Oto np. w dziełku ks. Dudzińskiego z r. 1776 brzmi reguła »o wymawianiu słów polskich* tak: »wszystkie słowa polskie długo się wymawiają, wyłącz jednak te słowa: chrześcian i oby cię zabito, gdy się z gniewem mówi, także słowa od Łacinników wzięte, bestya, elekcya, linia i t. d., od Greków: kronika, podagra i t. d., od Hebrajczyków, Salomon, Samuel i t. d., które wszystkie pospolicie się krótko mówią; te jednak, kapituła, infułata, wszelako mówią* (odnosi się to naturalnie do akcentu, czy na przedostatniej czy na dalszej od końca, i z długością lub krótkością nic nie czyni). Reguła »o rozłączeniu sylab« brzmi, że słowa pochodne tak się piszą (t. z. dzielą) jak pierwotne, a więc obrzy-dły wedle brzy-dzę, zno-śny wedle zno-szę, wście-kły wedle wście-kam się, »wyłącz kończące się na wszy, gdzie w dla uczciwości (!!) do poprzedzającej sylaby odkładane bywa np. uczciw-szy, zwiedziw-szy, także szczęś-cie, posz-czę i inne tym podobne, dla wspomnianej wyżej przyczyny* (przypomina to walkę przeciw przyrostkowi ar z, również »dla uczciwości« podjętą). O kreskowaniu a twierdzi: »ten znak dawniejszych był wieków, teraz pospolicie ani w pisaniu ani w mówieniu go nie zachowują, zwłaszcza iż trudno dać na to regułę a niewielka między nimi (a i a) różnica«. »Słowami obfitującemi« nazywa słowa rozmaicie pisane np. skura, struna, pioruny, tłumacz, grunta, munsztuk, co u poetów często piszą się i wymawiają przez o albo o, skóra, pioróny, i t. d., albo śkło, śli, śpieg, ślachectwo zamiast szkło, szli i t. d.; albo próżen, pełen, obok próżny, pełny i t. d.; »słowami przedłużonemi* nazywa powóz, zakąt, zamrok i t. d. obok wóz, kąt, mrok; ławica zamiast ława, pódzi zamiast pódź, owen, tamój, cudo zamiast ów, tam, cud. Dopiero w zestawieniu z takimi autoram i zyskuje dzieło Kopczyńskiego właściwe znaczenie. Obok Kopczyńskiego możnaby ks. Włodka wymienić, jako wymownego obrońcę języka polskiego przeciw zalewowi francuskiemu, chociaż Polakowi Wisła, nie Sekwana służy, jako lubującego się w pięknościach starej polszczyzny (Kochanowskiego), lecz dzieło jego niedokończone. Kopczyński i Linde mają i to wspólne, że o istnieniu średniowiecznej polszczyzny nic jeszcze nie wiedzą; próżno poszukiwał Kopczyński w książnicy Załuskiego tekstów polskich, pisanych gotykiem (zkatalogu Janockiego wiemy, że Załuski posiadał tyko średniowieczne tłumaczenie reguły zakonnej tereyarskiej). Braku tego nie myślał jeszcze Kopczyński zastąpić porównywaniem innych języków słowiańskich; nie było więc u niego szerszej historycznej podstawy, Lindemu znowu język ludowy, narzecza były zupełnie obce. Poza Kopczyńskiego i Lindego przez długi czas wcale nie wychodziliśny; powtarzano jednego, korzystano z drugiego; rej wodzili dyletanci, Mroziński, Kamiński, rozmiłowany w filozoficzności języka polskiego; postępu nie było żadnego. Dopiero po r. 1820 zaczynają się pojawiać pierwsze przyczynki do polszczyzny średniowiecznej, ogłaszane przez Juszyńskiego (wiersze), Rakowieckiego, Lelewela; jakie wyobrażenia miano o staropolszczyźnie, dowodzi fakt, że książeczkę do modlitwy jakiejś Nawojki (t. j. Natalii) z końca XV wieku można było odnieść do XIII i szumnym tytułem książki do nabożeństwa świętej Jadwigi (Niemki do tego) ochrzcić. Najważniejszy przybywa z za granicy, przedruk polskiej części psałterza Floryańskiego przez Kopitara i Leszka lir. Borkowskiego. Potem Wiszniewski i Maciejowski liczne, drobniejsze zabytki (prócz ortylów magdeburskich) poogłaszali. Tymczasem za staraniem Dobrowskiego, Czecha, i Rosyanina Wostokowa powstała filologia