Temu naszemu poczuciu sprzeciwia się nie używanie nazw chemii i spirytusu, telefonu i korespondentki, lecz mylny szyk przymiotnika, przed zamiast po rzeczowniku; używanie zwrotu biernego, rażące nas w tylu ogłoszeniach urzędowych galicyjskich; nadmierne kładzenie zaimka trzeciej osoby, bez czego się łatwo obejść; składanie słów na sposób niemiecki, np. parochód czy parowóz albo listonosz. Nie można dosyć często powtarzać, że podobne złożenia a ileż nam ich już nie wtrącono — kłócą się z duchem językowym (czeszczyzna roi się od podobnych w najwstrętniejszy sposób!), znoszącym tylko pewne złożenia. Z złożeniami już się spotykaliśmy, np. u słowiańskopolskich imion osobowych; najczęstsze są z przyimkami (naród, pradziad i t. d.) i z przymiotnikami, np. jednokole, Wielka Noc — wielkonocny (nie wielkanocny!), Wiele (t. j. wielkie) Pole — Wielopolski, Wielga Polska — Wielgopolska (lub Wielkopolska), Czarny Las — czarnoleski, małodobry (nazwa kata), błogosławić, ostrowidz, krzywonos; wiele mamy złożonych z przymiotnikami »barwnymi*, żółtogorący, bladolicy i t. p. Liczne są złożenia z czasownikami (acz pozornymi), np. wyrwidąb, waligóra, pasirzyt (nie pasorzyt ani pasożyt), dłubizab (zębidłem dawniej nazywany), dlawiduda, liżyobrazek (dla świętoszka), kręciogonek (pliszka), wiercimak (wierciochem po prostu zwany), liczykrupa i t. p. Inne nie są złożeniami, lecz ściągnięto dwa lub trzy słowa w jedno, np. nabzdyźywi (tyle co pasirzyci), tydzień, jedenaście i t. p. Są prastare złożenia — tych części składowych wcale nieraz nie rozumiemy, np. jastrząb i jastkółka (później jaskółka), gronostaj, nietopyrz (niedoperz), małżonek lub jeszcze starsze, np. gospodzin, człowiek, poćibiega (wagus) i i. Są i złożenia dwu rzeczowników, wcale ich nie przeczymy, dawne nawet bardzo, np. listopad, bartodziej, parskonos, dziewosłąb, kuropatwa (ptak jak kura), kołowrot, makolągwa, wojewoda, i t. d., ale te złożenia, nawet przymiotnikowe, m ają pewne granice; nikt nie przetłumaczy przecież Geheimagent tajnoagentem i słusznie rażą nas złożone przymiotniki, w jakie obfituje poezya nasza z końca XVI a początku XVII wieku. Miarą, kotku! Lepiej w końcu powiedzieć po polsku parasol niż deszczochron, bo parasol obce słowo jak tyle innych, nie grzeje ani ziębi, ale deszczochron, to grzech przeciwko językowi, jak kamieniołomy i t. d. — dlaczegóż nie: »zębolekarze«, jedno tak samo piękne jak drugie, tłumaczy »Steinbruch« i .Zahnarzt*? Listonosz i wodospad, chociaż z polskich słów złożone, polskiemi słowami nie są, a jeżeli już jedno i drugie dopuszczamy, to nie mnożmyż przynajmniej zbytnio tych mieszańców; .listowy* zresztą aż się naprasza zamiast obcego. Dajmyż pokój wszelkim krajobrazom (stary Polak mówił lanczaft albo prospekt, widoki nie zajmowały go wcale) i podobnym bohomazom, miarodajnym .