece, te wieca, u nas jeszcze w XV wieku, i znaczyły dosłownie colloquia); odnawiano dawne imiona Wandy i Lesławów czy Leszków. Spółczesna literatura prozaiczna, archaizujące »Pamiętniki Soplicy* i archaistyczny Pasek, (wtedy wydany po raz pierwszy), odtworzyły dawną rubaszność, naiwność, wyrazistość szlacheckiej gwary; wydawnictwa innych dawnych autorów zasilały ten prąd. Czerpano więc hojnie i z mowy ludu wszystkich dzielnic Rzeczypospolitej i z dzieł pisarzy Zygmuntowskich a nawet tu i owdzie, u Bielowskiego, Siemieńskiego i t. d., szczególniej u slawofila Maciejowskiego, odzywały się reminiscencye z innych literatur słowiańskich. Jak w wieku XVI, wyprzedzała poezya prozę; doszła niedoścignionego, nieprzewyższonego mistrzowstwa w czarownem, giętkiem, porywającem, olśniewającem wysłowieniu Słowackiego, zostawiającem daleko poza sobą frazę Mickiewiczową. Prozie groziło nawet niebezpieczeństwo, obce poezyi; wpływ języków, panujących w krajach zabranych, głównie niemieckiego, zdawał się czystość, moc, rodzinność języka potocznego, dziennikarskiego, fachowego na silny szwank narażać. Zaczyna się rozdział, do dziś nie zamknięty, o germanizmach szczególniej w naszym języku, o zatracaniu niby instynktu językowego, żywego uczucia mowy ojczystej. Występowali nieraz puryści, gromiący niepoprawnych, wytykający błędy w pisowni, formach, składni i słowniku. Literatura odpowiednia liczy już sporo tytułów. Mieszano tu nieraz rzeczy najrozmaitsze. Oto np. odsądzano Lwowian głównie od czci i wiary za »akuzatyw tromtadratyczny« t. j. za używanie biernika zamiast dopełniacza w zdaniu przeczącem; niejeden upatryw ał w tem objaw germanizacyi. To mylne; jest to zjawisko ogólne w słowiańszczyźnie; właśnie chłop wielkoruski, co i na oczy Niemca nie widział nigdy, biernika używa, gdzieby go i najzagorzalszy tromtadrata nie położył; reprodukcya pamięciowa słabnie na tym punkcie ogólnie i język rosyjski dawno już wyprzedził polski. Co sądzić o dzisiejszych germanizmach w języku polskim ? Zaznaczamy przedewszystkiem, że ani śladu u nas niema stosunków, jakie zapanowały w czeskim i słoweńskim, nie mówiąc o łużyckich narzeczach, albo o dawnym połabskim. Te języki wystawiono na wiekowe, całkiem jednostronne i tak silne działanie niemczyzny, że aż do poczucia językowego ulegały zniemczeniu, że mówiący, ale głównie piszący w tych językach), myślał po niemiecku i niemiecki zwrot, szyk, składnię, wyrazy same po słowiańsku oddawał. Czytając dzisiejszą czeszczyznę nawet, dziennikarską szczególniej, tłumaczysz sobie jej zwroty napowrót na niemieckie, abyś zrozumiał, o co właściwie chodzi. Jak podziwiamy energię pobratymczego narodu, co już tyle iście niepojętych cudów zdziałała, co nam przyświecać winna stale i wszędzie, co tak obca żywiołowi słowiańskiemu, gorejącemu słomianym tylko ogniem, tak musimy im jeszcze bardzo a bardzo polecać odwojowanie słowiańskiego sposobu myślenia i wyrażania swych myśli. Pożyczka jakiegoś rosyjskiego czy polskiego wyrazu tu nic a nic nie pomaga; zepsucie siągnęło o wiele głębiej. Czech może unikać słów niemieckich, pożyczek jawnych i dlatego nie niebezpiecznych; czego on nie unika, a co rozstrzyga właśnie, to