Jarosław Iwaszkiewicz Czerwone Tarcze Rozdział I W owym czasie kiedy zaczyna się nasza opowieść, miasto Salzburg otoczone było ze wszech stron wielkimi lasami, tak że nawet drogi, które w różne strony z niego wiodły, do Marchii Austriackiej czy do cesarskiej Ratyzbony, raczej przypominały wąwozy w zielonym gąszczu wykute. Nie przedzielona jeszcze tunelem Mnisia Góra ocieniała miasto od zachodu i tam, gdzie się teraz rozciągają łąki i ogrody, ku południowi, do liliowego Untersbergu zmierzające, mieściły się nędzne domki drewniane, szeroko grodzone, tym niewygodne, że od miasta daleko położone, całkiem nie zabezpieczone i na napady narażone. Daleko stąd było do fortecy, do wspaniałego garnku, który, jeszcze na ruinach rzymskiego Juvantium założony, był obroną dla okolicznej ludności wśród ciągłych zamieszek. Tam to, w tej części Salzburga, urodził się i tam się wychowywał Täli, przezwiskiem Turno, które to nazwisko na niego z ojca spadło. Ojciec ten, niestety, gdzieś się w walkach biskupich z książętami bawarskimi głupio zawieruszył, z wyprawy samoczwart nad jeziora i wzgórza, objęte pożogą wojenną, nie powrócił i wcale się już nie zjawił. Zapewne kości jego rozsypały się w jakiej wapiennej rozpadlinie w okolicach klasztoru świętego Berchtolda. Działo się to zresztą w zupełnym niemowlęctwie Tälego, syna Turna, który wrzeszczał przy łonie matki. Kiedy podrósł, matka uległa leniwym poszeptom zadumy i, oddawszy syna opiece stryjów, sama oddaliła się do klasztoru, w pokorze swej ślubów całkowitych nie składając, i jedynie jako uboga służka pobożnym pannom pomagała. Bartłomiej, czyli Täli, rósł u stryjostwa i rzadko do miasta i zamku zaglądał. Wydarzyły się wtedy spokojne czasy, pobożny biskup modlił się wiele, przesiadywał na dole, w długim, niskim i ciemnym kościele, a miecza niechętnie się imał, chociaż nie dał sobie w kaszę dmuchać. Toteż Täli niczym nie skrępowany biegał po lasach i górach, a gdy go raz stryjowie w pielgrzymkę do pustelni imienia jego patrona nad Jeziorem Królewskim zabrali, począł od tej pory regularnie z domu znikać i po górach się włóczyć. Czasami tylko coś z takiej wyprawy przynosił, ale trudno było ruchliwego i lekkiego zwierza zabić z niezręcznego łuku przez samego chłopca sporządzonego. Stryj, póki nudził się w domu, burknął na niego czasami, ale gdy się Täli dostał na dwór najwyższego kanonika bazyliki salzburskiej, Ruperta, w domu rzadko siadywał, a kiedy przyjeżdżał, czuć go było ciężkim piwem i zaduchem zagrody kanonika, którą raczej karczmą nazwać by należało. Inny kanonik, Otto, prowadził opodal katedry coś w rodzaju szkoły. Samo to było trivium*, gdyż do quadrivium* żaden z uczni się nie douczył, a zresztą nie wiadomo, czy kaprawy Otto mógłby czego ich nauczyć z geometrii lub muzyki. Buczał więc Täli tylko piskliwie w chórze katedralnym wraz z innymi ubogimi księżmi i klerykami, których pełno było na dworze pobożnego biskupa — cała to była jego muzyka, a geometrii tyle się chyba tylko nauczył, co trzeba było na kreślenie kwadratów i prostokątów po piasku na placu przed katedrą, aby po tych kwadratach na nodze skakać i drobne kamyczki z „piekła” do „nieba” wybijać. Piekłem też straszył go kanonik Otto na lekcjach, rzadko mu o rozkoszach nieba wspominając, a Täli szybko uciekał z klasy, gdy dzwony odpowiednią godzinę obwieściły. Szedł wtedy do ciemnych izb kanonika Ruperta, gdzie się gromadziły zawsze tłumy przechodniów, wędrowców i śpiewaków. Było tam wesoło, choć nie zawsze w miarę — był to także jedyny dom w Salzburgu całym, gdzie piwo śląskie przygotowywano i mnóstwo zarazem niszczono tego doskonałego napoju. U Ruperta Täli był na posługach i z początku zdawało mu się, że w prawie są kanonicy i klerycy do pomiatania jego mizerną osobą. Nie żalił się nikomu i sypiał w sieni, pod schodami, posławszy sobie na sianie parę skór wytartych, przykrywając się zawszonym habitem Ruperta czy innego księżulka. Spod schodów widać było w zimie przez szerokie odrzwia wielki pokój z kominem, na którym paliło się ognisko ogromne, bo tak lubił kanonik, który jako proboszcz świętego Antoniego nie bawił się w niepotrzebne oszczędności. W lecie otwarte były inne drzwi — na podwórze wiodące, i widać było przez nie obszerny, obudowany domami plac przed katedrą — a w przerwach między domami pobłysk Salzachy, zwłaszcza kiedy księżyc świecił. Leżał tam sobie Täli i słuchał, co śpiewali Rupertowi ci wszyscy ludzie, którzy do niego na piwo zachodzili. Łagodna ręka snu mieszała mu te widoki i przez zapach dymu z ogniska przychodziły do niego dźwięki pieśni jak z innego świata, A na wiosnę (jedną tylko przeżył wiosnę w domu Ruperta) przychodziły przez drzwi otwarte blaski i zapachy całkowicie innego rozmiaru — świat śpiewał inaczej. Täli patrzył na połysk rzeki i słuchał śpiewu słowików tak, jak o tym śpiewali przed katedrą wędrowni kuglarze. Wyprawiali przy tym różne skoki L nie wiadomo dlaczego Tälemu przyszło na ten widok do głowy, co mu stryjenka wczoraj mówiła, że skończył już czternaście lat i że powinien coś o sobie pomyśleć. Ale Täli nic o sobie nie myślał. Tamtej wiosny przybył na dwór biskupa pewien śpiewak wędrowny, który znakomicie opowiadał. Wieczorem w izbie rycerskiej biskupa Eberharda, gdy biskup skończył modły, którymi udręczał swoich dworzan, i kaptur odrzucił ze swej krogulczej twarzy, śpiewak ten (Turold mu było na imię) nudził wszystkich długimi opowiadaniami. Ale biskup, na modlitwy cierpliwy, z równą cierpliwością jak przydługich nieszporów słuchał opowiadań Turolda, które tym trudniej były zrozumiałe, że były na pół szwabską mową, a na pół akwitańską* — mieszaniną dwóch odległych języków mówionę. Ale po paru miesiącach zbrzydł Turold biskupowi i przeszedł na leże do Ruperta; tam równie niechętnie go słuchano, tak iż w końcu przesiadywał w sionce koło Bartłomieja, jemu opowiadał długie historie o rycerzach, które tylko dlatego go nie nudziły, że widział za profilem poety oświetloną przez księżyc drogę wiodącą w dół i płaski, srebrny plac przed katedrą. Ale księżyc świecił przez parę dni zaledwie, nastały noce ciemne. I wtedy Turold począł śpiewać krótkie miłosne piosenki, jakich nie śpiewał ani biskupowi, ani Rupertowi. Głos mu się przelewał słodko w krtani, pięknie naprawdę śpiewał Turold, a Täli po paru dniach umiał już mnóstwo tych piosenek i kiedy raz wszyscy poszli wieczorem do biskupa, który kazał w swojej obecności Rupertowi piwo śląskie warzyć — Täli prześpiewał sobie wszystkie piosenki, jakich się nauczył — i śpiewał długo w noc. I po niejakim czasie, już ku jesieni, Turold go namówił, aby porzucił Sałzburg i udał się z nim razem do Ratyzbony, dokąd wkrótce cesarz na sejm ma zjechać... I powiedział mu, że się nauczy jeszcze więcej pieśni i że razem będą wędrować od miasta do miasta, i że miast tych i zamków jest wiele w cesarskich ziemiach i w Bawarii, i w Szwabii, i ponad Renem wspaniałym. Podobała się sprawa Talonu i poszedł razem z Turoldem, nawet nie pożegnawszy się z Rupertem ani z Ottonem. Wprawdzie właśnie tego wieczora popili się obaj i leżeli w komorze jak świnie. Niewielki był bagaż wiadomości, jakie wyniósł z Turoldem Täli — ale i nie potrzebował daleko go dźwigać. Wąwozy pomiędzy górami takie były piękne, trawa zielona, słońce grzejące — że nie mogli iść zbyt prędko. Co chwila, śpiewając pieśni, rozkładali się po murawie i kwiatach i patrzyli na skowronki. Nie pili wina ani piwa, ale Turolda cosik tak rozbierało, aż stawał się czulszy i coraz czulszy. Na jednym postoju wydobył bukłak z resztą wina, które jednak było tak mocne, że i Tumowi, i Turoldowi w głowie się zakręciło. Niebo śpiewało nad nimi, a oni u stóp jakiejś odnogi malowniczego Untersbergu półpijani leżeli. Turold począł śpiewać piosenkę, niby to na cześć Najświętszej Dziewicy ułożoną, ale w końcu tak lubieżną i nieprzyzwoitą, że Täli, mimo że był pijany, zastanowił się i wsparłszy się na łokciu, począł z niepokojem spoglądać na Turolda. Turold nie przestawał bluźnić. Täli ze wstrętem spojrzał na wędrownego śpiewaka i pobiegł na oślep przez trawę ku gościńowi. Na drogę wybiegł w momencie, kiedy nią właśnie przejeżdżał młody jakiś pan na białym hyrkańskim* koniu. Giermek mu towarzyszył, opodal się trzymając. Täli upadł przed koniem na kolana, aż pan gwałtownie cugle ściągnął; chłopiec, cały jeszcze żalem miotany, rozpłakał się głośno. Rycerz wydawał się bardzo zdziwiony i, opierając się ręką o kłąb konia, zwrócił się ku pachołkowi: — Zapytaj, Lestku, czego chce ten chłopak? Rycerz był bardzo młody, nieledwie w wieku swego giermka, albo się takim młodym wydawał. Miał jasne włosy nie ściśnięte hełmem; puszczone miękko wiły mu się nad karkiem i złociły po słońcu. Twarz miał różową, a oczy niebieskie. Przenikliwe były i raczej w kolor stalowy wpadające — wpiły się teraz w nie bardzo przytomną twarz Bartłomieja. Nos nieforemny, ale cienki, ku górze zadarty, nadawał twarzy rycerza wyraz ciekawości. Täli od razu poczuł, że dobrze trafił i że przypadek był tym razem na niego łaskawy. Obejrzał się i ujrzał, że Turold chowa się za drzewem. Giermek rycerski zeskoczył z konia i pochylił się nad klęczącym chłopcem: ogromnego był wzrostu. — Czego chcesz? — zapytał. — Opieki — powiedział chłopak i podniósł wzrok ze sługi na pana. Rycerz siedział na koniu bez strzemion. Miał podłożony pod siebie szmat kolorowego wełniaka przewiązany popręgą, obie nogi w jasnych i bardzo obcisłych spodniach zwisały swobodnie, ujęte na końcu w szare safianowe buty, sznurowane rzemykami. Pochylił się jeszcze raz ku chłopcu, a potem, nie namyślając się wiele powiedział giermkowi: — Weź go za siebie, Lestko, zabierzemy go w drogę. Giermek posadził go na swojego konia, potem sam skoczył. Wtedy podszedł Turoldus i podał Tälemu bez słowa swój instrument. Był to rodzaj skrzypiec czy teorbanu, na którym się grało smyczkiem mającym kształt łuku. Täli uśmiechnął się do Turolda, wziął wiolę i spojrzał przed siebie. Rycerz odsądził się już spory kawał i jechał w głębokim zamyśleniu, nie oglądając się. Lestko zaciął konia i ruszyli śladem poprzednika, trzymając się wciąż od niego w przyzwoitej odległości. Täli raz tylko obejrzał się na Turolda, który stał przy drodze i kiwał ku niemu dłonią. Wydawał się trochę zafrasowany. — Dokąd jedziemy? — zapytał po chwili Täli towarzysza. — Do klasztoru świętego Bartłomieja nad jeziorem... a potem dalej... — Jeszcze dalej? — Do pewnego dalekiego klasztoru w Szwabii. Nazywa się Zwiefalten... — I tak sami? — Mój pan zawsze tak jeździ. Ma tylko sakwę z pieniędzmi, kopię w ręku — i łuk za plecami. Nawet miecza nie ma. Ja za to dźwigam nożyk. — Czuję to — powiedział Täli — bo mnie bije po nogach. — I jakoś dotąd bezpiecznie jedziemy — dodał Lestko. — Z daleka jedziecie? — Z bardzo daleka. Z Polski. — To rzeczywiście daleko? — spytał Täli. — No oczywiście; jedziemy już parę tygodni. Ale stawaliśmy u biskupa Eberharda w Salzburgu. Strawiliśmy tam parę dni. Ale dobrze nam było. — A jak się nasz pan nazywa? — To jest książę Henryk Sandomierski. Rozdział II Przenocowali w klasztorze świętego Berchtolda, który napełniony był mnóstwem ludzi, udających się w rozmaite strony nie wiadomo po co. Täli, olśniony przepychem jednych strojów, zdumiał się ubóstwem i brudem innych, zwłaszcza mnichów, z których większość była obdarta i cuchnąca. Słyszał, jak przy wieczerzy niektórzy z nich mówili, iż chcą się udać do Polski i tam głosić ewangelię świętą. Ale książę Henryk nic nie mówił na to, tylko śmiał się głośno. Książę Henryk nic nie powiadał, że jest udzielnym księciem i z królewskiego rodu, i siadywał po społu, z wszystkimi aa stołu, podniósł się tylko zawczasu i poszli spać wszyscy trzej razem. Nazajutrz wstali wcześnie i mgła Jeszcze stała wszędzie, na drogach kurz rosa przybiła i konie prychały głośno. Książę. Henryk od mnichów wziął siwego polskiego mierzynka dla Bartłomieja i pojechali teraz we trzech. Drzewa stały nieruchomo, widać było, jak się mgła podnosiła do góry, jej szybki ruch sprawiał wrażenie, jakby dymiło wszystko, i wnioskować można było, że dzień będzie upalny i piękny. Ale do Jeziora Królewskiego jest tak niedaleko, że nie zdążyła mgła przerzedzić się nawet, a już stanęli nad głęboką wodą. Zieleń jej była tak mocna, że zdziwiła bardzo Tälego, ale nie miał czasu się dziwić, bo go zachwyt porwał. Zielona i głęboka woda, jak prześcieradło równa, jak tafla marmuru leżała przed nimi, a ponad nią wznosiły się gwałtownie góry. Stromizny ich w pewnej wysokości poczynały się bielić: śnieg już na nich leżał i nie topniał od ciepłego słońca. Wierzchołki jeszcze były skryte: wisiała tam mgła i w ciszy, jaka panowała nad brzegiem, głos uderzał bezsilnie, jak kamień w białą wełnę ostrzyżoną dopiero co z owiec. Książę Henryk odezwał się do Tälego, ale przez pomyłkę powiedział coś po polsku. Täli nie zrozumiał. Popatrzył na Lestka, ale Lestko uśmiechnął się patrząc na wodę. Potem pokazał ręką na wysokie skały. Już tam we mgle poczynały przewijać się ciemniejsze kształty, mgła w oczach uciekała szybkim ruchem w górę i po chwili zarysowały się kontury wierzchołków, ukazały się nawet na moment w całej swojej okazałości, po czym znowu się w ruchome morze mgły zanurzyły. Lestko po chwili ujął róg, który miał zawieszony na skórzanej swojej kurtce, i zatrąbił donośnie. Głos z początku uderzał w miękką zasłonę, ale po niejakim czasie dobiegło ich od dalekiej góry brzmiące echo, przeleciało z powrotem zieloną wodę i uderzyło jeszcze parę razy o kamienie. Täli spojrzał w oczy księcia Henryka, a w nich odbiła się jakaś radość połyskliwa. I wtedy Täli poczuł przypływ sympatii do tego milkliwego i zarumienionego młodzieńca z królewskiej krwi, z dalekiego kraju. No zew trombity przypłynęła z niedalekiej zatoczki łódka, przewoźnik skłonił się, a gdy wszyscy wsiedli, książę kazał wieźć do klasztoru świętego Bartłomieja. Zresztą gdzie miał wieźć indziej? Jedna tylko była miejscowość przez ludzi zamieszkała nad brzegiem głębokiego jeziora. Płynęli przez wody prawie nieruchome, które się chwiały wielkimi płaszczyznami. Na pochylonych równiach wód widniały od czasu do czasu parami czy po trzy, po cztery pływające dzikie kaczki. Täli pochylił się przez burtę i, nie patrząc na spokojne wiosłowanie przewoźnika, zanurzył rękę w wodzie. Była zimniejsza, niż się spodziewał, i w jej malachitowym dnie ujrzał nagle obrócone na odwrót śnieżyste szczyty. Spojrzał w górę. Mgła uciekła. Nagle książę zwrócił się z uśmiechem do Lestka: — Pamiętasz Kijów? Lestko skinął głową. Pomiędzy ich oczami przebiegła radosna błyskawica, aż Täli także się ucieszył, choć nie znał fal Dnieprowych, które tamtym się na jeziorze niemieckim przypomniały, ani tych świątyń niskich a kopulastych. Ale wnet nad brzegiem stojącą ujrzeli taką właśnie świątynię, niską dość — a może się tylko taka niska wobec otaczających ścian górskich wydawała — o czterech kopułach z gontu, przykrywających bielone okrągłości. Wydała im się świątyńka i dziwna, i zagubiona, i tym bardziej na chwałę Bożą przydatna, pomiędzy wodą zieloną a górą białą. Za kościółkiem stał z bali modrzewiowych zbity niski, stary, ślepiami okien błyszczący klasztor, jakby chłonął chłodnawe powietrze. gór rozwartymi wrotami. Od klasztoru dążyło kilku ludzi w szarych opończach ku malutkiej przystani. Niestety, nie zastał w klasztorze książę Henryk opiekuna swojego, a matki jego niegdy, księżnej Salomei Bolkowej, zaufanego powiernika, Ottona ze Stuzzelingen, który, jak mu na dworze biskupa Eberharda w Śalzburgu powiedziano, urządzał w ostatnich miesiącach klasztorne osiedle w Bartoloma nad Jeziorem Królewskim, Jednak wieści nadchodzące z Bambergu, gdzie obecnie przebywał cesarz po powrocie z Ziemi Świętej, jak i ogólny stan cesarstwa, zmusiły mnicha do opuszczenia zacisznego klasztoru. Stało się tak, iż musiał się udać do Szwabii i do Zwiefalten, aby tam u pewnych wpływowych osób zasięgnąć języka, jak się ma naprawdę sprawa z przygotowaniami do wyprawy cesarskiej na księstwo krakowskie, na braci szwagra cesarskiego, Piastowiczów w Polsce rozsiadłych i rozłożonych, gdyż mocą testamentu księżny Salomei Ottonowi ze Stuzzelingen powierzona była opieka moralna nad jej potomstwem i miał on pilnować, aby nikt synów jej i córek (a było tego pod dostatkiem) nie skrzywdził w niczym, ziemi im nie rabował, na wolność ich nie nastawał. Wszystko to im opowiadał mnich starszy i godny — nazywał się Krezus — gdy siedzieli koło południa nad jeziorem i patrzyli na słoneczne plamy na aksamitnej wodzie. Przedtem modlili się cały ranek w ciemnej cerkiewce. Książę Henryk ukląkł pośrodku, na drewnianej podłodze, i słuchał, jak zakonnicy piali. Małe okienka otwarte były na niebieskie niebo, ale widać było tylko czasem przelatujące ptaki. Oknami tymi szedł zimny zapach stopionego śniegu i ciepło rozgrzanego powietrza, a schowani po bokach kapliczki zakonnicy śpiewali długie psalmy i modlitwy, chociaż msza przy ołtarzu dawno się skończyła. Täli, nawykły do śpiewu w Salzburgu, przysłuchiwał się uważnie, ściskając wiolę, którą nosił w obszernym rękawie swej burej kurteczki. Ale mnisi piali inaczej, niż u biskupa w katedrze odzywały się chóry. Śpiewali równo, choć uczenie, i odpowiadali sobie tymi samymi nutami, to znowuż dwa półchóry nacierały na siebie i nim jeden skończył werset, to drugi już respons rozpoczynał, tamten imitując. Ale składnie to szło i bardzo pięknie. Lestko za to pół klęcząc oparł się o ścianę i nieznacznie odwracał się ku drzwiom szeroko otwartym. Przez wrota widać było góry i kawałek jeziora, i niebo, wszystko to samo, co dotąd widzieli, ale teraz całkiem inne, niż mu się wydawało, gdy widział to w obramowaniu drzwi czarnych od lat, modrzewioych. Pachniało trochę kadzidłem, ale bardziej górami. Pociągnął za rękaw Tälego i pokazał mu przez drzwi — Patrz, całe stado kaczek na jeziorze. Ale Täli kaczek nie widział, nie miał tak dobrego wzroku; mimo to jego również oczarował ten zielony, biały, niebieski widok przez wrota kościelne. — Jak tu pięknie — powiedział — śpiewają. Książę Henryk zerknął ku nim od modlitwy. Klęczał cały czas równo i o nie wtyczoną kopię wsparty, choć mnichom dziwno było, że z taką bronią do kościoła wchodzi. Widać było, że słucha w skupieniu tego śpiewania. Bardzo lubił muzykę. Toteż gdy już po modlitwie siedzieli nad jeziorem, nie bardzo uważał, co mu Krezus opowiadał o zasługach, jakie mistrz Otto ma wobec polskich książąt i monarchii Krzywoustego, natomiast chętnym uchem łowił okrzyki czajek nad jeziorem, a czasami dolatywał także osobliwy, przeciągły okrzyk pasterzy, którzy owce już aa niższe miejsca spędzili. — Tra-la-la-la-la-riki — wołali pastusi. Täli i Lestko siedzieli poniżej na kamieniach i, słuchając rozmowy księcia z mnichem, napawali się pięknością szarego płata wody. Täli dostał z rękawa wiolę i pobrzękiwał na niej, a gdy zamilkli rozmawiający, pozwolił sobie i zagrać. Melodia zdawała się nikła w obszernym powietrzu, jakie ich otaczało, gasła wobec gór i wody, i śniegu, ale jednak brzmiała przyjemnie. Tak samo miły jest świergot ptasi, tak samo przyjemne brzęczenie pszczoły. Täli spojrzał na księcia: oczy jego szare pobiegły nagle równoległe do siwej wody i widać było, że nie widzi wspaniałych. skał, tylko jakieś dalekie, jemu tylko wiadome sprawy. Oko jego nie błyszczało jednak tak jak przed chwilą, gdy mówił o Kijowie, ale zdawało się sięgać głębiej. Täli poczuł w tym wzroku, mijającym wszystko, aprobatę swojej muzyki i głosem wysokim zaczął śpiewać: „Dobrze uderza Karol, wielki król, I diuk Naimes, książę Ogier duńskie, Godfryd Anweński, który dzierżał znamię, Ale Ogier książę najtęższą ma dłoń... Głosik chłopięcy, cieniutki, ginął, niklejszy był od nutek wiolki, ale Henryk uśmiechnął się nie odrywając oczu od odległych rzeczy, które widział. Potem, gdy prześpiewał jeszcze parę strof, urwał i popatrzył na starszych, ale Henryk się nie odezwał, a mnich opuścił głowę w zadumaniu. Słońce obu rozebrało i ciepło przedjesiennego popołudnia. Książę wciąż się jeszcze uśmiechał — a zresztą wszystko ucichło po muzyce. Powiedział potem mnich: — Mówią, że cesarz z Ziemi Świętej przywiózł chorobę ciężką i słabość ciała ogromną, umierać mu przyjdzie, czy co? Nie zyskał ani Damaszku, ani Askalonu; na Jerozolimę nastają Saraceni, a wszystko zdaje się darmo, nic nie będzie z tych wypraw, dopóki w grzechu są. Książę Henryk rzucił przelotne spojrzenie na Krezusa, ale Täli uchwycił cały świat w tym wzroku. — Dziwne on ma oczy — pomyślał i zaraz znowu zabrzęczał w gęśliki. Tak mu już ten widok na całe został życie w oczach i dlatego w późniejszych latach pilno mu było do klasztoru nad Królewskie Jezioro: chciał odnaleźć znowu to wszystko, co mu obiecywał wzrok młodego, milkliwego, a wesołego księcia. Ale nie znalazł pewnie, bo to, co w tej chwili widział, to była młodość księcia, a może i bliska śmierć cesarza Konrada, po której miało nastąpić tak sławne, tak wspaniałe cesarskie panowanie. Przenocowali w klasztorze i nazajutrz jeziorem i górskimi przesmykami (gdyż Henryk nie chciał wracać do Salzburga i przez Innsbruck jechać dalej) przeprowadzeni z początku przez mnicha pewnego, który znał te okolice dokładnie, a potem przez pasterzy, sami wreszcie drogę nierzadko znajdując przemykali się cichcem lasami; ostrożnie, aby nie zbudzić jakiego zbójeckiego rycerza, jakiej napaści wspaniałej — i szli w kierunku klasztoru zwiefalteńskiego. Mieli tam zastać i mistrza Ottona, a w każdym razie książę miał u benedyktynów i benedyktynek własne interesy. Zbliżali się ku klasztorowi przez cały dzień drogą już przetartą, choć bardzo górzystą; wznosiła się ona, to opadała. Na początku dolina, równa i zielona, bielała nawet od śladów licznych wozów i kopyt, gdyż grunt był wapienny i kruszył się w upale na biały i przenikliwy miał. Konie posuwały się zwolna, na prawo i na lewo w głębi, za aksamitną czernią świerkowych koron, w przerwach spowodowanych dolinami, jak dalekie zasłony widniały śnieżyste góry. Potem droga stała się węższa i, wciąż zdążając brzegiem rozszerzającego się strumyka, który był płowy i zielony, weszła pod przysłonę świerków starych jak świat i obrośniętych mchem. Mech zwieszał się jak broda starego rycerza z każdego prawie drzewa; drogą kręciła się miedzy pniami i Täli widział księcia Henryka z kopią w ręce, jak zwolna i zadumany, kołysany miarowym ruchem rozrosłego konia, przesuwał się w pasmach słońca i cienia, aż zielona poświata grała na jego jasnej sukni i jasnych włosach, gasnąc, to znowu rozświecając się zielonym złotem. Lestko jechał za nim i od czasu do czasu pokrzykiwał rozlegle, urywając gwałtownie na wysokich nutach. Okrzyk ten budził cienie lasu, ale w chwilę potem zapadała znowu cisza. Pachniało miodem i żywicą. Wreszcie w południe dojechali do chatki złożonej ze złomów skalnych, stojącej na wzgórza nad strumykiem, który tu był już sporą rzeczułką. Książę, nie zsiadając z konia, napił się kwaśnego mleka z drewnianego kubka, śpieszył bowiem, aby jak najprędzej stanąć w klasztorze. Ale musieli jeszcze długimi zakosami wspinać się w górę, konie chrapały i Täli, spoglądając w dół, widział niebieską mgłę pomiędzy wysokimi świerkami. Konie się bardzo zmęczyły, ale książę zdawał się tego nie widzieć, zamyślił się i nie odezwał się ani słowem do chłopców. Osiągnęli najwyższy szczyt, a potem razem ze słońcem poczęli schodzić w dół. I nagle, nieoczekiwanie puszcza i góry rozdarły się przed ich oczami i, ponad przepaścistym wąwozem pośrodku przepaści wyrastający, niby ceglasty kwiat złotogłowu, ukazał się budynek, spiętrzony pięciu wieżami. Rycerze stanęli. Na lewo chmury i góry zlewały się w jedno, szafirowe szczyty wznosiły się jeden poza drugim, a dołem błyszczało białe jezioro. Nad chmurami i górami schowane słońce przesypywało przez szarość ukośne pasma, oświetlając jedynie jezioro. Na prawo urywało się białe, kamieniste usypisko w przepaść, gdzie huczały nowe wody i katarakty spokojnego dopiero co strumienia. Przed nimi w wyrwie wąwozu, jak oko mogło zasięgnąć w mgle oddalenia, topiła się płaska jak stół zielona równina łąk, na której jeszcze gdzieś, prawie stopione z horyzontem, błyszczały dwa jeziora. A na równinnej i mglistej zieleni płaszczyzny odcinał się surowym konturem swej romańskiej konstrukcji budynek. Odezwał się właśnie srebrny dzwonek, jak głos niewieści śpiewający. Był to klasztor Zwiefalten. Z bliska, gdy podjechali długą drogą, dobrze wyłożoną wielkimi blokami kamieni, spomiędzy których wyglądały zielone źdźbła, klasztor górny nie wydał się tak surowy. Okiennice zamykające okna, w tej chwili szeroko rozwarte, od środka pomalowane były w rozliczne desenie z kolorowych punktów porobione, na podwórcu było, pod ścianami dużo kolorowego ziela, a gdy zapukali do bramy, odpowiedziało im mnóstwo wrzasku i śmiechy. Mimo to dziedziniec wewnętrzny był pusty, kiedy wjechali, i po chwili dopiero pachołek wyskoczył skądsiś. Widać było, że wstrzymywał się od śmiechu, gdy zabierał konie. Potem dopiero wyszła gruba jakaś baba w kapucy klasztornej i spytała, po co przyjechali. Książę powiedział, że jest z Polski i że w ważnych sprawach ma widzieć się z księżną Gertrudą. Skwapliwie wprowadzono ich do sklepionej sieni obszernego budynku. Przyjemnie było odetchnąć zapachem chłodnej ziemi, którą pachniało klepisko podłogi, po długiej i upalnej drodze. Czekali dosyć długo. Wreszcie prędkim krokiem, żwawa, energiczna, weszła młoda, choć otyła już niewiasta; rubaszna była w ruchach, stanęła przed drzwiami, w boki się podparła, potem ręką oczy przysłoniła i popatrzyła w stronę chłopców, bo za światłem siedzieli. Książę porwał się z miejsca i podszedł do niej. Pochylił się do jej nóg i chciał podjąć pod kolana, ale ona mu nie dała, podniosła go, w oba policzki pocałowała. Potem odsunęła go na długość ręki i badawczo spojrzała jasnymi oczami spod płowych, nierównych brwi; mrugała często powiekami, parę niejasnych słów powiedziała, potem chlipnęła prędko, usta jej się wykrzywiły w dół i łzy spłynęły z oczu rzęsiste, które ustały równie nagle. Zatrzymała się, patrzyła na księcia, potem zawahała się chcąc coś powiedzieć znowu, wreszcie zaśmiała się serdecznie, a twarz jej stała się miła w tym uśmiechu; słońce przejrzało przez mgły. — Mowy naszej zapomniałam — powiedziała żałośnie po śmiechu. — To nic, ja mówię po niemiecku, matka uczyła — powiedział Henryk. — Matka — powiedziała zakonnica i znowu się zalała rzęsistymi łzami. Täli stał obok Lestka od samego wejścia księżny i teraz podniósł wzrok na Lestka: pytał. Lestko pochylił się, olbrzymi, ku niemu: — Siostra jego, księżniczka Gertruda — powiedział. Ale księżna otarła oczy rąbkiem i szybkim krokiem przeprowadziła brata na pokoje klasztorne. O giermkach na razie zapomniano. Odwrócili się w stronę podwórca, gdzie ich taki gwar spotkał; patrzyli przez drzwi otwarte, wreszcie się do wejścia zbliżyli, przez szpary po boki patrzyli. Ujrzeli, jak przez dziedziniec przebiegła dziewczynka niewielka i niezwykle świetnie ubrana, cała w złotogłowiu — śmiała się tak, że tylko ten śmiech widzieli i trochę złocistych włosów. Została po niej, jak po przelocie wilgi, złota smuga w wieczornym powietrzu. Rozdział III Tymczasem książę Henryk wszedł do celi za swą siostrą i usiadł naprzeciw niej w milczeniu. Uważnie patrzył jej w twarz i w nieco rozpłyniętych rysach młodej niewiasty szukał linii dziewczęcych, dziecinnych prawie, jakie był w niej pożegnał, kiedy czternastolatkę zaraz po śmierci ojca odwożono z Łęczycy w towarzystwie mnisiego poselstwa do klasztoru, gdzie siostra księżny Salomei była przeoryszą. Patrzał i patrzał na to oblicze i z rysów zamazanych wyłowił, co trzeba mu było. Nie były to rysy owej dziewczynki, nie, podobieństwo uchwycił z rysami matki i nagle zobaczył ją, zawsze drobną, wiotką, wytworną w ruchach i smukłą, pomimo iż tak często bywała w ciąży. Zobaczył wychudzoną jej twarz, nos orli, rasowy, i czarne oczy, poważne i nigdy naprawdę nie wesołe od śmierci ojca, od owej chwili, gdy owdowiała z tylu dziećmi na ręku. Gertruda, śmiejąca się na przemian, to spokojna, to znowuż ze łzami w oczach, patrzyła na brata. Potem zaś powiedziała: — Żebyś wiedział, jak Ortlieb wszystko ładnie spisał, gdy był u matki z Ottonem, i co z tego wynikło, jak zjazd w Łęczycy opowiedział, i kto tam był, i Bolesława, i Mieszka... — No dobrze — powiedział — ależ to było już jedenaście lat temu. — Prawda — powiedziała Gertruda i opuściła ręce — nie pomyślałam o tym, ale potem tak rzadko przychodziły od was wiadomości. Powiedz mi, co się dzieje? W Łęczycy, w Płocku, w Krakowie co słychać? Ba, a w Poznaniu... Zamilkła i zasmuciła się, nie chciała być nieprzyjemną, widział to doskonale Henryk z jej oblicza; może dzięki stosunkom z cesarskimi bratu Władysławowi była przychylna i bała się coś powiedzieć, co by młodego mogło urazić. Przypomniała sobie: — Ale, gościa mamy tutaj jakiego... Po czym znowu zawstydziła się i urwała, zmieszana, otyła, bardzo miła. Henryk uśmiechnął się, wstał, wziął jej obie ręce w swoje dłonie i ucałował serdecznie, Gertruda mocno się zarumieniła z radości i pocałowała brata w czoło. Powiedział Henryk: — Do matki jesteś podobna, bardzo podobna. — Naprawdę? Widać było, że się ucieszyła. — A do ojca nie? — zapytała. — Mocna pewnie jesteś w ręce jak ojciec — powiedział Henryk i trzepnął mniszkę po ramieniu. Znowu się uśmiała. — Żebyś wiedziała, z czym ja tu przyjeżdżam — powiedział książę i zatrzymał się. — Nie — dodał — ja sam nie wiem, po co przyjechałem. Przyjechałem jako zakładnik. Ale tu się dowiem. Ortlieb tu jest? — Jest i mistrz Ortlieb, i Otto. — Doskonale, zjazd w sam raz dla mnie potrzebny. Musimy tu niejedno uradzić, zanim cesarz na braci ruszy. — Nie ruszy już podobno. Leży i ledwie dycha. Gorączki się nabawił w Jeruzalem, wrócił niedawno i w Bambergu leży. Widzi mi się, że wkrótce nowego będą obierać pana. — Gertruda wytarła twarz chustą i westchnęła boleśnie, po mniszemu, aż przypomniało się Henrykowi, że ma przed sobą kapłankę prawie, mniszkę. Zaciekawiło go to, co Gertruda mówiła o zjeździe jakimś, bo skoro i Otto, i Ortlieb tu bawili, było to właśnie, o co mu w podróży chodziło. Niestety, pełno jeszcze miał w oczach pejzażów górskich i zielonej wody, śpiewki Tälego chodziły mu po głowie i pokrzykiwania nadwodne z klasztorów, które mijał. Patrzał na Gertrudę i słuchał, co mu poczciwa siostra opowiadała, a w miarę jak jej słuchał, przypominało mu się stanowisko, jakie ta niewdzięczna córka księżny Salomei w sporze między braćmi zajęła. Pamiętał, że Gertruda jeszcze w dzieciństwie oddana była na dwór osobny Władysława i Agnieszki i z owych jeszcze Łat datowała się ich przyjaźń. Jedyne to chyba dziecko Salomei, które darzyło przyjaźnią rywalkę swej matki. Agnieszka co prawda siedziała teraz albo w Bambergu, albo w Sasach na swoim zamku, ale z Gertrudą się pilnie widywała. Jeszcze się bardziej upewnił w tych podejrzeniach, gdy dowiedział się, że jedynaczka Agnieszki, Richenza, świeżo poślubiona cesarzowi Hiszpanii, bawi także w Zwiefalten, czekając na poselstwo swojego małżonka, które dalekimi drogami dążyło z Leonu po młodziutką oblubienicę starego Sancha. — Musiałeś ją zauważyć — dodała Gertruda — śmieje się, aż ją wszędzie słychać, wspaniała jest dziewuszka i do księżny Agnieszki wcale niepodobna. Ale chciał się ogarnąć; księżna Gertruda, że wniosła w klasztor wiano okazałe i jako córka książęca splendor na przybytek ten sprowadziła, miała swoje pokoje, rodzaj dworu swojego, niańkę starą, co z Polski za nią przyjechała, więc mogła po swojemu rozgościć brata. Henryk dostał jeden pokój, chłopcy oboczny. Książę patrzył z podziwem na pokoje klasztorne, murowane z kamienia; piękne okno wychodziło na niebo i góry i było szeroko rozwarte z malowanych okiennic; trochę chłodne powietrze wpadało przez nie. Ledwie może we Wrocławiu są takie pokoje, ale ani w Płocku, ani w Łęczycy, ani w Poznaniu nie było takiej okazałości, nie mówiąc już o Sandomierzu, który bogatym był miastem i handlowym, ale nigdy jeszcze dotąd książęcia w swych murach nie gościł. On będzie pierwszym księciem tego miasta, on zacznie nim rządzić niebawem. Już by mógł, i Bolesław pozwalał mu od dawna jechać na stolicę swoją, ale wolał z początku siedzieć w Płocku, potem w Krakowie — a potem pojechać światami. Przed chwilą przypomniała mu Gertruda Płocko i Łęczycę, i wesele Bolesława. Czy pamięta? Nigdy w życiu tego nie zapomni. Miał sześć lat i był zupełnym pacholęciem, zdawało mu się, że Bolesław jest dorosłym rycerzem, chociaż miał lat trzynaście, ale go ojciec już mieczem uderzył — jak niósł zwyczaj francuski, tak samo jak dziad ojca pasował. Bolesław i ojciec, i wszyscy stali ciżbą w wielkiej komorze w Płocku; matka trzymała przed sobą maleństwa, aby ich w tym tłoku nie podeptali. Judytka krzyczała wniebogłosy, aż ojciec pociągnął wąsa nad krzywą wargą i kazał niańkom precz ją wynieść. A potem przyszli bojarzy ruscy, w kożuchach i złocie, w tułupach i czapach baranich, i pachnieli, aż księżna Salomea długim rękawem wzorzystej sukni, rękawem, który ziemi sięgał, raz po raz nos suchy pocierała. Za nimi weszły służebne panny księżny nowej, wszystkie z ruska jak mniszki ubrane w czarne szaty i rąbki czarne na głowie, ze świecami w rękach, jak na pogrzeb jaki zebrane. I pomiędzy tymi czarnymi mniszkami weszła księżniczka, co miała być poślubiona Bolesławowi. Takież same miała na sobie mnisze szaty, tylko białego koloru. Szła niespokojna i zdziwiona, bo nikt jej nie wiódł, poruszała się powoli, drobna jej i dziecinna postać tonęła w białych fałdach, a oczy miała rozszerzone i piękne. Na rękach miała wysokie, czerwone zamszowe rękawiczki. Haftowane jak u biskupa, w kółko z krzyżem na wierzchu dłoni. Szła tak przez chwilę jak obłąkana, biała, z czerwonymi jak kat rękami, i tak pozostała na zawsze w pamięci malca: Wierzchosława, księżniczka ruska, księżna krakowska i płocka. Nigdy mu nie chciała dać tych czerwonych rękawiczek; faz je tylko później widział na niewieścich pokojach, w arabskiej szkatułce leżące bezwładnie. Prosił ją zwyczajnie jak rycerz tych czasów o nie, by przywiązać do hełmu; miał jeden taki jasny hełm ze stali srebrzonej, dobrze by na nim wyglądała ta czerwona rękawiczka. Ale nie wtedy najbardziej pamiętał księżnę Wierzchosławę; miał ją w oczach w innej epoce życia, podczas konania matki, która umarła trawiona gorączką, latem, nazajutrz po świętej Annie. Łąki naokoło matczynego dziedzictwa zwiezione były już i siano pachniało na całym podwórzu zamkowym, księżna Salomea zasnęła niespokojnie, na krótko przed zmierzchem, a oni, co dotąd czuwali przy łożu, wyszli przed zamek patrzyć na szeroki wachlarz łąk i pól, gdzie żniwa dopiero co się rozpoczęły. Bolesław zajęty był wtedy przygotowaniami do ostatecznej rozprawy z bratem i zdążył ledwie na pogrzeb matki, Mieszko zasnął, był zawsze o swoje zdrowie bardzo dbały, a oni nagle znaleźli się sami ponad łęczyckimi łąkami, po raz pierwszy bez dworu. Wierzchosława była znacznie starsza i patrzyła na niego po macierzyńsku — szczególniej teraz, gdy ona miała zająć najwyższe miejsce w rodzie. (Agnieszka się nie liczyła.) I stali tak przy agrestowym płotku, patrząc na zachód i na południe, na siwy i pogodny horyzont. Ważyli w głowie mnóstwo słów, a Henryk spostrzegał jak gdyby po raz pierwszy cały widok z zamku, jak zwykle, kiedy spoglądamy na obojętny świat w obliczu takiej ważnej śmierci. Wierzchosława nie wiedziała, co powiedzieć, wzięła chłopca za ramię i mocno ścisnęła. Spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale widać i co innego spostrzegła księżna Bolesławowa w jego oczach, bo odwróciła się pospiesznie i odeszła. Odtąd byli z sobą w wielkiej przyjaźni, a Henryk był zawsze w pobliżu „płockiego”, jak mówiono, dworu. Chociaż Bolesław wkrótce na Kraków się przeniósł, ale Wierzchosława lubiła do Płocka powracać, gdzie miała ulubiony ogród” i siedziała nad Wisłą, patrząc na dalekie zasłony brzegów. Przypominało jej to miasto, w