światopoglądom* czy .bokobrodom* i t. p. Takich najzwyklejszych germanizmów łatwo się ustrzedz; gorsze powstają, jeśli dosłownie frazę niemiecką albo słowo tłumaczymy. Zawsze powinno nam tkwić w pamięci sławne, nie wiem czy rzeczywiste, .koszta będą nadół strzaskane*, odstraszając od pokusy dosłownego tłumaczenia, od owych wypośrodkowań (Ermitteln, żenowano się widocznie .wyśrodkowań*) i tym podobnych dziwolągów. Z rusycyzmami sprawa trudniejsza, boć to język pobratymczy i możemy niezawiśle od niego dochodzić do podobnych wyników. Tak np. potępiają zwrot śledzić za kim (nie germanizm to, jak nieraz twierdzą, tylko rusycyzm), albo wykluczyć kogo (i tu twierdzą, że to germanizm, musiałby chyba brzmieć »wyzamczyć«, boć »zam ek« jest Schlosz, schlieszen, ausschlieszen). Śmiałbym się, gdyby można dowieść, że Rosyanie swoje »iskluczit’« wzięli z polskiego, bo że się u Lindego pojawia bardzo późno i widocznie z rosyjskiego, toć jeszcze nie wyrok bez apelacyi — wieluż to rzeczy niema w Lindem, a są i były w polszczyźnie zawsze. Że nie należy mówić >pod tym się rozumie*, że pytamy .co przez to rozumiesz*, ciągle powtarzać wypada. Bróżdżą nieraz rosyjski, albo francuski szyk wyrazów, np.: »dom, podwórze którego wychodzi na itd.« Powtarzam y jednak, zbytnia obawa jest niewczesną, może się raczej okazać szkodliwą; przecież nieraz podają w wątpliwość zwroty, utarte od wieków albo zupełnie obojętne. Odczytywanie dawnych autorów działa pokrzepiająco, orzeźwia poczucie językowe, otrzeźwia nas, lecz i ich bez braku naśladować nie należy. Przedewszystkiem próżneby były starania, by sztucznie powołać do życia, co w języku było, lecz zaginęło. Nie u nas wprawdzie, ale obok nas próbowano np. wskrzesić dawne zwroty imiesłowowe absolutne, jakie np. czytamy jeszcze w Lwangelijce z początku XVI wieku: .mówiącem u Jezusowi ku tłuszczam oto knieżę jedno* i t. d. Litwinów przedrzeźniają z powodu zwrotów np. on przyszedszy ja wybiegł; król Leszczyński Litwinem nie był, przecież stale tak pisał, np. Król Ezechiasz kiedy już nie zywszy, Jehu go do życia ręką swą pozbywszy, Alalia się pychą uwodząca i t. d. Mimo nadzwyczajnej wygody takich zwięzłych konstrukcyi, śmiechby tylko wzbudził, ktoby je chciał wprowadzać. Albo jędrne zwroty dawnej polszczyzny, np. będzie mnie jeszcze z cię«, używane i w XVII wieku, t. j. wydołam jeszcze tobie, stanie mnie jeszcze na to, by cię zmóc — ani przykład czeski nie wskrzesi tego trupa. Również staralibyśmy się napróżno 0 ponowne wprowadzenie dopełniacza przy porównaniach; chociaż jeszcze mówimy: gorzej ognia, taniej barszczu i t. p., musimy już stale używać albo przyimka (od, nad), albo przeczenia niż (nie jak, większy niż ojciec, nie jak ojciec — ja k należy do słówek, co kosztem najrozmaitszych innych szerzą się w mowie potocznej i dawny stan posiadania okropnie naruszają). Sztuczne odgrzewania nie prowadzą do celu. Z tego nie wynika jednak bynajmniej, abyśmy nie mieli i nowych (w rzeczy samej nieraz bardzo starych) dróg próbować. Weźmy np. przysłówek tylko albo li tylko. Dawny język miał zamiast i obok niego prastare jacy, co i dziś po narzeczach istnieje; ale narzecza m ają i jeno (z jedno) i Chmielowski, nie wiem dla jakiego nabożeństwa, był jego gorącym wielbicielem, wszędzie je wtykał. Zaimek który może do rozpaczy przyprowadzić, szczególniej poetę; każdy wiersz z który trąci najhaniebniejszą prozą. Tu możemy śmiało, dla samego urozmaicenia i uproszczenia, uciekać się do środków, używanych w mowie ludowej dziś, w piśmiennej niegdyś (np. u Reja), t. j. do nieodmiennego co, np. ta krowa