słowiańska, opierająca się głównie o dawną cerkiewszczyznę, ustalającą w niej pierwotne P brzmienia, formy, słowa, niby obowiązujące t 6 m a dla przeszłości, dla wszelkich narzeczy sło" ~ wiańskich; pierwszy, co na takiej podstawie porównawczej skreślił głosownię i naukę o formach polskich, był slawista wiedeński Miklosicz. U nas gramatyka umiejętna wcale nie postępowała; ignorowaliśmy slawistykę, upraw ialiśmy język i gramatykę tylko w obrębie najwęższym i naturalnie żadnych nie osiągliśmy rezultatów. Ogłaszano nowe pomniki (hr. Działyńskiego »Zabytek dawnej mowy polskiej« t. j. kazania gnieździeńskie), lecz gramatyka leżała odłogiem; dopiero Antoni Małecki w dziełku konkursowem opracował gramatykę polską na podstawie badań slawistycznych, budując na Miklosiezu (1863 r.); tu zetknęła się poraz pierwszy nauka języka polskiego z właściwemi tegoż źródłami. Odtąd prysły lody; zaznajamiano się z slawistyką (L. Malinowski, Baudouin de Courtenay i i.) i badano dawne pomniki. Najważniejsze było wydanie Bibliii Królowej Zofii (Małeckiego); Kórnik wydawał rękopisy całe w podobiznach (tłumaczenia statutów i psałterz puławski); średniowieczne zapiski łacińsko-polskie (imiona osób, nazwy topograficzne i t. d.) badał Baudouin de Courtenay; pojawiały się przyczynki gwarowe, po raz pierwszy z całą nieodzowną dokładnością wykonane (śląskie Malinowskiego). Żwawsze tempo w publikowaniu pomników i opracowań umiejętnych gramatycznych zapanowało w latach ośmdziesiątych i dziewiędziesiątych; wydawnictwa znakomite Nehringa ponawiały z nierównie większą dokładnością teksty psałterza floryańskiego i kazań gnieździeńskich; za nim szły wydawnictwa Brucknera, Piłata (»Bogarodzica*), Łopacińskiego, Piekosińskiego (zbiór praw polskich), Bobowskiego (zbiór wierszy duchownych), Erzepkiego; Kaliny historyczna gramatyka języka polskiego (część druga, więcej nie wydano) rzecz o formach przedstawia począwszy od psałterza floryańskiego aż do końca XVIII wieku; Kętrzyński, zbierając materyały do polskich monumentów historycznych, po wyławiał szereg ważnych, acz drobniejszych pomników; dopełniali jego odkryć Wisłocki, katalogując rękopisy jagiellońskiej szkoły, Malinowski, wydając polskie zabytki z praskich książnic i i. W Warszawskich Pracach filologicznych, prowadzonych przez Kryńskiego, autora najlepszej podręcznej gramatyki polskiej, i w wydawnictwach akademii krakowskiej, mianowicie w Sprawozdaniach jej komisyi, językowej ogłasza się stale dawne teksty z XV i XVI wieku oraz gwarowe nowe i najnowsze zbiory i studya nad rozmaitymi objawami języka polskiego, przeważnie fonetycznymi. Nadzwyczaj rozszerzono naszą do niedawna bardzo nie kompletną i strasznie ogólnikową wiedzę o narzeczach; wiele materyału surowego ogłosił był Kolberg, etnograf i muzyk, nie filolog; teraz, od Bałtyku do Podhala i Pokucia uczeni Malinowskiego i i. zbierają opisy, słowniczki i t. d. Najbardziej poszczęściło się Kaszubszczyźnie; wyawansowano narzecze na język (a licytując się wzajemnie, nawet na kilka języków!!); opisują wszelkie jej właściwości w zawody uczniowie nasi, niemieccy, rosyjscy, fińscy nawet, pp. Bamułt, Bronisch, Lorentz, Mikkola i i.; pruskie narzecza opisuje p. K. Nitsch, inni inne. Zamiast wyliczać prace pp. Świętka (lud nadrabski), Glogera (mazowieckie), Dembowskiego (podhalskie) i t. d., wspomnijmy o obszernym dziele zgasłego przedwcześnie lingwisty Karłowicza, o »Słowniku gwar polskich*, jeszcze nie ukończonym, co zebrał bogaty a nadzwyczaj rozrzucony materyał. Zabiegom Karłowicza i Kryńskiego zawdzięczamy też nowy wielki słownik