którym się urodziła, zanim jej ojciec, Wsiewołod, z Kijowa na Nowogród się przeniósł, jak to wędrowali w owych czasach książęta ruscy ze stolca na stolec. Henryk zawsze prawie towarzyszył dworowi, a dzielnica sandomierska wspólny na razie miała zarząd z Mazowszem i z Krakowskiem, już tam Bolesław się o to troszczył, bo chciwy był nie tylko na pieniądz własny, ale także na każdy dochód rodzinny i chciał go przysporzyć i sobie, i braciom. Nie bardzo się umiał wziąć do tego, to inna sprawa. Nie żenił się też Henryk z tego powodu, a gdy bracia o to go czasem zagadywali, zbywał ich argumentami kosztowności osobnego dworu, nowego wesela i tak dalej. A przecie wesel w rodzinie nie brakowało; to się już Bolko, wysoki syn Władysława i Agnieszki, żenił, a tu jeszcze ciotki jego od ziemi ledwo odrosły; dobrze, że jednak świetnie je powydawano i w dalekie strony; zbyt długą mieli podróż wysłannicy szwagrów, którzy się o posagi upominać chcieli. Tak też i zostało. — Do czasu — powiedział Henryk głośno i usiadł w wysokim oknie. Pienisty potok przelatywał wodospadem pod tym oknem w dole i napełniał stukotliwą muzyką cały pokój. Henryk położył rękę na krawędzi i wsparł się o nią brodą. Patrzył na wodę bujną i pląsającą, myślał o sobie, ale trudno mu było wyrozumieć, skąd tu przyszedł i dlaczego, szukając książęcego stoi” ca czy może królewskiej korony, patrzy teraz oto na te bawarskie wodospady. — Taką już mam politykę — pomyślał — a zaprowadza ona mnie zawsze tam, gdzie trzeba. Musiałam tutaj być, aby przyłapać Ottona ze Stuzzelingen i Ortlieba, którzy niechybnie inaczej pojmują te wszystkie sprawy, jakie im księżna matka umierając powierzyła. No i tę dzierlatkę też bym chciał uwidzieć — i powiedział głośno: — „Cesarzowa Hiszpanii”! Psiakrew, ładnie ją nazwali. A cesarzowa Hiszpanii stała pod jego drzwiami. Powszechnie sądzono, że Alfons VII czeka na śmierć cesarza Konrada i na to, komu się cesarska korona dostanie wobec nagłej i niespodziewanej śmierci króla Henryka, starszego syna cesarskiego, która nastąpiła zeszłej jesieni. Małżeństwo swoje z Richenzą traktował cesarz hiszpański jako związanie się z familią cesarza rzymskiego, i nie dlatego na Richenzę spadły blaski nieoczekiwanego splendoru, że była pierworodną wnuka Bolka Krzywoustego, ale ze była najpiękniejszą siostrzenicą Konrada III. Gdyby cesarska korona miała po śmierci jej wuja dostać się Welfowi czy komu nie spokrewnionemu, być może sędziwy Kastylijczyk wcale nie posłałby ambasadorów ‘po złośliwą dzierlatkę, która w pobliżu cesarskiego dworu, w zacisznym klasztorze oczekiwała, aż ją zabiorą do złotej klatki. Królewski, cesarski jej małżonek tłumaczył się trudnościami dróg, na których czyhali król francuski i hrabia Prowansji, i hrabia Barcelony, i zaciężnicy miast lombardzkich, i ba, kto wie, czy i nie korsarze jacy po morzach Arabowie Rogera Sycylijskiego, prawie niewiernego, jak go pobożny Kastylijczyk nazywał. Tymczasem ślub per procura odbył się dawno i Richenza marzyła o błyskach korony południowego cesarstwa, która czekała na nią pod łukami katedry w Leonie. Ale dnie „cesarzowej” upływały spokojnie i raczej w sposób właściwy mniszkom z niższego stanu, nudny może nawet, gdyby nie dwór jej nowy, z dziesięciu dam i panien złożony. Pod łaskawą opieką Gertrudy dworek ten egzotycznej cesarzowej odmienił spokój klasztorny. Wszędzie było pełno Richenzy, jej śmiech rozlegał się w krużgankach i w wirydarzach. A czy jej śpieszyło się do starego męża, wątpić należało. Teraz przybycie gości do klasztoru poruszyło całym zbiorem dam i poty dokuczała księżnej Gertrudzie, aż wprowadziła ją na pokój Henryka. Oderwał się z niechęcią od okna i, chociaż właśnie myślał o cesarzowej hiszpańskiej, z trudem przyjął do wiadomości, że jest to właśnie ta osoba, która weszła w towarzystwie jego siostry. Była drobna, nikła i nieładna, wbrew temu, co o niej Gertruda powiadała, ale gdy się uśmiechnęła, twarz jej przeszywał wdzięk nie znany dotychczas Henrykowi. Miała światłe włosy błyszczące na słońcu, miała wielkie, szare oczy i przypominała babkę, pierwszą żonę Krzywoustego, Ruthenissę. Jej stepowa uroda dziwiła tutaj, w murach czerwonych, pomiędzy kwietnymi wieżami, które z bliska były przysadziste i nader solidnej budowy. Henryk uśmiechnął się tak samo, patrzył na nią przez chwilę, zanim się skłonił do samej ziemi, dwornie, jak go jeszcze Salomea z Bergu uczyła. Gertruda powiedziała: — Patrz, to jest córka naszego brata, którego wyście tak pięknie urządzili — ale Richenzą uśmiechnęła się tylko na to powiedzenie i zdaje się, że do Henryka (na razie przynajmniej) urazy o wyzucie jej ojca z krakowskiej stolicy i dziedzicznych włości nie żywiła. Powiedziała spokojnie: — Widziałam już przed chwilą kuzyna przez szparę w murze od ogrodu — potem się zaśmiała. Powiedziała mu „kuzynie”, boć rzeczywiście trudno jej było do takiego młodzika powiadać „wuju”. Ale Henryk nie odpowiedział uśmiechem na uśmiech, zbyt niedawno jeszcze myślał o Wierzchosławie. Myślał o niej znowu, gdy Gertruda wyszła wraz z Richenzą. Nie było to właściwie mówiąc myślenie, jak przedtem, kiedy przypominał sobie wesele Kędzierzawego i śmierć matki, ale gdy się krzątał po izbie, gdy patrzył na górskie widoki, gdy dla wszelkiej pewności rachował pieniądze, jakie miał w sakwie ze sobą, wciąż czuł obecność bratowej tak, jak czuł jej obecność na płockim zamku. Tam, bywało, na drewnianej wieży, gdzie miał swoją izbę i iżby swoich ludzi, chodził od okna do okna i nawet w mróz czasami otwierał okiennicę, aby przez chłodem zapełnione podwórze spojrzeć na wielką parterową samborzę, gdzie siadywała księżna z dworkami. Dworki zazwyczaj przędły czy tkały i nuda go brała na myśl o niezmienności tego zjawiska, ale księżna przywiozła z sobą z Nowogrodu tajemniczą sztukę. Czyniła ona na drewnianych deskach, czy też na miedzianych, malowidła świętego kościołów. Nie była to robota odpowiednia dla kobiety i z niejednej strony krzywo na to patrzano, ale Wierzchosława z wielką pobożnością to robiła i modliła się długo przed rozpoczęciem każdego ikonu, czy to była Boża Rodzica, czy też Bóg Ojciec na Majestacie, czy też skromna podobizna którego świętego. A malowała swoje obrazy podług najściślejszych kanonów i nigdy nie odstąpiła od wyraźnych prawideł, które miała spisane w pięknym pergaminie i które od czasu do czasu odczytywała starannie, a było to spisane po grecku. Biedna Wierzchosława, jak przystało na wnuka Jarosława Mądrego, nie tylko w ogóle ze sztuką czytania była obeznana, ale czytała po grecku! I to się też nie podobało, nawet Salomea z Bergu była zaniepokojona wiedzą synowej, aczkolwiek i sama w przeciwieństwie do męża posiadała sztukę czytania. Ale wiedza ta bynajmniej nie wpłynęła na usposobienie cichej i nie bardzo rozumnej kobiety, dość zahukanej przez Kędzierzawego. Chorowita także była i długo nie zachodziła w ciążę. Powiadano nawet, wiedział to dobrze Henryk, że Bolesław przez lat parę po ślubie nie sypiał z księżną, gdyż wcale jeszcze była nierozwinięta w trzynastu leeiech, kiedy ją za niego wydano. Potem dopiero urodziła córkę, brzydką i zezowatą Salusię, która w następnych czasach długo męża znaleźć nie mogła; więcej dzieci nie miała, dopiero teraz. Henryk pamiętał dobrze ciążę bratowej: osłabła była i leżała u siebie w alkowie za tkacką samborzą, a nie dopuszczano do niej nikogo; oprócz wiernej Melchy, klucznicy ruskiej, i księcia nikt tam nie wchodził. Ale Henryk czuł jej obecność w zamku i nie jeździł na polowanie z sokołami, i chodził od okna do okna w swej wieży, i widział Wisłę i brzeg za Wisłą, i nieskończone lasy, otaczające ze wszystkich stron Płocko. I czuł, że mógłby się; rozpłakać na myśl, iż Bolko wchodził do łoża tej biednej kobiety, że swoje starannie utrefione, czarne loki, dumę matki Salomei, która ich nawet w siedmiu leeiech nie dała przystrzyc, mówiąc, że to pogański obyczaj, rozsypał po tej malutkiej piersi, wezbranej teraz mlekiem macierzyństwa. A potem poszły wieści, że księżna rodzi, zeszły się stare baby z całego grodu, księżna Salomea konno przyjechała z Łęczycy, bo były roztopy i inaczej trudno było; księżna Wierzchosława męczyła się długo i urodziła słabowitą córkę; Bolesław nie ukrywał swojego gniewu, zwłaszcza że Mieszkowa Węgierka rodziła rok po roku dzieci zdrowe. tr okazałe i księżna Salomea dumnie opowiadała o swoich wnukach z Poznania. Ona to wreszcie wyjaśniła sprawę w momencie, kiedy sam Henryk poczuł — a zwykle przecie późno postrzega zakochany, że na niego ludzie patrzą — poczuł, że nie sposób dłużej ukrywać swojego uczucia. Czuła to i Wierzchosława, ale nie powiedzieli do siebie o tym ani słowa: tylko księżna Bolesławowa, zawsze stojąc w roli opiekunki po śmierci matki, proponowała Henrykowi, aby skorzystał z tego, że dzielnicy nie objął formalnie, tylko ją dzierżył, że dworu nie ma i żony nie potrzebuje pilnować, że właściwie od dawna jest obiecany jako zakładnik cesarzowi, i aby się udał w inne kraje, na dwór zwłaszcza niemiecki, gdzie się niejednego można nauczyć i wreszcie pojąć, czego chce cesarz i co zamierza uczynić; i czy naprawdę chce polskie dzielnice w swoje obrócić lenno. Powiadano bowiem na krakowsko-płockim dworze rozmaicie i panowie i biskupi nie bardzo właściwie mogli wytłumaczyć, jak to się stało, że książę Krzywousty w Merseburgu przed cesarzem Lotarem miecz nosił i że go wówczas krew nie zalała, jak trzy lata potem. Oczywiście, zdawał sobie sprawę Henryk z tego, że księżna mówiła te wszystkie rzeczy ot tak, żeby się go pozbyć z dworu i oczy ludzkie odwrócić od tego wpatrzenia w bratową — bo przecież wiadomo było, jakie są cesarskie plany i pretensje i że nie Henrykowi, chłopcu prostemu, przewidzieć te wszystkie machinacje, jakie się w ruchliwym orszaku cesarskim w Rzymie, w Bambergu, w Ratyzbonie układają, co tam też Agnieszka, bratowa, uczyniła z siostrami swymi, paniami bardzo mocnymi i w radzie, i w gębie, siedząc na karku bratanka, zmarłego króla Henryka, podczas gdy cesarz bawił w Ziemi Świętej i zimował w Konstantynopolu pod opiekuńczym skrzydłem czarnego orła, na zamku swej szwagierki Berty, żony cesarza wschodniego. Podobno wszystkie te kobiety, mówiła mu o tym Gertruda, zjechały do cesarskiego łoża i czekały, aż ducha wyzionie. Straszliwym dla nich ciosem była śmierć zeszłoroczna króla Henryka, który ciotki lubił. Bawiły go, bo dobre były w gruncie niewiasty, zwłaszcza Berta z Norymbergi, ale i Adelajda, i Elżbieta, co to za księcia czeskiego ją wydali w leciech poważnych już, i nawet Agnieszka nie były złe. Próżne tylko ogromnie i bardzo dumne; pomiatały cesarstwem Konrada, a wciąż tylko wypominały, iż wnuczkami są wielkiego Henryka Czwartego, który nie ugiął się nawet przed papieżem. — Dobre były kobiety — powiada Gertruda — a jednak Agnieszka wolała mnie Richenzę powierzyć. (Do chrztu ją cesarzowa Lotarowa trzymała i swoim imieniem obdarzyła). Bo to Gertruda coś niecoś słyszała o przygodach Agnieszki w Polsce, a doświadczone niewiasty wiedzą dobrze, przed czym mają strzec córki. Toteż cesarzowa hiszpańska czekała na posłów mężowych w klasztornym zaciszu, a nie na dworze przy matce i ciotkach. Matka jej zostawiła Władysława na zamku swym saskim, a sama, w towarzystwie zawsze wiernego Dobiesza, wszędzie prawie za cesarzem dążyła, naprzeciw niego, przybywającego z wyprawy, wyjechała i czekała na to, co się stanie, wraz z przyzwanymi z daleka i z bliska siostrami. Wszystkie te wiadomości znosiła Gertruda, przyrządzając z paniami i służkami ciepłą kąpiel dla strudzonego rycerza. Henryk stał w oknie i wciąż spoglądał ku górom, para szła po izbie od kipiatku, który wiadrami do balii nosiły służebne, a Gertruda, zakasawszy rękawy, wlewała do wody wywar zielony z igieł świerkowych i rumianku, aż zapach się rozszedł przyjemny i rzeźwiący. Täli, wezwany specjalnie, rozebrał Henryka i, podczas gdy ten siedział w drewnianej kadzi, Gertruda szorowała mu plecy jak dziecku ścierką grubo plecioną, aż mu skóra poczerwieniała. Nie przestawała mu przy tym opowiadać, co się działo na dworze cesarskim, w klasztorze i w Rzymie, skąd zdrożności ludu rzymskiego papieża precz wygnały, że aż do Francji w podróż się udał, a potem w Trewirze mieszkał i rządził się stamtąd tak, że Bernarda nie trzeba nawet. Henryk słuchał dość nieuważnie i myślał o Polsce i o skromnym dworze w Łęczycy, o zamku w Sandomierzu. Ale uśmiechnął się do poczciwej siostry. Zamek sandomierski raz tylko widział; wysłał tam. Kaźmierza, niechże gospodaruje, choć nie na swoim, niech się zaprawi do doglądania dworu, koni i czeladzi. i tak mu się Sandomierz dostanie, skoro tylko Henryk umrze, a może i przedtem jeszcze się zrzeknie, skoro mu świat zbrzydnie. Na razie mu się jednak świat uśmiechał. Z bratową obojętnie się pożegnali. O jedno tylko go prosiła: że gdyby gdzie znalazł uczonego szpaka, dobrze słowa mówiącego, niechby jej przywiózł jako gościniec. Myślał, że Wierzchosławie szpak taki wielką sprawiłby przyjemność, ale dotychczas nie widział nigdzie takiego uczonego ptaka. U biskupa w Salzburgu, co prawda, były sroki i kosy, szczygły i sikory, a nawet jakieś dziwne żółte wróble z Hiszpanii sprowadzone i ćwierkające jak synogarlice — wymarzonego szpaka nie było. U biskupa Eberharda w Salzburgu świat piękny mu się wydał, a potem w ten mglisty dzień nad Królewskim Jeziorem, kiedy patrzył na radość swoich towarzyszy i zastygłe góry. I myślał tylko, że chciałby to wszystko pokazać Wierzchosławie. Oczywiście, Nowogród bogate miasto i piękne, Kijów tym bardziej, Kraków też wzrastał pięknie, a na zamku wawelskim piękne i drewniane, i murowane stały budowle, kościoły stawiano z miedzianymi dachami, ale chciałby, aby Wierzchosława zahaczyła góry takie, do niczego niepodobne z tego, co widzieli na ruskich i łąckich równinach; śmigłe świerki podniebne i jeziora jak pod Berchtoldsgaden i pod Zwiefalten. Chociaż mu właśnie Królewskie Jezioro przypominało Dniepr, który opływali z bratem Bolesławem pod on czas, kiedy na Kijów chodzili. Pamięta owo wspaniałe miasto, wznoszące się nad wodą głowicami kościołów, z świętą Zofią olbrzymią i tajemniczą, przez Mądrego Jarosława stawianą. Ale nic go nie obchodziło to, po co do miasta tego przybyli: walczyć o jakąś obcą sprawę; natomiast wiedział, że tu się urodziła Wierzchosława i przepędziła dzieciństwo, ze swą odtrąconą w owych czasach matką, w żeńskim klasztorze w okolicach mnisich pieczar. Wiosna wtedy była i sam z Lestkiem tylko przebiegał ogrody klasztorne, spadające ku niebieskiej wodzie rzeki i pełne kwitnących jabłoni. Mniszki ich brały za wesołych rycerzy, którzy szukają przygód miłosnych, i kiwały do nich, otwierając malutkie okienka; Lestko wtedy właśnie po raz pierwszy zaznał, co to miłość, i rumienił się bardzo na wszystkie gesty wesołych mniszek. Ale Henryk, w srebrnej lekkiej zbroi, w tej trawie, między tymi drzewami, wśród żółtych żarnowców, co porastają łąki nad brzegami Dniepru — szukał śladów drobnej stopy obutej w obcisły, zamszowy trzewik z długim dziobem z przodu. Bolesław, który prowadził wtedy posiłki Izasławowi, uśmiechał się nie pojmując, czego szuka brat po całym tak rozrzuconym bezładnie ogrodzie. I on także myślał o miłości i nie wiedział, że brat dawno odnalazł miłość we własnym jego domu. Rozdział IV Trzeba przyznać, że Täli nie bardzo gustował w klasztornej atmosferze. Nic go to nie obchodziło, o której godzinie mniszki na górze mieszkające czy też mnichowie z dołu musieli wstawać z rana, o której śpiewali godzinki i pieśni, ale irytowało go to regularne — daleko regularniejsze niż w Salzburgu — życie, którego nurt przepływał koło niego. Ładnie wciąż jeszcze było, choć już jesień zapadała (siedziano wciąż w klasztorze, Lestka tylko książę wyprawił z wieściami do Polski) — a on nie mógł zrozumieć, co wiąże tutaj księcia Henryka w tym klasztornym życiu, dlaczego nie porzuci tych bab, które go otaczały zewsząd, dlaczego się nie puści w pochód wesoły, pełny gry muzycznej, brzęczący od dzwonków, zbroi i strzemion, pochód, jaki się. śnił od czasu do czasu biednemu chłopakowi, kiedy leżał w łożu przytulony do Lestka (zimno było w kamiennych komnatach), albo później, gdy już Lestko wyjechał, sam jeden, znowu samotny. Książę Henryk nie bardzo się nim zajmował, toteż chłopak najczęściej brał do ręki wiolę, podarek przeprosinowy zdrożnego kompana, i szedł sobie w las ponad klasztor, na skałki, i ukryty z początku w cieniu, gdy chłodniej się robiło — szukający słońca, grywał długimi godzinami i układał pieśni. Na bohaterkę tych pieśni obrał sobie zrazu Madonnę, potem, w miarę jak się zasiedzieli w klasztorze, cesarzową hiszpańską. Opiewał jej wdzięki: nie znaczy to, aby ściśle określał jej urodę. Nie mógł wyjść poza zdawkowe i kanoniczne określenia: oczy jak gwiazdy, lica jak róże, ale gdy tak śpiewał te banalne wiersze, myślał o wiotkiej i małej cesarzowej, która jak wiewiórka przebiegała ogrody zwiefalteńskie, nie bacząc na to, iż powstała niedawno kontrowersja pomiędzy kancelarią Konrada III a kancelarią Alfonsa, bowiem wzbraniano się w Niemczech przyznawać jej tytułu cesarskiego, proponując królowi Kastylii, że jego małżonka może w papierach cesarskich nosić co najwyżej tytuł „Królowej wszystkich Hiszpanij”. Jak twierdziła Gertruda, w powstaniu tej kwestii znać było rękę wspaniałego bratanka cesarskiego, Fryderyka ze Szwabii, który nabierał coraz większego znaczenia przy łożu chorego monarchy. Mówiono powszechnie o nim, że on to prawdopodobnie zostanie opiekunem małoletniego Fryderyka, młodszego syna cesarskiego, a nie austriaccy bracia przyrodni Konrada, protegowani przez siostry cesarskie, przemożne na dworze osoby. Otto z Freisingen, Leopold, Henryk, Jasomirgotem przezwany, wszystko to nie w samym Bambergu, ale w okolicach przebywało, a na zamku cesarskim panie z sobą spór wiodły o to, kogo na opiekuna cesarskiego dziecięcia najlepiej byłoby wybrać. Więc właśnie nic te sprawy skomplikowane nie obchodziły Richenzy ani jej młodocianego wielbiciela, którego cienki głos i jeszcze cieńsze szamotanie skrzypiec dolatywały ze skałek okolicznych ponad klasztorem i ponad wodospadami. Henryk często schodził ze wzgórza na dół ku równinie: tu, przy samym początku łąk, które mu przypominały Łęczycę, stał bielony, długi, szeroki, płaski gmach klasztoru męskiego, gdzie zamieszkiwali mnichowie, przyjaciele rodu Bergów, Orttlieb i Otto ze Stuzzelingen. Klasztor ów, prócz dwóch rycerskich panów, Ottona i Ortlieba, mieścił w sobie liczny zastęp mnichów, którzy w tym miejscu pielęgnowali chorych schodzących się z całego kraju. Była też i osobna przybudówka, wychodząca na czworokątne podwórze, ze wszystkich stron otoczone drewnianymi płotami, z całych bali ułożonymi... W tej przybudówce miłosierni mnisi zbierali niedorozwiniętych ludzi lub zgoła szalonych, którym po chatach i zamkach zaniedbanie albo śmierć z głodu groziła. Po izbach bielonych tej części — do której i Otto, i Ortlieb rzadko zaglądali — gnieździło się niewielu chorych, spokojnych i melancholijnych raczej. Był tam i rycerz jeden, który zmysły postradał od uderzenia w głowę nabijaną kawałkami żelaza maczugą. Siedział sam w izbie i głosem donośnym wywoływał wszystkich swoich posłużnych, chociaż od dawna już w grobie leżeli. Ale od czasu do czasu, siwy i zadumany, poczynał śpiewać fantastyczne jakieś romanse głosem doprawdy przejmującym. Powiadano o nim, że w młodości do Hiszpanii jeździł i tam się tak śpiewać nauczył. Täli przesiadywał na przyzbie pod oknem wariata i słuchał, aż dopóki ten nie przestawał, a długo to trwało. Nauczył się potem, że aby staremu coś na strunach podgrać, zaraz zaczynał wywodzić swoje melodie i słowa, opowiadające o miłosnych i bohaterskich czynach. Tu także przychodziła z klasztoru najpobożniejsza z mniszek, Walburga, stara już i półślepa, aby Ortliebowi widzenia swoje opowiadać. Siadała staruszka na ławie pod domem klasztornym, a naprzeciwko niej Ortlieb na zrąbanej kłodzie. Staruszka uśmiechała się pod słońce bezzębnymi ustami i na początku długo nic nie mówiła. Täli chował się zazwyczaj w białawe łopiany, co rosły pod murem, i patrzał na mniszkę z takim samym wyczekiwaniem, co i Ortlieb. Mnich miał pergamin w ręku, naciągnięty gwoździkami na drewnianej deszczułce, trzymał trzcinowe pióro i słuchał, co mu Walburga powie. A ona długo uśmiechała się i rozmarzona patrzyła w przestrzeń, w słońce, niewidzącymi oczami. A potem nagle rozpoczynała: — Widziałam — mówiła na początku słabym głosem, a potem mocniej: — widziałam! — I nagle toczył się z jej ust potok obrazów tak szybko czasami i tak bezładnie, że Ortlieb nie mógł nadążyć zapisywać. Widzenia jej zresztą rzadko dotyczyły przedmiotów i osób świętych, raczej zawsze mówiła o kwiatach, roślinach, obłokach, ptakach. To opowiadała o łabędziach lecących po niebie, to znowuż o różach kwitnących w kościele, a słuchacze oddech taili w piersiach, takie to było piękne. Potem milkła i klasztorny służka z polecenia przeoryszy Osanny odprowadzał ją na osiołku na górę. Henryk przez ten czas rozmawiał zazwyczaj z Ottonem, rozpytując go o prawa i zasady, jakimi się książęta i królowie polscy rządzili. Mówił o pochodzeniu korony polskiej, zwłaszcza o ustanowieniach ojca Bolesława co do dzielnic, jakie im przypadły, i kto miał zawsze rządzić na Krakowie, a Otto mu wykładał także, jak to na Rusi i na Czechach te rzeczy stały. Rycerz ze Stuzzelingen wykładał literę prawa słowiańskich narodów, ale widać było, że je potępiał, choć nigdy złym słowem o Krzywoustym, a tym bardziej o świętej księżnie Salomei nie śmiał się wyrazić. Co prawda i stan królestwa niemieckiego nie wzbudzał w nim zadowolenia — I widać wzdychał do dawnych cesarzów, do Karola, do Ottona, do Henryków. Täli nie bardzo chciał słuchać rozmów prowadzonych w tonie poważnym i rzeczowym, wolał gonić słońce, które teraz często chowało się za chmury i wcześnie już gasło w skałach za poczerwieniałym jeziorem. Smutno było małemu giermkowi, że już jesień nastała. Wtedy to wybrano się w podróż, co prawda niedaleką, ale okazałą. Henryk uważał, że musi złożyć uszanowanie bratu matki, który teraz siedział właśnie na Bergu, zwłaszcza że zamek okryty był świeżą żałobą z powodu śmierci na wyprawie krzyżowej najstarszego syna, Adolfa, który padł u boku Konrada III. Diepold na Bergu najmłodszym był z rodzeństwa, które jakoś szybko układało się do snu wiecznego w podziemiach kościoła zwiefalteńskiego, siedział wraz z żoną na zamku pogrążonym w wiecznej żałobie i w pewnym zaniedbaniu. Wybrali się do niego dworno i ludno, księżna Gertruda i Richenza, i Henryk, i Otto ze Stuzzelingen, który był jeszcze przyjacielem starego grafa i razem z nim na wyprawę do Ziemi Świętej chadzał. Księżna i królowa hiszpańska jechały konno, za nimi takoż Otto i Henryk, za nimi kto pieszo, kto konno. Täli wysforował się naprzód przed cały ten orszak na swoim polskiej rasy koniku; wyjął wiolę i rzępolił na niej rozmaite rzeczy, to smutne, to wesołe, potem zaś zaczął śpiewać mocnym głosem, kończąc na wysokich nutach i urywając głos z tyrolska, jak to górale podał Salzburga rodzinnego czynili. Ale choć się wysilał, głos skrzypiec i jego własny ginął pomiędzy górami, wsiąkał w żółte liście buków i kasztanów, tak że do jadących za nim dolatywały jedno okruchy śpiewu i melodii; za to szatki jego białe i różowe, pęk wstążek, przewiązany u boku — błyszczały wesoło poprzez gałęzie i liście, którymi się zakrywała stroma ścieżka. Täli śpiewał: Kos masz niby pióro, Usta niby rdzę. Oczy niby słońca — Gdy przechodzisz górą, To powieki mrużę — Patrzyłbym bez końca — Wszyscy w klasztorze wiedzieli już dobrze, że Täli tak śpiewa o Richenzie, i bardzo się to podobało. Chłopak poczynał sobie doskonale, wcześnie poczuł miłość w sercu i wiedział, jak ją ma wyrazić. Stary Otto ze Stuzzelingen, który niejedną piosenkę ułożył w młodości, bardzo polubił chłopca. Kiedy się Täli na orszak obejrzał, gdy zjechali ze stromej góry już ku klasztorowi męskiemu, zobaczył, iż przemienił się porządek rzeczy, żółta szata księżny Gertrudy, która przy tej okazji porzuciła habit mniszy, szła obok burej opończy Ottona; natomiast hyrkanin księcia Henryka szedł noga w nogę z koniem Richenzy. Na ten widok uszczypnęło go coś w okolicę serca. Nie chciało mu się już grać, ale musiał ciągnąć swoją piosenkę, bo co by Otto ze Stuzzelingen powiedział o takim kawalerze. Zmienił tylko takt na pobożniejszy i poważnym głosem śpiewać począł: Maryjo, co siedzisz na niebie, Jakiż blask jest wkoło Ciebie, Jakież na twoim ołtarzu Róże, jakby w wirydarzu. Uśmiechnął się Otto słysząc tę odmianę i powiedział do Gertrudy: — Obawiam się, że pobyt Henryka w naszym klasztorze przedłuża się nie tylko z tego powodu, iż pragnie on w rozmowach ze mną iż Ortliebem nauczyć się wielu rzeczy dotyczących sprawowania rządów... — Gertruda żachnęła się na to: — Gdybym tylko wiedziała, że jest taka przyczyna, tobym natychmiast kazała mu się stąd wynosić. I tak nic z tego nie będzie. — Kobiety to zaraz chciałyby wszystko pieczętować małżeństwem. Niech się młodzi pokochają trochę. Leży to w naturze rzeczy; no, a potem rozjadą się bardzo daleko. Ona będzie w Hiszpanii, on w Polsce. — On w Polsce nie bardzo chce siedzieć; trzeba mu powiedzieć, że ma swojego księstwa pilnować. — Bolko i tak mu księstwa pilnuje. A księstwo nie takie ogromne. Po co ma wracać? Gertruda spojrzała na Ottona bystro. Potem zamyśliła się. — Oczywiście, niech siedzi — powiedziała. — Przypuszczam, że Richenzę lada dzień zabiorą.. Tyle tylko słyszał z tej rozmowy Täli, który naumyślnie przyzostał, aby wysforowując się naprzód nie tracić z oczu tego, co się dzieje w orszaku. Chociaż do Bergu było niedaleko, nie chcieli jednak niespodzianie przyjeżdżać tam wieczorem, posłali więc chłopca naprzód z wieścią, iż przybywają, a sami około południa zatrzymali się w gospodzie położonej niedaleko zamku. Wypędzono z gospody co tam siedziało luda z powodu jakichś chrzcin, wymyto naprędce ławy i goście klasztorni zasiedli do posiłku, który po części z, sobą przywieźli, a chłopstwo cisnąc się do okien przyglądało się książęcej uczcie, która była bardzo skromna i, jak w klasztorach zwyczaj niesie, odbywała się w milczeniu. Jeden z braci klasztornych, który wielebnemu Ottonowi służył za lektora i sekretarza, głosem równym i dość cichym odczytywał żywot św. Małgorzaty, który na dzień ów przypada), a odznaczał się on żywot wielką niemoralnością, szczegółowo przez autora opisaną. Księżna Gertruda raz wraz wzdychała i popatrywała na Richenzę, która siedziała jak trusia; nawet jasne loki jej nie wymykały się spod białej nakrochmalonej chusty, wysoko upiętej na jej małej głowie. Tylko w kącikach ust drgały uśmiechy, gdy patrzyła w miskę i drobno, przystojnie przeżuwała jadło w ustach. Täli też patrzył na „cesarzową” i widział uśmiech przedłużający ostrza warg. Widział także, że książę Henryk patrzył na nią ukradkiem i bokiem, jakby sam sobie nie chciał pozwolić na spojrzenie wprost na miłą twarzyczkę małżonki Alfonsa VII. Gdy jednak żywot św. Małgorzaty skończył się szczęśliwie, a obiad z nim razem, księżna Gertruda westchnęła najgłębiej, jak tylko mogła, potem zaś zmieniła wyraz twarzy i klasnęła w ręce. Widać było, że miło jej było porzucić na chwilę mury klasztoru rodzinnego, wdziać na chwilę przystojne księżniczce szaty. Zawołała do Bartłomieja: — No, paziu, dobądź swe gęśle zza pazuchy i zagraj coś do słuchu. Täli chwycił wiolę, zagrał z początku pobożnie, ale potem coraz szybciej, a wreszcie, urwawszy skoczną melodię, Zaczai poważnym, choć tanecznym rytmem chodzonego, Henryk z uśmiechem, podobnym trochę do uśmiechu Gertrudy, ale z pewnym rozmarzeniem skłonił się przed Richenzą. Ona powstała, ujęła jedną ręką niezwykle długą suknię za koniec, drugą jemu podała, same końce paluszków, i poczęli przemierzać ceglaną podłogę oberży. Taniec to był przystojny i poważny i bardzo podobał się Gertrudzie, która dawno już tańców nie widziała. Toteż nie chciała, aby kończyli, wciąż wołała: — Mało, mało — i klaskała w dłonie. Potem Täli odmienił rytmy na lżejsze; Henryk puścił rękę Richenzy i zaczęli każde z osobna zwinnie przemykać się tu i ówdzie, znaczyli po podłodze rozmaite desenie szybkimi krokami, trzymając się pilnie ostrego taktu skrzypiec. Długa szata Richenzy powłóczyła się czyniąc furkot i unosząc trochę pyłu, ale w jej zwojach młode ciało dziewczyny wykonywało ruchy wesołe, precyzyjne, bystre. Henryk roześmiał się na dobre: ujrzał Täli, że znikła mu z twarzy zwyczajna melancholia, aż wszystkie twarze ludzi zgromadzonych przed oknami, wszystkie gęby wetknięte na izbę roześmiały się razem z dziarskim polskim księciem. Co widząc Täli jeszcze przyśpieszył rytmu, grając skoczno i raźno jak do górskiego tańca. Księżna Gertruda zamachała rękami, ale czyniła to tylko widać dla formy, że niby to nie przystoi jej asystować przy tak frywolnym tańcu. Ale Täli nie zważał ani Richenzą, która roześmiała się także na dobre. Jeden Henryk, spojrzawszy na siostrę, nagle się zamyślił i zatrzymał, Richenzą stanęła zdyszana pośrodku izby, a Täli gwałtownie zmienił kierunek melodii. Młodzi ukłonili się znowu ceremonialnie, powstrzymując uśmiechy. Taniec się skończył. Gertruda jakby się zawstydziła swojego rozbawienia, gdy się już wszystko uspokoiło, powstała czym prędzej i kazała się zbierać do drogi. Przy tańcu i muzyce czas prędko zszedł i już się robiło szarawo, gdy ruszyli; drobna figurka Tälego gubiła się w mroku i mgle, gdy znowu wysforował się naprzód. Tym razem przyzwała go Gertruda i kazała mu śpiewać tylko pobożne pieśni. Więc też chwalił Maryję, a że od samego rana prawie śpiewał na powietrzu, głos mu już lekko ochrypł. Zdawało się, sama pieśń śpiewa, gdy tak sunęli zwolna przez niebieskie powietrze ku górze pokrytej bukowym lasem, na której stał rodzinny zamek księżny Salomei. Gertruda powiedziała do Henryka, odwracając się na koniu: — Pomyśl, jak inaczej wygląda miejsce, gdzie nasza matka umarła, od miejsca, gdzie się urodziła. Diepold czekał na nich na dole, przed początkiem stromej drogi, gdzie był pierwszy most zwodzony, zardzewiały już i dawno nie podnoszony, jako że czasy w Szwabii były wówczas na ogół bezpieczne. Był to człowiek niestary jeszcze, ale bardzo zaniedbany, w szarej opończy narzuconej na prostą koszulkę, ze zniszczonych kółek żelaznych złożoną; hełmu na głowie nie miał, tylko obszerny górski kapelusz z czarnego wojłoku. Był widocznie zaambarasowany, nie bardzo mu w smak widać poszła wizyta siostrzeńców i sam nie wiedział, co począć z cesarzową hiszpańską. Z godności raczej miejsce jej się należało przed Gertrudą, ale ze względu na wiek swój i niedokonanie małżeństwa chciała jej pierwszeństwa ustępować. Diepold się ciskał, rzucał piorunami z oczu i wymyślał pachołkom, którzy otaczali go z pochodniami. Zsiadł wreszcie z konia, uściskał Gertrudę i Richenzę za kolano, a Henryka, spieszonego, objął za głowę. Zawahał się potem i ucałował go w oba policzki z wielkim zadowoleniem. Täli znowu przed wszystkich się wysunął i poczęli się wspinać ku zamkowi. Na zamku znać było zaniepokojenie i rozgardiasz. Stara księżna, widomie starsza od męża, siedziała w niszy okiennej i nie wyszła na powitanie Gertrudy i jej bratanicy. Jakoż widać było, że leciwa kobieta, z trudem się porusza: była bliska połogu. Od pierwszej chwili zabrała Gertrudę pod swoje panowanie i, nie zważając na obecność tylu pobożnych osób, poczęła w sposób gwałtowny i niewyrozumiały narzekać na wyprawę krzyżową, która pozbawiła ją syna. Bernarda z Clairvaux nazywała antychrystem, który czynił nieudane cuda i otumanił nie tylko prostych ludzi, ale książąt, grafów, królów, nawet i wzdragającego się króla Konrada, który raczej o Rzymie powinien był myśleć, aby cesarską koronę na skroń włożyć, nachylił do swoich planów. Gertruda, zażenowana takim potokiem wymowy, godzącym w najświętsze cele i zadania rycerstwa chrześcijańskiego i przeczącym odezwom samego papieża, próbowała zaoponować i tłumaczyła księżnie, że niepotrzebnie szaleństwem i złością nazywa czyny pobożne. — Nawet syn twój — powiedziała — pojechał, aby zbawienie wieczne otrzymać. Ale tamta zamachała energicznie rękami i zawołała: — Albom to go nie znała, syna mojego najstarszego. Nie z pobożności pojechał on za królem Konradem. Od dzieciństwa mu się śniły włóczęgi, od młodości nam uciekał... Włóczył się po górach, to na dwór austryjacki łaził, to nad Renem pływał, a poganin był z ducha. Nigdy krzyża nad sobą nie uczynił, co wiosna przybierał się w zielone liście i kwiaty i wyruszał tańcować po wsiach i karczmach. Czasem dopiero w parę tygodni przybywał, kiedy już myślałam, że go nigdy nie będę oglądała. Jak tutaj przyszli ci synowie Beliala, zaprzysiężeni antychrysta, i w waszym kościele i klasztorze — zwróciła się do mistrza Ottona — gadać rozpoczęli o wszystkim, zaraz sobie z czerwonego sukna krzyż wykroił i do płaszcza przyszpilił — ledwie mu paru chłopców mogłam do towarzystwa dać, już skoczył i tyłem go widziała. Mistrz Otto kiwał głową z wyrozumiałością, wreszcie się odezwał: — Moja pani, nie dziwno mi, że księżna, której przodkowie i krewni tyle dobrodziejstw naszemu kościołowi wyświadczyli, myśli, iż antychryst przemawiał ustami świętych mężów, którzy u nas gościli... bom nieraz już to słyszał, ale myślałem, że przy siostrzenicy swej, córce najpobożniejszej księżnej Salome, która jest ozdobą swego rodu, a naszego klasztoru dobrodziejką, powściągniesz pani grzeszny swój język... choćby ze względu na stan swój... Stara bardzo się zaperzyła na to powiedzenie, ale tutaj Diepold, gości uważając i obawiając się o zdrowie żony, wreszcie się wtrącił do rozmowy, z Gertrudą i Richenzą począł rozmawiać o czym innym, o wiadomości z Bambergu z cesarskiego dworu się rozpytywać, a zwłaszcza o zdrowie królewskie, które podobno bardzo po wyprawie podupadło. Jakoby go na dworze cesarza wschodniego mieli otruć, co całkiem podobne do prawdy nie było, gdyż, spokrewniony blisko z cesarzem Manuelem, chyba mu nie zawadzał — i owszem, obiecywał mu pomoc przeciwko bestii rogatej i mocnej, dumnemu starcowi z Sycylii. Podano wino zielone, miód, różne domowe placki i jedzenia. Diepold bardzo przepraszał, że do uczty nie miał czasu się przygotować, a Gertruda wujowi powiedziała, że wszystko to skromni i klasztorni ludzie przyjechali i do uczt ani do pląsów — tu spojrzała na Henryka — nie są zwyczajni. Stara księżna pijąc i jedząc mówiła jednak ciągle o Adolfie, i Täli wkrótce wywnioskował, że może schować swoją wiolę i ruszać spać z resztą czeladzi klasztornej do niskiej baszty, gdzie było siano, stały worki z żytem i pachniało myszami. Noc robiła się mglista; wylazł przez otwór w suficie na dach baszty i patrzał, jak się powoli ponad rozwleczone pasmo wznosi blask jasny młodego księżyca. Baszta była narożna i wychodziła na mały wirydarzyk, w którym zabieliły się brzozy i płaczące wierzby. Gdy mgła spadła nieco, ukazał się daleki widok wynurzających się z jej morza szczytów leśnych. Poruszały się one i zdawały się spierać bez głosu. Täli zastanawiał się nad pięknością tego chłodnego pejzażu, a potem posłyszał kroki w ogródku. Ujrzał, jak książę Henryk spacerował pod rękę ze swoją siostrzenicą, która na długą, jasną suknię, jaką miała przez cały dzień na sobie, założyła ciemny płaszcz, lśniący w księżycu. Chodzili powoli tu i ówdzie, zatrzymując się co chwila, i nie widać było, aby rozmawiali. Täli nie wytrzymał wtedy i zapomniał o żałobie, w jakiej był pogrążony bezładny dwór hrabiowski. Szarpnął struny wioli, a potem powiódł po nich smyczkiem i zaśpiewał nucąc bardzo słodko. Długo śpiewał i powoli wraz ze śpiewaniem poczuł spokój w sobie i po raz pierwszy domyślił się, że wiele wiosen i jesieni przeżyje i że wszystkie staną się jednakowo wspomnieniem. A także, że postać cesarzowej hiszpańskiej zblaknie mu w oczach i inne piękności także. I że taka sama noc jesienna przyjdzie kiedyś do niego na końcu żywota, i że to nic nie zmieni świata. I głos jego stawał