co Czestkowi ukradziona (z r. 1390), ten las co wniem siekiry pobrany (z r. 1389) i t. d.; jaki, nieraz dziś zamiast który wtrącane, rzeczy nie poprawia, krótsze nie jest, chyba odmienne. Nigdy nie można przyzwalać na próby przywracania dawnego brzmienia, zastąpionego dziś innem. Cóż z tego, że Trębowla czy Trembowla (jeden to dyabeł!) ma niemożliwe ę? Przyzwyczailiśmy się np. do ucześnika i do poczęstunku. Nonsens to; był zawsze tylko uczęsnik, co brał udział czyli część (zabraniają nam zresztą brać udział, wolno go tylko mieć — tam to niby germanizm; ja to w strachy na Lachy policzę) i zawsze tylko częstowano go, od czci mamy nawet w dawnym języku poczostkę, z fałszywym o jak w wiosce i t. d., np. ani sie dać na poczostkę zaprosić komu (w Kurzenieckiego olbrzymiej epopei). Wiemy i czujemy to wszyscy, lecz poprawka już nie da się przeprowadzić (i takie da się, nie da się, szlakują u nas jako germanizm — proszę porównać przykład powyższy z Kurzenieckiego, poczciwego jezuity, co mu się o germanizmach ani śniło). Z formami ma się rzecz nieco inaczej. Tu poprawka, rugowanie jakiegoś wtrętu czy nieprawidłowości, już możliwe. Widzieliśmy np, że język wyzbył się form, używanych za Stanisława Augusta i za księstwa warszawskiego, jak: wsiów, matków, trosków (ta forma jest n. p. jeszcze u Malczewskiego; przeciw takiemu »sprośnem u szpoceniu gramatikiey* protestował już Jan Ostroróg, wojewoda poznański, na początku XVII wieku). W formach, jak w pisowni, gramatyka i szkoła wiele z czasem poprawić zdoła. Szczególnie głęboko sięga wpływ szkoły; tamuje rozwój narzeczy; widzimy to w Galicyi, gdzie pod wpływem nauki szkolnej dziatwa wyśmiewa już własnych rodziców i ich dawną, gwarową wymowę (np. nega, grccli, zamiast noga, groch!) i młodzież tak już nie mówi, właściwość narzeczowa ginie więc pod wpływem szkoły — a przecież nie tak dawne czasy, kiedy na wsi wyśmiewano tych, co »gadają z waszecia przez żemby«, t. j. mówili językiem książkowym. Najobszerniejsze pole dla rozmaitych prób i pomysłów pozostawia się wszędzie słownictwu, pomnożeniu i zbogaceniu jego. Widzieliśmy już, jakie były przejścia słownictwa polskiego; jak pierwsze jego zubożenie przypada już na wiek XV, kiedy to język dobrowolnie wyrzekł się terminów prastarych, słowiańskich, i zastąpił je germanizmami. Ślady tego mamy np. w słowniczku poznańskim, gdzie czytamy np. »dyszla albo oje albo ciągadło*, »kiella (nasza kielnia) murarska albo korzkiew«, o znaczy, pamiętają jeszcze termin staropolski, ale germanizm wysuwają już na czoło. I polszczyzna Zygmuntowska uległa podobnej operacyi; czasy Stanisławowskie pozbyły się jeszcze energiczniej słów przestarzałych, jeszcze zaś dalej poszli klasycy warszawscy. Romantycy odświeżyli język, zbogacili go najróżnorodniejszymi, ludowymi, staropolskimi, cudzoziemskimi terminami, nowotworami wreszcie (Krasiński). Dziś patrzymy na coś podobnego. »Młodej Polsce* nie wystarcza słownik dotychczasowy, nie dosyć wyrazisty, nie dosyć urozmaicony; na oddanie wszelkich dreszczów, zawrotów, symbolów szuka się źródeł nowych. Znaleziono je głównie u ludu, w zdroju gwar podhalskich i mazowieckich. Kiedyś staraliśmy się lud do siebie podwyższyć, dziś się do