jest niemieckiego sposobu łączenia wyrazów słowiańskich, nadawania znaczeń niemieckich terminom słowiańskim. Dziwiąc się naszemu dachowi, jak poeta polski takiego wyrazu użyć mógł, przecedza Czech komara a połyka wielbłąda. Galicyanom i Wielkopolanom naleciałości niemieckie rzeczywiście nieraz bróżdżą w sposób, obcy zupełnie Królestwu i Litwie, gdzie znowu rusyzmy się wciskają. Nasi puryści polują gorliwie na istotne i mniemane germanizmy. Przestrzegam y przed nadużyciami. Nie zapominajmyż: zwrot polski nie staje się przez to germanizmem, że Niemcy tak samo mówią. Czy może mamy przestać mówić liczyć na kogo, ponieważ Niemcy dosłownie tak samo się wyrażają, a u f jemanden ztihlen albo rechnen? Przecież takim argumentem nieraz u nas wojują, np. Chmielowski i inni przeciw zwrotowi: tak lub to stoi w biblii, uznając go za germanizm, czym bynajmniej nie jest. Otóż pierwsza zasada, nie liczyć się z językiem niemieckim, nie zważać na niego; tak mówić, żeby nas dobrze zrozumiano, ale czy Niemcy, Francuzi, Rosyanie tak samo mówią czy nie, to może nam być obojętne. A, kiedy tak się nie mówi — drugi argument, równie fałszywy (do pewnego stopnia naturalnie). Gdybyśmy zawsze tylko tak mówili, jak przed nami mówiono, toć by żadnego postępu czy wzbogacenia języka nigdy nie było, bo każdego szczęśliwego zwrotu, przysłowia, porównania i t d. ktoś kiedyś po raz pierwszy użył, wprowadził je — nie spadłyż z nieba na nasze głowy; indywidualna twórczość je wywołała a poklask ogólny je przyjął i poświęcił. I weszły te wymysły nowe w skarbnicę narodową i powiększyły jej zasoby; inne nie utrzymały się, albo tylko w najciaśniejszem kółku je znają; czekają na Kolumba, co je odkryje i w obieg puści. Mówimy zawsze o nowotworach, co się przyjęły — ileż to zaś nie przyjęło się wcale albo, kwitnąwszy jakiś czas, zamarło! Oto kilka przykładów takich nawet humorystycznie zabarwionych nowotworów: darmoleg t. j. kołnierz, co świat grzeje a człowieka ziębi (ogólne niegdyś, nawet po słownikach!), boże poszycie (włosy na głowie), białe raki (jaja, jeszcze dziś po narzeczach), kostusia (śmierć), mędrochna (gorzałka, co mądrych, wymownych czyni), gramatka, śpiewanka i i. o potrawach rozmaitych i i. Jak moda w ubiorach np. nie wprowadza nigdy coś lepszego, zawsze tylko coś innego, coś nowego, podobnie i językowi sprzykrzą się powtarzanie tego samego; on pragnie urozmaicenia, nowości, szczególniej dla oddania silnego wrażenia — pocóżby np. andrus warszawski mówił o wielkiej »frajdzie*, gdyby mu »uciecha* wystarczała? Ten popęd, instynkt, co frajdę wywołał, działał w przeciągu setek i tysięcy lat; jemu folguje i język literacki, mianowicie twórczy język artysty. Zawsze powtarzajmy, że nasz język nie martwy, nie łacina ani grecka Katharewusa (dzisiejsza sztucznie »wyczyszczona« mowa piśmienna, której »psycharyzm« ludowy prędzej czy później końca dojedzie), z ograniczonymi raz na zawsze zwrotami i słowami; nie, nasz język wiecznie młody i silny a siły jego dowodzą także nowotwory. Więc nie to straszne, że tak dotąd nie mówiono; to jedynie straszne, że tak nie można mówić, bo to obce, niezrozumiałe, sprzeciwia się poczuciu językowemu, duchowi polszczyzny.