się coraz słodszy, a wyrazy, które do śpiewania dobierał, coraz prostsze. Gęśliki jego cichły, a w końcu zupełnie umilkły. Księżyc był bardzo jeszcze młody, więc też i zaszedł prędko. Chwilę jeszcze świecił wśród mgły, a potem było już zupełnie ciemno. Rozdział V Nazajutrz pod wieczór wszyscy siedzieli w głównej izbie zamku, wypoczywając po obiedzie, i omawiali sprawę polowania, na które wybierali się gromadnie, gdyż pora była ku temu, gdy nagle przyjechał goniec z Zwiefalten, zawiadamiając, że księżna Agnieszka Władysławowa przybyła do klasztoru i pragnie natychmiast widzieć się z córką. Gertruda się zmieszała na tę wiadomość, a Henryk i Täli jednocześnie spojrzeli na Richenzę. Widać było z tego przybycia jej matki do Zwiefalten, iż nadjechali wreszcie posłowie Alfonsa; Richenza zbladła i spuściła oczy. Henryk z niezadowoleniem zauważył, iż Täli uśmiechnął się drwiąco. Ale nie chciał sam sobie przyznać, że go irytuje ten malec. Trudna rada, musieli zaniechać polowania i nazajutrz ó samym wschodzie słońca wracać pośpiesznie z powrotem. Pogoda się odmieniła, mglisto było i drobna dżdża wisiała w powietrzu. Täli jechał teraz na końcu orszaku i wiolę schował głęboko na dnie worka, który dźwigał na plecach. Matka Osanna, przeorysza, wyjechała im naprzeciw i galopem podjechała do Gertrudy. Rzeczywiście: posłowie Alfonsa VII przybyli na dwór bamberski i cesarz bardzo naglił, aby się siostrzenica jego zbierała, tak że przeoryszy ledwie się udało zatrzymać księżnę, aby po trudach swoich wypoczęła. Tak się złożyło, iż Henryk prawie nie widywał swojej bratowej; nie spotykał się z nią od dzieciństwa. Gdy dobywali Poznania, księżna była w Krakowie, skąd uszła na Niemce, a odtąd oczywiście jej nie widział. Prawie nie pamiętał, jak wyglądała. Była to kobieta nieduża, chuda, z bardzo wydatnym nosem i błyszczącymi pięknymi oczami, jakie w rodzinie salijskiej były dziedziczne. Nosiła szaty skromne zazwyczaj, tym bardziej w podróży; miała na sobie habit brązowy benedyktynek, który z pozwolenia papieża mogła wkładać. W skromnym tym odzieniu, przy niepozornej figurze, ruszała się jednak tak, że w każdym ruchu widać było wnukę wielkiego cesarza. Henryk mimo woli przypomniał sobie wysoką i zgarbioną postać Władysława, z rudawymi wąsami, nie mającą w sobie nic z majestatu. Władysław prawdziwie po rusku zgadzał się ze wszystkim w życiu — i teraz siedział nieruchomo na zamku w Altenburgu, korzystając z tego, że żona i synowie byli ruchliwi za niego i za siebie. Każdy jej gest czy uśmiech świadczył, iż zawsze myślała o wianie, jakie jej matka wniosła w dom Hohenstaufów — koronie cesarskiej, opromienionej blaskiem walki i ideałów, poniżonej wprawdzie przez Rzym na czole jej dziada, ale nie złamanej. Zapewne, była już zrodzona z drugiego, podlejszego małżeństwa Agnieszki, córki cesarza Henryka Czwartego, a siostry Piątego, matki króla Konrada i Fryderyka Szwabskiego, który chociaż cesarzem nie został, więcej znaczył może niż jego szczęśliwy brat. Przeniknięta była wielkością swojego rodu do szpiku kości, choć nigdy o tym nie mówiła, i tylko pogarda, jaką miała dla ubogiej hrabianki Bergu, świadczyła o sile tego uczucia. Na razie nic po sobie nie pokazywała: drobna, dumna, łaskawa, rozmawiała z matką Osanną i z Gertrudą, z którą zawsze w wielkiej żyła przyjaźni i wielce jej dobroć ceniła. Uśmiechnęła się jednak do Henryka; widać było, iż każdy kontakt z krajem, z którego ją wygnano, ceni sobie wysoko. Tym bardziej że miała do czynienia z jednym z decydujących czynników w państwie. Niestety, Henryk wrócił z Bergu nie bardzo podobny do męża czynu. Był rozmarzony, a niebieskie oczy zachodziły mu mgłą uczucia, co stanowiło kontrast z jego podniesionym nosem. Ustroił się wieczorem w jakieś wspaniałe szaty, aż blask bił od niego, i wyglądał rzeczywiście prześlicznie, aż się Agnieszka uśmiechała. Ale nie można było z niego słowa wydobyć o polityce książąt polskich. Nie wiedział czy nie chciał wiedzieć nic o Mieszku ani o Bolesławie i nie umiał powiedzieć, jakie były ich zamiary; oczywiście, wiadomo było, że dobrą wolą dzielnicy krakowskiej Władysławowi nie oddadzą, ale jeszcze pozostawała sprawa Śląska. Śląsk należał się już nie jako symbol władzy zwierzchniej czy całości Polski, aleć to ziemia własna, dziedziczna Władysława; powinni ją przynajmniej synowie jego posiąść. Księżna, dało się to spostrzec od razu, biegła była w prawie i wysuwała za przynależnością Śląska jej synom wiele argumentów. Jednak tak dużo nie trzeba było mówić: Henryk zgadzał się dziś ze wszystkim, choć widać było, że naprawdę inaczej myśli. Ale nie mógł sprzeciwiać się matce Richenzy. Księżnę obojętność Henryka mocno niecierpliwiła, tak że swej niecierpliwości nie potrafiła powściągnąć, co u niej nie było pierwszyzną. Przestała mówić i zwróciła się z jakimś rozkazem do Dobiesza, który i teraz jej nie odstępował. Było to chłopisko rosłe, smukłe pewnie kiedyś, dzisiaj nadmiernie na dworze książęcym spasione. Po polsku mówił z góralska, bo był aż zza Sącza: z początku do Piotra Własta, potem do dworu Władysława przystał i tak już trwał wiernie pomimo doli i niedoli. W swoim czasie przy podstępnym uwięzieniu Własta, które wstrząsnęło opinią publiczną w Polsce, ogromną rolę odegrał. Teraz żadnym językiem mówić się nie nauczył, gadał prawie bez sensu, mieszając słowa niemieckie, łacińskie i góralskie, prędko wymawiając bezładne wyrazy. Nie odstępował księżny Agnieszki nigdy i zawsze był na podorędziu, chociaż wielkiej przysługi okazać nie mógł, nieruchawy był i z powodu tuszy nadmiernej nie bardzo obrotny. Natomiast w tym familijnym stosunku potrafił okazać Agnieszce tyle szacunku i poważania, że Henrykowi po raz pierwszy przyszło do głowy, jak wielką panią była jego bratowa i jakim poważaniem musiał się cieszyć jego ojciec, skoro jego najstarszemu synowi tą wielką panią oddano za żonę. Co prawda, i wzajemne uczucie przyczyniło się do tego niemało: Bolesław Krzywousty, wielekroć wzywany na dwór cesarski, nie przyzwyczajony do tego, aby przybywać na czyje rozkazy, a potrzebując kiedyś pokoju od strony niemieckiej, wysłał na sejm do Halli najstarszego syna, aby cesarzowi stałą nieobecność ojca wytłumaczył. Na sejmie tym Staufeny i Babenbergi zgromadziły się wokół Lotara, choć zęby pokazywali sobie co chwila. Tam wreszcie poznał Władysław Agnieszkę, Pakosław wojewoda, co mu towarzyszył, układ zawarł i w następnym roku pani do Polski przybyła, a w parę lat potem, po bezprawnym obiorze Konrada, siostrą cesarską została. Co Henryka najbardziej zdziwiło, że pani owa, dumna Niemkini, za jaką ją zawsze uważał, biegle mówiła po polsku i nigdy się inaczej ani do Gertrudy, ani do Henryka, ani nawet do Richenzy nie odzywała, chociaż córka jej wolała język niemiecki. Otoczona była także dworem polskim, ruskim nawet po części, bo starych kilku jeszcze Rusinów z dworu matki Władysława przy niej pozostało, wielu znowuż młodych przybyło z jej synową i do tamtych przystało. Rozśmieszyło Henryka, gdy w tym niemieckim otoczeniu, w pośrodku pokojów klasztornych, gdzie rzewny Otto po łacinie gadał, usłyszał nagle rozmowę ruską pomiędzy bratową a jedną z jej dworek, praczką, zdaje się. Rozśmieszyło go to i rozczuliło, gdyż nagle przypomniała mu się świetlica płocka i ruskie dziewki Wierzchosławy albo przygody w Kijowie. W momencie tym poczuł nagle bliskość Agnieszki i spojrzał na nią innym okiem, poczuł w niej naprawdę polską księżnę. A ponieważ był szczery, od razu jej to powiedział, jak tylko znalazł po temu sposobność. Było to przed wieczorem. Gertruda, bardzo strudzona pakowaniem manatków bratanicy, przyszła spocząć do komnaty narożnej, gdzie już siedziała Agnieszka. Henryk włóczył się przez cały czas z kala w kąt — odkąd ruska rozmowa przypomniała mu inną kobietę, unikał spotkania z Richenzą, a mimo woli śledził jej kroki. I teraz widział, że poszła do ogrodu z towarzyszkami, aby się pożegnać z miejscem tak kochanym — jak mówiła podkreślając gardłowo owo tak. Ale poszedł do siostry i znalazł ją odpoczywającą w towarzystwie Agnieszki. Obie panie siedziały naprzeciwko szerokiego okna, skąd widać było górę i strumyk, i patrzyły na czerwony blask zachodu na wapiennej ścianie. Henryk siadł naprzeciw nich na zydlu. Blask od okna otwartego złocił mu włosy i Agnieszka zwróciła się do niego po raz pierwszy życzliwie i otwarcie. Powiedział jej zaraz, jak podsłuchał rozmowę jej z praczką, jak mu to poruszyło serce i jak poczuł w niej naprawdę polską księżnę. Agnieszka uśmiechnęła się na to smutnie, ale Gertruda się zaperzyła i zaczęła bratu czynić wymówki. Że nie powinien tak mówić, Agnieszka zawsze była dobrą księżną polską, że miała najlepsze chęci, że już to najlepiej o niej świadczy, że tu siedzi i z nimi rozmawia, z nimi, którzy są właściwie winni wygnania i owej niefortunnej klątwy, i rozmaitych rzeczy. Co Gertruda pod rozmaitymi innymi rzeczami rozumiała, trudno było odgadnąć, widać było jednak, że stała pod urokiem tej kobiety i jej myślami myślała. — Ach — powiedziała powoli, choć niespokojnie Agnieszka — nie trudź się bronieniem mnie przed Henrykiem. Mam nadzieję, że zrozumie mnie on kiedyś, w czasach kiedy go bardziej niż dzisiaj będzie zajmowała polityka i sprawy państwowe znajdą miejsce w jego sercu — tu znowu się uśmiechnęła. Henryk patrzył uważnie na jej twarz nerwową, ostrą, zniszczoną dzisiaj, choć zapewne kiedyś piękną, oświetloną teraz dokładnie. W twarzy tej widniało wiele inteligencji; zawsze w Polsce mówiono o Agnieszce z taką pogardą, iż nie spodziewał się spotkać takiej kobiety, a to, że ustawicznie zabiegała o pomoc cesarską przeciw Polsce i miała ją nawet formalnie na ubiegłe lato przyrzeczoną, nie mieściło mu się w głowie. — Czego ona od nas chce? — pomyślał sobie. Wtedy przyszedł mistrz Otto; przyniósł księżnej Agnieszce małą książeczkę, psalterion, w której spisał prócz psalmów parę żywotów przodków księżniczki Richenzy, aby cesarzowa hiszpańska miała pamiątkę z pobytu w zwiefalteńskim klasztorze. Z grzecznymi słowami ofiarował swą pracę Agnieszce, przypominając wszystko, co ich dzieliło. Agnieszka wolała, aby o tym nie wspominał. Właściwie mówiąc, w jej słowach znać było bolesną rezygnację po śmierci siostrzeńca, króla Henryka, który tak posłuszny był ciotkom; wobec choroby ciężkiej cesarza nie miała już wielkich nadziei na restytucję władzy mężowskiej w Krakowie. Otto siadł naprzeciwko pani, a ona rozpoczęła nagle o tym wszystkim długo i boleśnie mówić, dotykając nasamprzód pamięci księżny Salomei. Otto ze Stuzzelingen rozłożył ręce bezradnie i poprosił po chwili o słowo. — Księżno — powiedział — oczywiście wszyscy się mogą mylić, ale księżna Salome była zawsze pobożną kobietą i przede wszystkim dobrą matką, — Są czasami pozycje w świecie, gdzie są rzeczy ważniejsze niż macierzyństwo — gwałtownie odpowiedziała Agnieszka. — Czasem się winno zapomnieć, że się jest matką czy żoną... Mistrz Otto podniósł wysoko brwi i patrzał na nią poruszony. — Oczywiście — twierdziła dalej księżna — jeżeli chodzi o dobro państwa, to przede wszystkim wtedy winniśmy zapomnieć o sobie. Okoliczności wymagają poświęceń. Dziad mój coś wiedział o tym. Przerwała tutaj na chwilę, potem zaczęła ciągnąć nieprzerwany szereg słów, gwałtownych i z dawna już zapewne dławionych. Powiedziała: — Oto Henryk, mój szwagier, syn hrabianki Bergu, dziwi się, że mówię po polsku i po rusku, że trzymam te owiązane chustami Rusinki na moim dworze, jak polska księżna. A ja, córka i siostra cesarzów, wyrzekłam się swojej ojczyzny, aby zostać Polką, lepszą może Polką od samego Krzywoustego. Gertruda żachnęła się tutaj: miała wiele nabożeństwa do swoich rodziców. — Tak, bo ja chciałam lepiej niż on. To jest, nie ja chciałam, ale mój mąż, książę Władysław, chciał. Ja nie chciałam uciekać do Czechów i do cesarza, siedziałam na Krakowie, ażeście mnie wygnali, i ty, Henryku, pod Kraków podchodziłeś... wiem, że ciebie te sprawy nie obchodzą, ale wiem, że tam byłeś. A dlaczego? Dlatego, że chciałam tak zrobić, jak zrobił Wielki Bolesław czy Bolesław Szczodry, czy Krzywousty — wszyscy łączyli w garści wszystkie lejce i dlatego byli mocni, dlatego mieli szacunek ludzki. A Władysław teraz poluje z sokołami w Altenburgu i z giermkami do stołu siada, dlatego że chciał zrobić to samo. Ja wam nie życzę źle, ale i Bolesław, i Mieszko za to odpokutują, już im się Wojsław rozparł i rządzi, jak sam chce, a Jaksa z Miechowa, zięć tego gwałciciela, tego strasznego człowieka... Wszyscy obecni spuścili oczy, zażenowani. Ale Agnieszka się nie zawahała. — Tak, to był straszny człowiek, wielki potwór, syn Beliala. Aleśmy go skruszyli, tak jak Chrobry skruszył Bezpryma, jak Kazimierz Masława, jak wasz ojciec... Zbigniewa. Gorzej oni zrobili z tamtymi, Krzywousty zabił Zbigniewa. Henryk porwał się z miejsca, uczynił gest gwałtowny, a potem nie wiedział, co zrobić, Gertruda siedziała blada i poruszała ustami: modliła się. Henryk usiadł z powrotem na swoje miejsce; niestety wiedział, że Agnieszka miała rację, ojciec zabił stryja, oślepiono go w więzieniu w ten sposób, że zaraz umarł, wiedzieli o tym wszyscy w całej Polsce. Agnieszka ciągnęła: — Ale ja wcale nie winie waszego ojca. Zrobił, co mógł najlepszego, chociaż go papież na sądy ciągał i pokuty kazał odprawiać, bo biskupy jak zawsze ciągnęły za buntownikiem i papieżowi na ojca nagadały. Musiał tak zrobić. A co tam papież gderał, to głupota, bo papież nigdy nie zrozumie, jaki prawdziwy król być musi, bo papież nie zniesie prawdziwego króla, jak mojego dziada nie zniósł, jak waszego Szczodrego w przepaść strącił — ach! niepotrzebnie mówię: waszego. Powinnam mówić: naszego. Wasza i nasza to ziemia. I nagle urwała, zamyśliła się, zapatrzyła się, jakby ujrzała przed sobą tamten szmat ziemi. Henryk uśmiechnął się i pochylił się ku bratowej: — Pamiętasz Wisłę? — zapytał. Ton jego głosu zabrzmiał tak dźwięcznie, iż Agnieszka bystro spojrzała na niebieskie jego oczy, twarzą jej przemknął wyraz czułości, ale zarazem lekceważenia. Zamyśliła się. — Pamiętam — powiedziała potem — dobrze nawet pamiętam. Ale pamiętam także jeszcze jedno. Kiedyśmy po weselu na krakowskim zamku odchodzili już do naszych pokojów, prowadzili nas panowie wielcy polscy i niemieccy, bracia moi, Jasomirgot, Albrecht, co się z Adelajdą nieboszczką wtedy zaręczył, wszyscy biskupi, a było ich czterech na weselu; nagle ojciec wasz, Krzywousty, przerwał pochód pokładzinowy, wziął nas, mnie i Władysława, za ręce i poprowadził do tej części zamku, która się łączyła z nie dokończonym murowanym kościołem świętego Gereona. Tam otworzył drzwi ciężkie i przy świetle pochodni, którą sam w ręku trzymał, pokazał nam w środku małej kapliczki leżącą na poduszce z zamorskich materii... koronę. Otto ze Stuzzelingen żachnął, się na to słowo, a Henryk poczuł, jak mu dreszcz przeszedł po plecach. Sakralne znaczenie insygnium królewskiego, złotej obręczy, pełne treści mistycznej, sięgające wstecz, do nie znanych i niezrozumiałych im samym tajemnic magii pomazańcze — przejęło ich wzruszeniem. Henryk nigdy nie słyszał, aby ojciec jego przechowywał koronę” ten przedmiot wielki i niejasny, który spadł z głowy jego stryjecznego dziada. Otto ze Stuzzelingen okazał też wielkie zainteresowanie: — Krzywousty miał koronę? — zapytał. — Błyszczała wtedy przed nami, a książę pochylił się nad nią i powiedział: Jeżeli nie będziecie mieli tylu grzechów na sumieniu co ja, to Bóg wam pozwoli włożyć ją na głowę. Agnieszka, nagle roześmiała się dumnie i ze złością, co rozwiało nastrój słuchających, Gertruda się przeżegnała. — Aha, właśnie... Otóż mamy koronę, na altenburskim zamku zatkniemy ją na kołku... Widzieliśmy ją potem w Krakowie, ale biskup przed śmiercią Krzywoustego zabrał ją do Gniezna. Zresztą wiadomo: była fałszywa, była tylko znakiem, przy widzeniem, echem tamtej, jaką z sobą zabrał Śmiały do Ossjaku. Tam spoczywa u mnichów w skarbcu albo u króla, u mnicha w grobie, w ziemi, zatracona, zagubiona, zaprzepaszczona w tym całym nieładzie, jaki kwitnie, rośnie, lśni... ach, Henryku, zapamiętaj sobie moje słowa, powtórz je dosłownie twoim braciom: Bolkowi z trefionym włosem i Mieszkowi, co taki mądry, żeście go Starym od dziecka przezwali. Niech wiedzą, że ojciec ich chował na krakowskim zamku... koronę. Po raz drugi powiedziała to słowo z wewnętrznym dreszczem, wyrazem cierpienia upokorzonej kobiety. Zdenerwowana była bardzo, ale Otto ze Stuzzelingen okazał solidne zainteresowanie tą sprawą, poprawił się myta, dawano powozy, ślady, przewozy — czy ja wiem, jak to wszystko się nazywa. Aby tylko gospodarstwo, dużo fur żyta i dużo beczek piwa zwieziono do Łęczycy, to wszystko, co myślała o Polsce. I wy to samo... — Ależ, Agnieszko, uspokój się, denerwujesz się — powiedziała poczciwym głosem Gertruda — cóż chcesz, aby Henryk zrobił? Jest jeszcze młody, bracia jego rządzą w Polsce, nie da sobie tak łatwo z nimi rady, skoro ty sobie nawet nie dałaś... Agnieszka powściągnęła się, ale spojrzała z gniewem na Gertrudę i siadła znowu na dawnym miejscu. Tym razem zabrał głos mistrz Otto: — Powoli, księżno, powoli. Oczywiście, Bolesław był wielkim królem, miał jakieś naprawdę wstrząsające sposoby działania na ludzi i taki święty człowiek jak cesarz Otto Trzeci z pewnością zdawał sobie sprawę z tego, kim on jest. Ale to już wiele lat minęło, księżno, kto wie, jak tam było naprawdę? Pewne rzeczy muszą się odmieniać. Oczywiście, niańki straszą nasze dzieci imieniem Bolesława. Ale nie sądzę, aby mu Otto chciał oddać swoją koronę, myśląc o niebieskiej; przypuszczam, że raczej pragnął obje na swojej głowie połączyć, syn bizantyjskich autokratów, mnich w szacie cesarskiej, święty i wielki człowiek. Bolesław się koronował wiele lat potem i koronował się samowolnie. A przedtem jeszcze nosił miecz przed cesarzem Henrykiem, jak ojciec młodego księcia przed Lotarem. Polska właściwie zawsze lennem była cesarstwa. — Nieprawda — powiedziała gwałtownie Agnieszka. — Nieprawda — powtórzyli za nią Henryk i Gertruda. Poczuli się nagle solidarni i spojrzeli po sobie życzliwie. Henryk się ożywił: — Mistrzu, próżne wasze twierdzenie, może tam i nosili miecze, co z tego! A przecie wiesz, że Polska sobie, Niemcy sobie, i nic na to nie poradzisz. — Tak, ale to nie będzie trwało długo. Wkrótce nastanie jeden pasterz i jedna owczarnia. Powiedział to dwuznacznie, raczej cesarza miał na myśli, ale powinien był tak rzec o papieżu. Powiedzenie to przypomniało Agnieszce stan, w jakim zostawiła Konrada w Bambergu, i niepewną pozycję, albowiem nie wiadomo było, kto będzie rządził królestwem, kto będzie tworzył owo jedyne cesarstwo, myśl ich wszystkich umiłowaną. Mały Fryderyk był zupełnie jeszcze dzieckiem, królowa Gertruda od dawna nie żyła — co nastąpi? — Bóg ma w swoim ręku te losy i On nimi kieruje — powiedział na to Otto — urzeczywistnia On swoje zamiary przez wasze rody; a co jest Jego zamiarem, narzędzie jego nie wie — i niech nie myśli. Księżno Agnieszko, próżno powstajecie przeciwko Jego wielkim wyrokom. Korona, którąście widzieli w dniu ślubu waszego, zaginęła, nie ma jej, i myślę, że się nie odnajdzie. Agnieszka zacisnęła usta, ale widać było, że nie podziela zdania mądrego rycerza i zakonnika. Gertruda też milczała, a Henryk nic nie mówił, patrząc na pociemniałe lasy. Gdy nadszedł wieczór, miał jeszcze jedną ważną rozmowę z księżną Agnieszką, ale tym razem już byli zupełnie sami. Agnieszka przywołała go przed wyjazdem, chciała się pożegnać ostatecznie, a po kilku słowach wypowiedzianych przez nią zrozumiał, że postanowiła przeciągnąć go na swoją stronę. Zamierzał bronić się dzielnie. Było to już wieczorem. Księżna przysłała Dobiesza po Henryka i czekała na niego w szubie wspaniałej, narzuconej na habit, na brzegu ogrodu. Księżna podała mu rękę i tak trzymając go poszła ciemnymi uliczkami wirydarza, za nimi postępował Dobiesz, a przy nim kroczyła Lubawa Jarosławna, stara dama księżnej ruskiej, synowej Agnieszki, która teraz na dwór księżnej starszej przeszła. W umarłym ogrodzie krok posuwisty, nerwowy, dość szybki Agnieszki dziwił Henryka i ręka mu drżała, gdy ujmował zimną, choć nieruchomą, drobną dłoń bratowej. Wreszcie, gdy przeszli już spory kawałek, Agnieszka powiedziała pierwsza: — Co myślisz o naszej rozmowie przed godziną? — A ponieważ Henryk milczał, powiedziała: — Chciałam jeszcze pomówić z tobą o tym, ale wołałam bez mistrza Ottona, który bądź co bądź jest Niemcem. Zna się era dobrze na sprawach polskich, ale nie może ich sądzić tak jak my. — W nas także jest krew niemiecka — powiedział Henryk, rozmyślnie stosując liczbę mnogą, aby nie urazić Agnieszki. — Jestem Niemką także, oczywiście, ale my, księżniczki niemieckie, których tyle wychodzi za cudzoziemskich książąt, mamy dar specjalny, sądzę, że od Boga za zasługi świętej Kunegundy posłany, iż odczuwamy sprawy przybranej ziemi jak nasze własne. Spójrz na siostry moje, na siostry twojej matki, za słowiańskich książąt wydane przez ich świętego wuja, Ottona z Bambergu. Mówię ci, powtarzam raz jeszcze, ja, córka i siostra cesarska, czuję się Polką i tym bardziej rozumiem, co cesarz zamyśla, o czym nawet ze swymi doradcami nie rozmawia. Zresztą nie o tym chciałam mówić, chciałam ci jeszcze raz przedstawić, ze interes Polski wymaga zjednoczenia wszystkich ziem polskich i to nie pod przewodnictwem najstarszego z książąt, ale pod władzą króla, co rozumiał Chrobry i Szczodry za nim... — Tak, ale inni nie rozumieli — powiedział poważnie Henryk — a równości książąt piastowskich trudno jest naruszyć. — Dlaczego? — Jak to dlaczego? Wydaje mi się rzecz jedna, że zmieniają się czasy i rzeka nie może płynąć ku źródłom. Zdaje mi się, że jesteśmy właśnie na prądzie takiej rzeki. Igra ona z nami, wysiłki nasze stają się bezpłodne. Musi być inna Polska, jak inne staje się cesarstwo. Nie udało ci się, siostro, twoje przedsięwzięcie, nie udało, bo co innego jest w powietrzu. Wszebor, Wojsław, Świętopełk Włostowic, no ci wszyscy... oni też chcą czegoś. — Mądry jesteś. Nie miał to Kazimierz Masława, nie miał to Krzywousty Skarbimira? A wiesz, czego chce cesarz... każdy cesarz... — Jeszcze nie jesteśmy słabi. — Znasz twojego najstarszego brata. Wiesz, jaki jest. Jego kędzierzawa głowa niewiele dźwiga rozumu. — Nie myślałem o tym. — Wróciwszy do kraju zobaczysz. Otóż gdybyś nam. pomógł, Henryku, ty i twoi panowie sandomierscy, zostawilibyśmy tobie dzielnicę. — Dziękuję — powiedział Henryk — i tak jej nawet nie dzierżę teraz, a oprawę mi wypłaca Bolko; nie jestem chciwy. — Nie chciałbyś Śląska? — A wasi synowie? — Nie kłopocz się o nich. Po prostu, czego chcesz, aby stanąć po naszej stronie? — Nic. Nie chcę nic, jest mi tak dobrze, jak jest A zresztą nie myśl, że jestem egoistą, głupcem, że jestem złym księciem. Myślałem dużo o wszystkim, coś mi mówiła. To było bardzo ważne, nie zastanawiałem się nad tym nigdy, byłem bezmyślny, to prawda. Gdybym gdzie spotkał Bolesława Chrobrego, stanąłbym po jego stronie bez najmniejszego wahania. Ale, moja siostro, znasz przecie swojego męża. Czyż on jest naprawdę tym wielkim dziedzicem? — Tak, chciałbyś, aby jak Krzywousty, bez ładu i składu, bił się przez całe życie. I cóż z tego zostało, z tych bitek? I z Węgrami, i z Rusinami, i z Prusakami, i z Obotrytami, gdzie to nie biegał za naszymi kochanymi sąsiadami... — Jak to, co zostało? Przypuszczam, że nawet na waszym altenburskim zamku niejedno z tych wypraw przywiezione stanowi skarb, za który chcecie kupować ludzi. Niedobre to machinacje, bratowo! A co zostało? A hołd cesarzowi, o którym tak źle mówiłaś, ojciec z czego składał, jak nie z Pomorza, z Rugii, z ziem bogatych ku morzu idących — morze... morze... Nie, Agnieszko, Władysław jest spokojny, może nawet dobry człowiek, bo Pietrka ty zgubiłaś, ale... — Piotra, ja? — Agnieszka puściła rękę Henryka i stanęła naprzeciw niego na ścieżce, oczy jej pałały w ciemności. Dobiesz kazał pachołkom przynieść pochodnie i kroczyć z nimi przed księciem i księżną. Agnieszka stanęła zasłaniając światło, czepiec jej rogaty zsunął się na tył głowy, dłonie skrzyżowała na szubie pod szyją. — Przysięgam ci, że on zgubił to monstrum, tego złoczyńcę, tego grzesznika, jakiego świat nie widział. Bizantyjskie skarby cesarzówny Barbary obracał na stawianie kościołów. Ile ich pobudował? Jakie mnóstwo, ale wszystkie te kamienie nie są zdolne zakryć góry jego nieprawości; nie śmiałabym tknąć jego ani jego ukochanego Rogera, ale straszne to były grzechy. Ja bym nie mogła ruszyć stryja książęcego, męża cesarskiej wnuki. To on, Władysław, pokazał, co umiał, depcąc tę pychę straszliwą. — Tak, tak. Ale to nie było dobrze — odżegnał się Henryk od uniesienia Agnieszki, odwrócił się, bo go światło pochodni raziło. — Tak, ale to był wspaniały człowiek, tak, to był naprawdę wspaniały człowiek i trzeba było nie mieć sumienia, aby go tak podeptać. Agnieszka podniosła dłonie i szerokimi rękawami szuby zakryła do reszty pochodnie: — Okropny człowiek; ja nie wiem, o czym on myślał, ale zgładziłby cały świat, aby nasycić swoją dumę — on chciał zostać królem — dokończyła szeptem. — On jeden miał siłę, miał moc, miał chęć. O, czemuż ja nie byłam jego żoną, czemuż mnie nie oddano jemu, tylko jednemu z was. On by był nie tylko królem, on mógłby być cesarzem. Tak, tak, koronować się w Akwizgranie, w Monzy, w Rzymie... w Rzymie... I to prawdziwie, nie jak Lotar w Lateranie, ale w Rzymie u świętego Piotra, na co nawet mój brat się nie mógł zdobyć. Tu zawahała się, urwała, a potem ciągnęła dalej innym tonem: — Mój brat to także słaby, nieszczęśliwy człowiek, nie może nigdy na nic się zdecydować, a Henryk, mały Henryk umarł. On byłby królem. To ja podsunęłam tę myśl Konradowi, aby go koronować, to ja chciałam, aby on rządził. Ale umarł. Wszystko się rozpada, zamiera. Kończy się świat i cesarstwo. Henryk przestraszył się tej wymowy, lękał się spojrzeć w rozszerzone źrenice zgorzkniałej kobiety, odwracał się wciąż. — Zimno, zimno już — powiedział — chodźmy do pokojów, chodźmy — i starał się wziąć Agnieszkę za rękę, ale ona mu ją wyrwała, czyniąc groźne gesty. — Jutro już jedziecie. W tej chwili nadeszła szybkim krokiem Richenza i utuliła matkę gwałtownym ruchem, choć bez słowa Agnieszka przerwała narzekania i dłonie jej opadły na włosy córki. Richenza uśmiechnęła się, pociągnęła ich w stronę klasztoru. Pachołkowie szli naprzód, oświetlając drogę i przezroczysty deseń żółtych liści na ogrodowych jabłoniach. Reszta świata była ciemnoszafirowa i Richenza w białym płaszczu pomiędzy nimi szła smukła, drobna, pełna ukrytego życia wewnętrznego, inna niż matka, inna niż Henryk. Tak widział ją ostatni raz przed rozstaniem. Rozdział VI Nazajutrz cały orszak wyruszył w drogę do Bambergu, ale Henryk pozostał w Zwiefalten, nie odprowadzając bratowej i siostrzenicy nawet przez granice posiadłości klasztornych. W najbliższym czasie miał się doczekać swojego orszaku. Aby przyspieszyć jego przybycie, dawno wysłał Lestka do Polski. Miał i on udać się na dwór cesarski, oddać się w ręce królewskie podług przyrzeczenia Bolesławowego, ale na razie bawił w klasztorze przy boku siostry i nigdzie mu się stamtąd nie kwapiło; czas mijał w bezczynności, na polowaniach, na słuchaniu piosenek Bartłomieja. Dnie schodziły jednakowo za dniami i jesień się wzmacniała; czekał powrotu Lestka, wieści z domu, posiłku w ludziach i w pieniądzach, nie przystało mu bowiem tak w kilka osób stanąć przed dworem cesarskim, pełnym bogactw i wspaniałości. Czasami po całych tygodniach włóczył się z sokolnym Gertrudy giermkiem i z Tälim po okolicznych lasach, niby to polując, niby przysłuchując się wszystkiemu, co się działo w gałęziach pełnych ptactwa zbierającego się do odlotu. Giermek był tutejszy, nazywał się Hercho, znał się na polowaniu z sokołami i niejedną już dobrą drogę pokazał pomiędzy poczerwieniałymi zaroślami buków Henrykowi, gdzie było wiele zdobyczy. Henryk strzelał z łuku, ale rzadko używał tej broni: całe te polowania były tylko pretekstem do samotności. Mijały tygodnie i tygodnie, na pozór zupełnie bezbarwnie i monotonnie. Pod koniec października nastały dnie bardzo słoneczne, choć oczywiście krótkie, które kończyły się długimi, ciepłymi godzinami wieczornymi; Henryk z towarzyszami rzadko wracał do klasztoru przed zupełną nocą, ale pretekst czekania na Lestka z ludźmi i z panami z Polski nie był dla niego niczym uciążliwym. Czasami nocował u chłopów na sianie, czasem w izbie dostawał grzane mleko i słuchał długo, jak opowiadali sobie ludzie o zdarzeniach codziennych, które stanowiły pokarm ich umysłów. Z zazdrością wchłaniał te rozmowy, myśląc o ich nieskomplikowanej treści, ale równocześnie czuł, że dla nich kwestie tych czy innych pastwisk są równie ważne jak dla Agnieszki to czy inne lenno. Gwiazdy świeciły mocno w górze, kiedy wracali, i noce bywały zimne, pełne świeżego górskiego powietrza. W owym czasie Henryk z chłopcami począł coraz częściej zachodzić do pewnego miejsca w lesie, położonego dość daleko od klasztoru, daleko od Bergu i w ogóle od każdego osiedla ludzkiego. Była to opuszczona, niezwykłej wielkości polana w lesie, pośrodku której tkwił olbrzymi dąb, czteropienny, jak dłoń ludzka z palcami, niezmiernie stary, bardzo rozłożysty i wewnątrz spróchniały. Na brzegu polany stały kamienne mury bez otworów i bez pokrywy, reszta jakiejś niewytłumaczonej budowli; ruiny te zarośnięte były bluszczem, zapuszczone zupełnie, ale pełne okrągłych kamieni, które stały wokół wewnętrznych ścian i leżały na polanie tworząc wielkie koła. Trudno było odgadnąć, jakie było pochodzenie tych kamieni i ich układu, i całej tej budowli, ale Hercho naprzód nie puszczał Henryka w tę stronę, a potem niechętnie udawał się za nim i za Tälim, skoro galopowali ku tej polanie. Henryk pytał się go zawsze, dlaczego nie lubi tego samotnego miejsca, ale Hercho nigdy nie odpowiadał, dopiero Täli kiedyś wyraził przypuszczenie, że może to jakieś stare pogańskie uroczysko i że nie jest w samej rzeczy dobrze, aby tu raz po raz jeździć i mącić samotny i ponury — musiał to przyznać — zakątek lasu. Zwierzyna także tu nie przychodziła i, chociaż polana wybornie nadawała się do myśliwskich podchodzeń, nigdy nic większego na niej nie widzieli. Tajemnicza ta część lasu interesowała jednak Henryka i w dniach pogodnych, jakie wtedy stały, powracał do niej prawie codziennie. Długie godziny spędzał tu, patrząc na chmury, na żółknące liście, myśląc o czymś, sam nie wiedział nawet o czym, ale zdając sobie sprawę z tego, że jakieś ważne rzeczy wymyśli. Lubił to miejsce, bo czuł, że przychodzą tu do głowy rzeczy, które dawniej były mu obce. Kładł się na ziemi, w trawie jeszcze zielonej, i słuchał, jak Täli pobrzękiwał nad głową swoimi skrzypeczkami, a wiola brzmiała cieniutko, jakby letnie śpiewanie świerszczy, ale świerszcze już umilkły. Hercho odchodził od nich dalej w las i pokrzykiwał od czasu do czasu tęsknie. Stwarzało to jakiś nowy, rozmarzony świat, drżący w powietrzu zimnym, w niebie błękitnym. Czasami na polanę przychodziły stada koni; pasły się one w lesie pod dozorem starego Loka, dawnego pastucha hrabiów Bergu, który opowiadał, że jeszcze księżnę Salome pamiętał, jak się uczyła jeździć konno, ale Henrykowi zdawało się, że blagował. Bardzo lubił, kiedy rude kasztany wypadały na polanę, skacząc niezgrabnie, a za nimi zjawiał się stary Lok, pozdrawiał ich bardzo uniżenie i uprzejmie, po czym bez żadnych wahań siadał obok nich na trawie i usta mu się przez parę godzin nie zamykały. Cały pełen był piosenek głupich i sprośnych albo znowuż sentymentalnych, które Täli w lot chwytał i po swojemu przerabiał; opowiadania, przysłowia, gadki i przypowieści sypały mu się jak z rękawa, coraz to nowe, jedne zabawniejsze od drugich. Henryk słuchał go z półuśmiechem, nigdy prawie nic nie odpowiadając, chyba że Lok pytał o księżnę, o Łęczycę, o Kraków, o Płocko. Hercho się przybliżał wtedy do nich, a Henryk lubił tego wielkiego chłopca o zimnych oczach. Täli dobywał z worka bukłaczek z winem, inne jakieś zapasy, o których pamiętała Gertruda, i siedzieli tak długo. Konie prychały, dzwoniły łańcuchami, wreszcie robiło się ciemnawo, przyjeżdżał Lote, pastuszek-pomocnik, na bystrym mierzynku, zabierali całe stado do pobliskiej okolicy, gdzie zwykle nocowali. Henryk jechał jakiś czas z nimi, potem odłączał się i, galopując grzbietem wzgórza, brzegiem lasu, widział, jak konie zbiegały w dolinę, podnosząc kurz, który się mieszał z wieczorną mgłą i poświatą. Kiedyś nie chciało mu się wracać do Zwiefaltenu, został na noc w ruinach, Lok, gdy się o tym dowiedział, odprowadził konie do ogrodzenia, zostawił je pod opieką pastuszków, a sam wrócił, aby dotrzymać towarzystwa księciu. Na progu wielkiej ruiny rozłożyli wspaniałe, olbrzymie ognisko, które słupem ognia wznosiło się ku górze, trzaskało, błyszczało, oświetlało pnie drzewne i polanę, nie dochodząc jednak do wielkiego dębu, który stał pośrodku, w cieniu. Z początku milczeli długo, siedząc na krągłych kamieniach położonych na płask, Hercho otulił się w płaszcz i, czaprak podłożywszy pod głowę, spał przechylony, ręce bezwładne wspierając na kopii. Włosy, które miał kasztanowate, puszyste, rozsypały mu się po ramionach i po czapraku. Henryk patrzył na jego piękne rysy z upodobaniem. Myślał, iż chciałby mieć drużynę takich mocnych i wiernych chłopców. Z takimi świat mógłby zawojować. Po raz pierwszy złapał się tutaj na myśli o swoich czynach, ale nie mógł się zastanowić nad tym, gdyż Lok przerwał milczenie i nagle powiedział poważnym głosem: — No, a co zrobimy, jeżeli tu nadejdą dawni mieszkańcy tego uroczyska, zwabieni ogniem? — Jacy mieszkańcy? — zapytał Henryk — nic o nich nie wiem. Kto to był? — Ja też nic nie wiem — odpowiedział Lok, ale w tonie czuć było, że nie chce mówić wszystkiego. — Może karły, może olbrzymy, ale najpewniej ludzie. — Nie, Lok, powiedz, co wiesz — zawołał Henryk — kto tu był, kto tu mieszkał, co to w ogóle jest ta ruina i te kamienie? — Nikt nie wie nic na pewno, ale różnie mówią — zaczął Lok — może tam trochę i wiedzą, ale nie wszystko. Nikt nie wie naprawdę, jak to dawniej bywało, za czasów Karola i dawniej, jak to wszystko wyglądało. Był las i koniec, ludzie tu nie mieszkali. — No, a skąd ta ruina? — To chyba nie ludzie budowali, takie głazy, jeden na drugim i całkiem bez okien. Henryk spojrzał po murach, przy których siedzieli, a Täli przysunął się bliżej do księcia. Henryk objął go i zarzucił na niego brzeg swojego płaszcza. Lok mówił: — Mieszkał tu może smok... albo nawet czarownica, przebiegła Kundry, która całą tę ruinę mogła zmienić słowem czarodziejskim na pałac, a może mieszkał tu czarnoksiężnik Mer lin, który miał piękną dziewczynę, nazywała się Bibianna... czy ja wiem? Ale to pewne, że mieszkał tu ktoś. Mogła to być kuźnia stara, ta budowla bez dachu, gdzie Zygfryd miecz ukuł. Bo trzeba wam wiedzieć, że był razu pewnego taki młodzieniec, co się wychował bez strachu i nazywał się Zygfryd. I temu powiedziano, że o ile zostanie w swojej niewinności nietknięty, to zostanie wielkim królem i zdobędzie najcenniejszy kamień na świecie. A najcenniejszy kamień na świecie nazywa się Graal i jest tak ciężki, że tylko niewinny chłopiec, mający lat dwadzieścia, może go podnieść... Ale kto by tam znalazł dwudziestoletniego chłopca w niewinności? Prawda, Hercho? Ale Hercho spał i nie odpowiadał. — Ten to Zygfryd mieczem, który wykuł w tej kuźni, zabił wielkiego smoka, w krwi tego smoka się wykąpał i krew tego smoka spożył; a diabelskie smocze nasienie mocą czartowską daje władzę każdemu, kto je pożyje, wiedzieć dobro i zło. Otóż dowiedział się pożywszy krwi smoczej Zygfryd, iż jest królestwo Monsalważ do zdobycia, królestwo, niestety, moi panowie, niewidzialne — i nie wiadomo było, jak je znaleźć, nawet Zygfryd nie wiedział, chociaż wiedział wszystko. No więc poszedł na poszukiwania... Täli rozwartymi szeroko źrenicami patrzył na opowiadającego, ale nie śmiał się poruszyć. Henryk słuchał także