niego zniżamy. Gdy Sienkiewicz średniowiecznej mowie upodobnić chciał »Krzyżaków*, sięgnął do gwary dzisiejszej, konserwatywnej, jak lud i jego pojęcia, i trafił, z małymi bardzo wyjątkami, dobrze. Gdy Konopnicka »panu Balcerowi* opowiadanie o strasznych przejściach brazylijskich w usta kładzie, miesza wyrazy gwarowe, nieraz z stron rozmaitych, z archaizmami. Bez tych ograniczeń używa »Młoda Polska«, choćby w lirykach własnych czy w obrazach z potocznego życia, zasobów gwarowych. I pojawiają się, przełamując nasz wstręt ku Słowiańszczyźnie, wyrazy cerkiewnoruskie i czeskie, ivitez, chram (czy nie lepiejby staropolskiego trzema t. j. pałacu, sieni, używać?), a halkami zastępujemy dessous (dodajmyż, że i nasze Hale, podkulanie i t. p. obce); dalej wraży wrogiego wypiera i i. I sypią się uwagi krytyczne, nawoływania, przestrogi. Już p. Mazanowski w książce o »Młodej Polsce« wytykał Reymontowi, Żeromskiemu, że »nie należy utrzymywać, jakoby takie barokowe lub prowincyonalne obrazy, np. zakurka (śnieżyca), utytłany (zbrukany), były dobre i piękne*; widział Żeromskiego, jak mu »usta wykrzywia zgryźliwy, ironiczny półuśmiech zadowolenia, że mu się udało tak dobitnie określić fakt lub przedmiot* wyrażeniami np. utytłany, ssipalec, po zucheleczku, ciapiąc wargami, żołądkował się (ale to pożyczka łacińska) i t. p. Najdłuższą litanię prawi, gdy lirykom zarzuca, że »wydobyli z żargonu, przyjęli z gwar prowineyonalnych, przyswoili z archeologii językowej, z obcej mowy lub naukowego słownictwa, wreszcie i sami utworzyli taką ilość nowych zbitek i wyrazów, że poezya ich podobna do pstrego dywanu perskiego, usianego dziwnemi kratkami i krzyżykami stubarwnym i... wszystko to są kwiatki stylu nie gorsze od niefortunnych nowotworów i zlepków Naruszewicza (!!)«. Ostrzej nastawał St. Tarnowski, z powodu »Jeńców* Rydla, na dzisiejszą »praktykę szpecenia i psucia języka błędami gramatyki, składni i wymowy, pod pretekstem, że lud tak mówi. Naprzód, lud mówi w różnych okolicach różnie, nie wszędzie tak brzydko i źle, jak mu niektórzy poeci mówić każą. A potem te wyrażenia i zwroty lokalne czy prowincyonalne, rodzime i charakterystyczne zapewne, ale grube, częstokroć więcej prostackie jak (!) proste, gdyby się miały zagęścić i utrwalić, musiałyby doprowadzić do obniżenia języka. Moda ich zaś już jest i szerzy się... Dlaczego np. używa (Rydel) jakiegoś wyrażenia ludowego i lokalnego a gorszego tam, gdzie powszechne i literackie nie jest mniej proste a jest lepsze, bo zrozumialsze, bardziej logiczne? dlaczego np. pisze skroś ciebie zamiast przez ciebie? jeżeli lud gdzie tak mówi, to mówi źle*. Kończy Tarnowski gorącą prośbą »do pisarzy dobrych, takich, którzy m ają i język w mocy i w sercu poszanowanie, jakie się językowi należy*, aby »strzegli języka od obniżenia, które mu grozić może*. A oto filipika Dra Flacha, skierowana przeciw Tetmajerowi (»Na skalnem Podhalu») i innym: »Płyniemy przeciw wodzie, występując przeciw panującemu dziś zwyczajowi pisania polskich książek tak, że ich Polak bez słownika nie rozumie... używanie gwary góralskiej w polskich pismach (widocznie myśli o Orkanie) ma nie tylko to jedno źródło (dla zachowania lokalnego kolorytu)... odgrywa