języka polskiego (warszawski), co poraź pierwszy całe bogactwo mowy polskiej objąć zamierza, mimo krótkości wykładu; dzieło jeszcze nie ukończone. Akademia zamierza wydać zupełny słownik dawnej polszczyzny, średniowiecznej, sięgającej w rękopisach i drukach aż do połowy XVI wieku. Do tych dzieł i prac możemy dodać bogaty słownik przysłów polskich S. Adalberga, ułożony znakomicie, wzorowo, słownik synonimów polskich dwutomowy ks. biskupa Krasińskiego; cały szereg słowników specyalnych, lekarskich i t. d. Każdy rok niemal wzbogaca ten dział. Słownik Lindego obejmował w pierwszem wydaniu (drugie, ossolińskie, mało go pomnożyło), wedle obliczań Szczawińskiego 58.700 słów; słownik wileński czyli Orgelbranda, wydany pracą Tomaszewskiego i Korotyńskiego, 107.000, ale i jemu brak wielu słów, starszych, narzeczowych, nowszych (nowych słów u Lindego wcale niema, jego słownik kończy XVIII wiekiem), zato uwzględnia nowotwory nieudałe Trentowskiego, imiona własne i mitologiczne (całkiem fantastyczne). Brakom słownika, obejmującego całość, przedewszystkiem język nowy i najnowszy, zaradzi słownik warszawski; liczba jego pozycyi podskoczy znacznie, nawet jeśli odliczymy całe słownictwo fachowe, obce. Osobno należy wymienić jeszcze przedruki dawnych druków i rękopisów chociaż cele ich nie są językowe, lecz literackie. Początek ich sięga daleko wstecz; na szeroką skalę podjął je K. Turowski; Akademia krakowska wydała dotąd pięćdziesiąt tomów i tomików dawnych dzieł, nieraz unikatów, z XVI głównie wieku, w »Bibliotece pisarzów polskich*; tu należą i wydania pomnikowe, np. pism Jana Kochanowskiego warszawskie; dzieł Bejowych (z okoliczności jubileuszowej i dawniejsze p. Ptaszyckiego, najbardziej około Beja zasłużonego); wydawnictwa prof. Wierzbowskiego i najlepiej wykonane prof. Czubka. Lak zdobywamy przegląd, nierównie obfitszy, dokładniejszy, niż dawniej, spuścizny literackiej a zarazem językowej po przodkach. Trojakiem korytem bieżą lale polszczyzny. Najszerzej rozlały się gwarowe, coraz odmieniające zabarwienie, głosowe głównie i słownikowe. Dawnych cech językowych wyzbyły się najwięcej te, co najbardziej ku wschodowi się posunęły; mazowieckie i małopolskie, aż w Spiż się wciskające, zachowały, obok prusko-kaszubskich i śląskich, najciekawsze szczegóły. Pruskim i śląskim szkodzi silny wpływ niemczyzny, narzucający nie tylko moc słów obcych, ale nawet psujący »wewnętrzną formę*. Gdy z Ślązakiem rozmawiasz, zapyta cię: gdzie Oni jadą t. j. gdzie pan jedzie, wedle niemieckiego Sie (co Niemiec sam z włoskiego Ella zapożyczył!); a oto próbka kaszubskiego »języka*: »To beł jeden forszta (leśniczy). Ten przeszed do jedne karczmę a sobie tą wzqł do pico a też do jedzenio. Krótko potemu, jak won to mieł zjadłe (dosłownie: wie er dies hatte gegessen), won czeł, że to s nim nie beło richtich e zaroz na to przeszed, że ta karczm orka be mu mia zadone. Tak won sa nie ścigał tą, le weszed ruten (germanizm) a te zaczął szkalować, klic (kląć) no tą babą a godeł, ta przekląto baba, ta mie to mo done (hat gegeben, zamiast dała, zadała). A że ten purtka (dyabeł) nie może wu takich złech bec, te jak ten forszta beł za wies weszły, jewo to zdłowiło na rzeganie. Won werzegał ze se mesz a jewo pies, co prze nim beł, ten chutko tą mesz pełk. A te też tak szed, że ten forszta jewo potemu nie dosteł wici do woczu, jasz za jaki czas won jewo naloz w bulwowe kuli zdechłewo*. W iara góry przenosi, dlaczegóż nie wierzyć, że to język osobny? Przytoczmyż jeszcze parę ustępów z poezyi kaszubskiej, np. z »Pana Czorlińsciego* Jarosza