z uwagą. Księżna Salome za dawnych czasów nakazywała Bilhildzie, a potem piastunom książęcym, aby bajek nie opowiadali dzieciom, bo to są najczęściej złego ducha opowieści. Pierwszy raz słyszał o Zygfrydzie, o Merlinie, o Graalu. — Opowiadał mi to jeden z królewskiego orszaku, w zamku na Bergu, a zresztą na odpust przyjeżdżają i tu do Zwiefalten tacy opowiadacze. Stanie ci dziad — albo i baba czasami — pod namiotem, wytrzeszczy oczy i opowiada toto wszystko. Otóż poszedł ten Zygfryd na poszukiwania i okazało się, że wpadł w oko jednej czarownicy, co może właśnie tu mieszkała. Nazywała się Kundry i była bardzo szpetna, ale umiała się zrobić bardzo piękną i ponętną. Ona mu pokazała, jak się wchodzi na Monsalważ, a na Monsalważu był jeden król, Amfortas zwał się, i miał on brzydką ranę. Za przeproszeniem w zadku, proszę księcia miłości, bo zadkiem bardzo brzydko grzeszył i włócznia przeszyła mu owo miejsce, i niesposób było zagoić. Dopiero Zygfryd mu tę ranę zagoił — ale jak, to doprawdy nie wiem! I potem Kundry świętą została i wyszła za mąż za Zygfryda, i Zygfryd panował na Monsalważu. Ale on już nie nazywał się Zygfryd, tylko Parcival, a syn jego był Loherangrin. I widać był moim dziadkiem, bo ja też tak się nazywam, tylko to za długie. Król może się tak nazywać — hi, hi, hi — ale nie pastuch: toteż mnie zowią krótko Lok. Lok się nagadał i potem podkurczył nogi, głowę zagrzebał pod płaszczem i szybko zasnął, Henryk po małej chwili chciał coś do niego przemówić, ale stary już nie słyszał. Hercho przewrócił się niespokojnie, wciąż wokoło swojej piki, a Täli ciążył Henrykowi na ręku. Odpiął spinkę płaszcza pod szyją i położył ostrożnie małego śpiewaka razem ze swoim płaszczem na płaskich kamieniach. Täli skurczył się jak zwierzątko, zakrył się; i spał. Henryk został sam. Z początku siedział na progu, podrzucał drew do ogniska i patrzył, jak płomienie wyskakują z polan; niebieskie u dołu, skaczące, żwawe, zamieniały się w wielkie pasma złota, wznoszące się ku górze, jak drobne świetliste drzewka. Bawiła go ta gra, skakanie i furkotanie płomieni. Czuł pierwotny pociąg do ognia, przez długą chwilę patrzył nań zamyślony, nie kontrolując swoich myśli, powtarzając tylko wyrazy starego Loka, tak jakby był sam w legendzie, siedział przy ogniu króla Artura czy Magnusa, czy Haralda, czy na dworze burgundzkim króla Guntera albo sam w lesie z Zygfrydem. Ale potem złoto ognia zniecierpliwiło go, wstał, minął jego okrąg i znalazł się w cieniu, skąd ognisko wydawało się czerwonym krzakiem, mury były lekko tylko oświetlone, a reszta — czarna, ciemna, wilgotna noc, pełna przykrej mgły. Stanął, odwrócił się od ognia i chłonął oczami cień bezmierny; nic nowego nie przychodziło mu do głowy, czuł czar cienia; znowu zrobił parę kroków, znowu stanął, znowu szedł i wreszcie znalazł się pod czteropiennym dębem, dotknął jego kory, zastanowił się nad jego wilgotną twardością. Oparł się plecami o pień i zamyślił się znowu, teraz ogień z daleka przygasał, czerwone cienie wznosiły się i opadały jak fale po murze ruin. Było skończenie cicho, wiatr nawet nie wiał i nic nie szeleściło w opadniętych, nagromadzonych liściach. I wtedy zadźwięczał mu w uszach głos Agnieszki, przenikliwy i niezapomniany, i samemu wspomnieniu już temu towarzyszył dreszcz przechodzący wzdłuż pacierzowej kości. — Korona! — powiedziała mu, i ujrzał w cieniu aksamitów nocy jak gdyby brylant koronny, blask ognia. Widział przed sobą to widowisko, tak jak mu to opisała bratowa, obręcz złotą z liliami, leżącą na aksamicie. Zastanowił się nad tym, dlaczego mu przypomniało się to powiedzenie Agnieszki i potem drugie: — Henryku, książę sandomierski... — wypowiedziane jak szyderstwo. I Richenza, i Wierzchosława, kłębowisko tych myśli, rojowisko, z którego raz po raz wyłaniał się blask złotej obręczy, którą nosili na głowie jego dziad stryjeczny i dziad dziada, i pradziad dziada, wielka, wzruszająca w swej potędze rasa. I uświadomił sobie, że Chrobry siedział na Kijowie i na Wołyniu, i na Pradze, i na Budziszynie i że cesarz go chciał uczynić namiestnikiem, i że mogła w ten sposób powstać jedna owczarnia i pasterz jeden, Piastowicz, król, cesarz! I znowu myślał o koronie, tak jak mu Agnieszka powiedziała. Ale Otto twierdził, że Krzywousty nie mógł mieć prawdziwej korony na zamku krakowskim. Że to jest złudzenie ambitnej niewiasty, że może jej się tak wydawało, gdyż marzyła o koronie, mistycznym pomazaniu, które czyni człowieka innym człowiekiem, mocnym sprawiać cuda; o najwyższym sakramencie, który tylko niewielu ludziom bywa udzielany. Cóż więc się stało z prawdziwą koroną? Jeżeli on, Henryk, ma dokonać tego, musi mieć koronę. I powziąwszy tę myśl, przekonał się, że postanowił dokonać tego, o czym mówiła Agnieszka, co czynili przodkowie: posiąść najwyższy znak władzy na ziemi i popchnąć kraj od cesarza ku losom nieznanym, aby wypełniło się przeznaczenie tej ziemi, którą on będzie rządzić. Kraje bowiem powstają, rodzą się i mają jakieś przeznaczenie, które im Bóg wyrokami określa; być narzędziem wyroków boskich — oto jego przeznaczenie, być królem polskim — oto jego wola. Na chwilę zrozumiał siebie i napisał tych kilka wyrazów we wnętrzu swoim; zabłysły czerwono jak ogień i napełniła go cicha radość; opadł ku zimnej ziemi, do stóp pogańskiego dębu, jakby nań pokładziono ciężar, przypadł do mchów i traw, i uschłych liści, położył się i zakrył twarz rękami” jakby noc nie dosyć była jeszcze ciemna, i z myślą tą zamkniętą, zawartą, radosną, małą jak klejnot, trwał po komunii w jedności z Bogiem. Cały się podał jej i drżał od siły tych pomyśleń, które go rozpierały. Po dłuższej chwili podniósł się, kaftan łosiowy, który miał na sobie, przemiękł od rosy i mgły, zimno mu było i drżący zbliżył się do ognia, dorzucił drzewa i zwrócił się ku drzwiom; drgnął nagle przestraszony obecnością nowego człowieka. U progu ktoś siedział, kogo w pierwszej chwili nie rozpoznał. Dopiero gdy ten się odezwał, poznał Ottona ze Stuzzelingen. — Przysłała mnie Gertruda, gdy się dowiedziała, że masz zamiar nocować na uroczysku. Boi się tych miejsc dla ciebie, wie, że tu niedobrze, a przy tym twierdzi, że i febrę często ludzie z tej strony lasów przynoszą. Henryk milczał, zbyt przejął go ten stan, w jakim się znajdował od paru godzin, aby mógł mówić. Przestraszył się nagłej obecności Ottona, tak jakby ktoś z innego świata przyszedł zamącić mu samotność. Tak, tego posłała Gertruda, aby nie pomyślał nic złego przeciwko ojcu ani przeciwko braciom. Drżał na całym ciele z chłodu i zdenerwowania. Otto podał mu płaszcz futrzany; przysłała go także Gertruda. Siadł przed progiem na kamieniu, otulił się lisim futrem i patrzył na kity płomienia, wyrastające z bierwion drzewa. Milczał i Otto, milczał patrząc na niego zdziwiony i ciekawy; nagle Henryk się odezwał. — U nas na dworze — powiedział — nie bardzo dużo się mówiło o moim dziadku, o Szczodrym, dlaczego? — Nie jestem wtajemniczony w tak dalekie historie waszego rodu, moja znajomość spraw polskich zaczyna się dopiero od księżnej Salome, od świętego Ottona z Bambergu... Co było przedtem, to znam tylko z opowiadań. Kiedy jeździłem na zjazd do Łęczycy i potem po całym waszym kraju za księżną, niejedną noc spędziłem w niewygodnym namiocie. Bardzo tam bywało zimno i długo nie spałem. Gadałem wtedy nie tylko z moimi towarzyszami podróży, ale i z waszymi panami. Opowiadali mi niejedno, ale nie wiem, czy wszystko prawdziwie; mówili, że twój ojciec nie lubił, by mu Szczodrego przypominano. Może dlatego niewiele o nim słyszałeś, ale to był król mocny, choć gwałtowny. Żelazną i złotą obręczą państwo skuł i trzymał, i nie lubił, by mu kto się sprzeciwiał. Biskupa zabił. — To wiem — szepnął gorąco Henryk. — Biskupa zabił, w grzechu straszliwym był, a uczty wyprawiał i siedział na zamku krakowskim, królową oddalił od siebie, a piękna miała być kobieta, syna tylko kochał bardzo i przy sobie zawsze trzymał. — Co się z nim stało? — zawołał Henryk. — Nie wiesz? Umarł. — To Mieszko? — Umarł, umarł, jak wrócił z Węgier i wesele odprawiał razem z twoim dziadem Władysławem; może dlatego o nim nie mówiono, bo dziad Władysław — no, tak mówią zawsze, gdy kto umrze nagle. — Dziad? Ojciec ojca? — Tak. Zaraz po powrocie jego z Węgier, na uczcie weselnej; młodą potem znowu na Ruś odesłano, panną jeszcze była. A wtedy cały zamek i oprawę Mieszka, i wszystko zagarnął twój dziad, stąd wy to wszystko macie. — Z grzechu — powiedział Henryk. — Tak, z grzechu. — A jednak ojcu służyło wszystko. I Zbigniewa zabił. I wszystko mu szło dobrze. Co prawda pielgrzymkę odprawiał do św. Idziego, czy gdzie, mówiono mi zawsze, ale to nie wskrzesiło ani Mieszka, ani Zbigniewa. — Ha — powiedział Otto spokojnie — gdzie indziej gorzej bywa. O koronę niejeden się wadzi. — A dziadowa korona? — Mówił mi Zawoja, gdym był podówczas w Płocku, mówił, że uwiózł do Węgier i potem dalej. — A dokąd dalej? — Tam gdzie zmarł. — Bolesław? — Gdy się rycerstwo pobuntowało, że był w grzechu strasznym, i nie chcieli go panowie słuchać, i Sieciech go opuścił, i poszedł Sieciech do Władysława, do Hermana, i wszyscy razem uderzyli na zamek krakowski, i Czechów mieli zaciężnych pod ręką, to zamku zawory i bramy, i forty, wszystko pootwierali i nikt nie bronił Bolesława; król spiesznie, nocą, do rzeki zeszedł z synem i dwoma jeszcze rycerzami i poszedł na Węgry. Ale go nie chciał król węgierski na zamek puścić, nawet mu zakazał, aby pod wrotami stał, a wtedy Bolesław jęknął, do najbliższego poszedł klasztoru, wdział bure habity mnisze i chodził od klasztoru do klasztoru po prośbie, a potem doszedł do klasztoru w Ossjaku, w Karyntii, i tam zachorował, i długie miesiące leżał schorzały, i ciało od kości mu odpadało za grzechy jego, i umarł tam, i pochowany. A koronę podobno nosił ze sobą wszędzie i umarł z nią, i pochowany. — Pochowany? — Tak mówili w Polsce panowie. Nagle Hercho obudził się, siadł i patrzał na Ottona nieprzytomnymi oczami. Henryk skorzystał z tej chwili, usunął się prędko w cień i przytulił do muru, wpiwszy się obu rękami w kamienie. Drżał na całym ciele, ale już wiedział, co robić. — Dzięki ci, Agnieszko, święta kobieto — powtarzał. Gadali jeszcze do świtania, Henryk rozpytywał mistrza o szczegóły tego, co ten mu opowiedział, o Ossjak, o położenie klasztoru, o zakon, jaki się tam przytulił, i wciąż pragnął, aby mu zakonnik powtarzał dzieje Bolesława i ó śmierci jego syna, i o śmierci Zbigniewa; pragnął czuć obie te zbrodnie, znajdował przyjemność pewną w obciążaniu nimi tych, których dotychczas za świętych prawie uważał, bo tak mu ich matka przedstawiła, zawsze się modląc za Krzywoustego i mnóstwo pieniędzy na modły za niego wydając, odkąd przyśnił się jej okrwawiony, obszarpany i w ubóstwie wielkim o szaty ją błagający. Myślał także i o śmierci samotnej dziada pośród benedyktynów, modlących się za jego grzeszną duszę. Chciał, aby mu Otto wyliczył wszystkie grzechy Szczodrego, ale Otto się wzbraniał, nie chciał nawet stawiać sobie przed oczami tych okropnych powieści, jakie, przeinaczone już zapewne i okraszone fantazją, dostały się do jego wiadomości za pobytu w Polsce. Raczej mu chciał opowiedzieć o podróży swej do Ziemi Świętej, jaką odbył na długo jeszcze przed wyprawą cesarza Konrada, i o wszystkim, co widział w Jerozolimie, mówił mu nawet i o drodze, jaką obrał przez miasto Genuę, skąd go okrętem odwieziono do Palermo, stolicy wspaniałej złotego króla Rogera. A stamtąd, na wschodni okręt załadowawszy swe ubogie dostatki, jechał dniami i nocami przez upalne morze. Ale Henryk nie słuchał tego, co mu opowiadał stary, wciąż zbaczał do spraw polskich i rozpytywał o książąt, przygody ich i czyny. Hercho znowu zasnął i ani Lok, ani Täli nie budzili się na chwilę, choć ogień zagasł i zimno nastawało przed świtaniem; Henryk wciąż siedział w progu z głową pochyloną na piersi i myślał o swoim, gdy Otto ze Stuzzelingen monotonnym głosem wyliczał wszelkie cuda i świątynie Jerozolimy, które własnymi oglądał oczyma, i kościół Grobu Świętego, i kościół joannitów, Jerzego i Magdaleny, i wiele innych wspaniałych budowli. Henryk słuchał, co mu mówiło własne jego serce, w którym wylęgła się myśl wielka i prosta, i nagle w cieniu zimnego lasu zaświergotał raz jeden jakiś zmarznięty ptaszek. Była to odpowiedź na jego zamiary i mniemał, że dobra. Nie zwracał już uwagi na słowa mnicha-rycerza, szukał tylko uszami w pierwszym szeleście budzącego się lasu dźwięku tego miłego ptaszka. Ale ptaszek zamilkł, samotnik zapomniany przez bractwo, które już odleciało na południe. Wstał i przeszedł się po polanie, ale ani cienia blasku nie było nigdzie jeszcze widać, sam tylko powiew zimny, lekko chrupiący w liściach, świadczył o tym, że ranek wstawał. Henryk powrócił do ruiny, zbudził Hercha i kazał siodłać konie, które przywiązane za budowlą prychały już w chłodzie towarzyszącym przedświtowemu powiewowi. Hercho, ociężały i leniwy, przecierał kułakami zaspane oczy, podobne do szparek. Jego także Henryk miał zamiar pociągnąć za sobą. Powie mu o tym dzisiaj rano. Zanim się z końmi uporano, już szarość przeniknęła do powietrza, jak sina farba rozpuszcza się w wodzie. Wniknęło coś nieokreślonego miedzy drzewa i drzewa stały się widoczne, wypukłe. Lok stary stał na straży ruin i kiwał ku odjeżdżającym ręką, a Henryk z lubością poczuł udami twardość siodła i ciepło rumaka, starego i poczciwego siwka, który pamiętał lepsze czasy w Płocku i Krakowie. Henryk odwrócił się ku tajemniczemu miejscu i oddał pozdrowienie Lokowi, stary wołał coś, ale nie było słychać słów, Henryk powiał mu tylko swą siatkową czapeczką, lekko brzęczącą. Lubił ten brzęk pszczół. Nie wiedział Lok, że już nigdy nie zobaczy syna księżny Salome, i nie myślał, że królewicz polski nie wróci już na uroczysko, które tak lubił. Ale Henryk o tym wiedział. Odchodził od tego miejsca z wdzięcznością za to, co tu przeżył. Jechał sam na przedzie, z szacunku wszyscy dawali mu pierwszeństwo. Za nim Otto, potem Täli, a na końcu Hercho, Ale książę dał znak ręką sokolnikowi i Hercho zbliżył się do niego, wymijając tamtych. Jechali teraz lekkiego kłusa krok w krok, ranek był zimny przenikliwie i Henryk otulał się szczelnie w swój płaszcz lisi, patrząc z uporem w niebieski blask powietrza. — Słuchaj — powiedział — wybieram się dziś jeszcze, może jutro rano, w daleką i niebezpieczną drogę, na kraniec Marchii Austriackiej, do klasztoru pewnego. Pojadę tylko ja sam i Täli. Czy pojedziesz z nami? — Tak, książę. — Ale to droga niebezpieczna, na pewno będą na nas czyhać różne ciężkie przeprawy. Czy zgadzasz się? — Tak, książę. — A dlaczego? Czy chciałbyś mi służyć dalej? — Tak, książę. — Na zawsze? — Tak. Henryk obejrzał się na Hercha. Spojrzał mu długo w oczy, nie mówiąc ani słowa. Silił się, aby złapać myśli swego giermka. I patrzali sobie w oczy chyba tak długo, ile trzeba koniowi na ugaszenie pragnienia. — Dziękuję ci — powiedział Henryk wreszcie i liczył w pamięci: Lestko, Täli, Hercho, już trzech. A kogo przyprowadzi Jaksa? Czy będzie mógł wziąć z sobą tamtych? Ilu ich będzie? Jacy? Czy mocni kopijnicy, czy dzielni łucznicy, czy mocni do tarczy, czy odważni do miecza? Towarzyszy musi dobrać sobie dzielnych, ważnych, aby każdy coś znaczył, aby każdy był cegłą w murze, jaki on zbuduje. Z umiłowaniem myślał o tych, którzy gotowi są życie oddać za niego. Pierwsi, którzy mu obiecują pójść, sami nie wiedząc jeszcze, dokąd ich poprowadzi. I ogarnęło go uczucie dojmujące i przyjemne odpowiedzialności za los tych, którzy mu wierzą, a jednocześnie pewność, iż ma na kim się oprzeć i komu rozkazać. Poczuł się dowódcą małego oddziału, ale pewnego. Rozdział VII Dzień ten cały Henryk spędził, pomimo bezsenności, na przygotowaniach do nierozsądnej i fantastycznej drogi. Przede wszystkim musiał przełamać opór i przerażenie Gertrudy, której nie mógł wytłumaczyć, iż jedzie, aby pokłonić się prochom dziadka; innym nawet nie mówił, tylko mistrza Ottona i mnichów starannie rozpytywał, jak ma jechać przez Szwabię, Bawarię, Tyrol. Starał się zapamiętać wszystkie nazwy i uczył ich swoich dwóch giermków. Otto poniekąd domyślał się, dokąd Henryk jedzie, ale uśmiechał się tylko i kiwał głową. Pomysł Henryka wydawał mu się dziwaczny i nie mający w sobie żadnego realnego celu. Gdybyż to do Ziemi Świętej! Późnym rankiem nazajutrz wyruszyli w drogę. Długo patrzyła Gertruda z okna swojego pokoju, jak znikał jej brat na białej drodze między żółtymi drzewami. Miał wrócić za parę tygodni, ale się bardzo o niego bała... Znaczyła krzyż za nim wielokrotnie i ocierała łzy. Bardzo kochała swoich braci i ciężko jej było być od nich z daleka. Henryk obiecał jej, że ją weźmie, by mu gospodarowała na zamku sandomierskim, ale nie bardzo wierzyła jego obietnicy; ożenić się musi, mówiła. Dnie zrobiły się piękne, niebo było niebieskie i słońce grzało lepiej niż wtedy, kiedy w dzień prawdziwie jesienny do Bergu jeździli. Täli jechał przodem (Gertruda widziała jego białe z różowym ubranko) i wykrzykiwał głośno, i śpiewał, skrzypce odkładając na wieczór. Za nim jechał Henryk wierzchem na koniu, który był cały przykryty niebieskim czaprakiem. Książę głowę miał gołą i siostra widziała złoto palące się na jego włosach, w strzemieniu miał kopię długą, malowaną, a przy niej proporczyk biało-niebieski. Za nim jechał Hercho na czarnym rumaku, z zakapturzonym sokołem na ramieniu, z kiesą brzęczącą cesarskim srebrem za pasem. To było wszystko, co zabierali: kopię, dwa miecze, kieskę, łuk Hercha, srebrny łuczek Tälego i małe jego skrzypeczki. Schodzili w dół ścieżką, Henryk, podnosząc ku górze kopię, obracał ją szybko w dłoni, aż proporczyk furczał; wołał: — Bywaj, Gertrudo! — Ale ona już nie słyszała. Nie żal mu klasztoru, gdzie mile spędził czas. Richenzy w nim nie było i niewiele jakoś o niej już myślał; natomiast obraz Wierzchosławy przychodził mu często przed oczy; w białej szatce, z czerwonymi zamszowymi rękawiczkami, stawała dziecinna i przerażona. Ale teraz nie ku niej jechał i nigdy ku niej nie będzie mógł ruszyć. Do wielu zbrodni swojego rodu nie doda nowej i najstraszliwszej. Podobno było tak kiedyś w Danii, że brat królewski, zabiwszy brata, tronem i królową zawładnął, mówiła mu o tym najdumniejsza, niezwykła siostra, Ryksa, co była królową Gotów i Szwedów i wciąż na Płocko i na Łęczycę do matki powracała, i we Włodzimierzu księżną była, wielka dama i umiejąca zatrwożyć nie tylko braci mniejszych, ale i pobożne serce księżny Salomei. Ona mogła, ale Henryk nie pójdzie na brata ani na bratową, ułożą to zupełnie inaczej, zresztą pomoże mu Bóg. Zobaczy, jaki będzie wynik tej podróży, a potem dopiero pomyśli o sposobach zdobycia państwa. A Wierzchosława? Co będzie z Wierzchosława? Powróci do ojca do Nowogrodu, a może wstąpi do klasztoru w Polsce lub w Niemczech? Może w tym samym Zwiefalten razem z Gertrudą uklęknie przed ołtarzem, tam gdzie czarny Chrystus dźwiga baranka. Przejdzie drzwiami odlanymi przez tych samych mistrzów, co w Gnieźnie pracowali. Próżne myśli. O zmroku Täli jadąc gra na skrzypcach, a on myśli o malutkiej, słabej kobiecie, która pozostała na drewnianym zamku w Krakowie. Z początku podróż szła przyjemnie i spokojnie. Nikt ich nie zaczepiał; szli pustkowiami, wioski szwabskie i dwory bogatych kmieci i rycerzy stały częstokroć niezamieszkałe. Tyłu ludzi pociągnęło za cesarzem Konradem i mało kto wrócił. Całe wioski bez ludzi były, czasem jeden lub dwa domy ocalały, ale ubogo tu było i bardzo nieporządnie, pola odłogie porosły chwastem; w jesiennej porze złocił się on i chrzęścił w słońcu, które paliło. Jechali wzdychając i patrzyli na spustoszenia, które swym słowem uczynił święty mąż z Claravallis. Bronił się on teraz, usunąwszy się w „pustelnię”, która wspaniałym była zamkiem, ale co się stało, to się stało; nie błogosławił Bóg wyprawie cesarskiej, na pustyni rozbita, oblężona, obita, schorowana, niewielu żywych rachowała po powrocie członków. Przypomniały się Henrykowi słowa wujny Dypoldowej o antychryście, który opętał rozumy chrześcijańskie. Jedną noc nocowali we młynie, gdzie woda mamrotała pod podłogą do samego świtu, innym razem w lesie, w budynku, który służył do chowania siana, potem znowuż na zamku okazałym, choć smutnym, bo niewiast w nim nie było, a pan z giermkami w zasmolonej komnacie całą noc przy łuczywie grał w szachy i kości, wymyślając z pogańska. Coraz odludniej się stawało i zimniej w górach. Wreszcie któregoś dnia późno w nocy dopadli do przydrożnej karczmy, obszernej, białej, rozłożystej: napoili konie, dali im siana i weszli na izbę, gdzie przy ognisku siedziała potężna gospodyni i kilku okazałych drabów. Henryk pozdrowił wszystkich grzecznie i zapytał o nocleg, na co się wszyscy roześmiali głośno, choć nie było po temu żadnego powodu. Gospodyni uciszyła ich, zaprowadziła do przyległego pokoju, gdzie paliło się takie samo wielkie ognisko, i pokazała im ławy, gdzie mieli spać, po czym odeszła przygotować im co do jedzenia. Chłopcy, Hercho i Täli, zwalili się zmęczeni na ławę i zaraz zasnęli, Henryk siadł przy ogniu i patrzał w czerwone płomienie, które przypominały mu polanę z Zwiefalten; o śnie nie myślał i nie czuł zmęczenia; gdyby nie konie, a zwłaszcza nie jego młodzi towarzysze, nie zatrzymywałby się nigdzie, jednym ciągiem podążając do celu podróży. Nigdy jeszcze nie przeżywał takiego stanu duchowego, jak przez te parę dni, które mu się wydawały odlane z jednego szlachetnego materiału, tak były jednakowe, tak były pełne wewnętrznego podniesienia się, czegoś niesłychanie ważkiego i intensywnego. Ani jednej chwili nie potrafił czuć zwyczajnie, wszystkie wydawały mu się bardzo niezwykłe, a pnie bukowych lasów, przez które przejeżdżał, były kolumnadą świątyni, którą wznosił sam sobie. Nagle drzwi się rozwarły i zwalił się do izby otyły rycerz w pomiętym skórzanym kaftanie, rycerz, którego przed chwilą Henryk widział w przyległym pokoju siedzącego wraz z gospodynią i innymi drabami. Rycerz krok miał szeroki, za to stąpał głośno, sapnął i zawołał: — Dobry wieczór panu, jestem Wippo, Wippo z Zielonego Dębu. Henryk powstał i pozdrowił go grzecznie, czekając, co dalej będzie, ale dalej nic nie zaszło prócz tego, że rycerz powtórzył drugi raz, jeszcze groźniej: — Jestem Wippo, Wippo z Zielonego Dębu, czyli Grüneichsbergu. — A ja jestem Henryk z Bergu — powiedział zakłopotany książę, nie chcąc mówić, skąd jest. — Czy imię moje nic panu nie mówi? — zapytał swoim mocnym basem Wippo. Henryk skłonił się lekko i uśmiechnął opuszczając oczy. — Nie jestem z tych stron — powiedział. — Aha — domyślił się Wippo i sapnął. W tej chwili weszła gospodyni z ogromną miską gorącej zupy. — O, nie zaczepiaj mi pan gości — powiedziała swarliwym tonem — zawsze mi pan tutaj przyjdzie i tylko psuje interesy... Jedź już na zamek ze swoimi kompanami, skończyliście już swoje sprawki. Bierz pan, panie Wipponie, swoje konie i jedź. — Za późno, matko, za późno. Cyganie mi przyprowadzili koniki co się zowie, ale muszę je jeszcze raz za dnia obejrzeć. Obawiam się, że niejednemu pęciny przez noc pobieleją, bo coś zanadto są kare. Dobrych masz przyjaciół, matko, ale zawsze pewność jest pewnością... — Wariat z ciebie, panie Wipponie, zawsze — powiedziała baba i podała rycerzom drewniane łyżki. Przez ten czas Henryk na próżno starał się zbudzić chłopców do jedzenia. Baba wyszła i Wippo złagodniał jakoś. Przysiadłszy na ławie koło Henryka, zaczął mu opowiadać o swoich zamkach, które się tutaj niedaleko rozciągają. Wszystko, co mówił Wippo, było zawsze pospolite i codzienne, bynajmniej nie odpowiadało nastrojowi Henryka. Tymczasem Wippo twierdził, że zna wszystkich hrabiów na Bergu, i Diepolda, i Rapota, i Alberta, i pytał się, którego z nich jest Henryk synem; ale potem okazało się, że zna ich wszystkich tylko ze słyszenia, jak znał ze słyszenia wszystkich wielmożów niemieckich, książąt udzielnych, biskupów, księży, wszystkie nazwiska sypały się jak z rękawa, a wolał przy tym każdego nazywać z przezwiska lub z zdrobnienia. O księciu Henryku austriackim inaczej nie mówił jak „Jasomirgot”, a małego Henryka Welfa nazywał „Lwem”, nie podając żadnych szczegółów, tak że Henryk właściwie nie rozumiał, o kim rycerz gadał. W karczmie Wippo bawił dla spotkania z Cyganami, którzy mu przyprowadzili dwanaście koni wielkiej piękności. Skąd były konie, tego Wippo nie wiedział, sześć było rasy polskiej, sześć węgierskiej, ale twierdził, że mu nic z tego nie przyjdzie, jeżeli będzie wiedział, gdzie się porodziły albo w czyjej stajni niedawno jeszcze stały. Poza tym miano mu tutaj przyprowadzić także transport owsa furmankami, bo tu się droga do jego zamku oddziela od głównej i tu mu zawsze najłatwiej wszystkie towary przyjmować. Po prostu nie chce kupców ani dostawców na swój zamek puszczać, bo taki jest piękny, że zaraz by mu na wszystko ceny podnieśli — a i tak już te Cygany — choć to konie kradzione, przyznał wreszcie — chcą po sześć groszy za sztukę. A co się trzeba z nimi nagadać, a co napić, a co natargować, Henryk jadł zupę słuchając i powoli zaczął się uśmiechać z tych rzeczy, jakie mu Wippo opowiadał. Tymczasem rycerz, choć starszy już był człowiek, poczuł wielką sympatię do młodego księcia i zaczął go gwałtem namawiać, aby trochę zboczył z głównej drogi i u niego na zamku zanocował. Zamek miał być wygodny, ciepły, trochę za dużo ludzi na nim pono mieszka, no, ale jedno skrzydło jest dla „czystych gości” — i nawet nie ma się pojęcia, jak tam jest ładnie, widok na rzekę i winnice, i wino własne dobre... Henryk długo tłumaczył się, że musi bardzo pośpieszać, że jedzie do klasztoru pewnego w Marchii Austriackiej, że chciałby już za parę dni być tutaj z powrotem. — Z powrotem? Tutaj? Za parę dni? Świetnie, jedziemy więc razem. Tu chłopcy wreszcie się zbudzili i zbliżyli do misy. Skoro Henryk skończył i odłożył łyżkę, przysunął im zupę i Hercho pochylił się nad glinianą konwią, a Täli grzecznie boczkiem sobie podjadał. Wippo posłyszał, iż nazywają oni Henryka księciem, ale wcale się nie spłoszył. W tym lepszym zdawał się być humorze. — Jedziemy, wasza książęca miłość — powiedział i chciał klapnąć Henryka po kolanie, ale się powstrzymał. Kto wie, kto to być może? Takie pytanie widniało na jego twarzy. — Ja tu znam wszystkie drogi, choćby do Konstantynopola doprowadzę, dokąd książę ruszy, tam i ja. Już ja poczułem taką słabość do księcia. Henryk mimo wszystko zaczynał się śmiać z tego rycerza, a potem przyszło mu do głowy, że jednak człowiek znający tutejsze stosunki i tutejsze drogi może mu się przydać, i na natarczywe nalegania Wippona pozwolił mu wreszcie na towarzyszenie sobie i odprowadzenie do Ossjaku. — Ossjak — zawołał Wippo — to olbrzymie klasztorzysko, wiem, wiem, dostarczałem tam jęczmienia na wyrabianie piwa. Sam tam nie jeździłem, ale moi ludzie jeździli. To niedaleko, w dwa dni, jeżeli z konia nie zsiądziemy, tam będziem. Nie dwa, to trzy, tylko to lasy po drodze, ogromne lasy i bardzo górzyste. Ale ja wiem, ja doprowadzę. Gospodyni, która przyszła zabrać misę, zdziwiła się ogromnie, dowiedziawszy się, że rycerz wybiera się w podróż, nie odprowadzając koni, nie czekając na owies... A Brun? Brun? Czy on tego nie zrobi — i zaraz zawołał z przyległego pokoju chuderlawego, wysokiego draba w podniszczonej sukni i zaczął mu przekazywać swoje czynności. Cyganie stanęli we drzwiach i, oparłszy się o futryny, przysłuchiwali się rozmowie. Czerwony ogień z komina oświecał ich czarne twarze. Henryk przeprosił Wippona i, gdy ten wyszedł z izby, ułożył się na ławie, ale nie mógł zasnąć. Długo w noc jeszcze słyszał w przyległej izbie targi Wippona z Cyganami, za ścianą tupot polskich i węgierskich koni, a potem cienki głos chudego Bruna, wydający rozkazy. Nazajutrz wyjechali we czwórkę bardzo rano i pośpieszali do celu znajomymi Wipponowi drogami. Przyśpieszyło to ich etapy i na trzeci dzień zbliżali się do klasztoru. Zmierzchało się, kiedy dojeżdżali do Ossjaku, i Henryk popędzał konie gwałtownie, aż zmęczone poczęły się potykać. Wippo gnał za nimi w tyle i narzekał, ale ani giermkowie, ani książę nie słuchali tych narzekań. Las ciemniał dookoła i znowu robił się wieczór długi a ciepły, jak czasem o tej porze w tej krainie bywa, niebo się wygwieździło i schodziła na lasy, góry i łąki bezbrzeżna cisza. W ciszy łomotały kroki śpieszących się koni. Henryk przodem raz wraz pokrzykiwał na swych towarzyszy, którzy niepokoili się o to, aby książę w nocy nie zbłądził. Henryk nie zdawał sobie sprawy z tego, co go właściwie tutaj prowadziło, czego chciał od mnichów ossjackich, od przeora, opata. Zajechali w ciemni przed czarny mur, który nagle wynurzył się przed nimi, stanęli przed bramą, Wippo dopadł ich z tyłu, zgromadzili się wreszcie przed zamkniętymi wrotami. Wtedy Henryk przestraszył się przez chwilę i szukał przyszłych słów, aby się przygotować. Przez chwilę chciał zatrzymać całą wyprawę, ale już Hercho pukał do wrót, i na wygwieżdżonym niebie zobaczył graniastą bryłę wieży, coś się tam ruszało na niej. Wrota rozstąpiły się, ukazały się pochodnie w przejściu o beczkowym sklepieniu i dwie cienkie kolumienki, obramujące jakieś wejście. Nieufnym spojrzeniem obrzucono czterech jeźdźców, gęśle Tälego wzbudziły niepokój. — Wędrownych śpiewaków nie przyjmujemy — powiedział jeden z mnichów, ale jakoś nikt nie zwrócił uwagi na to powiedzenie. Zeskoczywszy w podwórzu, Henryk poczuł dopiero, jakie ma nogi zmęczone, ugięły się pod nim i gdy go zaprowadzono do brata odźwiernego, poprosił tylko o nocleg mówiąc, że jest hrabią Bergu i przybył w ważnej sprawie do opata. Brat odźwierny nieufnie wypytywał rycerzy, co i jak — gdy nagle, spojrzawszy uważniej na Wippona, zawołał donośnie: — A ty co tu robisz? — Towarzyszę księciu — powiedział Wippo z godnością i tak spojrzał na mnicha, że ten zamilkł. — Potem ci to wyjaśnię — dodał Wippo i mnich więcej już nie pytał. Zaprowadzili ich do wielkiej sklepionej kuchni, gdzie się paliło ogromne ognisko pod baldachimem i między kolumienkami. Nad ogniem Wisiał kocioł, a dym z ogniska zwartą strugą zawijał się w węzeł pod baldachimem i uchodził okrągłym okienkiem. Pieczeń jelenia na rożnie wisiała nad ogniem, siedziało tam kilku pachołków, a jeden mnich, mrucząc monotonnie, obracał rożen, stojąc plecami do ogniska. Henryk nie widział jego twarzy. Przejmujące uczucie ogarnęło księcia, gdy wchodził do tej izby. Pomyślał, że złamał go Kościół i do swoich stóp przyciągnął pokutnego, jak dziada Agnieszki. Myślał o cesarzu Ottonie, młodzieńcu zadumanym, świątobliwym i szalonym, o Chrobrym — i o Szczodrym. Zgarbiony, obracał on może te same żarna? Leżeli w obszernej, zimnej sali, która przylegała do kuchni i tak samo była sklepiona. Ale Henryk nie mógł spać: zanadto był zmęczony, bolały go nogi i całe ciało od długiej podróży, a po drugie — mury te dyszały czymś przejmująco groźnym. Wyszedł przez sień w nieznajome małe podwórko, dokąd, widać, klasztorni ludzie chodzili za potrzebą. Znowu ujrzał kawałek nieba i malutkie cienie wież, gdzieś wysoko — a w świetle padającym z sieni — obce przedmioty obcego podwórca, stosy drew, siekiery rzucone, kilofy, łopaty, grabie oparte w kącie obok piramidy kloców. Obce życie, w którym brał udział wielki król: rąbał tu drzewo myśląc o Krakowie. Wzruszyło go to chłodem, przejęło dreszczem. Nikt o tym nie wiedział, nikt o tym nie myślał, zdarzenie to, tak wielkie dla niego, nie istniało w żadnej świadomości. Wszedł z powrotem do izby, gdzie spali już chłopcy i Wippo, ułożył się na skórach i mimo bólu całego ciała począł się modlić za Szczodrego. Nazajutrz długo musiał czekać, zanim go zaprowadzono do opata. Odeszła prima i secunda, dzwoniono na tercję, gdzieś ponad zimną salą brzmiały chóry obce. Chłód jesiennego rana przenikał mury wilgocią, wszystko czekało na ten dzień naprężony. Gdy wprowadzono go do opata, w wyniosłym, chłodnym, wytwornym starcu poznał mnicha, który wczoraj w kuchni obracał rożen jak uczony pies. Widać odbywał jakąś pokutę. Henryk stanął na progu, pozdrowiwszy mnicha, i patrzył na jego pomarszczone i chłodne oblicze. Dyszało ono oderwaniem od życia i obcą świętością. Poczuł, że sprawa tu nie będzie łatwa. Opat milczał długo, nie patrząc na Henryka, widać, że przywoływał przytomność umysłu, aby powrócić na ziemię, znaleźć się znowu w klasztorze, gdzie czasowo gospodarzył. Popatrzył potem na księcia i skrzypiącym głosem zapytał, kim jest. — Piast — odpowiedział Henryk po prostu. Opat bystro popatrzył na Henryka i ożywił się widocznie. — Czego tu szukasz? — powiedział. — Korony — odparł Henryk. Opat wzruszył ramionami i poruszył się na krześle. Zwrócony był plecami do okrągłego okna i w cieniu nie można było rozeznać wyrazu twarzy. Henryk dojrzał, że oczy białawe starca błysnęły tylko. — Czyjżeś syn? — Krzywoustego. — Ho — westchnął opat. — Po twoim dziadku nic tu nie zostało. Proch tylko chyba. Przyszedł w burce, bosy, pukał u wrót. — Miał koronę, powiadają. — Kto ci powiedział? Gdyby co miał, to by w pokucie oddał na klasztor, bylibyśmy w skarbcu przechowali. Jest tam niejedno z rąk grzeszników odebrane. Ale korony Bolesławowej tam nie ma. — Miała być — powtarzał Henryk. — Babskie bajdy — powiedział opat. Henryk zawahał się. — A po co ci korona? — zapytał opat i wstał z krzesła. Podszedł do Henryka, a jego szybkie ruchy były w przykrym kontraście z jego starczym wyglądem. — Skąd ci takie myśli przyszły?- Zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem ruchem mysim. — Korona, bratku, to nie żaden kwiatek, co go uszczkniesz i będziesz miał. Ważniejsi od ciebie szukali korony, na Piotrowym grobie szukali — i nie znaleźli. — Zaśmiał się. — Korona to nie jest nic nadzwyczajnego, — Znowu się zaśmiał. Stanął teraz przed Henrykiem i, patrząc na niego pobłażliwie, powtarzał: — Korona to nie jest nic nadzwyczajnego. Bierze kowal czy złotnik pasek złota i skuwa go w obręcz. Złota obręcz i nic więcej; kwiaty po niej wykuwa albo zęby, czasem wstawia parę kamyków, takich, co je gdzieś tam w ziemi znaleziono w Grecji czy Syrii, czy w Cipangu. Wstawia w to te kamienie, no i to jest wszystko, obrączka. Henrykowi zdawało się, że widział tę obręcz, jak mu ją pokazywał w plastycznych słowach opat, a im bardziej mówił o zwyczajności tego przedmiotu, o jego codzienności, tym bardziej wydawał mu się on rzeczywisty, konkretny, dotykalny i straszliwy. Nie śmiał podnieść oczu na opata. — I to o taką obrączkę — powiedział teraz groźnym głosem opat, wyprostował się i stał wielki w sklepionej celi — zabijają się ludzie... A palcem o palec nie stukną, by zdobyć większe, wznioślejsze, potężniejsze rzeczy. Czy myślisz, że ci o sakrament chodzi, czy o rzecz samą? Henryk nie rozumiał, co mu opat prawi. Poddał się groźbie jego głosu i z drżeniem wyobrażał sobie złoty przedmiot. Tymczasem opat podszedł do niego blisko i schwycił go za rękę. — Chodź — zawołał — pokażę ci, co zostało z tej korony. Wyciągnął go przez sień i przez podwórze na obszerne podwórko klasztorne. Tam gapili się na nich tracze i kołodzieje, ale opat wielkimi krokami wiódł go w stronę kościelnego opola, gdzie leżeli pochowani zmarli bracia. Tu go podwiódł do jednej ściany kościelnej i potrącił puszczając z ręki. — Tu — wrzasnął — tu jest miejsce, gdzie leży twój dziad. Henryk spojrzał i znieruchomiał — zatarty pagóreczek, trawa pokładzista na nim i parę listków przez wiatr zerwanych. I wszystko w nim pękło teraz, upadł na kolana i przytulił się do ziemi i trawy. Tutaj więc ten, który był ostatnim królem w jego rodzie, leży i gnije. Nie, zważał już ani na opata, ani na traczy lub mnichów. Czuł zapach tej trawy, która, pokryta rosą czy dżdżą jesienną, chłodna była i śliska pod jego twarzą. Gdy podniósł głowę, zobaczył, że opat odszedł. Wstał, oparł się o mur kościelny i patrzył na drobne podwyższenie. — Tak Bóg ściera tych, którzy mu nie są posłuszni — pomyślał, ale zaraz zaprzeczył sobie. Nie powinien tak myśleć, Bóg każe być silnym. Otrząsnął się i wrócił do izby, gdzie czekali nań Hercho, Täli i wyspany Wippo. Wippo tymczasem, okazało się, miał zatarg z odźwiernym, który wczoraj go poznał. Wziął go po prostu za jakiegoś Żyda z Nadrenii, który w swoim czasie przybył do Spiry razem z Bernardem z Claravallis i handlował czerwonym suknem na krzyże, jakie przypinali sobie rycerze jadący do Ziemi Świętej. Wippo wymyślał mnichowi na czym świat stoi i odźwierny przestraszył się nie na żarty, dowiedziawszy się, z kim naprawdę ma do czynienia. W owym czasie, kiedy Bernard kazał w Spirze przed cesarzem Konradem, wielu Żydów ciągnęło za nim, bo w obliczu tego świętego męża było zawsze bezpieczniej i o pogrom nie tak łatwo. Bernard powstrzymywał rycerzy od mordowania Izraelitów i wskazywał im inne, święte cele. Jednak od Kolonii aż po Spirę mordowano niewiernych i plądrowano ich składy i spichrze, gdzie się niejedno znalazło. Wippo z oburzeniem opowiadał o tym, widać, zanim osiadł w Zielonym Dębie, musiał się włóczyć w tamtych stronach, bo i Bernarda z Claravallis widywał. Opowiadaniem o tym niezwykłym zakonniku, jak również i o cudach samego klasztoru, skąd on pochodził, rozczulił ostatecznie odźwiernego i rozwiał jego niedorzeczne przywidzenia. Dzień zszedł na gadaniu, deszcz padał i jakoś tak bez sensu wyglądało siedzenie w samotnej, sklepionej izbie, to w kuchni pełnej pachołków i czeladzi. Pod wieczór przyprowadzono z wielkimi ceremoniami opata do kuchni, śpiewając pieśni pobożne, a opat modlił się długo, zanim stanął przy rożnie i począł kręcić sarnią pieczeń czy baranią. Mroczyło się, a Henryk w kółko chodził naokoło kościoła i nie wiedział, co ma uczynić. Z podwórka na podwórko oglądał całe gospodarstwo klasztorne i całą klasztorną robotę. Wreszcie wszedł i do tego małego zakątka, który widział wczoraj wieczorem: porzucone łopaty, kilofy i piły stały za stosem drzewa. Zmierzchało się wcześnie i mieszkańcy klasztoru rozsypywali się po zakamarkach: otwarte przestrzenie pustoszały. W zimnych i wilgotnych przejściach, przy oknach, przy ogniskach gromadziły się mnichy, giermki, pachoły. Gadano, opowiadano, badurzono. Henryk, którego żadne wyróżnienie nie spotkało, pomimo iż opat dowiedział się o jego pochodzeniu, siedział na izbie, przykrywając zmarznięte nogi wilczura. Okna zasunięto deskami, zapalono wątłe łuczywo. Ale coś w Henryku widocznie było niezwykłego, gdyż towarzysze jego chowali się w kącie i mówili szeptem. Wippo opowiadał o wyprawach krzyżowych i o Królestwie Jerozolimskim. Gdy przedzwoniono na wieczorny posiłek i na Anioł Pański, gdy mnichy prześpiewały hucznie i uczenie podług Balbulusa, za grubymi murami wszystko powoli zapadło w sen jesienny, ciężki i twardy. Henryk nie spał. Kazał giermkom zabrać z małego podwórka kilofy i łopaty i, wspierając się na ramieniu Wippona, wyszedł z nimi na dwór. Noc była czarna i ciemna, prawdziwie jak w jesieni, z trudnością odnalazł Henryk pod kościelnym murem ów wzgórek, który mu w dzień pokazał opat, i rozkazał giermkom, aby kopali. Ze zgrozą i ze zgorszeniem wykonali ten rozkaz. Nie widać było ich twarzy w cieniu, ale po ociąganiu się i po zmienionych głosach chłopców uczuł to Henryk. Ale usłuchali. W ciemności słychać było zgrzyt łopaty zanurzającej się w miękki, ale przerośnięty żwirem grunt. Przesypywała się ziemia pod kilofami z szelestem. Zmartwychwstawał spod ziemi Szczodry do nowego życia. Nie kopali długo, gdy łopaty stuknęły o drzewo. Henryk kazał przynieść łuczywo i pochodnie, które były nagotowane w ich izbie. Zapłonęły one nikle — i płomień ich przekreślały ukośne i gęste nici deszczu. Zajrzano do dołu i ujrzano dębowe deski spróchniałe. Täli i Hercho z pośpiechem już teraz i z ciekawością odrzucali nawaloną ziemię z tych desek. Wynurzyła się ogromna trumna z półokrągłym wiekiem, na którym był przybity krzyż równoramienny. Henryk skoczył do jamy niegłębokiej, nachylił się i dotknął drzewa: było zbutwiałe. Pociągnął za jedną z desek i odeszła łatwo od reszty, odrzucił ją na górę, a potem targnął drugą. Wippo nachylił pochodnie i w otworze powstałym w trumnie ujrzano czarny, puszysty proch. Teraz Täli kilofem odłupał dalej otwór, obnażał wnętrzności, zerwał wieko ostatecznie. Henryk odebrał pochodnię z rąk Wippona i pochylony przybliżył ją ku temu, co leżało na dnie trumny. Zrazu nic nie rozeznawał prócz brązowego, mszystego prochu, potem ujrzał w przeciwnym od siebie końcu czaszkę białawą i przykrytą kosmyczkami włosów obfitych i ciemnych. Olbrzymie oczodoły, pełne czarnej próchnicy, patrzyły, zdawało się, mimo niego ku górze, ponad kościół, ku czarnemu niebu. Zdawało mu się, że nic więcej nie było w tej trumnie. Oddał znowu pochodnię Wipponowi i pochylał się ku tej czaszce i ku temu prochowi, którego dziwnie wiele było w wielkim dole. Pochylał się, chciał klęknąć, było niemożliwe; ale chciał oddać jakiś hołd, w jakikolwiek sposób zetknąć się z tym, co zostało z potężnego króla. Dotknął rękami zawartości grobu i poczuł, że była lekka i miękka. Zanurzył ręce w ten mech brązowawy, w tę ziemię urodzajną, powstałą z ciała, którym wstrząsały takie namiętności. Zanurzył obie ręce i stracił równowagę, opadł obiema rękami w głąb próchnicy, poruszył się gwałtownie i nagle natknął się na twardy przedmiot w przeraźliwej treści. Porwał się, Hercho i Wippo unieśli go pod ramiona i w ruchliwym świetle pochodni ujrzał w swej prawej ręce złotą obręcz. Przyjrzał się: nie była to korona. Obręcz tylko złota, podstawa korony zapewne; nosiła ślady gwałtownych razów, była nadłamana, a dookoła tej obręczy czerniały, jak oczodoły Szczodrego, puste miejsca po wydartych drogocennych kamieniach. Taką tylko koronę zabrał Szczodry ze sobą do grobu. Henryk wyskoczył z grobu i gestem kazał zasypywać wykopaną jamę. Nie słyszał nawet, jak chłopcy układali oderwane deski i uderzali o nie zsypywaną ziemią. Stał, oburącz ująwszy obręcz, nie widząc jej nawet, tak tu było ciemno, ale czując w ręku jej wilgoć, jej pleśń, jej twardość. Nieprzytomny na poły oparł się o mur kościelny i dopiero kiedy Täli pociągnął go za rękaw, powrócił do przytomności. Jak we śnie przeszedł do izby, oczyścił własnoręcznie obręcz Szczodrego z ziemi, prochu i pleśni, a potem ukląkł przy łożu i modlił się. Przed późnym świtem wyjechał w powrotną drogę, śpiesząc znowu ku północy. Lecz nic teraz Henryka nie ciągnęło ku Bambergowi. Rozdział VIII Książę skwapliwie skorzystał z propozycji Wippona, aby tym razem koniecznie zajechać do jego zamku. Wypad ku Ossjakowi z Zwiefalten był nie lada zadaniem, a że drogę tę odbył w niezwykle prędkim czasie, potrzebował i sam wypoczynku, i konie go wymagały. Przede wszystkim zaś — wymagał tego jego stan wewnętrzny. Po entuzjazmach i decyzjach musiał przynajmniej przez parę dni wypocząć, namyślić się, obmyślić dalsze posunięcia, które już nie wymagały gwałtownych uczuć, ale tylko spokoju i rozwagi. Po paru dniach forsownej podróży dotarli do tego zamczyska, które na zewnątrz wyglądało jak każde inne. Wieże jego z daleka było widać, a jedna z nich była otoczona obronnym murem, który schodził ku dołowi i urywał się tuż nad rzeką. Na czterech rogach muru z wielkich kamieni stały cztery niskie wieże, mocno zbudowane. Zamek pięknie wyglądał, a wjazd miał wygodny. Posiadał on most nad rzeczką, zbudowany z wielkich kamieni, spajanych wapnem i piaskiem; most ów wznosił się wysokim łukiem i w środku miał wieżycę, która go broniła. Z przodu wieży most był zwodzony, i to tak dobrze zrobiony, że w dzień służył do przejazdu, a w nocy po podniesieniu stawał się bramą, która zamykała dostęp. Słowem był to zwyczajny rycerski zamek. Zdawał się poważny i groźny na oko, ale wewnątrz panował niespodziewany nieład. Pełno było w nim bogactw, ale wszystko było złożone na nieporządne kupy, w pokojach zupełnie na to nie przeznaczonych: tarcze leżały stosem w spiżarni, w rycerskiej izbie na dole znowuż w kącie leżały stosy skór i słomy. Prawe skrzydło zajmowały jakieś czarniawe rodziny, podobne do Cyganów, skąd dochodził wrzask dzieci i smród gotowanej strawy. Ale skoro minęło się dwa wewnętrzne podwórza, wstępowało się do wygodnych, choć niewielkich komnat, a z okien tej części budynku rozlegał się daleki widok na zakręty rzeki, który Henrykowi przypomniał Kraków i Płocko. Cicho tu było, Wippo kazał napalić, więc się zaraz ogrzało i gwar i nieład innych części zamku zdawał się tu nie dochodzić. Jak mu Wippo powiedział, na wzgórzu tym, nad rzeką, w lesie starym dębowym, czczono Odyna, miejsce to pozostało słynne od tych czasów w okolicy i nietrudno mu było wymienić ten zamek na inny, dalej położony, z dawnym jego właścicielem. Teraz, gdy się spojrzało z okna, widać było opadające ku niebieskiej rzece całe zarośla buków i kasztanów, brązowych i jasnożółtych w tym czasie. Zaraz też opanował Henryka niezwykły spokój i podniosłość tego miejsca. Przez parę dni nie ruszał się ze swego pokoju, aby nie wpaść na gwar i nieporządek innych części zamku. Najbliższa okolica zmieniona była na winnicę. Zrudziałe krzaki zarastały całe wzgórze i schodziły ku wodzie, łącząc się po obu stronach z puszczami żółtych drzew. Gdy zszedł raz między krzaki winniczne, pragnąc się pogrzać na jesiennym słońcu, ujrzał dzieci tańczące wśród winorośli, dzieci ubrane w zielone i niebieskie fartuszki. Trzymały się one za ręce i wykrzykiwały wysokie nuty, jak ptaki. Stał i patrzył na nie długo; a potem z pokoju własnego łowił uchem te ptasie dźwięki. Przypomniały mu one Łęczycę i jaskółki oswojone, i w ogóle tamte czasy. Nawet te, kiedy Bilhild w białym, stożkowatym czepcu na głowie zbierała jego rówieśników i kiedy tak samo kręcili się w kółko, aż ich księżna Salome ganiła z przestrachem, obawiając się, aby ich złe nie opętało. Nie w porę przyszły te wspomnienia. Chciał teraz innych rzeczy, szukał postanowień. Nie chciał jeszcze wjeżdżać do Bambergu. Czekał na powrót Lestka z pieniędzmi, z orszakiem i z wieściami z kraju. Nie miał ochoty zresztą oddawać się w niewolę. Jaksa miał też przybyć. Musiał jeszcze — i chciał — pomiędzy swym stanem obecnym a dokonaniem nagromadzić doświadczeń. Zastanawiał się nad losami monarchii Chrobrego, nad załamaniem się i buntem Mojsławowym; nad końcem Szczodrego, nad bezradnością hałaśliwą, nad pozornym nieładem ojca. Uważał, że za mało zna jeszcze sprężyny tego mechanizmu państwowego, za mało zna ludzi i to, co nimi porusza, nie może się przeto brać do rządzenia ludźmi, do powoływania ich ku sobie i do kategorycznych żądań od nich, żądań pracy i poświęcenia. Korona Szczodrego miała i mogła jeszcze czekać, musiał wpierw zrozumieć wiele rzeczy: zrozumieć cesarza i papieża. Pojąć siebie w tym rozdrożu, w polu tych wielkich złotych szczypiec, które zawierało w sobie dzieje całego świata. Pewnego dnia przybiegli do niego chłopcy, gdy właśnie był w winnicy, i powiedzieli, że jacyś bardzo wspaniali rycerze z ogromnym orszakiem przyjechali do zamku i że wszystko na nich jest bardzo piękne i błyszczące. Henryk pośpieszył do swojej komnaty i tam do niego przyleciał przepłoszony, ale i uszczęśliwiony Wippo zawiadamiając go, że ma sąsiada. Jeszcze nie wie nawet, kto to jest, ale pan zapewne bardzo ważny. Jakoż Henryk zobaczył wkrótce na podwórzu tego wspaniałego gościa. Na czerwonym, skórzanym jego kaftanie odgniotły się rzemienie pancerza, a na czole i twarzy widniały ślady po zdjętym co dopiero hełmie. Był bardzo wysoki. Miał lat może dwadzieścia parę i patrzył spokojnie dużymi, niebieskimi oczami, jak przebudzony ptak. Krótka, płowa broda była tak rzadka, że jej złocista siatka nie zakrywała szlachetnego owalu twarzy. Był niezwykle wykwintnie ubrany, długi płaszcz zielony z azagogańskiego aksamitu, narzucony na kaftan, zwieszał się do samej ziemi i wlókł się za nim z tyłu: widać był przeznaczony do konnej jazdy. Dwa złote dzwoneczki zdobiły jego safianowe buty poniżej kolan, takie same dzwonki złote wisiały przy prawym rękawie oraz przyczepione były do pochwy zwisającego miecza. Wydawało to przy każdym poruszeniu przyjemne brzęczenie. Młodzieńcy skłonili się sobie z dala, a potem zbliżyli się ku sobie. — Jestem Henryk, książę sandomierski — powiedział Henryk po niemiecku. — A ja jestem Fryderyk ze Szwabii — odparł tamten. Henryk ze zdziwieniem popatrzył na starszego od siebie kolegę, przykląkł przed nim pobieżnie. Fryderyk podniósł go, objął i ucałował. I nie tyle może zaskoczyło go to, że ma przed sobą bratanka cesarza i dziedzica ziem szwabskich, słynnego już rycerza, ile że widzi kogoś, kto po przygodach i niespodziankach wyprawy krzyżowej wrócił niedawno z rycerzami do domu. A teraz znowu był na wyprawie austriackiej, gdzie bronił zagrożonego Babenberga. Podróż uciążliwą odbył, przeprawił się przez góry od Austrii przełęczami na granicach Marchii Austriackiej i teraz zmierzał do Bambergu, skąd dochodziły go już alarmujące wieści. Jako najbliższy krewny domniemanego dziedzica korony, małego Fryderyka, który i sześciu lat nie liczył, mógł odegrać w razie śmierci cesarskiego stryja wybitną rolę na dworze. Zresztą zdawał się być do niej stworzony: mocny i poważny wzrok, potężna postać, wszystko znamionowało w nim rozwagę i siłę. Spotkali się jeszcze tego wieczoru, kiedy Barbarossa zaprosił księcia Henryka do wspólnego stołu. Uprzątnięto przecież rycerską izbę, wnet za bramą położoną, wygoniono dzieci i kobiety szwendające się tu wszędzie po próżnicy, wykadzono jałowcem. Olbrzymie stoły rozstawiono, zapalono ognisko, gdzie rzucono parę kłód drzewa dębowego, zasłano ławy tkaninami, przywiezionymi przez rycerzy ze Wschodu, i przy blasku łuczywa i pochodni powtykanych w żelazne oprawy rozpoczęto ucztowanie. Rogi i dzbany napełnione miodem i winem, konwie drewniane z piwem podawano sobie z rąk do rąk, spozierając sobie przy tym w oczy na znak, że żadna zdrada nie czai się między ucztującymi. Stoły nakryte były trzema czy czterema obrusami, haftowanymi przez niewiasty syryjskie i przez niektóre damy rycerskie z Ziemi Świętej. Opodal siedział mnich okazały, dużego wzrostu, obrotny. Był to Wibald ze Stablo, naczelnik kancelarii królewskiej, kanclerz po prostu, na którym król Konrad polegał jak na sobie samym. Wibald właśnie był z Rzymu powrócił i opowiadał ostrożnie i rozsądnie o tym, co się w tamtym kraju dzieje. Jak papież sobie daje radę po niedawnym powrocie do stolicy, jak się tam rządzi niejaki Arnold z Brescji, bardzo mocny i uczony. Henrykowi przypomniało się, że człowiek o tym nazwisku przyjeżdżał z kardynałem Gwidonem do Polski trzy lata temu i pomagał mu — zresztą bez przekonania — w rzuceniu klątwy na braci Piastowskich. Chciał się Wibalda zapytać o tego księdza, ale nie śmiał mu przerwać. A Wibald tymczasem zaczął opowiadać, jak mieszkańcy bogatego miasta Pizy przygotowali się do budowy wspaniałej świątyni na miejscu, gdzie dawniej stał pogański chram. Mówił uczenie o mnichach i braciach, którzy, zanim co budować zaczną, rysunki przyrządzają i potrafią sklepienia w kształt gwiazdy pobudować, jak to już w Spirze, w Kolonii u świętego Marcina i w innych miastach niemieckich, w Bambergu samym nawet, nowomodnie uczynili. Barbarossa dopiero powiedział Henrykowi, że Wibald tak dużo i uczenie gada, aby ukryć swoje pomieszanie; zresztą udawało mu się to wybornie i nikt nie podejrzewał, że dręczą go w tej chwili troski wielkiej miary. Umiał ukryć swoje uczucia. Właśnie przybywał z Rzymu, gdzie ułożył już wszystko i z papieżem, i z możnymi miasta, którzy się rozzuchwalili do potęgi. I jedni, i drudzy czekali na przybycie Konrada i na koronację, do tego przybycia odkładając żale i porachunki. I cóż to byłby za wjazd dla króla, gdyby go i papież, i senat rzymski witali jak opatrznościowego męża, sprawiedliwość przynoszącego! A tymczasem cesarz leżał chory w Bambergu. Niby to czynił przygotowania do wyprawy rzymskiej, ale bez przekonania. Na jesieni wyprawę na Polskę zamierzoną i przez Agnieszkę wymodloną też przygotował. I tam nie poszedł. A teraz wszyscy wiedzieli, że na Rzym nie ruszy. Wibalda znowu czym prędzej posłał, aby powrót Fryderyka z Austrii przyśpieszył, aby już prędzej przybył, gdyż nie wiadomo było ani dnia, ani godziny. Czuł tylko cesarz, że z barłogu nie wstanie. Ale tu, w czasie uczty Wipponowej, Wibald bynajmniej nie wyglądał na kruka hiobowych wieści, na zwiastuna nowiny okrutnej, że pierwszy z królów niemieckich od Ottona Wielkiego począwszy nie zostanie ukoronowany na cesarza. Różowy i ogładzony, równym i toczonym jak paciorki głosem opowiadał o zewnętrznej stronie swojej podróży. Był to prawdziwy dyplomata: gdy już widział uwieńczenie swoich długoletnich marzeń i zabiegów, długoletniego siedzenia na dwóch stołkach — w triumfalnym przyjęciu Konrada przez Rzym, wszystko mu się waliło. Nie zdołał się jednak tym przejąć. Cały stół słuchał jego opowiadania, a otaczały go klechy jak on ogładzone, naród kancelaryjny, toczonymi, różowymi palcami rozdzierający nie nadto tłuste kawały mięsa. Wibald wycofał się wkrótce jednak, zostali przy sobie sami, Fryderyk i Henryk, wpatrzeni w ognisko i milczący. Nie odzywali się do nich otaczający rycerze, piciem zajęci i „jedzeniem. Zresztą i ze sobą niewiele słów zamieniali, byli tak zupełnie różni, z tak innych światów, tyle innych spraw teraz w sercu nosili, że trudno było im ponad ludzkością tych zainteresowań odnaleźć swoją wspólnotę władyków. Henryk czuł nawet sympatię do Fryderyka, ale nie mógł przezwyciężyć nieśmiałości. Powoli jednak, w miarę jak otaczający ich rycerze pospali się lub popadli w odrętwienie, porozumiewając się ze sobą pijanym bełkotem, otoczyła ich ściana wyziewów i gwaru, oddzieliła jakby w osobności; i oni także poczuli wino Wippona w głowie. Henryk pochylił się i słuchał, co mu mówił Barbarossa. Nigdy nie mógł sobie określić, na czym polegała treść tych słów wzburzonych i gwałtownych, być może nie miały one wcale określonego znaczenia. Rozumiał tylko ich napięcie oraz ich twórczą potęgę. Znaczyły dosłownie zapewne bardzo mało — potencjalnie bardzo dużo. Rozpętywały siłę drzemiącą w Henryku i sugestionowały go nieokreślonymi obrazami, od których biła naprawdę siła. Opowiadał, zdaje się, Złotobrody o tym, co widział na Wschodzie, o obyczajach Seldżuków, o arabskich upadkach, o tym wszystkim, co ci ludzie myślą i mówią, jakie to jest wszystko obce, jak z tego można budować; jak można określić przy pomocy tego, co się u nich widzi, to, co się ma w samym sobie. Budowanie samego siebie, budowanie gmachu świątynnego (templum), budowanie państwa, oto co powtarzał Fryderyk w zdaniach, których reszty nie rozumiał Henryk. W pewnym momencie wyszli przed zamek, przeszli przez spuszczony most i przez winnice i pole, weszli w bór Odynowi poświęcony. Dwóch z pochodniami szło za nimi z daleka, ale tylko blask padał na żółte wiszące gałęzie, szeleściły im pod nogami opadłe liście, opadały im na głowy złociste odblaski. Zimno i mgła szły od zakrętów rzeki, która znaczyła się jak miecz stalowy pośród ciemności. Ale gorączka biła od ich słów, bo i Henryk się wreszcie zapalił i począł mówić równie niezrozumiale i gwałtownie. Czy się rozumieli? Czy te same pojęcia nazywali tymi samymi słowami? Zdawało im się, że tak. Chcieli — ponad spiętrzeniem wież i kościołów, ponad obronnymi murami dworców i kasztelów, chcieli stworzyć rzecz większą i jedyną. — I będzie jeden pasterz i jedna owczarnia — powtarzał znowu i Henryk, i Fryderyk; ale jak tu odnaleźć ową jedność? Zresztą, jak każdy z nich rozumiał to jedyne? Fryderyk mówił „jedno prawo” — Henryk może chciał powiedzieć;jedna miłość”, może „jedna wolność”. Fryderyk mówił, że wszystko, co rozdrobnione, sproszkowane, słabe i odłogie, musi się zjednoczyć, scałkować, powstawać. A Henryk myślał, że wszystko, co żyje, musi zapuścić korzenie, rozwinąć liście, wydać kwiaty, owoce, nasiona, które w ziemię zapadną, a potem się wszystko obraca w nicość, przekwitnione i zakończone — staje się wtedy jedyne. Nie istniejące? — Stworzyć coś można wówczas, gdy się czuje jak jeden — powiedział Złotobrody — nie można mnożyć się w sobie i dążyć, jakbyśmy z jednego miasta chcieli wyjechać wszystkimi bramami na raz. Cel musi być jeden, bo żywot jest jeden, Bóg jest jeden i prawo jedno. — Słowo jest jedno — podpowiedział mimo woli Henryk. Ale potem zaczął zaprzeczać, bronić miłości, bronić drobienia się od wielkości ku małości; zagrody bronił, komórki pszczelnej, celki, w której także zamykał się cały świat. I kiedy mu Fryderyk opowiadał o Jeruzalem i pałacu skalnym, w którym król Baldwin prawo układał, jakie ma rządzić światem, aby na łańcuchu hierarchii stanął najwyższy król z praw i siły, rozkazodawca, przechowujący czaszę krwi Chrystusowej na ziemi — nagle przed okiem jego wypłynął obraz łąk płaskich i zielonych i słowa Wierzchosławy w ten dzień, kiedy księżna Salome umarła. Chciał zaprzeczyć Barbarossie, ale nie wiedział, w imię czego. Jakie chciał prawo przeciwstawić jego prawu; jaki Kraków jego Jerozolimie, i poczuł, że mglisty język Barbarossy poczyna go zwyciężać, że ucieka ku jego obrazom, potakuje jego myślom i czynom może przyszłym. I zaczął mu opowiadać o Polsce i jej sąsiadach, o Rusinach,. o Prusakach a Jaćwieży, o Litwinach, o czerni, która się mrowi, o zbiegowisku, które się rozprasza i wszystkimi siłami prosi o kształt, o formę. — Ponieśmy im — powiedział — formę krzyża, aby wybudowali świątynię sobie. — I różę dajmy im — powiedział Barbarossa — aby mieli się do czego modlić. Nie rozumiał tych słów Henryk, ale przypominał je sobie wiele razy w życiu: forma i zapach, róża i krzyż. To chciałby ponieść wszystkim tym, którzy trwali w niemocy bez kształtu; a czyż nie zlewają się te dwie rzeczy w jednej rzeczy ostatecznej: w koronie, która ma kształt róży i krzyża zarazem i jest symbolem ostatecznym wszystkiego, co istnieje na ziemi i co się ku niebiosom wspina? Nigdy jeszcze tak nie czuł Henryk ubóstwa słów, jak podczas tej rozmowy i wszystkich innych, następnych spotkań z Barbarossa. Ten marzący młodzieniec mówił w formach tak nieokreślonych, nadając zdaniom znaczenie tak ogólnikowe, że Henryk nigdy nie wiedział, co ma na myśli. Tak samo, gdy Henryk mówił, skwapliwie podchwytywał myśli jego Fryderyk w pół zdaniaprowadził zaczęte może nie całkiem ściśle w tę stronę, w którą zmierzał polski książę. Ale dość, że się rozumieli; że wydawało im się, iż się rozumieją, i aczkolwiek jeden i drugi byli tylko drugorzędnymi książętami, dzielili między sobą Wschód i Zachód, myśląc i mówiąc o łacińskich formach władania i panowania. Dnie teraz schodziły niezwykle przyjemnie. Wippo, którego spotkał zaszczyt nie lada goszczenia bratanka cesarza, ze skóry wychodził, aby rycerzom dogodzić. Jak za dotknięciem czarnoksięskiego pierścienia zniknęły krzykliwe i czarniawe „cygańskie” rodziny z pierwszego podwórca. Wszystko to pokryło się, pouciekało, czy też cichcem siedziało. Henryka to nawet zastanowiło, ale Täli mu powiedział, że nocą parę wozów tego tałałajstwa wywieziono do sąsiedniego zamku, który także był własnością Wippona. Byli to po prostu Żydzi, jak oznajmił Täli Henrykowi. Żydzi? Skąd Żydzi u Wippona? Nie wiadomo, ale to byli Żydzi. Dziwił się Henryk bezładnym bogactwom ich gospodarza. Roztoczył teraz przepych niebywały i rozdawał wspaniałe prezenty. Jednym futra powleczone suknem i obrębione złotogłowiem, książętom i Wibaldowi płaszcze, srebrne i złote nakrycia, Tälemu instrumenty muzyczne, a Herchowi łuki zdobione, perskiej roboty, kopię wspaniałą, a do niej proporzec z haftem wyobrażającym słońce i gwiazdy. Odtąd począł go nazywać rycerzem gwiazd, a usługiwał, a przypochlebiał — przede wszystkim zaś zdawał się być niebywale zadowolony. Sąsiedni zamek — okazało się — nie był jego własnością. Sąsiad, bawarski rycerz, samotnik, ruszył był przed dziesięciu laty, a może i przed pięciu, do Ziemi Świętej i puścił zamek Wipponowi w dzierżawę, a wraz z zamkiem i włości doń należące: lasek nad rzeczką, trochę pola i tych niewielu przypisańców, którzy tam jeszcze zostali. Sąsiad nie wracał — i pono był ubity, jak jeden z towarzyszy księcia Fryderyka twierdził — a Wippo tymczasem jakoś tam gospodarował na jego całej siedzibie. Całe to gospodarstwo było nieporządne zarazem i bardzo intensywne. Täli znosił Henrykowi wciąż nowe wiadomości. Na podwórkach zamkowych panowała zawsze ożywiona praca; olbrzymie karawany prostacko skleconych wozów zajeżdżały przed spichrze, spiżarnie i kuźnie. Ładowano na nie sól, którą skądsiś Wippo sprowadzał, mięso solone, mąkę lub niemełte ziarno, broń wreszcie, hartownie kutą w zakładach Wippona, i wszystko to wyprawiano w stronę Bambergu, Bayreuth i Norymbergi. Działo się to wszystko teraz o wieczorze i przed świtem, a w dzień książęta, budząc się w swoim cichym i spokojnym skrzydle z widokiem na rzekę, zastawali podwórza jako tako wymiecione i towary wyprawione. A Wippo, brząkając olbrzymimi kluczami, przesuwał się od jednych obmurowanych drzwi do drugich. Rycerstwu, które bezustannie walczyło z sobą, musiał ktoś przecie dostarczać mięsa, mąki, tarcz i mieczów. Po paru dniach Henryk pchnął Hercha do Zwiefaltenu, aby Lestkowi i Jaksie kazał wprost ruszać do Bambergu, gdyby tam przybyli. Sam zdecydował się jechać na dwór cesarski w orszaku Fryderyka. Nie pierwszy to książę polski wyruszał przed oblicze cesarza, ale pierwszy bodaj zakładnik w takiej przyjaźni przychodził z najbliższym cesarskim krewnym. Rozdział IX Wyruszyli po dniach kilkunastu, wypoczęci i zadowoleni z gościny; Wippo ich odprowadzał, a Wilbald ze Stablo poprzedzał, aby dać znać cesarzowi, że bratanek w zdrowiu przybywa. Cesarz snadź miał jakieś zamiary na Barbarossę, skoro go tak pragnął widzieć. Czy go chciał posłać do Burgundii, czy może na grody lombardzkie, które zawsze coś miały do powiedzenia — kto wie. Dość, że Wibald ze Stablo poganiał Szwabów i skoro w stronę Bambergu ruszyli, sam przodem skoczył, by o zbliżaniu się Fryderyka ruchomą stolicę cesarską powiadomić. Już też mu i do kancelarii swojej pilno było, skąd pisma cesarskie na cztery strony świata rozsyłał: do cesarza Bizancjum, do Rogera na Sycylię, do króla Francji i do Duńczyków, którzy się swarzyli. Nie obdarzał Wibalda ufnością Barbarossa i wcale się z tym nie ukrywał. — Już tam ten skryba coś wymyślił — powtarzał do Henryka. Jechali powoli i nie śpiesząc się, czekając po zamkach po trzy dni i więcej. Cały grudzień tak marudzili. Drogi były co prawda rozmiękłe i rozjeżdżone i nie można się było szybko posuwać. Barbarossa badał Henryka w drodze i wszystko mu musiał Henryk o Polsce opowiedzieć, całe sprawy z Władysławem i oblężenie Poznania, i klątwę, którą rzucił arcybiskup Jakub na wózku jadący, i wszystko, o czym rozmawiał z królewską ciotką (taka to tam i ciotka) Agnieszką, która była zawzięta na szwagrów jak niegdyś na Piotrka Własta. — Co gorsza, to ona i na cesarza zawzięta — dodał książę Fryderyk. Już koło Bożego Narodzenia zbliżali się do Bambergu w oparach własnej wymowy i młodzieńczej rozlewności. Tęskno im było do czego innego. O dzień drogi przed murami miasta spotkał ich Wibald i z oznakami widocznego zakłopotania zawiadomił, że cesarz bardzo ciężko zachorował, ledwie się przy życiu trzyma i wzywa czym prędzej Fryderyka do swojego łoża. Pomimo że wiadomo było, iż cesarz jest chory, nie spodziewano się, aby długotrwała choroba — która tylko w Bizancjum pod staraniem bazylissy Berty-Ireny ustąpiła na chwilę — przybrała obrót groźniejszy. Cesarz, człowiek niestary, mógł jeszcze żyć długo i o koronacji przecież jeszcze myślał. Pamiętano Lotara, który, starcem na króla obrany, przecież jeszcze i panował dość długo, i w Rzymie koronę i pomazanie odebrał. Pokwapili się więc książęta i, zaniedbując uroczystego wjazdu do miasta, jaki miał książę Fryderyk odbyć, późnym wieczorem zjechali na zamek królewski. Zamek bamberski było to stare, wielkie, drewniane pudło. Ogromne pokoje, pobudowane bez składu i ładu, setkami całymi łączyły się w długie amfilady, dobudowywano tu i dostawiano alkowy, sypialnie, strychy i spiżarnie; wszystko to połączone było gontowym, połamanym dachem, na którym mech porastał. W wewnętrznym, olbrzymim podwórzu porobiono obszerne drewniane galerie, które biegły wzdłuż dwóch pięter dookolutka i spadały szerokimi, zbutwiałymi schodami, częściowo tylko przykrytymi strzępami czerwonego sukna. Ktokolwiek szedł czy biegł tymi galeriami, klepał o drewno obuwiem i powstawał z tego po podwórzu klekot wielki i szmer, którego wszędzie było pełno. W salach pachniało juchtowymi butami, skórami owczymi, które tu poznoszono nie wiadomo po co; woskiem, bowiem wszędzie, jak w kościele, jarzące świece palono; mokrymi dywanami, na których wylegiwały się słynne psy myśliwskie Konrada. W kuchniach gotowano w wielkich kotłach jedzenie dla sługusów, których kręciło się tu co niemiara, a po podwórku biegały tam i z powrotem służebne, wszystko to w świetle pochodni. Fryderyka, gdy wszedł do sali, obskoczyły zaraz siostry cesarskie, widać wszystkie tu siedziały i rządziły się jedna przez drugą. Henryk poznał Agnieszkę, a oprócz tego była Berta z Norymbergi i Adelajda, i Elżbieta — wszystkie w żałości, ale i w żądzy władzy. Na zdrowie cesarza, ale i nawzajem na siebie utyskiwały i jednogłośnie na Wibalda że Stablo i na Ottona z Freisingen, brata własnego, narzekały. Berta, najgrubsza, choć to już i późna była godzina, przyprowadziła małego Fryderyka, cesarskiego syna. Wątłe to było dziecko, całe w złotogłów odziane, sennymi i olbrzymimi czarnymi oczami patrzyło z przerażeniem na zbrojnego kuzyna. Zaprowadzono go czym prędzej z powrotem do nianiek. Ze zdziwieniem Henryk ujrzał za Agnieszką znajomą twarz Richenzy. Nie miał czasu nawet przystojnie skłonić się tej pannie. Widać Hiszpanie znowu ją pozostawili w Bambergu z powodu choroby cesarza. Nagle wpadła do pokoju osoba niemłoda już, ale piękna. Miała na sobie niebieski płaszcz z sukna gandawskiego, a londyński kapelusz z pawich piór podbity jedwabiem zwisał jej na plecach, przewieszony jedwabnymi wstążkami. Weszła zamaszyście w towarzystwie bardzo wysokiego, rudego i chudego rycerza. Dwa charty wbiegły za nią. Zwróciła się z głośnym zapytaniem do Richenzy, a głos jej zabrzmiał tak przenikliwie, że wszystkie cztery Babenberżanki syknęły niecierpliwie. Henryk poznał wysokiego rycerza po jego uśmiechu i podobieństwie do Richenzy; chodził on nieśmiało, miał olbrzymi nos, uśmiech, aczkolwiek bezmyślny, przypominał uśmiech cesarzowej hiszpańskiej, był to przecież najstarszy bratanek Henryka. Domyślił się także, kto była osoba w niebieskim płaszczu: z mimowolną ciekawością spojrzał na nią. Była umalowana, miała prześliczne zęby, białą rękę. Była to siostra ostatnia obu cesarzowych: Wschodu i Zachodu, Adelajda z Sulzbachu, siostra nieboszczki cesarzowej Gertrudy i Berty Manuelowej. Jeszcze jedna ciotka małego Fryderyka, czekająca na koronę dla niego. Nie wyszła za mąż i różnie o niej mówili, ale była siostrą dwóch największych pań świata, które losy z skromnego Sulzbachu wyniosły na dwa pierwsze trony. Trzecia siostra — wiedział to Henryk od Gertrudy — zakochana była w najstarszym synu Agnieszki, Bolesławie. Cały dwór cesarski wiedział o tym, wiedziała i biedna Zwinisława, siedząca razem z dziećmi w dalekim Altenburgu, zrozpaczona, nie rozumiejąca mowy niemieckiej i bliska zgonu. Cesarz kazał, aby natychmiast po przyjeździe sprowadzono doń przybyłych. Toteż Fryderyk, tylko hełm, miecz i pancerz odpasawszy, oddał chłopcu, co się tu w ogólnym bezładzie nawinął, i wziąwszy Henryka za rękę skierował się szybko, poprzedzany przez Wibalda, opata korwejskiego, przez szereg niskich pokoi, nieomal uderzając głową o drewniane pułapy. Konrad III leżał zbiedzony na wielkim łożu, które dla ciepła przysunięto do komina, gdzie paliły się olbrzymie polana. Drżał cały z zimna, gdy dostawał swoich malarycznych ataków, i okryty był niedźwiedzimi futrami, pod którymi ginął całkiem. Fryderyk jak gdyby go nie poznał. Przez parę miesięcy, co był na Saksach i na Marchii Austriackiej bronić stryja, nowoupieczonego markgrafa, cesarz musiał się zmienić; Na chudej, zniszczonej twarzy widać było rękę śmierci. Zacierała ona piękne rysy tej twarzy, żółtą barwą otaczała wielkie, czarne i niegdyś tak wesołe oczy. Nigdy one ponoć nie płakały — raz jeden chyba, kiedy Konrad z bratem Fryderykiem boso i w zgrzebnej koszuli uklęknąć musiał przed cesarzem Lotarem. Toteż tych łez nie darował i zięciowi jego, i starej wdowie saskiej, Richenzie. Ale dzisiaj zebrany w sobie, schudły i sczerniały, kurczył się jak pies pod niedźwiedzimi futrami i psim wzrokiem na przestraszonego Fryderyka patrzył. Diuk szwabski przyklęknął, wydobył spod zawijaków rękę cesarską, ucałował ją i powstał. Henryk też przyklęknął i ucałował, jak w kościele krucyfiks, zimną, kościaną dłoń, porosłą rzadkim włosem. Konrad nie wiedział, że ma przed sobą wreszcie polskiego zakładnika. Wyglądał przeraźliwie i milczenie panowało naokoło niego. A gdy się przedłużało, kobiety zgromadzone podniosły płacz cichy zrazu, potem głośniejszy. Znowu sprowadzono Fryderyka Rotenburskiego, dziecinę, i ciotki, Agnieszka, Berta, Adelajda, Elżbieta, przesuwały go sobie z rąk do rąk, aż stanął przy ojcowskim łożu, pomiędzy cesarzem i Fryderykiem, mały, złocisty, z czarnymi oczami, z urody do ojca podobny. Patrzał na nich ze strachem — a cesarzowi rysy skurczyły się boleśnie. Wyprostował się nagle na łóżku, obie ręce podniósł w górę i wszystkich nimi usunął. Pośpieszyły panie i Wibald, i Henryk, i co było z nimi rycerzy — do sąsiedniej sali, wielkiej jak stodoła i stodołą pachnącej. Zostali sami: Konrad, jego syn i książę szwabski. W ogromnej sali, do której się schronili, już znajdowali się ludzie. Siedzieli przy ognisku, przy stole, i wszyscy powstali, gdy weszły siostry cesarskie. Jeden tylko z nich, ponuro wpatrzony w ognisko, pan wspaniały, choć drobny, pozostał siedzący. Poznał po tym Henryk, że jest to brat rodzony pań, a przyrodni króla Konrada, uczony w piśmie biskup Otto z Freisingen. Zerknął tylko na wchodzących i gdy mu Agnieszka poczęła opowiadać o powrocie Fryderyka, machnął na nią niecierpliwie ręką, widać było, że nic go to nie interesowało. Inny z ludzi, nieduży, ale jasny, o śmiejących się oczach, chodził tam i z powrotem po pokoju. Pomimo tonsury, jaśniejącej w złocistych włosach, nie miał na sobie śladu stroju duchownego: był w obcisłym jedwabnym kabacie, haftowanym bizantyjską modą w ogromne złote i zielone koła. Widać było, że on może najbardziej przejęty jest momentem. Izba, w której się wszyscy znaleźli, była podręcznym archiwum królewskim, a tym samym objęta w posiadanie opata korwejskiego. Siedział on tu za olbrzymim dębowym stołem, wyciągając ze schowków i skrzyń, zawartych na wielkie kłódki, pergaminy jakieś i pieczęcie. Urzędniczej jego twarzy nic nie zdołało przejąć i panował na niej nieprzenikniony wyraz. Cztery starsze panie miotały się niespokojnie po izbie/ to się naradzały ze sobą szeptem, to znowu rozchodziły się i po kolei atakowały zebranych. Brat ich, biskup Otto, machnął ręką tylko na wszystko; chodzący po pokoju szerokimi krokami jasny Reinald z Dassel nie zwracał na nie uwagi. Wibald prostował swoje dokumenty i wygładzał wierzchem dłoni czyste pergaminy, patrząc na nie pod światło łuczywa. W izbie było wilgotno, choć nie zimno, bowiem podłoga ogrzewana z dołu czyniła pokój możliwym do pracy kancelaryjnej. W każdym bądź razie stara Lubawa Agnieszki przyniosła jej szubę i zarzuciła na plecy. Richenza siadła przy wuju. Henryk nie chciał się witać z Bolesławem, zbliżył się więc do ogniska i usiadł na zydlu obok biskupa z Freisingen. Ten spojrzał na niego i westchnął tylko, nie zdziwiwszy się nawet obcemu, który siadał w jego obecności. Kobiety zgromadziły się w kącie i chwilę trwało milczenie. — Czy cesarz jest bardzo źle? — Cesarz... Cesarz... — powtórzył parę razy Otto patrząc na ogień.