tu rolę i powszechne rozmiłowanie się w życiowych objawach ludu wiejskiego i specyalnie w tej kwestyi językowej mniemanie, że tam ta (góralska) gwara jest bardziej polska, niż dzisiejszy pod obcymi i międzynarodowymi wpływami urobiony język, że tam ta gwara, jak się w dziennikach czyta, bardziej jest zbliżoną do języka Kochanowskiego i Skargi, niż nasz obecny język... Języka cofnąć wstecz nie można, przeżytych kształtów nie wskrzesi żaden wytrwały trud, a choćby nawet istotnie w tej gwarze ludowej były pierwiastki języka Kochanowskiego, to są one przeżyte odnośnie do języka ogólnopolskiego i wskrzeszanie ich jest mechanicznem, więc nienaturalnem cofaniem języka wstecz«. Ile słów, tyle błędów. Innymi argumentam i nie mogli ani Osiński ani Koźmian przeciw romantykom wojować. Zjawisko całe ani naszej literaturze tylko właściwe, ani z ślepego naśladownictwa obcych wyszło. Zbytecznem chyba byłoby przypominać, co się dzieje w literaturze francuskiej a nawet niemieckiej (por. język Frenssena). Szczególnie francuska, dychawiczna z powodu korsetu salonowo-akademickiego, jaki na nią od wieków wtłaczano, zerwała z tradycyą t. j. z rutyną, bardzo wygodną, niestety bardzo zawodną. Na to, by oddać całą rozmaitość kształtów i ruchów, świateł i woni, szmerów i zgrzytów, życia i marnoty, nie wystarczyły żadne zasoby słownika akademickiego, gdyby go nawet po wiekach ukończono; pasując się z nieudolnym językiem, goniąc za wyrazistością, choćby najjaskrawszą, rzucili się do argotu, choćby rzezimieszków, do francuszczyzny Rabelaisa, do łaciny nawet; jakżeż blednie język nawet Balzaca wobec tej orgii kolorów, cechującej już prozę Zoli albo i Daudeta, nie mówiąc o innych. Podobnie nie wystarczył wielkim powieściopisarzom i dramaturgom rosyjskim język Puszkinów; i oni sięgnęli do języka tłumów. Uczył się go Ostrowski na Zamoskworzeczu u »kupców* i bab-straganiarek, wsłuchiwali się Dostojewski i Tołsty w mowę ludową, a jak »narodnicy« (gdy u nas chyba Anczyc jedyny, nieśmiało gwarę chłopską przedrzeźniał) popstrzyli swe powieści ludowe! ale dawno przed nimi poczciwy Niemiec, Dal, za »prowincyalizmami* po całej Rosyi się rozbijał, narażając się na śmiech krytyków i publiczności, upatrujących w tym tylko rodzaj niewinnego bzika. Nasza literatura, przez długi czas wyłącznie szlachecka, dobrze wychowana, po wycieczkach romantycznych o ludzie i jego gwarze zupełnie zapomniała; wyjątkowo chyba, w celach liu mory stycznych raczej, jak u Blizińskiego w »Marcowym Kawalerze*, postać ludową z jej gw arą wystawiała. Etnograf tylko (Kolberg) z niewyczerpanym zapasem dobrej woli, z mniejszem zrozumieniem rzeczy, krzątał się około »słowniczków* gwarowych. Zdemokratyzow ała się jednak literatura; dusza i św iat chłopskie przestały być dla niej terra incognita; wystawiając to życie, używają Orkan i Reymont, aby tych dwu tylko wymienić, gwary chłopskiej nawet tam, gdzie od siebie mówią. Dygasiński jeszcze tylko w rozmowach jej używał. Ale nie tylko tą drogą język ludowy do literatury się dostał. Żeromski nie o chłopach pisze, a mimo to »prowincyalizmów«, jakby się Osiński z oburzeniem wyraził, używa. Na wydanie wszelakich odcieni, cech, rysów za ubogim okazał