Derdowskiego: Ale ninia mowa naszo coroz barży dżinie; Dzys jo le sę utrzem ała w barzo małym klinie, W szterech wsach le po kaszubsku mówią małe dzece, Te są, okrom Iizbic, Gace, Kłucie i Głowczece. Starzy ledze po kaszubsku mówią jesz w Smołdzenie, W obu Gornach, w Cecenowie, Łebie i Stujcenie; Mówią też jesz po naszemu do koła Charbrowa; Tam ciej wemrzą oni starzy, zdzinie naszo mowa! Albo kilka wierszów z A. Majkowskiego »Jak w Koscerynie koscelnygo obrele* (1899): Witej Kosceryno, staro matko Kaszub całych, Najmilszo mnie z tych wszetcich mniast kaszubskich małych! ...W ny chace pierszo że godzena mnie bieła... A ta wieżo koscołu, co z nych klonów wito, Na kterny pierszy promień słuńca reno św ito... Ciej słuńce spac sę kładze za nym czornym lasem ... O czim te hojny smniją, co w tych wiechrzach huczy i t. d. I jeszcze próbka z narzecza Bylaków, co ł nie wymawiają: »A jak li merdarze przeszłe do tewe karnole (kanała), tak tam niebelo żodniwe czolna. Tak weni muszele w ten karnol wlezc wszedce a tą jich belo setme. Tak ten sin westrzilil z ti flintę a cemno bele, tak nen i meslil, że wen jich miol wszetcech wystrziloni* i t. d. Poznajmyż próbki i innych gwar polskich. Z pod Tarnowa: »Abo roz jade jo se z morguw, a juzem sie zamrecu. Ziżdżom ze Sakuwki a tu konc zogonuw, kawowecek przed końmi leci na dućkoś (długość) chwep debry, guewy nimo, ino na ramieniach po świece a sadzi, ino sie migo, czasem se stanie i znou w ali... starzy godajo, ze to te nizijery, co za życia oszukanie mirzali, teroz muszo pośmierci poprawiać i z wańcuchami lotać, lotego nieprzespiecznie uląc sie wnecy na miendzy abo w bruździe abo gdzie na granicy«. A na Spiżu tak mówią: »Byłek na dzikie kozy na górak i góniułek drugiemu komeratowi a kozy obchodziły, ja im potym zachodziuł i w jednym inieścu barzo było źle, tamek chipnuł bez jeden źlebek i skała sie urwała podemnóm, ja zmyknuł z tom skałom, to mi jus z turnie nogi wisiały na śmierść sie tam z targacza bić a nigdy by mie ta fto nie nalaz ani by mie z wirchu nie widział ani na dolinę pod ścianę byk nie spad, tam byk wse na wieki zostńł*. Oto próbka gwary śląskiej: »Buu jeden ślachcic w jednej wsi a miau jednego wogrodnika, co mu nie chciau robić i dau mu pedzieć, ki nie bandzie robiuu, to musi nie warzyć, musi surowo jeść a on warzuu roz a pon widziau, ze sie z komina smandziuo i posuau tam urzendnika zaźdrzeć, jeli to warzy a ón miau taki gornek co samo sie warzyło w nię bez wognia... i urzęnik przised i dau mu dwie urfaigi abo policki po polsku no a u nas tą powiadają urfaiga i tak chopa zabiuu, kobieta wyjena z dybzaka piscauką, zapiskua i chop wozuu* i t. d. Wcale nie przeczymy, że kaszubskie gwary znaczniej się oddalają — należałoby jednak uwzględniać jeszcze i pruskie narzecza, i mazurskie, lecz dosyć tych przytaczać. Z każdej okolicy dałoby się zresztą coś ciekawego przytoczyć, coś osobliwszego. I nie »zepsuta« to mowa, ale sam miąż i rdzeń polszczyzny: nieraz można dla najniepozorniejszych form i słów tych narzeczowych wywieść ich ród z samego średniowiecza i genealogii tej, dla ilości lat i pewności następstwa, mógłby niejeden świetny ród dziś pozazdrościć. Jest np. u Nadrabian wyraz zegleń, dla niemowlęcia, zrzędy, nudziarza; każą mu pochodzić od niemieckiego Saugling! Tymczasem to średniowieczny źegleń, o węglu, przeniesiony z smolącego węgla na »niemrawych* ludzi czy dzieci. W Krzęcinach nazywają oćwiarą coś dzikiego, potwornego, ale »straszne rzeczy* nazywają nasze psałterze XIV wieku oćwiernice. W całej średniowiecznej literaturze