- Nie jest on cesarzem... do Rzymu nie zdążył. Ładne czasy... jedno po drugim... Wiedziałem to już w Jerozolimie... — Wszystko w ręku Boga — powiedział inny głos, Henryk zauważył stojącego w cieniu pieca ogromnego mężczyznę w stroju bernardyńskim. Był to opat z Fuldy, Markwart. Faworyt papieża i cesarza, niespożytej energii człowiek. Reinald z Dassel stanął pośrodku izby i zaśmiał się głośno: śmiech ten znowu nieprzyjemnie uraził wszystkich. Spojrzeli na Reinalda. Ten stał, w swym zbyt strojnym kaftanie, i śmiał się z Wibalda: — Cóż tam za dokumencik gotujesz, opacie korwejski? Skąd ta pewność, że zaraz trzeba będzie coś pisać? Taki jesteś pewien wielkich zdarzeń na dzisiaj? Ale Wibald nie stracił swej równowagi, z uśmiechem odsunął pergaminy i duma rozjaśniła mu oblicze. On, Wibald, papabilis i łącznik pomiędzy papieżem a królem, były opat Monte Cassino, on, syn Kościoła, który sprowadzał ku drogom chrześcijańskim skłonnego do posłuchu monarchę i rządził drugim już cesarzem niemieckim, z drwiną patrzył na tego strojnego, wesołego proboszcza, którego książę Fryderyk Szwabski gdzieś wygrzebał w swoich podróżach i łaskami obsypywał. Pewien swojego, bawił się pieczęcią kanclerską, a potem podał ją Reinaldowi. Z uśmiechem powiedział: — Słusznie Markwart powiedział, wszystko w ręku Boga. Zabaw się, wasza miłość, przez chwilę tym widokiem. Reinald przypatrywał się przedziwnej pieczęci. Ze zdziwieniem poważył ten ciężar w dłoni i oddał go Wibaldowi. — Nie dla mnie — powiedział. Henryk patrzył tymczasem na Richenzę, Oświetloną ogniem z komina. Schudła trochę i wyładniała. Dziwił się, że od wyjazdu z Zwiefalten nie myślał prawie o niej, a jeżeli zjawiała się przed nim, to jako nieokreślone marzenie, złota postać, nieosiągalna i niemożliwa. A oto siedziała tu we własnej osobie. I mimo woli pomyślał o Wierzchosławie. Przyszedł jeszcze Konrad, biskup passawski, najmłodszy brat cesarza, ostatni z dzieci Agnieszki, córki wielkiego Henryka IV; a zrodziła była Agnieszka owa troje dzieci Fryderykowi szwabskiemu, a po siedemnastu latach owdowiawszy, margrabiemu austriackiemu jeszcze osiemnaścioro dzieci dała. Biskup Konrad był to młody i bardzo piękny człowiek. Podszedł do sióstr i gwarzył z nimi. Ale drzwi od sypialni królewskiej nagle się otwarły z trzaskiem i Barbarossa wszedł prowadząc za rękę stryjecznego. Odrzucił go prawie, jakby spychając w ramiona ciotek, i pomijając Wibałda zawołał do Reinalda: — Skocz natychmiast po biskupów Henryka i Eberharda! W wejściu tym, w głosie Barbarossy było tyle nie zwykłego tonu, że wszyscy podnieśli się z miejsc i nie ruchomo patrzyli na księcia. Cisza stała się, tylko Fryderyk Rotenburski płakał. W ciszy raz jeszcze zabrzmiał głos Barbarossy: — Przynieś insygnia cesarskie ze skarbca. Zimny pot oblał przytomnych. Siostry spojrzały po sobie i przyciągnęły ku sobie małego z Rotenburga. — Koronacja — szepnęła Berta. Barbarossa spojrzał na ciotki niezwykle zimno. Otto z Freisingen posunął się ku niemu, ale on go ominął wzrokiem i ujrzał Markwarta stojącego w cieniu. — Markwarcie — powiedział — ty zarządź to wszystko, co Kościół w obliczu zgonu cesarskiego czyni. Namaścisz króla Konrada. Po czym podszedł do Henryka i wziął go za rękę: — Chodź — powiedział — należy nam się trochę spoczynku, za chwilę będziemy musieli tu wrócić. Chodź z nami, wuju — powiedział do Ottona. Przeszli we trzech: Täli i Hercho, który zdążył za nimi z Zwiefalten, szli z dala, przez plac przed królewskim pałacem, obok katedry i mieszkania biskupa, gdzie teraz i biskup Henryk z Moguncji zamieszkiwał i gdzie się poczynało już coś ruszać. Dzwony grały w katedrze i kościołach. Miasto, jak zwykle w czasie pobytu cesarza, pełne było ruchu i świateł. Budy i stragany tymczasowe otaczały cały rynek, a dźwięk piszczałek dolatywał z kilku stron na raz. W jednej z bud skakała czarna tancerka w świetle trzymanego przez pachołków łuczywa. Weszli do ciemnego budynku, gdzie na olbrzymim podwórzu prychały zdrożone konie Henryka i Barbarossy. W obszernej sieni stał wspaniały posąg przedstawiający jeźdźca w koronie na głowie. Rzeźbiarze krzątali się koło niego, choć była noc, i zarzucali mokre worki na wykuty kamień. Barbarossa przeszedł szereg ciemnych pokoi i wreszcie otworzył drzwi ostatnie. Izba ta ciemna była i wielka, a powała ginęła w mroku. Świeciły tu tylko wielkie kłody drzewa na kominie, a pośrodku w kamiennym dołku leżały rozgrzane kamienie, na które służba lała wiadra wody. Woda zmieniała się w parę i napełniała gorącem cały pokój: była to łaźnia. Przybyli szybko zrzucili szaty i usiedli wokół kamieni w cieple pary, która na ich wielkie zmęczenie działała kojąco. Służba przyniosła dzbany z ciepłym winem. Podano misy z jedzeniem. — Nie wiem, czy będziemy spali tej nocy — powiedział Barbarossa — należy przynajmniej zjeść. Zaraz wracamy na pałac królewski. Otto z Freisingen siedział z opuszczoną głową; ciało jego, muskularne, ale chude, widać zwyczajne było miecza i pancerza. Ale teraz rozprężone w zniechęceniu opadało ku dołowi. Widać było, iż ciąży mu bieg wypadków. Gdy wszyscy długo milczeli grzejąc się, para gęstniała i prawie już siebie nie widzieli w jej białym obłoku. Wówczas z tej mgły odezwał się głos biskupa Ottona, monotonny i zniechęcony: — Nigdy jeszcze nie było mi tak ciężko, mój Fryderyku, nawet nad brzegami Meandru, kiedy Saraceni, choroby, wilcy, czy ja wiem co jeszcze, sprzysięgli się na żołnierzy niemieckich, których prowadziłem na obronę Grobu. Tak mi się zdaje, jakbym już był starcem stuletnim i patrzył, jak okręg ziemski zachodzi w noc. Nie widziałem jeszcze w okręgu historii, a przecież zbadałem ją i spisałem całą, aby tyle nieszczęścia na raz spadało na nasze ziemie. Jeszcze i ta pogoda, łato było mokre, zima mroźna... Barbarossa roześmiał się gwałtownie, nagi i wspaniały wpół leżał na siedzisku przykrytym kilimem, na jasnej jego, rzadkiej i krótkiej brodzie skraplała się para, czyniąc ją ze złotej srebrną. Śmiech jego był ostry, jakby nieco sztuczny. Otto z Freisingen popatrzył na niego zdziwiony. — Ach, wuju — zawołał nagle pełnym głosem naprawdę nie wyobrażam sobie, żeby świat mógł inaczej wyglądać: zimą jest zawsze zimno, a latem deszcze padają. A że jeden cesarz umiera — to taki jest porządek rzeczy. Po jednym władcy — drugi władca przychodzi. Biskup pojął coś, poznać to było po jego spojrzeniu, uderzył się bowiem w piersi, na których miał duży żelazny krzyż, i przeżegnał się pobożnie, choć był nagi. Pożywili się, potem pachołkowie wytarli ich słomą i ubrali szybko. Wrócili przez ciemne i niskie pokoje mieszkania Fryderykowego znowu obok kamiennego jeźdźca na podwórze. Noc wydawała się bardzo mroźna. Gdy mijali odrzwia katedry, zobaczyli, że były otwarte, Fryderyk wszedł do wnętrza, był tam jakiś ruch. Pachołkowie z pochodniami kręcili się tu i ówdzie. Barbarossa ukląkł przy grobie św. Henryka i modlił się; wydał się Henrykowi samotny pod olbrzymimi złomiskami katedry. Otto po chwili zbliżył się do bratanka i powiedział, że insygnia są już w palatium królewskim. Wstał wtedy ciężko, aż miecz szczęknął o podłogę, i wziąwszy Henryka pod ramię szedł ku domowi Konrada. Powiedział mu tylko: — Uważam cię za przyjaciela i będę cię prosił dziś wieczór jeszcze o rzecz jedną. Na pokojach królewskich trwał ruch żywy, łuczywa płonęły, paliły się kłody drzew, a wszyscy byli ubrani uroczyście, choć bez broni i bez hełmów. Siostry królewskie narzuciły na siebie co najprzedniejsze szaty, błyszczały na piersiach monistem*, a szubę miała zwłaszcza Agnieszka wspaniałą, ruską, okazałą, z carogrodzką purpurą, jeszcze po teściowej, po Zbisławie. Bocznymi przejściami przeszli do dużej izby, gdzie się znajdowali przody. Było tu już rojniej. Pośrodku stali pachołkowie z dwiema skrzyniami arabskimi, rzeźbionymi y kości, na noszach przykrytych purpurą. Trzymali się nieruchomo i z wielkim szacunkiem, stojąc po czterech. Obie skrzynki były jednakowej wielkości, ale na jednej był przybity orzeł złocony po wierzchu. Wibald stał za swoim stołem wielce zaniepokojony. Reinald tylko niezmiennie chodził tam i z powrotem po sali, chociaż na swą bliaut* haftowaną zarzucił czerwony płaszcz. Markwarta nie było, widać odprawował modły. Wibald gwałtownie rzucił się ku wchodzącemu Fryderykowi. — Co to znaczy? — powiedział gwałtownym szeptem — co to będzie? — Zaraz zobaczysz — powiedział Barbarossa. Wpadło kilkunastu chłopców z pochodniami, otoczyli pachołków ze skrzyniami. Za skrzyniami zwolna otworzyły się drzwi od komnaty królewskiej i w progu stanął zgrzybiały, jak kość biały i siwy jak gołąbek arcybiskup Henryk z Moguncji. Skinął dłonią i cały orszak, sam z siebie się ustawiwszy w porządku, ruszył do komnaty królewskiej. Naprzód szedł Fryderyk, samotny znowu, ale potężny, jak zdawało się Henrykowi, za nim kroczył biskup z Freisingen i książę sandomierski, potem cztery damy złociste jak ikony, Agnes prowadziła małego Fryderyka, którego jeszcze w bardziej złociste ustrojono szaty. Za nimi Richenza w szacie królewskiej i piękna Adelajda. Potem giermkowie z pochodniami i pachołkowie ze skrzyniami, a potem biskupi Eberhard Bamberski i Konrad z Passau i opaci Adam z Ebrach i Adam z Langheim, i Kapoto z Heilsbronn, a potem panowie i książęta,1 zresztą niewielu ich było, sasko-bawarscy siedzieli u siebie, zawsze mruczący jak niedźwiedzie, Babenbergi pilnowali zagrożonej marchiir Wśród kleru Reinald, Wibald kroczyli razem. W pokoju królewskim wielkie zaszły zmiany; pośrodku komnaty wisiało modą bizantyjską olbrzymie koło miedziane, za które były zatknięte łuczywa jedno obok drugiego, tak iż blask bił i jasno było niby w dzień. Na kominie stały całe naręcza jarzących świec i pachniało mocno woskiem. Łoże królewskie odsunięto w kąt, a cesarz, odziany w długą rycerską koszulę i płaszcz na purpurowy, siedział w krześle u komina. Twarz miał bladą jak opłatek i spozierał na obecnych nie bardzo przytomnie, na głowie jego widniała złota obręcz z krzyżem z przodu. Zdziwili się wszyscy, że zebrał jeszcze siły na przywdzianie stroju. Ponad cesarzem czterech panów trzymało rozciągnięty baldachim czerwony, orłami haftowany i zamkami Staufów. Laski baldachimu dzierżyli: Bolesław Wysoki, syn Władysława i Agnieszki, prawie mu równy wzrostem mąż Berty, burgrabia norymberski, za nimi stali Konrad z Dachau i Gerhard z Wertheim. Biskupi Eberhard i Konrad zbliżyli się do króla i nałożyli nań ornat kapłański, oznakę nieziemskiego posłannictwa cesarzy niemieckich. Złocony i sztywny, wydawał się tłem bizantyjskim dla jego białej twarzy. Pachołcy na gest Fryderyka ustawili za cesarzem obie skrzynie i odeszli. Agnieszka popchnęła małego Fryderyka w stronę ojca, ale Barbarossa przytrzymał go po drodze i wziął go za rękę. Wszyscy uklękli w półkole: z bocznej alkowy wyszedł Markwart z Najświętszym Sakramentem. Za nim szła stara mniszka niosąca na sznurku kawał miedzianej deski. Uderzała w nią młotkiem i rozlegał się dźwięk przeciągły i głęboki. Taki zwyczaj jerozolimski wprowadził cesarz na swym dworze. Za mniszką dzieci kościelne chwiały trybularzami i Konrad nagle ukazał się jak w obłoku, otoczony chmurą kadzideł, blaskiem świateł, pozłocistością tła i stroju, brzmieniem gongu. Henryk patrzał uważnie na jego białą twarz i na tle złota wydała mu się podobna do opłatka, który Markwart niósł w ręce. Cesarz przyjął komunię siedząco. Otaczał go w tej chwili tak wielki majestat, zebrał w sobie tyle siły — był zupełnie kim innym niż strzęp ludzki, który przed kilku godzinami drżał okryty futrem niedźwiedzim. Przemienił się w sobie i w chwili, kiedy przyjmował Chrystusa w serce swoje, zdał się Henrykowi jakimś niedostępnym bogiem, w wielkości i blasku siedzącym na tronie: panem świata. Gdy cesarz posiadł Boga, Markwart odszedł i mniszka z gongiem. Cesarz skinął na biskupa Henryka i powiedział głosem pewnym i mocnym: — Biskup Henryk powie wam, jaka jest wola moja. Biskup postąpił kroku, opierając się na zielonym pastorale, po wierzchu którego gołąbka siedziała, i powiedział: — Konrad Drugi* z Bożej łaski król niemiecki, cesarz zachodniej połaci świata, pan i zwierzchnik Germanii, Italii, Galii i Sclavonii, czując, iż niebawem stanie przed obliczem Tego, który mu powierzył stanowienie prawa nad miastem i światem, postanawia prosić panów królestwa niemieckiego, aby po jego śmierci, pominąwszy syna jego małoletniego, Fryderyka księcia szwabskiego królem niemieckim dla dobra wszystkich i dla dobra korony cesarskiej obrali. A na znak swojej woli temuż księciu Fryderykowi oddaje od dnia dzisiejszego w straż i opiekę insygnia cesarskie. A cesarz dodał głośno: — Niech się tak stanie. Amen. Struchlało całe zgromadzenie, tak słowa te były niespodziewane. Ale pachołkowie otwarli skrzynki arabskie i Markwart, który już z tyłu za królem stał, podał mu przedmiot jakiś, okrągły i sczerniały, który raził w tym pełnym blasku otoczeniu. Fryderyk Szwabski przykląkł przed cesarzem, Reinald ujął Fryderyka Rotenburskiego i pod płaszczem go utulił, bo malec zaczął płakać. Król pobożnie ujął oburącz wieżyczkę korony, widać było śmiertelny wysiłek — i dał ją w wyciągnięte dłonie Barbarossy. Przez chwilę żelazny, zdawało się, krąg łączył ręce umierającego i przyszłego cesarza, ale potem dłonie Konrada opadły i korona została w ręku Fryderyka. Westchnęli wszyscy przejmująco jak na podniesieniu i pochylili się ku ziemi. Król sięgnął za siebie i z ręki Markwarta wziął włócznię, naśladowaną z włóczni świętego Maurycego, którą Otto III w Gnieźnie Bolesławowi pozostawił, chcąc go namiestnikiem swoim w Europie zrobić; Fryderyk chciał oddać koronę, którą dzierżył, Reinaldowi, ale ten zajęty był małym Rotenburczykiem, który płakał cicho. Poszukał więc oczami w otoczeniu, a że najbliżej klęczał Henryk Sandomierski, jemu ją do ręki dał. Serce w Henryku zamarło, gdy uczuł w dłoniach ten zimny i wytarty przedmiot. Diadem cesarzy niemieckich zadrżał w ręku polskiego księcia. Włócznię oddał Barbarossa wujowi z Freisingen. Ale już król Konrad sił nie miał, aby inne insygnia z rąk Markwarta przyjąć, skinął tylko głową, że nie może. Wtedy zgrzybiały biskup moguncki podał mu do ucałowania krzyż koronacyjny, relikwiami wielu świętych napełniony i pokryty cennymi kamieniami. A Fryderyk z kolan powstawszy małego stryjecznego ku cesarzowi posunął. Chłopię płakało cicho i żałośnie, a Konrad ze straszliwym żalem ujął go za głowę, którą pozbawił korony, w chwili kiedy miała właśnie spaść na nią. Pochylił się nad syneczkiem, który płakał, i z czułością spojrzał na niego, pytając go: — Co? co? — Potem pobłogosławił go krzyżem na czole i opadł wyczerpany na krzesło, a małego znowu utulił Reinald na piersiach. Wszyscy skwapliwie usunęli się do przyległego archiwum: każdemu było pilno ogadać niezwykłe zdarzenie. Gdy Henryk wszedł do kancelarii, Wibald już skakał do oczu Markwartowi i staremu mogunckiemu, i Reinaldowi z Dassel. — Nieformalne — powiadał — nieformalne, wbrew wszelkim prawom boskim i ludzkim. Rotenburczyk miał panować. Tamci dali mu się wypienić i stanowczo głosu nie zabierali. Widać było, jak bardzo byli z ostatniego kroku cesarskiego zadowoleni. Barbarossa szybkim krokiem wyszedł z pokojów cesarskich. Za nim wyniesiono skrzynie z insygniami i ołtarz polowy księcia Tassyla Bawarskiego, wielką świętość koronną. Henryk zadziwił się Spojrzawszy na przyjaciela; na twarzy Fryderyka osiadła pycha i pewność siebie, a ruchy jak gdyby się zmieniły. Stały się powolniejsze, a zarazem pewniejsze, nabrał majestatu. Zwrócił się do Henryka: — Oto moja prośba: zechciej tu zostać w tej komnacie razem z twoją służbą; pozostawię tu przy was insygnia święte. Sam muszę się udać na naradę. Zanim będę wiedział, co czynić trzeba, korona zostanie pod twoją strażą, kuzynie. Po czym Barbarossa zabrał najwyższych urzędników: Wibalda, Reinalda — Markwart się wymówił. Pachołkowie ustawili pośrodku sali, podobnej do stodoły, obie skrzynki arabskie i stanęli szeregiem po obu stronach drzwi. Henrykowi dano krzesło i klęcznik. Usiadł. Täli i Hercho przyklękli na jedno kolano, a potem stanęli za nim z dwóch stron. Cisza nastała, noc była późna, słychać tylko było, jak płonęły bierwiona na kominie i świece strzelały, pozostawione przez Wibalda na kancelaryjnym stole. Wypaliły się one wkrótce i w izbie stało się prawie ciemno. Dwie skrzynki rzeźbione w okrągłe desenie bielały niewyraźnie w mroku przed Henrykiem. Spoczywały w nich symbole największej władzy na ziemi. Korona, berło, jabłko, włócznia i święte relikwie królów, cesarzy-męczenników i cząstka drzewa świętego w złoty krzyż oprawiona. Obok skrzyni leżał miecz koronacyjny — w aksamit okryty. — Ten sam — pomyślał Henryk — co go ojciec niósł. O hańbo! Ojciec niósł przed Lotarem miecz, syn pilnuje Fryderykowi znaków cesarskich, znaków cesarza, któremu, jak powiedział arcybiskup, Italia, Germania, Galia i Sclavonia hołdują. Wielka jest ręka cesarska i wielka jest jedność imperium, ale przecie jest Polska i jest Kraków i Płocko, i Gniezno, i Wrocław, i Halicz. I aby nie usnąć, począł Henryk wyliczać sobie wszystkie grody polskie i gdzie kto na jakim grodzie siedział, i poczuł, że ci wszyscy, co mieszkają za murami tych miast, ci, co pola koło tych grodów uprawiają, śmieją się z cesarskiej korony i śmieją się z tego, że jej Sclavonia hołduje. Ma Fryderyk swoją rację, kiedy o jedności władz mówi i kiedy mówi o jednym źródle prawa; ale i Eugeniusz III, choć z Rzymu uciekał, w te same słowa powiada, iż jeden ma być pasterz i jedna owczarnia. A przecież Chrobry i Szczodry, i Krzywousty, i Kaźmierz, dziad ojcowy, nie słuchali, co mówią uczeni w piśmie, a koło swojego chodzili i swoje robili, i włodarzyli, i powiększali, i granice znaczyli szeroko. Cesarska korona piękna, ale i obrączka złota z grobu wydobyta, którą u siebie chowa, słodka jest, bo własna, przez własnych dziadów robotą i wieczną walką dobyta. Upadł na kolana i modlił się mocno. I wtedy właśnie zobaczył, że dwu nowych ludzi uklękło przed nim w cieniu wielkiej izby, pomiędzy nim a skrzyniami cesarskimi. Spojrzał zdziwiony: był to Lestko i Jaksa z Miechowa. Wielki trud malował się na ich twarzach. Przybyli więc z ludźmi do niego. I w tej chwili Henryk ślubował wiele: czystość dozgonną, śluby rycerskie, klasztor i kościół w Sandomierzu i wreszcie pielgrzymkę do Ziemi Świętej. A natomiast prosił u Boga o koronę Polski dla siebie na tym świecie, a o wieczną na tamtym. Rozdział X Uwikłany w rozmowy z Fryderykiem Szwabskim, zastanawiając się nad swoją rolą zakładnika, wreszcie podczas całej zawieruchy, jaka nastąpiła w dniu przyjazdu do Bambergu i potem aż do śmierci Konrada III, która nastąpiła niebawem, Henryk nie bardzo zwracał uwagę na to, co się działo z jego czeladzią. Na zamku Wippona spokojnie przyjmował wiadomości od Tälego, nie zastanawiając się, skąd on je przynosił. Ale Täli nawet połowy tego, co widział lub czego się domyślał, nie komunikował księciu. I Hercho, sokolnik, chociaż był jego powiernikiem, niewiele więcej się dowiedział. Bo się śmiał ze wszystkiego i nic nie rozumiał. A Täli pierwszego zaraz dnia po przybyciu na zamek Wippona począł się włóczyć po wszystkich zakamarkach tego olbrzymiego pomieszczenia. Zły był, że nie wracają do Zwiefaltenu, myślał bowiem, że może tam odnajdą choć jakieś ślady pozostawione przez Richenzę. A może zawrócono ją z drogi i znowu przybyła pod opiekę ciotki Gertrudy? Tymczasem interesowało go to domostwo, gdzie mieli teraz mieszkać. Olbrzymie dwa podwórza wysłane były kamiennymi płytami — „jeszcze za czasów, gdy tu mieszkali Rzymianie”, powiedział mu obdarty mnich w czarnej, workowatej sukni, co to stał w rogu i patrzył na kręcących się przybyszy. — Zawsze ci Rzymianie — pomyślał znudzony trochę Täli i udał się w stronę prawego skrzydła zamku, gdzie mieszkali domniemani Cyganie. Rozgardiasz tam był wielki, ruch i krzyk jak zawsze. Gdy się weszło w to domostwo, to dopiero za obszerną sienią rozciągało się małe podwórko, ciasne i otoczone ze wszystkich stron murami. Kryły się tu jakieś dwa nędzne drzewka, nie służyły ku ozdobie, ale ku pożytkowi: na sznurach pomiędzy nimi przewieszonych wisiały świeżo uprane sztuki połatanych koszul, chust i wycieradeł. Jedna rzecz uderzyła Tälego, że miejsce to tak od razu wydawało się inne od całego zamku. Zdawało się, że winnice i lasy, i rzeka szeroka są odległe o mile całe, o kraje. A tutaj oskubane drzewka, podłoga ubita z gliny zarówno w sieni, jak na podwórzu, pewien specyficzny zaduch przenosiły tego, kto tu wkroczył, do innej krainy. Na malutkim podwóreczku bawiły się dzieci. Wzdłuż bielizny wiszącej na sznurach posuwał się ich orszak. Szły jedno za drugim, okryte jakimiś długimi szmatami, spod których sterczały ich czarne i poskręcane włosy. Opierały się na długich kijach. Täli nie mógł od razu zrozumieć, co to oznacza. — Nie tak, nie tak — wołała starsza już dziewczynka, wypadając zza sznura prześcieradeł — pomalej — i pamiętajcie, musicie śpiewać! Śpiewać! — i poczęła chwiejnym krokiem pokazywać innym, jak mają iść. Potem znowu się skryła za prześcieradła, gdzie szmer zdradzał obecność innych jeszcze dzieci. Te z kijami posuwały się zwolna gęsiego i nosowymi głosami śpiewały: I-dzie-my Wę-dru-je-my Do Grobu Świę-te-go... W tej chwili wypadła schowana dziewczynka z wrzaskiem strasznym na czele niesfornej gromady czarniawych brudasów. Potrącając tamtych, poczęli ich ciągnąć, tamci się wyrywali, okładali napastników kijami, powstał wrzask, gwałt i tumult. Täli zrozumiał: — Aha, bawią się w pątników i Saracenów, I gdy zapalczywa dziewczynka zbyt energicznie poniewierała jednego z małych pątników, wystąpił w jego obronie. Wtedy cała gromada obróciła się na niego i z piskiem rzuciła się do szarpania jego nowej sukni. Jednak Täli prędko się otrząsnął z tej całej sfory i począł wołać: — Co, poszaleliście? Nie wolno się z wami bawić? Dzieci zamilkły i stały spokojne, kierując ku małemu skrzypkowi swoje poważne, garbate noski. Duża dziewczynka powiedziała niskim głosem: — Z nami nie wolno się bawić, bo my jesteśmy Żydzi. Täli cofnął się o krok. I zapytał ze zdziwieniem: — To wy nie jesteście Cyganie? — Nie — powiedziała dziewczynka — my Żydzi. Głos jej brzmiał ładnie i nisko. Potrząsnęła głową, na której stała sterta czarnych loków, okrągłych jak pierścienie. Zabrzęczały przy tym monety nanizane na nitkę. — A co wy tu robicie? — My mieszkamy u pana Wippo. A potem nagle, bez żadnych komentarzy, po chwilowym milczeniu powiedziała: — Chodź! — i wzięła go za rękę. — Dokąd pójdziemy? — zapytał Täli. — Przed zamek, póki bramy nie zamknięto. I ani okiem nie rzuciwszy na swoich pątników i Saracenów, którzy rozpełzali się niepewnie po podwórku, pociągnęła Bartłomieja za sobą. Byli prawie równego wzrostu, dziewczynka była urodziwa. Gdy przeszli na większe podwórze z rzymskimi kamieniami, spostrzegł, że włosy jej nie były czarne: zabarwione na piękny, kasztanowaty kolor zwijały się w pierścienie. Miała oczy niebieskie, a nad nimi brwi w dwa łuki postawione, zdziwione niby czy przestraszone. Przemknęli cienistym mostem do wieży i przez most zwodzony przed zamek. Zaczynał się już wczesny zmierzch i rzeka wydawała się szczególniej niebieska pomiędzy rudymi drzewami. Zatrzymali się na kamieniach w lesie i patrzyli na wodę. Dziewczynka nie puszczała ręki chłopca. — Czy tu są wiewiórki? — zapytał Täli. — O, pewnie, bardzo dużo. — A jak ty się nazywasz? — zagadnął. — Judka — odpowiedziała — Judyta. — A ja Täli, Bartłomiej. A ile masz lat? — Jedenaście. Ale ja jestem uczona. — Doprawdy? — Täli się zaśmiał — a cóż ty umiesz? — Nie wierzysz? Ja mam pamięć... Ja się wszystkiego uczę na pamięć. Ojciec mówi, że będę jeździła od miasta do miasta i będę opowiadała. Nagle puściła rękę towarzysza, zrobiła dwa kroki naprzód i odwróciła się ku niemu. Zrobiła to zamaszyście i stała teraz na tle rzeki, kudłata i niebieska w oczach. Gwałtownym ruchem podniosła obie ręce ku górze i brwi pobiegły także ku górze, zdziwione ‘.. i okrągłe. — „I kiedy Tristan porzucił Izoldę...” — zaczęła mówić cienkim głosem, nadwerężając jego naturę, i wytrzeszczyła przy tym tak oczy, że Täli roześmiał się, podbiegł do niej i zakrył jej usta ręką. — Nie bądź wariatką. Judyta także się śmiała. — Ja umiem już całą historię o Tristanie — zawołała tylko — od początku do końca. A najładniejszy jest koniec. — I kiedy Tristan porzucił Izoldę... — przedrzeźniał ją Täli. Dała mu za to szturchańca, więc pogonił ją w dół ku rzece. Spotykali wiewiórki, znaleźli grzyby. Wrócili do zamku przed samym podniesieniem mostu i w wielkiej przyjaźni. Oczywiście Täli, mając w pamięci postać księżniczki polskiej, z pogardą wyższości traktował małą Żydóweczkę. Niemniej przeto było im wesoło i dobrze. Odtąd, kiedy tylko mógł, leciał na żydowskie podworko i stamtąd z Judką na wyprawy dookoła zamku, na winnice, pod las, na pola niedalekie. W stronę sąsiedniego Hafersbergu. Zabierał czasami swoją wiolę i grał po drodze, ale Judka nie lubiła tego. Od niej dowiedział się Täli mnóstwa ciekawych rzeczy, zwłaszcza o panu Wipponie. Wippo był Żydem, zamieszkałym dawniej nad górnym Renem, ale gdy święty Bernard przybył do Spiry, Wippo już był bardzo bogaty, do niego schronili się też pobici współplemiennicy. Jednocześnie, korzystając z wyprawy krzyżowej, Wippo począł kupować zamki, brać w zastaw lub w dzierżawę od panów, którzy się udawali do Grobu Świętego. W te strony przybył jako możny rycerz, zabierając także tutaj zamki i folwarki z rąk uboższych rycerzy. W tajemnicy jednak przed wszystkimi na Grüneichsbergu krył tych Żydów, którzy chcieli uciekać z plądrowanych miasteczek. O tym jednak nie mówił Täli księciu Henrykowi. Niedługo jednak trwały te spacery. Gdy tylko Wippo dowiedział się, że ma u siebie Barbarossę, wpakował Żydów na furgony i w nocy wywiózł ich na ów zamek, który się znajdował za Hafersbergiem, dobre sześć mil stąd. Jeden tylko Täli z innych mieszkańców zamku wiedział o tym zarządzeniu i żegnał się wieczorem z Judytką. Ona zresztą żegnała się ze swym przyjacielem nie na długo. — Powiadają — mówiła poważnie — że cesarz umrze — to my pojedziemy do Bambergu. — E, co ty tam wiesz — powiedział Täli. — Dlaczego ma umierać? Do Rzymu na koronację pojedzie. — A jak umrze — ciągnęła Judytką — to będzie wielki pogrzeb. — W Lorchu go pochowają — koło ojca i syna. — E tam! W Bambergu umrze, w Bambergu pochowają. — Skąd wiesz? — My wszystko wiemy. — A do Bambergu na pogrzeb — dodała -.dużo luda zjedzie. Będę już opowiadała. Tak ojciec obiecał. Pura będzie tańczyła, a ja będę opowiadała. (Pura była to jej starsza siostra). — Zobaczymy się w Bambergu — zawołał na pożegnanie Täli. I zobaczyli się. W momencie kiedy przechodził wraz z Herchem przez rynek bamberski, podążając za Henrykiem do mieszkania księcia szwabskiego, w cieniu błyszczała tylko jedna buda. Tańczyła w niej jakaś młoda tancerka, nikt z przechodzących nie zwrócił na nią uwagi — oczywiście, byli zajęci czyni innym, ważniejszym — jeden Täli ją poznał — była to Pura. Pomiędzy wręczeniem insygniów księciu Fryderykowi a śmiercią cesarza minęło parę tygodni. Cesarz był coraz słabszy i wszystko na dworze krzątało się w myśl wskazań młodego księcia. A ten wraz z Reinaldem tak wszystko przygotował, aby w możliwie najprędszym czasie sejm się odbył we Frankfurcie i obiór nowego cesarza. Czekali tylko wszyscy, aż Konrad zamrze. Tracił ciągle przytomność i osłabł bardzo. Nikogo teraz do niego nie wpuszczano, siostry i szwagierka, rozczarowane i smętne, rozciągnęły nad nim swoją opiekę. Ostatnie to były dnie ich panowania. Książę Henryk mieszkał w mieszkaniu Fryderyka, tam też i ludzie jego stali. Jaksa przyprowadził tylko dwudziestu pięciu ludzi i wieści z Polski przywiózł; Lestko wstążkę niebieską, którą do hełmu przywiązał. Książę teraz nierad sam siedział; z Jaksą odbywał narady, czasami był przyjmowany przez Rudobrodego, Täli nie wiedział, o czym gadali. Otto z Freisingen, Reinald z Dassel tam się kręcili. Ragewin także, kapelan biskupa Ottona, no i innych było także sporo. W miarę jak wieści o bliskiej śmierci cesarza rozchodziły się po kraju, ściągały ku Bambergowi orszaki najrozmaitsze: ludzie zbrojni i kuglarze, kobiety i chłopcy, Cyganie, biskupi, skoczki i zakonnicy — wszystko się gromadziło w mieście i okolicy. Zimy były w owym czasie ostre, a mokre lata wodą okolice Bambergu zalały: trudno tu było cośkolwiek wybudować, ale ludziska tulili się w namiotach i budach, czekając na wieść żałobną. Król Konrad, piękny, mocny i wesoły, lubiany był zawsze, choć mu się nie powodziło w życiu i na wojnie; niejedno mówiono o grzechach jego młodości, ale za wszystkie odpokutował pobożnie, zaćmieniem słońca w swoim czasie przestraszony. Wreszcie dnia 15 lutego rozeszła się wieść żałobna. Nie pomogły snadź modły mniszki Hildegardy z Bingen, pobożnej kobiety, do której siostry królewskie pisma posyłały z prośbą o modlitwę za zdrowie Konrada. Ani też wielogodzinne czuwania, które biskupi odprawiali na grobie świętego Ottona i cesarza Henryką, fundatora kościoła w Bambergu, niedawno, parę lat temu zaledwie za świętego uznanego. Tu też pochowali króla Konrada, który się cesarzem lubił nazywać, choć w Rzymie się nie koronował. Przez ten cały czas, kiedy ruch był w mieście ogromny, mały Täli więcej przesiadywał w budzie żydowskiej niż w mieszkaniu księcia. Drzwi budy tej były otwarte i stary Rakam, ojciec, uderzał w bębenek, który głucho warczał. Pura tańczyła i wszystko cisnęło się do wrótni, aby zobaczyć jej zwinne ruchy i śliczną przejrzystą sukienkę. Potem wychodziła mała Judka i rozpoczynała opowiadanie. Dwa tylko umiała, jedno było o rycerzu Gamurecie i nie było zabawne; natomiast historia o Tristanie i Izoldzie zawsze się wszystkim bardzo podobała i dawano Judce, co kto mógł. Ojciec akompaniował tym opowiadaniom uderzając od czasu do czasu w bębenek, co robiło głuchy pomruk, niby grzmot oddalonego losu, który prześladował Tristana i Izoldę. Täli słuchał opowiadania małej i nie wydało mu się już teraz takie głupie. Nawet gdy przychodziło to, z czego się tak śmiał... — „I kiedy Tristan porzucił Izoldę”... — przejmowała go dreszczem drobna postać Żydóweczki, która gwałtownym ruchem zadzierała w tym miejscu obie ręce do góry. Głos miała mniej piskliwy, choć wszystkie „i” wymawiała wysoko i przeciągle, niby ćwierk jaskółki. A opowiadanie o tym, jak Izolda nie poznała przebranego Tristana, przejmowało go zawsze smutkiem i strachem. Czasami brał wiolę i podgrywał jej. Ale po pogrzebie króla Konrada, którego rzeczywiście w Bambergu pochowano, zebrani prędko się rozjechali. Wszyscy podążyli czym prędzej na sejm do Frankfurtu, a za panami i ich orszakami pociągnęły jarmarczne budy i furgony Cyganów. Książę Fryderyk jechał spiesznie na miejsce wyboru, za nim biskupi. Ale Henryk sandomierski został sam w pałacu. Siostry królewskie także tu zostały, Agnieszka, synowie jej, Bolesław Wysoki i Młeszko; Konrad był w klasztorze. Richenza nareszcie odjechała do Hiszpanii. Täli nie mógł tego zrozumieć. Powiedział Hercho, że mieli jechać do Rzymu. Gdy się buda Rakama ruszyła, zaczynały się już roztopy. Koń ledwie ciągnął wóz z dobytkiem, z obojgiem starych, z siostrami. Täli widział, jak Pura otulała małą Judkę lisim futerkiem. Judka przed odjazdem zapytała, dokąd pojedzie potem książę Henryk i jego rycerze, a gdy się dowiedziała, że w końcu wrócą do Sandomierza, powiedziała: — To dobrze, ja także tam przyjadę! I gdy Täli chciał jej wytłumaczyć, gdzie leży Sandomierz, choć sam dobrze nie wiedział, dodała: — Dobrze, dobrze. Ja już sama wiem. Przyjadę. Do widzenia. Dopiero teraz spostrzegł się, że nie zauważył prawie obecności Richenzy na zamku; starał się to wynagrodzić sobie graniem piosenki tej samej, jaka im towarzyszyła w drodze do Bergu. Ale książę Henryk nie lubił tej piosenki i kazał mu grać co innego. Książę Henryk miał teraz więcej czasu, częściej się widywali z księżną Agnieszką i Bolesławem, którzy się wybierali oboje na Altenburg, skąd niedobre wieści przychodziły o zdrowiu Władysława, a zwłaszcza Zwinisławy. Piękna Adelajda odjechała na Sulzbach, odprowadzona przez Bolka kęs drogi. Pustoszał Bamberg, tylko Henryk siedział, jak gdyby czekając na co. Jako zakładnik cesarza Konrada był z chwilą śmierci jego wolny i mógł wyruszyć, dokąd chciał, z przygotowań jednak, ze słów Jaksy z Miechowa wywnioskować można było, że nie wybierają się do Polski. Täli grał albo błąkał się po katedrze wspaniałej, chłodnej i wysokiej, która jedyna wznosiła się wyniośle ponad niskimi domami, zagrodami i pałacami Bambergu. Obszerne domostwo Fryderyka nie nęciło go, chociaż było porządne i ładnie zagospodarowane. Fryderyk rzadko tu przebywał, a mieszkali tu słudzy jego i słudzy sług jego. Tłukł się tu po kątach chudy jakiś mnich, jak mówiono, dawniej równy i przyjaciel Reinalda z Dassel, kolega jego, którego przywiózł do Niemiec z Paryża, wracając ze studiów, i który obijał się razem z Reinaldem po ubogich probostwach. Dziś kiedy hrabia z Dassel wysuwał się ku górze, przyjaciel jego został sługą, skrybą, zausznikiem. Nazywano go zawsze „Arcypoetą”, żartami na poły, na poły na serio, gdyż piękne wiersze układał. Nauczył on niejednej rzeczy myszkującego Tälego. Ale najlepiej lubił Täli chodzić z Arcypoetą po przedsieniu, podwórku wewnętrznym raczej, gdzie mistrz Kuno kuł w kamieniu posąg świętego Jerzego do katedry. Był to rycerz — może król Artur? — na koniu jadący, o poważnej postaci. Głowa nie była jeszcze wykończona, a kiedy Kuno przystąpił do kucia jej rysów, zdziwił się Täli, iż im nadawał podobieństwo do rysów księcia sandomierskiego. Jakoż w początkach marca nadeszła wiadomość o obiorze księcia szwabskiego królem i o koronacji Fryderyka I w Akwizgranie. Po pewnym czasie nadjechali biskup Konrad z Augsburga oraz poufały Ottona Fryzengeńskiego, mnich Izygrym. Udawali się oni z pismami cesarskimi do Rzymu. Z nimi razem przybył kapelan Ragewin, naradzał się on długo z księciem Henrykiem, a potem, nie czekając na święta, wszyscy razem, książę Henryk, Ragewin, Jaksa ze swoją garścią chłopa, Hercho, Lestko, Täli ruszyli ku południowi, ku zaśnieżonym górom, inną wszelako drogą niż oficjalni posłowie cesarscy. Pani Agnieszka z synami żegnała ich u bram miasta. Bolesław był sam. Powiedział Henrykowi: — Do widzenia w Polsce! Książę uśmiechnął się tylko i kazał Tälemu jechać przodem grając na skrzypeczkach. Rozdział XI Powiadano wprawdzie Henrykowi, że na południe od Krakowa były góry, dzikie i straszne, dokąd chodzono szukać skarbów, ale to, co widział i przeżył teraz, przechodziło wszelkie jego wyobrażenia. Widywał dotychczas w Niemczech, w księstwie salzburskim, w Szwabii i w Marchii Austriackiej dzikie krajobrazy, ale zawsze jakoś do Polski zbliżone czy podobne, teraz zaś podniosły się góry straszne, o tej porze roku niezwykle zaśnieżone, i rozpoczęła się droga niezapomniana. I w ogóle w tej podróży całej zdawało się księciu sandomierskiemu, że świat się otwiera przed nim. Okręg tego, co zaczynał widzieć i rozumieć, stawał się coraz szerszy i pomimo woli z czułością, ale i z lekkim lekceważeniem myślał o równinach polskich i o tym, co tam mówiono, co tam działano i nad czym pracowano. Drogi wielkie i szerokie, naprzód przez Sabaudię, potem przez marchie południowe, wreszcie przez dzikie urwiska górskie, z trudem wielkim jeszcze przez Rzymian położone, wywoływały w nim i w towarzyszach jego podziw prawdziwy. Zauważył, że góry w Polakach, nawet takich jak Jaksa z Miechowa czy też Lestko, wzbudzały lęk. Ale on tego nie odczuwał, i owszem, lubił rankiem wysforować się naprzód na swoim orkanie. Zwłaszcza kiedy przewalili przez najwyższy grzbiet z trudnością wielką, gdyż konie po brzuchy w śniegi zapadały. Ale natychmiast gdy się znaleźli na południowym grzbiecie Alp, stało się ciepło i słonecznie. Widniały przed nim, gdy tak wyjeżdżał sam naprzód, szeroko rozłożone zielone doliny, a potem równina daleka, promienna i zanurzona w kurzu złocistym. Inaczej zaczęło pachnieć, migdały kwitły gdzieniegdzie i kościoły dzwoniły w niebieskim mroku pięknymi dzwonami, które u nas rzadko jeszcze gdzie dawały się słyszeć. Zatrzymał