się język książkowy, literacki, i nie na to, żeby »burźujowi« zaimponować, wydobywa Żeromski prowincyalizmy i archaizmy. Proszę się przypatrzyć pierwszym kartom "Popiołów", opisom borów świętokrzyskich, wijugi zimowej, rozcieczy wiosennej. Co za moc kolorów, jak skrzą się te opisy, jak bledną wobec nich te, do których nas przyzwyczajono! Że się czasem autorowi noga powinie, że w pogoni za jakim niezwykłym wyrazem da się i pozorom omamić, że użyje wyrazu niepewnego albo mylnego, nie zrobimy mu z tego zarzutu. Że czytelnik jednego lub drugiego wyrazu nie zrozumie, i to nie bieda; tak pokazywano w "Weselu" na dowód, że tu język niezrozumiały, słowo »zbylił«; nikt jednak nie użył tego argumentu przeciw Glicnerow i, gdy pisał w książkach o wychowaniu dziatek: »(niepowołany) niechaj go (kapłaństwa) nie tylko nie przyjmuje, ale ani o nim niechajby zbielił (marzył, pomyślał). Nie możemy więc tym przyklasnąć, co w każdem opuszczeniu dotychczasowej rutyny, literackiej i językowej, pogwałcenie prawideł smaku i stylu upatrują; owszem, życzymy, aby za staraniem naszych modernistów język nabrał tej jędrności, bogactwa, rodzimości, jakie niegdyś posiadał, jakie są jego właściwem dziedzictwem, roztrwonionem czy zarzuconem marnie. Ale język literatury pięknej, język Żeromskiego i Wyspiańskiego, Tetmajera i Rydla, nie jest zarazem także językiem umiejętnym i pierwszy bym zaprotestował, gdyby mi perć i wirchy i cećkiedyś czy kajtylko do historyi lub filozofii wprowadzano; tu obowiązują praw a osobliwsze. Nasz język umiejętny rozwiązał się późno. Początki jego zawdzięczamy również dopiero czasom Stanisławowskim, gdy pierwsi polscy fizycy (ks. Rogaliński w Poznaniu), juryści, ekonomiści, historycy po polsku, zamiast dawnej wyłącznej łaciny, pisać poczęli. Pracę ich prowadzili dalej wileńscy, warszawscy, krakowscy uczeni. Dla naszych celów najważniejsze z nich te, które do języka, jego gramatyki i słownika się odnoszą i o nich to jeszcze obszerniej pomówić musimy. O ks. Kopczyńskiego studyach gramatycznych już wspominaliśmy, dopełnia je nieco później znakomity słownik Lindego. Miał wprawdzie Linde całkiem innych poprzedników, niż Kopczyński; leksykologia polska była wcale obfita i liczyła sobie »kapitalne« (zaznaczamy ten w gwarze warszawskiej coraz częstszy rusycyzm!) dzieła Mączyńskiego w XVI a Knapiusza w XVII wieku, z materyałem olbrzymim i znakomicie opracowanym. Zasługą Lindego było, że materyał tych i innych słowników (np. tak zwanego Troca, w istocie Załuskiego) uporządkował, ważniejsze dzieła dawnej literatury przeczytał, aby z nich powypisywać cytacye, rozwój znaczeń wszelakich i ich odcieni starannie i obszernie przedstawił, a wreszcie granice języka polskiego, jakich poprzednicy przestrzegali, przekroczył i materyał słowny całej Słowiańszczyzny dla porównania przytoczył; Lindego słownik był nie tylko polski, ale wszechsłowiański. Duch, w jakim oba dzieła, Kopczyńskiego gram atyka i słownik Lindego, poczęto, jest jeszcze całkiem duchem XVIII wieku; i filozofia językowa Kopczyńskiego i zestawiania słów Lindego z epoki Wolterowej nie wybiegły. Żeby całą wartość pomnikową tych prac ocenić, należy je porównać z najbliższymi poprzednikami.