zachodzi raz, w psałterzu puławskim, czasownik Ipicć: »aza Ipi (przystaje) przy tobie stolec złości*; u Podhalan do dzisiaj Ipieć znaczy czekać cierpliwie, wycierpieć: na chwile mu jesce zelpiem, trza mu było jesce zelpić i t. d. Objaśniają te wyrazy gwarowe w niemożliwy sposób, np. nadrabskie »mikusia skakać* t. j. przebierać dziwnie tyłem i nogami, podczas chłosty np., wywodzą od czarownika Mikusia, co niegdyś skazany na spalenie i uwiązany do stosu, wił się z bólu i dziwne ruchy wyprawiał, — ależ Mikuś był nazwą tańca dawnego i pełno o nim wzmianek u dawnych autorów (np. u Potockiego: »dosyć krótko tańcował Mikusia*; na Litwie do dzisiaj lud zna ten taniec). Wybraliśmy kilka szczegółów na chybił trafił; w każdym zbiorku »prowincyonalizmów« znajdziesz podobne, omszałe okazy pamięci ludowej. Już w XVIII wieku, chociaż z największe m lekceważeniem patrzono na gburskie zabobony i nieuctwo, wiedziano, że co starego język klas wyższych zarzucił, ocalało między »chłopstwem*. Mimo całej niepozorności, bije w mowie chłopków zdrój jędrnej staropolszczyzny i nigdy nie uczynimy tem u zarzutów, co z tego zdroju żywego czerpać zamierza; jak Anteusz dotknięciem matki-ziemi, tak i język artysty tam siły nabierze. Na tej szerokiej podstawie ludowej, bez którejby języka nie było, wznosi się i opiera język klas wykształconych, język życia publicznego, język pracy umiejętnej. Jasność, zrozumiałość, dobitność stają się jego celami, jego zaletą; warunki jednak życia i żywotności jego odmienne, nie takie, jakie u ludu. l u wystarcza nieprzerwana, niezmącona niczem tradycya, t. j. reprodukcya pamięciowa, z ojców przechodząca na dzieci; bróżdżą chyba wpływy sąsiedzkie, pobyt np. w wojsku lub szkoła ludowa. U klas wyższych następuje zmącenie tradycyi; wpływ języków i literatur obcych zagraża czystości, podmywa nieraz same podstawy czucia językowego; znajomość kilku języków wywołuje mimowolne zobojętnienie wobec właściwości tych języków; one mieszają się w pamięci, zasuwają się jedne za drugie; co uchodzi w jednym języku, przenosi się żywcem, odruchowo niemal i do drugiego i czem słabiej oba języki znamy, tem łatwiej je gmatwamy. Praca pospieszna, szczególnie u tłumaczy, np. po dziennikach, dolewa oliwy do tego ognia, a od dzienników szerzy się to zepsucie; czytelnik mimowoli przywłaszcza sobie nie tylko myśli, ale i zwroty swego dziennika, a o tych zwrotach nie wiele chwalebnego powiedzieć można. Jeżeli wymagamy fizycznej czystości i porządku w ubiorze, tem bardziej należałoby ich przestrzegać i w mowie, nie kalać jej niepoprawnemi naleciałościami, Bóg wie skąd. Cierpi godność osobista i narodowa, gdy się z lekceważeniem obchodzimy z językiem własnym; wyśmiewamy niepoprawny frazes francuski (ileż to anegdot o tem obiega!), tem bardziej wyśmiewajmy niepoprawność własnej mowy. Osiągnięcie niezbędnej poprawności wymaga wprawdzie wysiłku, wymaga odświeżania pamięci, nabywania wprawy, naginania języka do wszelakich stosunków, rozmysłu, co z czasem w naturę, przyzwyczajenie wejdzie. Jakaś znajomość gramatyki, najbardziej jednak pilne czytanie wzorów dobrych dzielnie w tem pomagają. Były czasy, kiedy nie było co czytać po polsku. Na początku XIX wieku, kiedy o dawnej literaturze zapomniano a nowa się jeszcze nie poczęła, kiedy Niemcewicz nakłaniał panie nasze, aby pisały romanse polskie, aby tem obudziły chęć ku czytaniu polskiemu, aby rozerwały to koło francuskie, z którego nikt wyjść nie śmiał; brak taki najbardziej uderzał miłośników języka ojczystego. Na tem polu największą zasługę, przez cały wiek XIX, zdobył