się raz pod wieczór w takiej dolinie i nasłuchiwał tych miarowych tonów. Wtedy mu się przypomniała Polska, drewniane dworzyszcze w Krakowie i inne, jakże inne drewniane domy wokół Krakowa, Łęczycy i Sandomierza. Jadąc tak rankami i zmierzchami, sam jeden, najwyżej mając obok siebie Lestka, Hercha lub Tälego, zdawał dowództwo nad oddziałem swoich rycerzy Jaksie. Sam zaś zadumywał się nie tylko nad tym wszystkim, co go otaczało i ku czemu zmierzał, ale także nad tym, co przeżył. Dziwne były te ostatnie tygodnie w Bambergu, nie umiał nic o nich powiedzieć, nie układały mu się w kształt określony. Generalne linie biegu świata odsłoniły mu się nagle i był tym trochę przerażony. A jednocześnie były to tygodnie spędzone w towarzystwie takich kobiet jak Agnieszka, Richenza, Adelajda Sulzbach! Richenza była wesoła, czuła, zalotna, luba; Agnieszka mówiła mu rzeczy oczywiście prawdziwe, które mu nigdy przedtem do głowy nie przychodziły, Adelajda przyzywała śpiewaków i opowiadaczy, którzy grali i tańczyli, i deklamowali. Była ona miłą, choć próżną kobietą i naprawdę cieszył się z tego, że Bolko miał się z nią żenić, jak tylko Zbisława umrze, choć była stara, umalowana i wiecznie ustrojona w syryjskie i akratońskie jedwabie, i pachnąca wonnościami, które jej siostra z Konstantynopola przysyłała. Barbarossa zwolnił go z obowiązku zakładnictwa, rozumiejąc, iż było ono jeno pretekstem podróży — ale że wiedział, iż jedzie on do Rzymu i do Palermo, aby stamtąd popłynąć do Ziemi Świętej, poruczył mu pewne tajne, zresztą zupełnie prywatne zadanie, które miał spełnić wraz z ubogim mnichem Ragewinem, który, nieznaczny, szary i zaniedbany, niejednego już dokonał w służbie Konrada i Ottona z Freisingen, teraz zaś wchodził w służby nowego cesarza. Trudno było ogarnąć teraz myślą i pojąć, co się działo w Rzymie. W miarę jak przez Aostę, Genuę, Pizę dążyli w stronę papieskiej stolicy, wyjaśniał Henrykowi rzymskie stosunki i to, jakie miały one znaczenie dla cesarza. Oficjalne poselstwo, które donosiło o wybraniu Fryderyka na króla, miało się układać z papieżem. Oni — skromni i nie zauważeni — mieli gadać z tym, który w tej chwili największe posiadał znaczenie w Rzymie, z Arnoldem. Eugeniusz III niedawno dopiero bawił w swej stolicy, z której po wielekroć musiał uchodzić; widać był pewien swojego, gdyż przystąpił do budowy pałacu na Watykanie, tuż przy bazylice św. Piotra, rozszerzając i ozdabiając godziwie dawniejsze tutejsze domostwo. Pałac laterański, wzniesiony z resztek pogańskich świątnic, widać mu już nie wystarczał. Na Kapitolu siedział „najświetniejszy senat rzeczypospolitej rzymskiej”, składający się z wybrańców pospólstwa i rządzący miastem. Władza papieska i senatorska zazębiały się tu o niejedną sprawę, i co tu miał jeszcze cesarz do roboty -.tego nie wiedział Lestko, któremu Henryk próbował to wyłożyć. Natomiast Hercho pilnie przysłuchiwał się wykładom Ragewina i niejedną uwagę wypowiedział mądrą, prostą, chłopską, a uderzającą w sedno rzeczy. W pachnących ogrodach Italii, w gniazdach skalnych, zbudowanych przez włoskich, normańskich czy niemieckich rycerzy, w bogatych oberżach obżartych złotem miast, gadali wszyscy razem nieraz do późnego wieczora, spierali się i wadzili, omawiając wszystko, co się omawiać godziło bez uszczerbku czci dla papieża, równie jak dla cesarza. Nie było to wiele — ale młodzieńcom starczyło. Ochota do wiedzy była wielka, a Ragewin chętnie opowiadał niby jaki doktor z sąsiedniej Bolonii, która już była sławna swoimi uczonymi. Na Kapitolu siedzieli senatorowie i jak równi z równym gadali z cesarzem Konradem, zapraszając go po koronę i donosząc, że już most na Tybrze naprawili, którym to mostem łatwiej mu będzie przejść do miasta Leonowego na koronację. Przewodził im pan możny, Jordan Pierleoni, z wielkiego on był, chociaż żydowskiego, rodu i przystał do republikańskich buntowników ze złości na krewnych, na papieża, na samego siebie i na mieszczuchów, którym sztandar purpurowy nosił. Na Kapitolu stawał, słowa wielkie — chociaż bez dużego związku — gadał i zbierał oklaski wówczas, kiedy senatorowie zwoływali cały lud rzymski przed schody Kapitolu, po których do końca świata miała schodzić westalka, i powoływał go na świadka swych postanowień. Arnold trzymał się w cieniu, otoczony garstką oddanych przyjaciół, młodzieży, której nadano nazwę „Lombardów”, pobożnych kobiet, które jednak trzymał w przyzwoitej odległości; mieszkał w samotnej i już opuszczonej wieży, zbudowanej na platformie łuku Septymusa Sewera, gdzie mógł do woli wystawiać swe ciało na głód, pragnienie, chłód i niewygody. Z zakratowanych, małych okien mógł on ogarnąć ruiny wielkości od zarośniętego różami Palatynu, gdzie jeszcze widniały resztki Złotego Domu Nerona, do bazyliki Konstantyna, do łuku Tytusa, do Koloseum, w którego wnętrze wmurował się ród Frangipanich swoim kościstym i bezokim castellum. Ze wzruszeniem ujrzał Henryk z daleka miasto wieczne, rozłożone na równinie. Stanął, a otoczyli go rycerze. Miasto leżało jak groźna chmura na zielonej płaszczyźnie Kampanii. Niezliczone jego wieże wznosiły się niby las masztów w bogatym porcie. Jeżyły się te wieże w całej okolicy, wyższe i mniejsze, równe i, zda się, pochyłe, żółtawe wszystkie od kamienia, z którego były zbudowane, zamknione jak przepaską złotym murem miasta. Gdy jednak przystąpili bliżej, gdy w same mury wjechali, ukazał się im widok piękny i żałosny. Kolumny i portyki pomieszane z wzgórkami pokrytymi bujną roślinnością. Place całe zielone od trawy wiosennej, spośród której wyzierały odarte i odtłuczone boki kolumn. Ponad zielonymi wzgórkami kwiatów i śmieci, ponad osypującymi się kamieniami tu i ówdzie wznosiły się kościoły, czasami zaś resztki rzymskich świątyń, łuków, kolumn — obudowane kamiennymi gmachami, gdzie mieściła się czerń rzymska, a czasem i przywódcy jej, i przeciwnicy, wielcy hrabiowie się gnieździli. Obszerne, zawalone połacie miasta — pomiędzy jedną osadą a drugą — zakryte zielenią roślin i zasypane wapiennymi ułamkami, zamieszkiwały tylko jaszczurki, koty i psy, które leniwie poszczekiwały na orszak rycerzy. Mieszkalne gmachy wielmożów rzymskich, w kształcie wież tu i ówdzie wzniesione, przedstawiały dziwaczny widok składający się z kolumn, ułamków rzeźb, wstawianych tu i ówdzie w barbarzyński równy mur ceglany; widniały postaci płaskorzeźb grobowcowych, portrety możnych Rzymian z obtłuczonymi nosami i połamane fryzy o liniach wdzięcznie się plotących. Na pustkowiach tych stały gdzieniegdzie małe domki, wapnem, wypalonym z rzymskich figur, pomazane, a tu i ówdzie świątynie; proste ceglane mury nietynkowanych bazylik, obstawione kradzionymi kolumnami. Olbrzymia ruina termów Dioklecjana przerażała swoim ogromem. Stanęli i patrzyli na las porfirowych kolumn zdobiących jej atrium, i mimo woli zapytał siebie Henryk, dlaczego jeszcze tych barbarzyńskich resztek pogańskiej kultury nie zabrano ku przyozdobieniu chrześcijańskich świątyń. Obejrzeli potem i kościół Panny Marii, triumfalnie przebudowany ze świątyni Minerwy, i kościół świętej Agaty, skąd pojmany przez Rzymian uciekł Wirgiliusz, stawszy się niewidzialnym, do rodzinnego Neapolu, i na Palatynie resztki domu Nerona, gdzie jeszcze niedawno prefekt rzymski mieszkiwał, i resztkę pałacu, gdzie August cesarz miał widzenie Madonny z dzieciątkiem. Widzieli grobowce Ewandra i jego syna Palasa, którego niedawno odnaleziono całkiem nietkniętego, olbrzymiej postaci, z raną wielką przecinającą całe piersi, jaką mu Turnus król zabijając zadał. Widzieli świątynię Westy, gdzie smok w podziemiu drzemał, i świątynię Janusa, który widział początek i koniec roku, ale teraz nazywała się ta świątynia wieżą Cencja Frangipane. Wreszcie widzieli oczywiście Koloseum, cyrk olbrzymi, przez olbrzymów dla Tarkwiniusza Starszego zbudowany, a gdzie się teraz Frangipani jak jaskółki pobudowali, w lenno cały Circus Maximus od papieża otrzymując. Aczkolwiek Henryk przychodził z oddziałem rycerzy jak możny pan, przyjazd jego pozostał jak gdyby nie zauważony. W ciasnych uliczkach domostw, które się teraz tylko przy Kapitelu, przy Janiculum i wokół Watykanu wznosiły, lud nędzny i zubożały swoimi sprawami był zajęty. Oddział Henryka po prostu rozbił namioty na polu, za Lateranem, on sam wraz ze służbą swą, z Jaksą i z Ragewinem zamieszkał w pobliżu, w opuszczonym domostwie kardynała Rolanda. Polecił jeszcze ten dom Wibald ze Stablo. Od tego pałacu aż do Lateranu ciągnęły się łąki i winnice, okryte już liściem świeżym. Wpośród zielonego płaszcza winnic, nie dochodząc Bazyliki, stał posąg z brązu ulany, jak powiadano, Konstantyna Wielkiego. Inni mienili go podobizną jednego ze starszych cesarzów, prawdopodobnie Marka Aureliusza. Z podziwem przypatrywał się Henryk temu arcydziełu; sztuka kunsztownego ulania zamarła już w Rzymie i nikt nie wiedział, jakby można było posąg podobny urzeźbić. Przedstawiał on Rzymianina z brodą, na niewielkim koniu; zdawało się, na spacer pojechał cesarz wśród winnicy, a rysy jego były dobrotliwe. Oczy patrzyły tak daleko, na kraniec pewnie jego państwa, które kończyło się tam, gdzie świat się kończył. Smutny stał ten jedynowładca wśród ruin i winnic, z uśmiechem pobłażania patrzał na młodego księcia barbarzyńców, który u jego stóp równie daleko rzucał spojrzenia swoich niebieskich, nieco zimnych oczu. Przy tym cesarskim rumaku, w tej winnicy właśnie spotkali się z Arnoldem z Brescji i tu mieli tę rozmowę, którą pamiętał przez całe swoje, zresztą krótkie życie. Pałac laterański przedstawiał wtedy masę murów, łączącą sterczące osobno, poczerniałe wieże. Mały ganeczek wsparty na okrągłych łukach oznaczał papieskie wyjście z tego domu. Arnold z Brescji miał twarz szeroką, wygoloną i ciemną w kolorze. Natomiast nad wspaniałym jego czołem wichrzyły się w nieładzie białe zupełnie włosy, które tworzyły promienną aureolę. Oczy miał małe, siwe i bardzo przenikliwe. Henryk pamiętał go z Polski, ale wówczas nie miał siwych włosów i ręce miał dziwnie brudne. Czuć go było wilgocią jego wieży i nie przewietrzanymi komnatami, w których czas spędzał na modlitwie i na studiowaniu Pisma. Wstrząsnął się Henryk na jego widok. Za nim stał pan wysoki, kształtny, w średnim wieku, z trefionym włosem. Zdobiła go kosztowna fioletowa suknia, a na szyi wisiał złoty toporek, oznaka zniekształcona liktorskiej jego władzy. Był to „dux” i „consul”, trybun także, przywódca senatu rzymskiego, Jordan Pierleoni. Typowy to był „Lombardysta” salonowy. Ragewinowi nie zaimponowali dwaj przywódcy plebsu rzymskiego, skłonił się im spokojnie i, przemierzając parę kroków pośród winniczych gałęzi, wskazał parę kamieni ciosanych, które tam leżały. Ponieważ nikt nie wiedział, kim był Henryk, Ragewin brał pierwszy krok, za nim szedł Arnold, a za Henrykiem Pierleoni. Ragewin odezwał się z początku o pogodzie, o pięknej wiośnie, Arnold mruknął na to ostrożnie, Jordan parę słów uprzejmych powiedział i zapytał Henryka, kiedy przybyli i czy nie nadto zmęczyli się w podróży. Nad Lateranem niebo było niebieskie, na murach zamku rozwieszały się glicynie, które wówczas niedawno były przez krzyżowców ze Wschodu przywiezione, i wiatr przynosił ich gęsty i niepokojący zapach. Ragewin ustąpił słowa Henrykowi. Ten krótko wyłożył, co mu Barbarossa powierzył. Że cesarz zna pismo, skierowane przez Senat Rzymski do Konrada III. Że i owszem, pragnie odbyć wjazd do Rzymu i koronację za zgodą Senatu, ale że zwraca uwagę Senatowi, iż cesarz jako taki ma prawo suwerenne względem Rzymu i że zwierzchnictwo cesarskie jest warunkiem sine qua non istnienia samego Senatu. Gdy skończył, zapanowała chwilowa cisza. Słychać było tylko skowronki laterańskie wysoko gdzieś nad posągiem Marka Aureliusza. Wreszcie począł mówić spokojnie Arnold z Brescji. Głos jego cichy brzmiał głębokimi nutami wiary, która przelewała się pod chłodną pokrywą ascetycznego opanowania. Henryk podziwiał, jak proste słowa mnicha przenikały do jego przekonania i do jego sumienia, aczkolwiek uczuciem bronił się przeciwko rozumowaniu kacerskiego mnicha, który pozornie w swej dłoni dzierżył losy wiecznej stolicy świata. — Cesarz — powiedział Arnold — zapomina o tym, że warunki się zmieniły; podniósł głowę z prochu lud rzymski; odtąd losy tego miasta, a może i nie tylko tego miasta, zależą od niego. Budujemy tutaj spokojnie i wytrwale nasze nowe życie, które może się sta — i nie życiem świata całego. Bóg nam pomaga — tu głos ‘i jego wzniósł się w patetycznym akcencie — Bóg nam pomaga — i Senat Rzymski wstaje również mocny i sławny jak za czasów Scypionów, ale mocniejszy dziś jeszcze o światło prawdziwej wiary. Nie Jowisz nas prowadzi, ani tym bardziej Mars, ale Chrystus, który powiedział: „Błogosławieni pokój czyniący, albowiem ich jest królestwo niebieskie”. Chcemy pokoju. To prawda. Ale o jednym winien pamiętać ten, który przyjdzie po koronę do grobu św. Piotra: że lud rzymski jest wyższy nad cesarza. Podniósł się z kamienia, wyciągnął palce ku górze i oczy jego błyszczały, to znowuż stawały się matowe i nieprzytomne. Ragewin z lekkim uśmiechem patrzał na niego, ale Henryka dreszcz przenikał na dźwięk tego drewnianego głosu. Podobny był do głosu, który kukła jakaś mogłaby wydawać. — Z dawien dawna, zarządzeniem Bożym, lud rzymski ma prawo obierać cesarza spośród siebie czy spośród barbarzyńców. Jeżeli cesarz sprawia władzę, jeżeli rządzi i rozkazuje, prowadzi rycerstwo na wojnę i sądzi — to czyni to na podstawie jakiegoś prawa. Jakiego prawa? Skąd on je bierze? On je bierze od ludu rzymskiego, który sam jeden wybrany jest z wszystkich narodów, aby był przyczyną i źródłem prawa. Jak naród judzki jest źródłem wiary, tak naród rzymski jest źródłem władzy. Gdy uczynił tu pauzę, przemówił Ragewin, a jego głos zrównoważony i przyziemny stanowił dziwny kontrast z głosem Arnolda: .- Słusznie mówisz — powiedział — może słusznie — poprawił się, gdy obecni spojrzeli nań ze zdziwieniem — ale należy tutaj porzucić roztrząsanie i zadać sobie niezwykle proste pytanie. Papież siedzi w Rzymie i czeka na koronację Barbarossy. Barbarossa przychodzi i koronuje się w kościele świętego Piotra. Co mówi o tym Senat Rzymski, to Barbarossy nic wcale nie obchodzi. Ale co czyni Senat Rzymski? Co robisz ty, ludu, co robi imć pan Pierleoni, co robią wszyscy zacni senatorowie i ci, co tłumnie zebrani u schodów Kapitelu, wołając: „dobrze, dobrze”, uchwalają wszystko, co wy mu, co ty, Arnoldzie, do uchwalenia podasz? Co oni uczynią z cesarzem i z cesarskimi? Arnold stropił się na to pytanie, ale układny Jordan potrząsnął swoje trefione włosy i powiedział miłym głosem: — To zależy, panowie, to zależy. O ile cesarz przyjdzie w porozumieniu z Senatem, o ile skorzysta z wezwania Senatu i zjawi się w wieńcu laurowym na Kapitolu, aby uczcić symbol odwiecznych cnót rzymskich, to liczyć się może z życzliwym przyjęciem. Jeżeli zaś cesarz chce wojny... Arnold żachnął się na te słowa: — Wojna nie może istnieć między nami a naszym wybrańcem... — A, skoro nie grozicie wojną — powiedział skwapliwie Ragewin — to i cesarz zakaże plądrować miasto. Ale gdybyście się wzbraniali wpuścić go do siebie... — No to co? — zapytał Pierleoni, bo Ragewin stanął w tym miejscu. — No to nic. Cesarz wejdzie do miasta Leonowego sam, gdy papież mu wrota otworzy, i ukoronuje się bez waszych owacji. — Nie będzie wówczas rzymskim cesarzem — zawołał Arnold. Być może. Ale będzie cesarzem niemieckim — odparł spokojnie Ragewin. Zapanowała chwilowa cisza. Przerwał ją znowu mnich. — Przyjechaliśmy tutaj — powiedział — ja i tenkuzyn cesarski, książę polski Henryk (tu Pierleoni spojrzał ze zdziwieniem na Henryka i skłonił się mu, wyrażając zdumiony szacunek), aby wam ofiarować por kój. Jeżeli Senat uzna zwierzchnictwo cesarza i nie będzie bronił koronacji, to wszystko będzie w porządku. Słuchaj, Arnoldzie — dodał porozumiewawczo i z wielkim rozsądkiem w głosie — zauważ jedno, że siły wielkiej nie macie. Skoro cesarz i papież się pogodzą, zduszą was jak mysz pod miotłą. A wy w cesarzu zawsze możecie mieć opiekę i poparcie. Ponure płomienie zabłysły w oczach Arnolda. — Zanim papież z cesarzem się pogodzi, wiele wody w Tybrze upłynie, a my tymczasem zbudujemy naszą rzeczpospolitą. Bez sprzedajnych klechów — zawrzasnął nagle — bez rozpusty, bez wschodnich wonności. My — uderzał się w piersi — lud rzymski, my prości, my nie cesarscy, nie papiescy, ale my italscy... — i dyszał ciężko, ale kiedy Ragewin chciał przemówić jeszcze, zamachał na niego ręką: — Nieprawda wszystko, co mówią o darze Konstantyna, baśnie, z których się dziś ostatnia służąca w Rzymie śmieje... Nie ma mieć papież miecza w dłoni, jeno klucz Piotrowy... co odpuści na ziemi... — Zaśmiał się tu głośno:- Co odpuści na ziemi! Nieważne są ich spowiedzi i odpusty, nieważne, sprzedajne, fałszywe — jak ich cuda fałszywe! Nie widziałem to, jak święty Bernard próbował martwych wskrzeszać w Paryżu i w Claravallis?nie dał mu Pan Bóg cudu: dwanaście godzin modlił się nad trupem dziewczynki i ręce kładł na nią, a opuścił go Pan Bóg. Bowiem w przepychu żyje, w klasztorze swoim w rozkoszach chodzi jak król jerozolimski... Biada! Biada! A nie przepowiedział to zwycięstwa Konradowi w Ziemi Świętej? Gdzież jest wstyd tego proroka fałszywego? A uczeń jego na stolicy Piotrowej... Moi „Lombardzi”, jak ich tu przezwano, jeden przed drugim się spowiadają. Lepsza bowiem jest spowiedź u zwykłego człowieka, byle poczciwego, niż takie gadanie do sprzedajnego ucha, które tylko za pieniądz nachyla się ku grzesznikowi. Biada! biada! — Niestety — westchnął spokojnie Ragewin — dobra tego świata niejedną duszę popsuły i czartu przysporzyły. Ale i niejeden ubogi, choć i dobrowolny, wpadnie w jego sidła — tu podniósł palec do góry i wymownie spojrzał na Arnolda. Ale ten nie ugiął się przed jego wzrokiem. — My stworzyliśmy kościół rzymski; każdy może być zbawion, jeżeli wierzy, ale każdy winien słowa ewangelii brać za prawdę, nie za figurę... — Nie my jesteśmy powołani do wykładu ewangelii... — Jak to nie my? Każdy, na którego duch schodzi, powinien mówić, co myśli. — Słówko jeszcze powiedz — rzekł słodko Ragewin — a uwierzę, że jesteś kacerzem. Uśmiechnął się na to Arnold i zamilkł. Spojrzał na Henryka i ujrzał wlepione w siebie oczy, bo uśmiechnął się po raz wtóry, jeszcze głębiej i serdeczniej. A uśmiechy te rozjaśniły twarz surową niby przebłyski niebieskiego nieba na chmurnym widnokręgu. Ukazał się w tej chwili uroczy i czarujący uwodziciel wielu dusz. — Cóż tak słuchasz, książę polski? — zapytał Henryka. — Słucham, zdumiewam się — powiedział Henryk. — Niejednego się mogę tu nauczyć. — Zbieraj ziarno gorczyczne i zabierz je z sobą. Znam waszą ziemię i waszych ludzi. A może wyrośnie tam ziarno które? I Henryk nagle, tu, w obliczu winnicy, w obliczu tych ludzi, tak bardzo odmiennych, ujrzał przed oczami duszy zakręt Wisły pod Wawelem w dzień śnieżny i przykryty chmurami. Czyż wszystko, co mówił Arnold, było nieprawdziwe? Nie, nie, tyle było w tym prawdy. Nie tej prawdy Ragewina, prawdy oczywistej, i ale innej, skrytej, utajonej — przebłyskującej w uśmiechu mnicha. — Albowiem — powiedział Arnold na zakończenie — dwa są biegi rzeczy na tym świecie. Jeden od mniejszych, drobnych, ku większym, calszym, olbrzymiejszym; drugi rozkrusza wielkie sprawy i wielkie rzeczy na coraz niniejsze odrobiny. Ale która jest z tych dróg drogą Bożą, nie wiadomo. — Obie pewnie — westchnął Ragewin — bowiem nic bez Jego woli nie dzieje się na ziemi. Powstali z miejsca i wolno krocząc udali się w górę winnic. Z niczym wracali ku miastu, ale Henryk nie czuł rozczarowania, przeciwnie, jaskrawo odczuł, że po zakończeniu rozmowy z Arnoldem zaczynała się jego. wolność i jego pielgrzymka do Ziemi Świętej. Szedł więc wesoło, zrywając po drodze świeże listki wina. Zbliżywszy się do zamku laterańskiego ujrzeli, że spod kolumn i łuków wyrusza jakiś niewielki orszak. Na białym mule jechał starzec z długą, siwą brodą; miał dwa płaszcze na sobie, biały pod spodem, na białym czerwony, a na głowie wysoką złotą czapkę. Spod płaszczy wymykała się samodziałowa i gruba suknia: kraniec habitu cystersów, który nie przykrywał nóg bosych, obutych w drewniane sandały. Był to papież. Przed nim szedł sługa w zielonej sukience, prowadząc złoty lejc białego muła, za nim pośpiesznie dążyło dwóch kapłanów w fałdzistych fioletowych szatach. Eugieniusz III jechał ze spokojnym uśmiechem na twarzy, lewą ręką trzymał rzemyk uzdy, a prawą wznosił ku górze z dwoma złączonymi palcami, jak do błogosławieństwa. Widzieli, jak jechał pomiędzy winnicami powyżej, profilem obrócony do nich, pośród zielonych wici. Ale potem ścieżka zawracała i znalazł się twarz w twarz z idącymi. Henryk, Ragewin, Jordan Pierleoni uklękli” papież wstrzymał na chwilę rumaka, ale Arnold uczynił gwałtowny krok ku mnichowi w tiarze, ukląkł przy mule i, mocno ujmując go za nogę, podniósł ją do swoich ust. Papież zachwiał się na siodle od gwałtowności tego ruchu, ale nie stracił uśmiechu. Ubogi i maluczki mnich, który ku zdziwieniu wszystkich mocno dzierżył klucze Piotrowe, pobłogosławił krzyżem naprzód Arnolda, potem innych klęczących. — Synu — powiedział do Arnolda — nie chowaj żmii w sercu twoim... — po czym odwrócił się do towarzyszących mu księży, skinął na nich i ruszyli dalej. Za chwilę znikli w obłoku złotego kurzu za zakrętem drogi wśród winniczej, przejrzystej zieleni. Rozdział XII Wszystko to, co potem Henryk przeżył, poczynając od wyjazdu z Rzymu do powrotu do ojczyzny, zdawało mu się jednym wielkim snem, z którego nie mógł się przez czas długi przebudzić. I jeżeli kiedy potem wspominał ten czas, to właśnie jak jaki sen i niemożliwość. W Palermo, niestety, nie udało mu się zachować w tajemnicy swojego pobytu. Od razu na przystani bowiem stał tam człowiek specjalnie do tego od króla Rogera wyznaczony, który uważał na wszystkich przybywających i, jeżeli się który okazał jakim znacznym cudzoziemcem, natychmiast o jego przybyciu donoszono do królewskiego zamku. Król Roger — jak jaki Harun-al-Raszyd — przyzywał natychmiast tego cudzoziemca przed swoje oblicze albo posyłał do niego swego zaufanego mędrca, Araba Edrisiego, aby się dokładnie przybyłego wypytał o to, skąd pochodzi, jaki jest jego kraj i jacy ludzie ziemię jego zamieszkują, aby potem to wszystko mógł mędrzec zapisać do księgi opisującej wszystkie ziemie, kraje, morza i oceany. Książka ta była głównym dziełem życia zarówno króla Rogera, jak1 i jego mędrca. Henryka powitał niezwykle uniżenie ów bardzo zresztą do Araba podobny sługa i zaprowadził go do bogatego kupca, który wynajmował swój dom dla przyjezdnych i znacznych panów. Dom ów znajdował się za murami miasta, które właściwie składało się z dwóch części, i otoczony był bardzo pięknym ogrodem. Niebawem przybyli do owego domu inni słudzy królewscy i przynieśli Henrykowi wschodnim obyczajem mnóstwo owoców, pieczywa i dzikich ptaków. W ten sposób dano mu poznać, że król Roger uważa go za swego gościa. Towarzysze Henryka byli nieco przerażeni wspaniałością tego miasta, pięknem mieszkania, w którym się zatrzymali, i naglili swego pana, aby czym prędzej się rozpytał o okręt idący do Ziemi Świętej, gdyż uważali za dość niebezpieczne przebywanie w Palermo. I to nie tyle dla ciała, które przecie na pewno mogłoby się doskonale obronić, co dla duszy, która rzeczywiście zdawała się być zagrożona w tym na poły pogańskim mieście. Ale niepokój ich ustąpił miejsca zachwytowi, gdy nazajutrz udali się do królewskiego pałacu na wysłuchanie mszy świętej w kaplicy zamkowej. Kaplica ta była niezwykle piękna, choć niewielka i modą dziwną zbudowana, składana z kawałków arabskich, bizantyjskich, które Henrykowi kościoły łuckie i kijowskie przypominały, oraz z resztek antycznych świątyń, do jakiego to widoku już z czasów pobytu swojego w Rzymie przywykli. Msza święta, której wysłuchali, w niczym się nie różniła od krakowskiej czy miechowskiej i w miarę nabożeństwa spokój spłynął w serca rycerzy, którzy za Henrykiem do Ziemi Świętej udać się zamierzali. Natomiast trzeba było przyznać, że niepokój ten zawitał do serca Henryka, aczkolwiek był pewien swojego i przebył już taki kawał drogi z zupełną ciszą w sercu. Czy w śmiertelnych wąwozach Alp, czy też na niebieskich równinach i liliowych wzgórkach rycerskiej Italii trzymał w sobie zamknięte parę myśli i zdań, parę uczuć prostych i nieskomplikowanych, którymi jak gdyby żywił się w tej pustyni. Rozmowa w ogrodach laterańskich zachwiała w nim niejednym, ale nie zdawał sobie z tego dobrze sprawy. Potem raz jeszcze miał dziwne wrażenie: kiedy w ciągu kilku tygodni wysłuchiwał mszy codziennie w innym kościele, przyszła kolej na Santa Maria in Cosmedin, kościółek ubogi, przez papieża Kaliksta budowany, nieznacznymi tylko mozaikami ozdobiony. W kościele tym pokazano mu po nabożeństwie paszczę potwora: Rzymianie wkładali w tę paszczę rękę, przysięgając, i jeżeli mówili nieprawdę, potwór pożerał ich rękę, zamykając paszczę. Prawdę więc mówili zawsze Rzymianie. Teraz stojąc na czele swoich w jasnej zbroi, którą zawsze nosił wbrew polskiemu zwyczajowi, mając za sobą tych jasnych żołnierzy, w płaszczach na nagie ciało narzuconych, Jaksę mając po prawicy, który był mocnym mężem i wielbił Arnolda z Brescji za to, iż się przeciwstawiał papieżowi i cesarzowi — poczuł się Henryk niezwykle samotny na świecie. Patrzał na olbrzymie oblicze Pantokratora*, ułożone z kolorowych kamyczków nad ołtarzem świątyni, i bał się tych olbrzymich oczu Chrystusowych. Zaczynał się gubić w tym chaosie, jakim okazał się świat: począł rozumieć niezwykłą, skomplikowaną jego wielkość. Uczucie to podniosło się w nim jeszcze, kiedy po oficjalnym i bardzo ceremonialnym przyjęciu go przez króla Rogera zawołano go do bocznej niewielkiej komnaty. Samo przyjęcie oszołomiło Henryka przepychem. Normańscy rycerze, Arabowie, Włosi, Anglicy — wszystko sługi królewskie, tworzyli pstry obraz w olbrzymiej sali, wyłożonej mozaiką. Lazurowe ściany otwierały się oknami na niebieskie niebo. Król Roger był olbrzymi. Corpulentus, facie leonina, voce subrauca*, Chropawym głosem mówił mu najdziwniejsze wyrazy, kalecząc łacinę, mówiąc wulgarnym językiem swojego sycylijskiego mieszczaństwa. Henryk odpowiadał mu po niemiecku. Roger w kadzidłach, w szatach złotych, z mieczem olbrzymim — wydawał mu się sam jednym z malowideł, jakie widniały na ścianach świętej kaplicy pałacowej. Nie miał jednak majestatu, jaki szedł od umierającego Konrada. Zdziwił się Henryk, gdy nagle w obocznej komnacie zobaczył w Rogerze codziennego, żywego i bardzo gadatliwego człowieka. Siedział, a właściwie na pół leżał na obszernej sofie, odrzuciwszy ciężki strój z głowy; miał na niej tylko niebieską przewiązkę zahaftowaną złotem, której końce luźno puszczone zwisały nad uchem. Przed sofą klęczał na kolanach tłumacz, jak niewolnik, a w pokoju byli prócz Henryka tylko kanclerz, chytry Majo z Bari, i zabawna figura ustrojona po babsku i piszcząca kobiecym głosem, rzucający się na wszystkie strony, upudrowany, umalowany eunuch, admirał Filip z Mahedii, który świeżo zastąpił niezapomnianego rycerza, admirała Jerzego Antiochejskiego. Był także Edrisi. Henryk usiadł na zydlu przed królem, który mu przez tłumacza począł zadawać pytania dotyczące krajów na północ od Niemiec położonych; Henryk odpowiadał zdziwiony. Odsłonięte nagle dywan leżący na podłodze i oczom jego ukazała się srebrna płyta, złożona z wielu kwadratów, na której widniały jakieś linie, napisy i cienie. — No, pokaż, gdzie leży twój kraj? — powiedział król Roger, a za nim powtórzył to pytanie tłumacz po niemiecku. Ale Henryk podniósł zdziwiony oczy na króla i patrzył na niego nie odpowiadając. Wtedy Edrisi pochylił się nad srebrną płytą i trzciną, którą trzymał w ręku, począł pociągać po liniach wyciętych w srebrze. Powtarzał nazwy i nagle Henryk pojął, iż ma przed sobą rysunek przedstawiający okręg ziemski ze wszystkimi krajami, miastami, rzekami. Zadziwił się niezwykle i osunął się na kolana przed srebrną mapą. — Poszło na tę mapę czterysta funtów srebra — mówił szeptem tłumacz, ale nie słuchał go Henryk. Pochylił się i patrzył, jak trzcinka Edrisiego chodziła granicami. Widział Sycylię i Palermo, na niej statek z Palermo idący w kierunku Ostii i drugi w stronę Neapolu; Rzym widział na wybrzeżu, niżej Sardynia, dalej Korsyka bliżej brzegu, potem inne ziemie i miasta znajome, Bazylea, Bamberg, coraz mniejsze okręgi, miasta, które były coraz gęściej znaczone, nie mieściły się bowiem na zbyt małej tafli — i nagle zobaczył, iż trzcinka Edrisiego dobiegła miast granicznych, Magdeburga na przykład — i przeszła na marmur obrzeżenia: Polski na mapie nie było. Jak był klęczał, tak usiadł następnie na piętach i spojrzał zdziwiony na Rogera: jakże to mogło być, aby Polski nie było? — Tam, tam — pokazał za obręb srebrnej mapy Rogerowi — tam jest Wrocław, Kraków, Poznań, Sandomierz, Płocko... — Edrisi nasłuchiwał z ciekawością tych nazw, ale król machnął ręką. Tak daleko, to musi być coś zupełnie nieciekawego, a może po prostu ten młody człowiek blaguje, nie ma za Niemcami żadnego już kraju. Ale Henryk powstał, usiadł na swoim zydlu i począł szybko opowiadać: jakże to nie oznaczyć na mapie takiego kraju, olbrzymi jest, rozległy, aż po same fale morza, gdzie się rodzi bursztyn. I aby opowiedzieć o tym, jaki ten kraj rozległy, powstał i ręce szeroko rozłożył. — Ile jest drogi z Palermo do Agrygentu? — zapytał Edrisiego. — Dwa dni drogi. — A u nas z Wrocławia do Sandomierza trzeba jechać tydzień cały — aż Krakowa na Pomorze daleko, daleko dłużej. Zaśmiał się król Roger, gdy mu to przetłumaczono, a Edrisi pokiwał głową z powątpiewaniem, admirał eunuch zakrył usta czerwonym wachlarzem i powiedział parę słów do kanclerza. Nikt nie wierzył Henrykowi. Słuch się jednak już był rozszedł, iż jest to kuzyn cesarza Barbarossy, od Welfa Edrisi coś niedawno już o Polsce słyszał, nie wyrzucono więc Henryka jak awanturnika. Przeciwnie, zaproszono go na królewskie polowanie z sokołami. Lubił Henryk takie polowania, a Hercho ucieszył na wiadomość o tym. Przysłano z pałacu myśliwych i konie dla księcia polskiego, dwanaście sokołów w kapturach drżało lekko na rękach sokolników, jak gdyby wiatr przewiewał między ich piórami. Czuły ptaki, że polowanie blisko. O świcie wyjechano z Palermo przez bramę tuż obok pałacu królewskiego. Droga pięła się miarowo pod gór$ obok królewskich ogrodów, will, pałacyków i licznych strumieni, z których słynęły okolice Palermo. Złote jabłka Hesperyd, tajemnicze pomarańcze, zwisały gęsto z drzew, na których i kwiaty sztywne i białe widniały. Pachniało kwieciem pomarańczowym, aż gęsto było w powietrzu od tego zapachu. Poranna rosa kurz przybiła i było bardzo pięknie. Kanclerz i admirał jechali w pysznych humorach. Admirał, w damskiej prawie sukni, haftowanej w srebrne obręcze, zrywał wciąż pomarańcze i częstował nimi Henryka i jego orszak. Henryk wbijał w miąższ owocu ostre zęby i chłodził się z rozkoszą. Dreszcz żaru przechodził mu po żyłach, obawiał się gorączki. Wyjechali na wysoką górę, górę królewską, skąd roztaczał się wspaniały widok na zatokę, miasto, podobne do orlego gniazda, i na całą pozłocistą dolinę, która jak muszla zbiegała się do miasta i zatoki, uwieńczonej górą świętej Kunegundy, podobną do ogromnego stołu. — Złota koncha — powiedział admirał pokazując zbiegający ku morzu obszar. Pachniało nad tą doliną cudownie. I niebo było niebieskie i gorące. Obok króla jechała królowa. Było to młode dziewczę, niedawno królowi poślubione: Sybilla, córka Hugona z Burgundii. Jechał także z nimi ostatni z żyjących synów króla, Wilhelm; w purpurę strojny, w turbanie zielonym na głowie, obwieszony brzękadłami, był niezwykle piękny, ale i wycieńczony. Pędzili naprzód we trójkę, król Roger, Sybilla i „król Wilhelm”, jak go nazywano teraz, gdy Roger kazał go za swojego jeszcze życia koronować. Inni bracia jego: Roger, Tankred, Alfons, Henryk — wszyscy już nie żyli. Po kilkunastu latach wdowieństwa ożenił się był król Roger — i oto jego młoda i ładna małżonka galopowała przez przełęcz oddzielającą złocistą konchę od suchego wnętrza gór sycylijskich. Polowanie zapowiadało się dobrze. Słońce nie bardzo paliło. Na plecach króla Rogera zwisał wspaniały płaszcz: gdy król zacinał konia, unosił się on półkolem w górę i powiewał nad żółtozieloną równiną, gdzie falowały już pszeniczne pola. Czerwony, półokrągły płaszcz był niezwykle piękny i gdy Henryk zbliżył się do króla i przyglądał mu się z podziwem, Roger wyciągając rękę rozłożył wspaniałe dzieło swoich warsztatów panormitańskich: na środku półkola widniało perłami haftowane drzewo palmowe, z dwóch stron drzewa ta sama widniała grupa, lew złoty, prążkowany, rzucał się tu na wielbłąda i, zanurzając swe pazury w żółte jego puchy — zabijał go. Wspaniałe to było dzieło sztuki, a napis arabski w otoku sławił wielkiego króla Sycylii. Roger potrząsając płaszczem zawołał: — Co, podoba ci się? W gorącym słońcu zawirowały czerwień, złoto i perły, wzory tkaniny zamigotały i przeplotły się tajemnicze arabskie litery. Pomimo światła i słońca dziwnie zrobiło się Henrykowi od tej pogańskiej wspaniałości. — Chciałby mieć twój kuzyn złotobrody taki płaszcz choć jeden, ale niedoczekanie jego — nie będze go miał ani on, ani jego dzieci. Zaśmiał się król Roger. Stali teraz wysoko na przełęczy i za nimi rozciągał się widok na morze; gdzieś w oddali na morzu leżał szary cień Italii. Pokazał ten cień śmiałym gestem Roger: — Tak, to jest Italia. — Nie widać twojej Polski stąd, co? — zawołał Roger i zaśmiał się. Zaśmieli się za królem otaczający go: i mnich, i eunuch, i Arab. Henryk nic nie odpowiedział. Jechał za królem i za królową w cichym orszaku swoich rycerzy. Nie widać było Polski, to pewna, stąd. Nie wiedział o jej istnieniu ani król Roger, ani jego geograf. Ale Henryk czuł na odległość jej istnienie. I nie myślał o niej jak o czymś dalekim. Była przy nim i, idąc tutaj, na krańcu świata, w orszaku króla sycylijskiego, żył nią i oddychał, jak gdyby tylko przez nią i w niej mógł żyć. Jeszcze lat parę, a może dowie się król sycylijski o istnieniu tej olbrzymiej krainy, która drzemie w swych borach. Tymczasem, gdy wjechali na wysoką górę, zobaczyli w oddali, niby siny obłok ku górze podniesiony, stożek wspaniały. Była to Etna, w śniegu jeszcze cała i dymiąca. Przeżegnali się rycerze Henrykowi na ten widok i nie śmieli się z nich ich towarzysze miejscowi. Widok naprawdę był wspaniały. Ogromna śnieżna góra podnosiła się ponad zielonymi pagórkami, okrytymi falami pszenicy, i zlewała się z przeźroczystym materiałem niebios. Dym unosił się z krateru biały, bielszy od górskiego śniegu, i rozciągał się na niebieskim tle jak pióro na wietrze. Nagle zatrzepotał sokół na ręku Hercha i inne larum podniosły natychmiast, król zachwycony zaklaskał w dłonie i skoczyły rumaki królewskie, orkany, kastylijce i portugalczyki. Sokolnicy spuścili część ptaków z rąk, zdjąwszy im łańcuszki i kaptury, a te, które siedziały na rękach innych gońców, trzepały skrzydłami i podnosiły krzyk nadzwyczajny. Sokół króla i sokół Henryka zerwały się z miejsca w górę i tkwiły u szczytu niebieskiej kopuły nieruchomo, orszak cały w skok się posuwał śledząc poruszenia ptaków. Przez pszeniczne pola, tratując, przez urwiska i suche łożyska strumieni lecieli spoglądając tylko ku górze. Niebawem sokoły powróciły ze zdobyczą. Koło południa zatrzymano się w małym ustroniu, nad źródłem, które szemrało boleśnie. Henryk pochylił się nad wodą i długo słuchał jej pieśni; brzmiała ładniej niż cymbały muzyki żydowskiej w Bambergu. Naokoło był gwar, pito wino, jedzono, żartowano, a on zasłuchał się w melodię bardzo przenikliwy. Potem ruszono dalej. Po południu było gorąco i powoli niebo z lazurowego rozgrzewało się do białości. Suche powietrze męczyło Henryka, męczyło także i króla — ale sokoły tym razem były niezmęczone. Mnóstwo ptactwa i drobnej zwierzyny oddawano pachołkom, którzy