Kraszewski; on stworzył czytelnictwo polskie, on dowiódł istnienia powieści polskiej, coby i z zagraniczną zawodniczyła. I zasmakowali ludzie w jego powieściach i rozszerzyła się książka polska w użytku codziennym , gdy literatura, t. j. poezya emigracyjna, poezya wielka, nie takie potrzeby zaspakajała. Oto i trzeci kierunek języka polskiego, języka literackiego, języka sztuki. Przytyka on szczelnie do poprzedniego, lecz z nim się nie zlewa; nie obcy mu, szczególniej dzisiaj, i język ludowy, tradycyjny, lecz wynosi się wysoko ponad wszelką gwarę, czy od hal (albo, jak stary Polak mawiał, od gół), czy od wydm piaszczystych mazowieckich się przywodzi, język artystyczny. I tu nieskończenie wiele odcieni; język Matlakowskiego, z wyszukanym doborem sztucznych nieraz archaizmów i prowincyalizmów. odbija silnie od języka "Chłopów", co z przedmiotem samym niby się zrodził, bez którego tych "Chłopów" Reymontowych pomyśleć nie możemy. Satyra Nowaczyńskiego dobiera z lubością gwary ulicznej, gwary andrusów i nawet kreśląc literackie i życiowe przygody IM p. Reja nie oprze się pokusie jaskrawych słóweczek z suterenów i przedmieść. Lecz nie myślimy wyliczać typów literackich, charakteryzow ać stylów indywidualnych — właśnie o największych pisarzach ani wspomnieliśmy. I godnie prowadzą oni dalej dzieło, rozpoczęte przez wielkich poetów. Ich język, to już nie język tylko umiejętności i t. d.; tu nie stawiamy tylko żądań poprawności, jasności, dobitności; toć twórcy językowi, toć ci, co mu odświętną świetność nadają. W ich kreaeyach artystycznych właśnie język niepoślednią odgrywa rolę; przy tem znaczeniu, jakie, i słusznie, formie nadajemy, wymagamy od nich to blasku i przepychu, to tkliwości i delikatności, to zgrozy i dreszczów w samych słowach już, co się na ich obrazy składają. I możemy być dumni z tego, co oni zdziałali. Nasz język nie jest tylko językiem dwudziestu milionów — są nawet między słowiańskimi języki, którymi mówi większa ilość ludzi. Ale te języki nie m ają tradycyi, ci, co nimi mówią, do własnej przeszłości nie m ają się po co udawać — tam znajdą chyba, coby ich odrażać mogło. U nas inaczej. My dziś jeszcze możemy śmiało pisarzy złotego okresu, czasów Zygmuntowskich, polecać tym, co język własny poznać, urozmaicić, odświeżyć zamierzają, gdy dla innych narodów te dawne wieki, to jedna puszcza i martwota tylko. A rzecz wiadoma, że nie tylko tradycyami językowemi wobec innych szczycić się możemy. Nie usnęliśmy jednak na wawrzynach; pracujemy rzetelnie nad powiększeniem dorobku umysłowego, ile nas stać było, przy w arunkach całkiem wyjątkowych. Zmieniają się dziś te warunki; zmiana ta przynajmniej języka nieprzygotowanym nie zastanie. Trudny to język dla obcych, bogaty w formy, bogatszy w odcienia znaczeniowe tych form, np. u czasowników; obfity nieskończenie, w wyrazy, nietylko, jak niegdyś "kuchenne". Zwrócony on ku dwu frontom, jak dzieje narodowe same, chociaż wpływy od wschodu, inaczej niż w dziejach, w języku o wiele mniej zaważyły; złączeniśmy z zachodem na zawsze. Od startych nieco, przyćmionych rysów i cech zachodnich języków rożni się jego barwność; zato mniej nadawał się do oderwanego myślenia, do którego go teraz naginamy. Najbardziej, z zewnętrznych jego własności, w pada w oko misterna tkanka jego wokalizacyi; w żadnym języku słowiańskim nie faluje tak, nie mieni się tak, tych samych słów szata, jak właśnie w polskim. Czem dla nas ten język się stał, i wywodzić zbyteczna; ze spuścizny przodków jego nam nie wydarto jednego. Czcijmyż go i udoskonalajmy, wdzięczni i dumni.