odwozili je do specjalnych stacji zbornych. W orszaku znajdował się również brat templariusz. Był to młody Niemiec. Henryk spostrzegł go z rana od razu, ale nie miał sposobności z nim rozmawiać. Ale właśnie teraz, kiedy Henryk zmęczony zeskoczył z konia i spoczął na żółtej skale, która się wydobywała z zielonej trawy jak żebro olbrzyma, młody rycerz zbliżył się do niego, powiewając białym płaszczem, na którym widniał wielki czerwony krzyż. Młody Niemiec skłonił się przed Henrykiem i podał mu rękę. Po czym bez żadnych wstępów powiedział mu: — Jeżeli wasza wysokość będziesz w Jerozolimie, udaj się do rycerzy, którzy mieszkają na miejscu Świątyni. I gdy zapytają, po co przybyłeś, daj im ten znak ode mnie. To mówiąc, końcem miecza narysował na trawie koło, w kole krzyż. — Jest to róża i krzyż, znak wieczny i doczesny. Potem pozostawił Henryka w samotności. Niezwykłe zachowanie się rycerza przejęło Henryka znowu niepokojem. Miał wrażenie, że dostał się pomiędzy zjawiska nieoczekiwane i niezrozumiałe, które pchały go w jakimś złym kierunku. Rozumiał doskonale swoją busolę w Polsce, tu las, tu pole; tam Pomorze, tu Niemcy — i wszystko jasne, co trzeba robić. Rozumiał Niemcy i Barbarossę — rozumiał jego pojmowanie cesarstwa. Ale tego, co się działo w tym fantastycznym kraju, nie rozumiał. Niebo nad nim, białawe — ale zawsze jeszcze niebieskie — cudowne było, to prawda; łany pszenicy żywicielki też rozczulały go — no i te kwiaty, których było pełno na każdym kroku; czerwone koniczyny zarastały amarantowymi strumykami stok góry, na której siedział. Nagle przed nim zjawili się Roger i Sybilla... Z pomieszaniem spojrzał Henryk na króla, ale król zachowywał się spokojnie, zwolna zjechał ze wzgórza w towarzystwie żony, po czym skierował się przesmykiem skalnym, pomiędzy dwoma zielonymi urwiskami. Gdy stanęli u Wylotu przesmyku, Henryk drgnął. Przed nimi, w rozległej i płaskiej dolinie, porosłej wysoką i zieloną trawą, w głębi, jakby zadumany, stał obszerny budynek, składający się z licznych kolumn, poprzerzucanych wysokimi gzymsami. Świątynia była samotna, opuszczona, nie pokryta dachem — ale w tym miejscu suchym stanowiła akcent życia. I dlatego Henryk, ujrzawszy ją, jak gdyby ujrzał człowieka na pustkowiu. Świątynia była pusta. Miała kolor jednolicie śniadawy, ciemny. Kolumny, przełożone takimi złotawymi blokami zwietrzałego kamienia, były od samego dołu żłobione — i wyrastały z ziemi jak gdyby najwspanialsze złote kwiaty sycylijskiej pustyni. Gdzieniegdzie widniały między kolumnami sześcienne ołtarze, podstawy obalonych posągów. Gdzieniegdzie także leżały potłuczone figury dawnych panów tego przybytku. Fioletowy mrok trwał pomiędzy kolumnami: ściemniało się. Jeźdźcy zeszli z koni i porzucili je luzem, ale rumaki nie poczęły jeść trawy, niespokojnie obzierały się za zgubionymi towarzyszami: jeźdźcami, końmi, sokołami. Weszli wszyscy za królem w cień świątyni. W głębi świątynnego atrium stało parę płaskorzeźb, opadłych widać czy zniesionych z góry. Na jednej widać było, jak brodaty atleta, siedząc na łożu, trzyma niewiastę za rękę i przygląda się jej, i widzi, że jest bardzo piękna. Ruch atlety wyrażał zachwyt i onieśmielenie; cofał się, opadał na łoże, a był niestety całkiem nagi. Ze wstydem spojrzał Henryk na to dzieło złych ludzi. Król Roger stał długo przed tą płaskorzeźbą, gestem przywołał Edrisiego, Sybillę wreszcie, i stali patrząc na doskonałość jej linij. Henryk nie rozumiał tej sceny. Edrisi potem zwolna obszedł z królową i królem wewnętrzne podwórze świątyni i objaśnił im sposób budowania starożytnych Greków. Mówił po łacinie — co prawda z trudnością — aby być zrozumianym przez młodego księcia. Uczoność zdała się teraz młodemu, zdziwiło go to wszystko, co mówił arabski mędrzec, ale gdyby mu to nawet najbliższą polszczyzną wyłożone było, to rozumiałby piąte przed dziesiąte. Wynikało jednak niezbicie ze słów Araba, że złe były siły, które ten gmach w pustkownym miejscu na cześć nieznanych mocy wybudowały. Wreszcie gadanie Edrisiego tak księcia zaniepokoiło, że obrócił się ku wejściu. Wówczas spostrzegł, że pomiędzy kolumnami stoi ktoś nieznajomy. Ktoś, kto nie należał do orszaku króla Rogera. Z wyglądu był to pasterz, młody jeszcze i w skóry koźle ubrany. Stał wsparty jedną ręką o kolumny i oświecony blaskiem słońca, które już zachodziło. Nikt na niego nie zwracał uwagi. Pasterz wtedy klasnął w dłonie i wkrótce przybiegło paru innych chłopców w jego wieku. Wszyscy się ukłonili przód królem Rogerem. Król zaśmiał się. Usiedli wszyscy razem, król, królowa, Henryk, Edrisi, na skalnych złomach, które się z gruzów świątyni uwaliły i leżały na ziemi. Pasterze rozpalili ogromne ognisko, podsycając je snopkami suchej trawy. Smuga czarnego dymu przekreślała żółtawe kolumny. Zmrok zapadał w ciszy. Jeden z pasterzy wyciągnął z kąta kobzę, drugi przyłożył do warg instrument jakiś, prostacko z krótko przyciętych trzcinek uczyniony; zaczęli naprzód grać jakieś piosenki pasterskie przy ognisku. Melancholia spłynęła na słuchających. Król Roger pochylił głowę i myślał. O czym myślał? Nie wiadomo. Ale o czymże mógł myśleć ten wielki władca, jak nie o swoich czynach, po których niewiele do dni naszych przetrwało. Czy myślał o prochu, w jaki się miało rozsypać jego królestwo, Palermo jego — stolica świata, jak dumnie zwał to miasto Edrisi — samo jego pyszne ciało? Henryk też myślał przy dźwiękach. Ale nie o, przyszłym swym królestwie. Spojrzał na królową. Siedziała przy królu, przechylona ku niemu, młodziutka i śliczna. Blade kosmyki północnych włosów wymykały się spod białego rąbka, jaki miała na czole. Kubrak alamański obciskał jej drobne piersi. Oczy miała olbrzymie, niebieskie i zalęknione. Powiadano, iż kochała się w swoim pasierbie, pięknym Wilhelmie. Ale jego tu nie było. Nie chciał się męczyć zbytnio i wrócił z drogi do Palermo. Henryk patrzył na królową i myślał, że mógłby ją bardzo kochać, gdyby mógł kochać kogokolwiek — i ułomna ta, mała niewiasta przypomniała mu inną kobietę, co została w tej ziemi, której stąd nie widać. Muzyka zaczęła się ożywiać. Dwaj chłopcy wystąpili nagle na środek atrium i stanęli naprzeciwko siebie, uniósłszy ręce na wysokość ramion. Kobza dudniła miarowo, choć zwolna, a trzcinowe organki wydawały nuty nosowe i wysokie. Chłopcy przebierali nogami w miejscu, ale żywo, tak że widać było ruchliwe muskuły ich lędźwi. Ów pasterz, którego najpierw zauważył Henryk, stanął na kamieniu i, wsparłszy się w bok jak król, przypatrywał się widowisku. W miarę jak ożywiała się muzyka kobzy i syryngi, ożywiały się ruchy dwóch tańczących. Z przebierania nogi ich rzuciły się w podskoki, ale łuki rąk podniesione do góry trwały wciąż nieruchomo, palce klaskały. Muzyka poszła dalej w ożywienie, chłopcy zaczęli się mijać, zręcznymi skokami unosząc wysoko nagie nogi. Potem skakali coraz szybciej i poczęli się uderzać rękami w uda lub klaskali w dłonie nad głowami. Henryk ze zdziwieniem spojrzał na otoczenie. Król i królowa patrzyli na tańczących jak zahipnotyzowani. Na twarzy Edrisiego schwycił nagle Henryk uśmiech tak przejmujący, że aż dreszcz przeszedł mu po plecach. Uśmiech pełen drwin, żalu, goryczy i szyderstwa. Straszno mu się zrobiło, że się tu znalazł w tym miejscu zakazanym. Poszukał wzrokiem ratunku u Hercha. Ale ten stał wyciągnięty jak struna i blady jak trup, nie spuszczając z oczu tańczących. Przeniósł wtedy oko na pasterza. Ten stał jednakowo triumfalny — naprzeciwko siedzących, i wspierając się lewą ręką o biodro, prawą podnosił w górę swój kij opleciony zielonymi liśćmi. Od czasu do czasu potrząsał głową i płomień ogniska odbijał się połyskiem na jego długich włosach. Tymczasem chłopcy rozpoczęli szaleńcze skoki i zwroty po piasku pogańskiego atrium, to skakali ku sobie, wymijali się zręcznie i znowu się schodzili, to okręcali się w wirze, aż migały ich szerokie ogorzałe plecy, zlane potem. Wreszcie, gdy już się zdawało, że ustaną w tym przerażającym tańcu, poczęli wirować, w kółko okrążając miejsce, na którym tańczyli. Inni pasterze, patrzący na to widowisko, wydobywali z siebie krótkie, gardłowe okrzyki — to wznosiły się one szybką kaskadą ku sczerniałemu niebu, to opadały jak klekot. Patrzącym na to zrobiło się straszno. Henryk przymknął oczy, ale wciąż je otwierał, widząc wirujących w kółko. W uszach brzmiał mu krzyk gardłowy, podobny do dławienia się ludzi w bitwie usieczonych mieczem. Nie wiedział, jak ma się zachować. Nagle obaj chłopcy w potwornym wirze schwycili się za ręce i razem zakręcili się tak, aż zamigały tylko ramiona ich, piersi i plecy. Muzyka się urwała na jakiejś wysilonej nucie. I po momencie ciszy rozdarł powietrze okrzyk tak straszliwy, jak gdyby nie z piersi pasterzy się wydobywał, ale jakby wszystkie kamienie opuszczonej świątyni zawrzasły. Noc czarną przecięły te krzyki jak noże. I nagle wszystko umilkło. Królowa Sybilla pochyliła się ku ziemi, potem wyprostowała się, porwała się z siedziska i tak samo wysoko i przeraźliwie zawrzasła. Edrisi i król Roger porwali ją za ręce, nie wiedząc, co czynić. Ale królowa opadła jak martwa na ziemię i leżała blada w świetle ognia. Porwano się do koni, ledwie je połapano, Henryk widział, jak król Roger posadził Sybillę przed siebie. Powracała powoli do przytomności. Galopem ruszyli w noc. Henryk leciał śladem Rogera, widząc wciąż półokrągły płaszcz jego, wydymany w górę pędem powietrza. Za sobą słyszał cwałowanie Hercha i Edrisiego. Późno w noc dopadli bram Palerma. W domu zastał już swoich, których pogubił na polowaniu. Wszyscy czekali na niego przy świetle zapalonych pochodni. Dano znać do pałacu, że przypłynęła flota genueńska, trzydzieści trzy okręty, która w najbliższym czasie odpływa do Ziemi Świętej, i że mogą się z nią zabrać. Henryk pobłogosławił boskie zrządzenie, bo nie chciał dłużej zostawać na tej ziemi pełnej diabelskiego piękna. Zanim jednak załadowali się na statek, żałobna chorągiew powiała na zamku panormitańskim: królowa Sybilla zmarła w kwiecie wieku. Rozdział XIII Galera genueńska, którą wybrał Henryk, posiadała dwa rzędy wioślarzy, przykutych do wioseł niewolników, ale miała i maszty, na których zwisały brązowe żagle. Na ogromnym i grubym słupie tkwiło „bocianie gniazdo”, kosz półokrągły, na którym sterczał dniami i nocami nagi marynarz. Na rufie okrętu mieścił się obszerny i wysoki namiot, którego poły zwisały po obu stronach przez burtę, haftowane w genueńskie wzory. Namiot ten był siedziskiem księcia i jego ludzi i dlatego wystawiono nad nim chorągiew na tyce, znaczoną kolorami Piastów. Niedaleko namiotu pobudowano czworokątną przegrodę, wznoszącą się niby wieża nad statkiem: było to pomieszczenie dla koni, które stały w ten sposób na świeżym powietrzu: przemyślne urządzenie wysuwanych szuflad sprawiło, że można je było łatwo karmić i również łatwo oczyszczać. Flota płynęła kilkoma rzędami, ale okręty nie traciły się z oczu. W nocy ogniska rozpalone na dziobie sygnalizowały ich obecność. I Henryk lubił patrzeć, jak wśród czarnego szelestu nieskończonego morza błyszczały, niby gwiazdy rozsiane w górze, ogniska miarowo płynących okrętów. Niedużą galerą miotały fale niespokojnego morza — ale kiedy wiatr uspokajał się, dolatywały do Henryka skrzypliwe poruszenia wioseł, niby uderzenia serca bezimiennego tłumu, który nadawał pęd nawie. Szczęśliwe wiatry sprzyjały żegludze i morze o czasie wiosennym, upalnym nie było burzliwe. Szemrało, cicho uderzając o czarne dębowe burty ciężkiej galeony, posuwano się naprzód wytrwale i dowódca statku i floty całej, stary, sczerniały genueńczyk Marone, zacierał ręce. Wiózł on towar bogaty, przeważnie miecze stalowe, łuki frankońskie i bretońskie doskonałe i zbroje zachodnie, które się damasceńskim równały, wełniane ciepłe kubraki i sukno cienkie na szaty kobiece. Zaś miał zamiar zabrać z Ziemi Świętej, prócz wschodnich specjalności: cukru, korzeni i klejnotów, większą partię niewolników, niezbędnych do kopalń genueńskich i kamieniołomów. Henryk lubił wyjść nocą na pokład i, wsparłszy się o poręcz, patrzeć na wieczny ruch morza. Nad ich głowami niebo nocne było granatowe i przejrzyste, a gwiazdy specjalnie wielkie i tajemnicze. Z innych okrętów dolatywały śpiewy. Nie rozumiał Henryk tego świata, po którym chodził tak długo i w takie rozmaite strony. Nie pojmował ani króla Rogera, ani tego, dlaczego królowa Sybilla umarła. Wszystko, co mówił — pieniąc się — Arnold w ogrodzie laterańskim, wydawało mu się szmerem niklejszym od fali, która się rozbijała o dziób okrętu. A jednak niezamieszkała świątynia, schowana w kącie doliny, utkwiła w jego umyśle głębiej niż ruiny Rzymu nawet. Jakieś minione, dokonane życie zwiędło; jakie ono miało znaczenie, czym byli ci ludzie, którzy budowali kolumny w Segeście czy Koloseum? Przypomniał sobie, że jadąc przez bogate miasto portowe, jakim była Piza, widział nowy przybytek, który wznosili jego mieszczanie. Ogromna nawa na pół była ukończona, ale stał w niej już las kolumn i łuków niebywałej śmiałości. Fasada wznosiła się rzędami filarów, niby drzewami rajskiego ogrodu, gdzie wszystko było harmonią. Okna lotne i szerokie otwierały się jak oczy żądne widoków nowego świata. Wszystko było naprawdę nowe i wesołe. Co oznaczała ta świątynia? Jaki dzień znaczyła w przemijaniu wieków — i czym było owo przemijanie? Staczanie się czasu, który spływał jak woda z olbrzymich szat pańskich, jak łza z oka Pantokratora. Olbrzymia twarz Chrystusa-Boga patrzyła na Henryka z przejrzystych granatów nocy jak spod kopuły Capella Palatina. Jakiż pełen był świat dziwów i jak splatały się te dziwy w rzecz najniemożliwiej niezrozumiałą. Jak boleśnie było znaleźć znaczenie świątyń i własne swoje znaczenie wśród tylu spraw i tylu ludzi. Nie mógł mówić o tych rzeczach z nikim, chłopcy byli za młodzi. Jaksa zanadto przejęty swoją wielkością i nieprawdopodobieństwem ich podróżniczych czynów. Jeden tylko mnich norweski — Bjarne (po chrześcijańsku ochrzczony Kalikstem) — zabrany z łaski przez Marona na statek, aby się modlił za wszystkich i tym dobre wiatry sprowadzał — rozumiał coś niecoś z myśli Henryka, kiedy mu je wykładał stłumionym głosem na pokładzie pod niebem nocnym. Piękne to były noce dla nich obu. Bjarne piechotą przywędrował z dalekiej północy i zabrał się na statek — jak Henryk — dla odwiedzenia miejsc świętych. I sypiał teraz na cuchnącym dnie galery razem z niewolnikami. Täli także wychodził nocami na pokład i brząkał na swojej wioli. Dźwięk instrumentu gubił się w szmerze fal, czasami podśpiewywał sobie chłopak, i Henrykowi przypominał się jesienny ogród i mała Richenza, która tak podobna była do zmarłej królowej Sybilli. I wolnym głosem, powoli, jak gdyby namyślając się, opowiadał mnichowi Bjarne o losach ludzi, wszystkich ludzi, z którymi się stykał: jak przemierzali świat cały, pędzeni głodem, sami nie wiedząc, po co i dlaczego. Bjarne nie rozumiał także Henryka, który czynił to samo. Ale słuchał jego opowiadań i sam opowiadał mu wiele, jak to na północy lud żyje z wypraw łowieckich i zbójeckich i jak w nim żałość wezbrała, i jak to poszedł w świat zobaczyć na własne oczy miejsce, gdzie Chrystus żył i cierpiał, jak przed nim król Eryk i królowa Bodil. Zastanowiło to Henryka; nie zdawał sobie, właściwie mówiąc, sprawy z tego, dokąd jedzie, nie myślał o tym. I nagle prostackie słowa ubogiego mnicha przywołały mu na pamięć cel jego podróży. Ujrzał przed oczyma wyobraźni tę ziemię jedyną na świecie i ślady jeszcze żywe żywota Zbawiciela. Po raz pierwszy wzruszył się. w głębi swojej i przeraził się. Czyż jest godzien i gotów’ do odwiedzin miejsc świętych? Toteż to, co opowiadał Kalikstowi Bjarne — było raczej spowiedzią niż opowiadaniem, szukał potępienia, mędrkował, starając się wydać wobec mnicha niezwykle gorzkim i grzesznym. Ale prostaczek poznał się szybko na tym, czym był Henryk, i powiedział mu: — Widzisz, książę, nie trzeba tak bardzo myśleć o tym wszystkim. Prawda, jesteśmy grzeszni, prawda, włóczymy się po świecie Bożym — albo i siedzimy w zapiecku, jak moi bracia pod Hamarem lub twoi pod Krakowem, ale nie chodzi o to. Rzeczy trzeba brać i mijać je, i jak Bóg da układać. Trzeba żyć, i żyć po Bożemu — i myślenie nic na to nie pomoże. Powtarzał sobie Henryk te słowa. Nieraz je powtarzał. — Trzeba żyć, i żyć po Bożemu — i myślenie nic na to nie pomoże. Szczęśliwie uniknęli piratów, tygodniami żeglując pój spokojnym morzu. Zajeżdżali na Kretę i na Cypr, ale w końcu pokazała się Ziemia Święta. Flota zawinęła do portu w Jafie, Marone począł wyładowywać swój towar, a Henryk z garstką swoich ludzi wydobył się na brzegi i wyładował zmęczone i zbiedzone konie. Ludzi miał dwudziestu kilku, prócz Jaksy i chłopców, a koni trzydzieści. Ledwie zeszły biedaki na brzeg, pokładły siei i leżały zbolałe i chore. Ludzie też byli zbiedzeni. Kwestia koni, ludzi, wyżywienia zajmowała Henryka, trzeba było pilnować baryłek z pieniędzmi, bo lud portowy, chciwy, gotów był rzucić się na nie. I tak stanęli w Ziemi Świętej skłopotani, zmęczeni, nie wiedzący, co czynić, nie myśląc nawet, gdzie się znajdują. I śmieszył Henryka i jego ludzi (zwłaszcza Jaksę) widok Bjarne, który upadł na twarz i całował proch. Z innych okrętów powychodzili kupcy i pielgrzymi i zrobiła się ich spora gromadka. Otoczył przybyłych tłum nieufnych i czarniawych chłopców, kobiety w szatach niedbałych wzrokiem oceniały wartość przybyłych rycerzy. Port w Jafie był niewygodny i mały, statki z kolei podchodziły do płytkiego brzegu i wyładowywały towar i ludzi. Nad towarem czuwał Marone. Naprzeciw ludzi wyszli zaraz posłani przez templariuszy posłowie. Mieli oni na sobie białe płaszcze i znak czerwony, ów krzyż ośmiokątny. Do obowiązków rycerzy Świątyni Pańskiej należało odstawienie pielgrzymów z Jafy do Jerozolimy. Rozstawione po drodze oddziały po trzech, czterech rycerzy oddawały sobie z rąk do rąk wędrowców i czyniły straż nad całą drogą, która nie zawsze była bezpieczna, gdyż zapędzały się tu nieraz żądne zdobyczy oddziały muzułmańskie z niedalekiego Askalonu, który wciąż był w rękach Egipcjan. Miasto wydawało się pustynne. Nie było wokół drzew ani roślin, a ludność miała wygląd znękany i niegościnny. Henryk nawet się nie pomodlił szczerzej, stanąwszy na spalonej ziemi. Natomiast kazał wyliczyć parę sztuk srebra i dać je Kalikstowi, który nie wzbraniał się i przyjął je od razu. Ale kiedy galernicy poczęli porozumiewać się z współplemiennikami i współwyznawcami, którzy stali na brzegu — i za to zostali biczem ukarani — oddał pieniądze gapiącym się muzułmanom i polecił za nie przynieść wszelkiego jedzenia, owoców, placków i mięsiwa. Jakoż przyniesiono trzy kosze i Kalikst sam rozdawał galernikom. Rzucili się oni na jedzenie jak zwierzęta. Marone, który był na brzegu, polecił mu nie przeszkadzać, ale śmiał się z mnicha, i śmiali się także ludzie Henryka, Jaksa z Miechowa i inni. Aż wreszcie sami galernicy zaczęli się śmiać, kiedy Kalikst zeszedł na brzeg, próbowali weń trafiać kośćmi, łupinami owoców i skórkami chleba. Sam mnich śmiał się razem z innymi i ucałował Henryka w rękę, i podjął go za kolana, za to, że mu taką wesołość sprawił. Ruszyli wreszcie w towarzystwie dwóch templariuszy, którzy ich prowadzili na jerozolimską drogę. Za Jafą krajobraz się odmienił, szli w dolinie pełnej strumyków i gajów pomarańczowych; była to prawdziwa ziemia mlekiem i miodem płynąca. Ale po jakichś dwóch milach spod zielonej murawy łąk i ogrodów jak żebra śmiertelne począł wyzierać wapień. Dolinę zasypywały złomy popielatych skał; podniesiono się w górę, po bezwodnych zboczach i tarasach. I kiedy wspięto się raz jeszcze, ujrzano na wysokim wzniesieniu miasto spalone i białe, z potężnym szarym kompleksem i budynków, niby pięścią uzbrojoną, z przodu. Była ta Jerozolima, broniona Wieżą Dawidową. Spuszczono się ku dolinie Hinnomu, gdzie w piaskuj i rzadkiej trawie trwały stare, grube oliwki, jedynej drzewo jerozolimskie, osobliwe i żałosne. Nad nimi wznosiły się potężne mury stawiane sztuką nie znaną na Zachodzie. Gdy tak z doliny, z wysokiego łożyska patrzyli w górę ku wieżycom Cytadeli, odezwał się Jaksa: — Ludzka siła nie zdobyłaby tych murów. Wjechali przez Bramę Jafską, ozdobioną łukiem wspaniałym, sztuką francuską wystawionym, i otoczył ich gwar wschodniego miasta. Miało się ku wieczorowi i kobiety wychodziły po wodę do cystern i zbiorników,Niewiasty Franków — jak tu nazywano wschodnim obyczajem wszystkich Europejczyków — i Surianów, wschodnich mieszkańców grecko-żydowsko-ormiańskich, chodziły z odsłoniętymi twarzami. Niektóre z nich, które się trudniły nierządem, widziały w przybyłych swoje zwykłe bezżenne ofiary, robiły też zachęcające gesty i zmierzały ku rycerzom, ale templariusze krzykiem i sprośnymi wyrazami odpędzali je od przybyłych. Kobiety Pullanów, którzy rozmnożyli się w Ziemi Świętej z bękartów rycerskich, nosiły na twarzy czarczafy i uchylały je tylko z daleka, pokazując zawstydzonemu Henrykowi zarysy swoich twarzy. Zanim się udał do Grobu Pańskiego, Henryk drogą Dawidową i drogą Salomonową zajechał na Moriah; Był to olbrzymi, pusty plac, zajmujący czwartą część miasta — pośrodku placu, zasypanego resztkami kolumn, attyk i gzymsów, stała ośmiokątna, marmurem okryta, kopułą różową uwieńczona Świątynia Salomona, na podniesieniu marmurowym wzniesiona. Za nią wśród cyprysów i dębów kryła się przyparta do murów fasada wspaniałego pałacu królów jerozolimskich, na gruzach domu Dawidowego wzniesiona. W jednym ze skrzydeł pałacu, które rozciągało się ku świątyni, mieściło się siedlisko rycerzy Świątyni Pańskiej, templariuszy. Ci, którzy go przyprowadzili, umieścili wszystkich towarzyszy Henryka w pokojach rycerskich, a księcia zaprowadzili do wielkiego mistrza. Jakoż Bertrand Tremelai, który podówczas był mistrzem templariuszy, mąż wspaniały, ogromny i onieśmielający w swej powadze, przyjął go czym prędzej. Co prawda, powagę rycerza mąciły gołębie i szpaki, których pełno było na oknie jego celi; widać lubował się w nich mistrz zakonu Świątyni Pańskiej, ale rozmawiając z Henrykiem udawał, że nie słyszy ich wrzasków i gruchania. Henryk powiedział, kim jest, i narysował końcem miecza krzyż w kole na zimnej posadzce celi. Bertrand odpowiedział takim samym znakiem, kreśląc go palcem w powietrzu, i powiedział, że skoro Henryk szuka róży i krzyża, zatrzyma go w przybytku templariuszy. Zanim rozgościli się w przeznaczonych im komnatach pustkownego zaniku — noc nadeszła i Henryk udał się na czuwanie nad Grobem Chrystusa. Olbrzymia świątynia, wsparta na romańskich głowicach ciężkich kolumn, była ciemna i pusta. Tylko wkoło kaplicy grobowej, która stoi pośrodku kwadratowej świątyni, paliły się jarzące świece, duże i małe. Stały one w świecznikach ze srebra ulanych i w drewnianych, i w żelaznych, i po prostu przylepione woskiem do kamienia lub podłogi. Światło palące się w nich było święte, jako że spływało ono w Piątek Wielki z nieba i zapalało pogaszone lampy. Największy ten cud wzbudzał corocznie podziw tłumów zgromadzonych, zanim papież surowo potępił kapłanów syryjskich, którzy nad dokonywaniem się jego czuwali. Jak zwykle, straż przy grobie trzymało dwóch rycerzy zamkowych. Henrykowi towarzyszył tylko Bjarne Kalikst. Książę ubrał się w prostą opończę, aby się nie wywyższać przy grobie Najwyższego. Legł teraz na zimnej posadzce u wejścia do grobowej rotundy, rozkrzyżowując ramiona i bijąc czołem w proch. Oto o ten kamień walczyły teraz wszystkie narody, aby obronić go od muzułmanów. Opodal krypty kamień znaczył centrum świata, opodal Król Królów spoczywał. Cierniowa była jego korona. Być może nie pragnął tej krwi, która była dla jego grobu przelewana. Ale połączyły się wszystkie narody i zapomniały o tym, kto jest Niemiec, kto Francuz, kto Duńczyk, Szkot czy Allobroga*, Ormianin, Lotaryńczyk czy Akwitańczyk. Henryk leżał spokojnie obok Kaliksta i nie myślał właściwie o niczym, nie modlił się nawet do Boga, tylko czuł jakieś olbrzymie podniesienie ku czemuś wyższemu, to, co czuli zapewnię ci wszyscy, o których powiadał kapelan Fulcher, że czuli się jak bracia i synowie Boga i jako bliźni prawdziwi. I myślał, jak świętość jednoczy i gdyby wszyscy w Grób ów wierzyli, wszyscy braćmi by się stali. I nie myślał o sobie. Tak przeszedł czas jakiś. Ale przed północą ciszę przerwał szmer kroków i szelest szat. Henryk podniósł się z ziemi i ukląkł, wciąż jeszcze myśli mając zawieszone w przestrzeni. Przy grobie klęczała kobieta w bardzo bogatym stroju; włosy jasne miała rozpuszczone na zielonym płaszczu i ledwie przezroczystym rąbkiem przykryte. Rąbek przytrzymywała złota opaska z rzeźbionymi gołębiami. Henryk widział piękny, aczkolwiek niezwykle chudy profil. Pochylona nad grobowym kamieniem, oparła obie ręce o kant granitowy wejścia do kaplicy i szeptała półgłosem modlitwy. Obok niej stał wysoki, czarny mężczyzna w krótkiej szacie ze złotego materiału w czarne krzyżyki — trzymał ogromny miecz konetablowski i wspierał się na nim jak kat. Obok niewiasty klęczały dwie inne, jedna świecka, druga w zakonnym habicie i wysokim, białym kornecie na głowie. Kilku giermków za damami wniosło ogromne woskowe świece. Słudzy okazywali owej pani niezwykły szacunek. Była to Melisanda, królowa jerozolimska, a z nią jej siostry: Hodierna, księżna Trypolisu, i Iveta, przełożona panien lazaretanek w Betanii. Ród hrabiów de Rethel, który obecnie na tronie jerozolimskim zasiadał, miał szczęście do silnych kobiet, władały one mężami, rządziły hrabstwami i królestwami z niezwykłą energią. Z czterech córek Baldwina II tylko pobożna Iveta, aczkolwiek dorodnej postaci, nie odznaczała się chciwością władzy. W wieku lat pięciu przeżyła straszne miesiące jako zakładniczka u muzułmanów, co jej się bardzo w pamięć wbiło. Uciekła w zacisze klasztorne — chociaż i tam naczelną władzę wykonywała, ale odznaczała się łagodnością. Ubóstwiała natomiast swoją najstarszą siostrę, Melisandę, i zawsze w ciężkich chwilach ku niej pośpieszała. Druga, Alicja, młodziutka wdowa po Boemundzie antiochejskim, pokryciem na konia z białego aksamitu muzułmanów kusiła, aby z nimi razem Antiochię córce własnej i dziedziczce odebrać. Przeciw ojcu rodzonemu stawała, aż ją musiał wreszcie oblegać i do posłuszeństwa zmuszać. Ale na swoim postanowiła i Antiochią Ą rządziła, odebrawszy ją od córki swej Konstancji, która jej potem natomiast narzeczonego odebrała. Trzecia, Hodierna, z mężem się swarzyła, walczyła nawet, i zawsze w pobliżu siostry przebywała. Rycerz w czarno-złotej szacie był to cioteczny tych pań, Manasse de Hierges, konetabl królestwa. Henryk klęcząc modlił się czas jakiś — a potem wstał i lampę przygotowaną podług zwyczaju zapalił — jako że północ już była — i podniósł, aby postawić ją na kamieniu grobowym. Po czym głęboko skłonił się przed królową i odszedł na dawne miejsce. Hodierna popatrzyła na niego ze zdziwieniem — ale Melisanda odwróciła się, modląc, w jego stronę i patrzyła nań raz po raz wzrokiem nieprzytomnym, jak gdyby o czym innym — o modlitwie może, myślała. Po czym powstała z klęczek, a za nią wszyscy inni. Minęła Henryka i odeszła znowu przez boczne wyjście. Ale po chwili podszedł do niego jeden z giermków i zapytał go po niemiecku, kim jest i czy dawno do Grobu Świętego przybył. Henryk, jak ze snu zbudzony, opowiadał mu wszystko, na co giermek rzekł, że ma się z rana do pałacu zgłosić, bo królowa sama pragnie mu wszystkie święte miejsca osobiście pokazać. Zdziwiło Henryka tyle łaskawości. Podziękował przez giermka królowej i znowu zapadł w stan modlitewny. Lampa jego płonęła jasnym ogniem na kamieniu grobowym Chrystusa, a wzruszony Bjarne wzdychał ciężko obok niego. Noc była upalna, ale potem przez upał przeszedł chłód lekki, oziębiło się. Był to świt. Kończyła się krótka letnia noc — Henryk leżał krzyżem jeszcze czas dobry, z dziesięć pacierzy — a potem wstał i wyszedł na dworze. Gwiazdy gasły, niebo bladło, nowy dzień wstawał nad Jerozolimą. Dzień niespokojny. Przydzielonym do księcia templariuszem był młodszy od niego Walter von Sehirach, Niemiec wyjątkowo, gdyż wszyscy inni rycerze mnisi byli Francuzami lub Prowansalczykami. Walter powiedział Henrykowi, że skoro Iveta z Betami przybyła do królowej i skoro królowa modliła się o północy przy grobie Chrystusa, miały się na pewno dziać dziwne rzeczy. Jakoż rzeczywiście na mieście dał się zauważyć nich i niepokój — przyzwyczajeni do niejednego mieszczanie pakowali towary w toboły — tylko ulica Wenecka i Genueńska, gdzie mieszkali uprzywilejowani kupcy, trwały pewne, że palcem tam nikt nie ruszy, gdyż byli pod swojej najjaśniejszej rzeczypospolitej i pod świętego Marka opieką. Nie zamykali też swoich funduków*. Ale Henryk, wypożyczywszy koni od templariaszy, choć kilka kroków go tylko dzieliło, zgłosił się do pałacu tak, jak mu królowa kazała. Ciżba wielka domowników stała u wejścia, ale nikt go nie nagabywał. Gapie cisnęli się ze wszystkich stron, poganie sprzedawali owoce i słodkie, w miodzie gotowane orzechy; rycerze byli w hełmach, a kupcy w turbanach. Dopiero teraz, gdy postawiono go przed królową, Henryk zobaczył, że jest to już kobieta leciwa. Wczoraj, w świetle płonących świec, wydała mu się zupełnie młodą. Była nad wyraz piękna i jej żywe, czarne oczy świeciły jak żar w przyczernionych sztucznie powiekach. Ogromne brwi jak dwa łuki także były nad owymi oczami narysowane. Królowa grała w szachy z siostrą, gdy Henryk przyklęknął na jedno kolano. Dostał dłoń do ucałowania — ale nie mogli rozmawiać, gdyż królowa mówiła tylko po francusku, mową południową, której Henryk nie znał. Przez tłumacza powiedziała mu, iż powzięła wiadomość, kim on jest, i że wie, że jest kuzynem cesarza Niemiec i cesarzowej Hiszpanii — i że królowa sama będzie pragnęła oprowadzić go po cudownych i świętych miejscach Hierozolimy. Jakoż niebawem podano konie dla dworu, mulicę dla królowej i udano się na pokłon miejscom świętym. Pomimo że królowa była pełna przyjemnej uprzejmości, znać było, że niepokoi ją coś i przygniata. Walter mówił z rana Henrykowi, iż na pewno dziać się będą teraz gorszące zdarzenia. Syn królowej i króla nieboszczyka Fulka, Baldwin, trzeci tego imienia, który dotychczas połową tylko królestwa władał siedząc na Tyrze i Akkonie, miał ruszyć podobno na Jerozolimę i siłą przymusić matkę do oddania mu reszty państwa. Na razie oblegał, jak mówiono, zamek Mirabel, siedzibę konetabla Manasse, ale miał wraz ze swoim zaufanym templariuszem,- Humfredem z Toron, na Jerozolimę niebawem uderzyć. Na zamku gotowano się do obrony — konetabl Manasse, hrabia Amalryk z Jafy — drugi syn królowej, Filip z Nablus, Rohard, kasztelan jerozolimski, otaczali królową i wydawali rozkazy, w powietrzu wisiała burza. Pomimo to królowa spokojnie bawiła Henryka przejazdem z miejsca na miejsce; obok Grobu Chrystusowego wznosiła się wspaniała świątynia joannitów, nowozbudowana, o pięknie rzeźbionych portalach, z licznymi dzwonami na zewnątrz wiszącymi; byli potem u świętej sadzawki, potem na Syjonie w Wieczerniku, gdzie zasnęła Maria; oddawali cześć modlitwami, zapałaniem świec; królowa gdzieniegdzie zwyczajem wschodnim rzucała garść kadzidła na ogień, aby się dym uniósł jak modlitwa. Potem pojechano do kościoła grobowego. Tu wszyscy zeszli z koni i, pobożnie idąc pieszo, przechodzili od kaplicy do kaplicy: miejsca te, upamiętnione podróżą Zbawiciela na zgon dążącego, głęboko wzruszyły Henryka. Polacy z nim idący zanucili pokutny hymn i z wielką pobożnością posuwali się naokół świątyni. Królowa przypomniała sobie swą łacinę i porozumiewała się z Henrykiem w tym języku, ale mówiła o rzeczach postronnych i nieodpowiednich, aż go to irytowało. Popatrzywszy wreszcie na jej piękną twarz, ujrzał na niej wyraz zmęczenia, jak gdyby monotonia ich przechadzki drażniła ją. Twarz jej pokryła się sztywnością nudy. Zrozumiał Henryk, iż nudziła królową święta atmosfera, w której od dzieciństwa przebywała. Że trudno jej było zrozumieć entuzjazm pielgrzymów, którzy na własne oczy oglądają miejsca z dawna święte, a teraz jeszcze krwią rycerską całego świata wywalczone. Nie widziała w tych suchych murach nic prócz kamieni, na drogach tych nic oprócz kurzu. Gdy stanęli na placu przed kościołem, padli na kolana, uniesieni jedną myślą. Modlili się z zamkniętymi oczami. Gdy Henryk je otworzył, ujrzał, że królowa patrzy na niego z zainteresowaniem. Zaprowadziła go na dach świątyni. Wzięła go za rękę i ukazała mu przed nimi Jeruzalem całe w murach, pełne wieżyc, znowu odrodzone i potężne, gdzie ona królowała. Wznosiły się tam dachy różnych świątyń: rycerzy joannitów, Marii Łacińskiej, Marii Magdaleny, Jakuba starszego i Jakuba młodszego, a najwyżej stała obronna cytadela miasta, Wieża Dawidowa. Ręka królowej drgnęła w ręku Henryka, ale opadła zaraz jak zwiędła róża. Kobieta ta pachniała cynamonem i szpikanardem*, miała na sobie strój wspaniały, pasiasty, czarny ze srebrem; wiele bogactw narabowanych chowały piwnice królewskiego zamku, wiele płacili królestwu genueńczycy i pizanie, i wenecjanie na to, aby Królestwo Jerozolimskie nie tylko Grobu Świętego pilnowało, ale i nad ich kupcem i handlarzem, nad targiem ich i wolnym portem miecz obronny niosło. I tutaj właśnie, na tym miejscu, gdzie dokonało się zbawienie świata, gdzie nagiego Jezusa do drzewa przybijano, widział Henryk przed sobą chciwą kobietę, która mu dłoń przyciskała, kobietę, która dusiła pewną ręką Arabów, Żydów, Ormian, Syryjczyków, Pullanów i Włochów, gromadząc skarby złota w Wieży Dawidowej; kobietę znudzoną świętymi wspomnieniami Palestyny. Zeszli z dachu i wtedy królowa, nie tając już swego znudzenia i nie udając pobożnej pątnicy, kazała jadą — cyna za sobą żonglerom grać i śpiewać świeckie pieśni. Mijali dość puste ulice, kierując się ku Złotej Bramie u świątyni Salomonowej. Królowa pasjami lubiła truwerów i sprowadzała ich w wielkiej ilości z Akwitanii i Prowansji, kazała sobie śpiewać w każdej okoliczności. Sama też grywała na rozlicznych instrumentach. I teraz — kiedy minąwszy bramę udawali się w stronę ogrodu Gethsemani — kazała sobie przynieść jakiś instrument i powiedziała Henrykowi, że będzie mu grała. Minęli pobożnie kościół zbudowany w dolinie Cedronu przez królową. Wznosił się on nad grobem Marii i byt niewielki, ale piękny. Łuk jego rozpięty był jak instrument muzyczny i Henryk nagle polubił Melisandę za to, że taki kościół zbudować kazała. Ogród Gethsemani był mały, lecz świeży. Gromadziły się w nim wody Cedronu. Drzewa zbiegły się tutaj. Ale Melisanda nie chciała pozostać w ogrodzie. Pojechali wyżej, na opalone zbocza góry oliwnej, gdzie słaby mieli cień od pokurczonych oliwek. Zatrzymali się przy grobowcu królowej Bodil. Za to u stóp ich rozścielał się widok królewski. Za doliną wnosiły się białe gigantyczne mury, przecięte dwiema bramami, Złotą i Szczepanową, a nad murami — kopuły świątyni Salomona i kościoła Grobu Świętego, i złote dachy pałaców — a za złotymi dachami równina spalona, niezmierzona, bezwodna, szarymi wzgórzami dążąca gdzieś w głąb Azji, nie wiadomo dokąd. Dal ta nie była tłem uspokajającym. — Wiesz, co się tam rozciąga? — spytała królowa Henryka, wskazując białą dłonią na pejzaż najbliższy — to jest dolina Józefata. Henrykowi zimno się zrobiło na to słowo. Przed nim rozciągała się szara i spalona ziemia, w zagłębieniach jej czaiły się upalne, niebieskie cienie. Wyschły potok istniał gdzieś w głębi tej szarej żółcizny, znaczony białymi szeregami kamienia podobnego do wygrzebanych szkieletów. Gdzieniegdzie oliwki pokurczone, stare, zmurszałe skręcały się jak grupy paralityków, nad którymi Pan nie wyrzekł słowa ocalenia. Ach, jakiż to był smutny widok. Jedynie Gethsemani, miejsce ostatniej modlitwy Chrystusa, jaśniało kilkoma drzewami — ależ to najsmutniejsze było miejsce na ziemi. Królowej podano arabski instrument; była to czarna skrzynka, nieduża — w której widniały młoteczki drewniane, obłożone kością słoniową. Królowa uderzała w nie obu rękami i brzęcząca muzyka odezwała się nad doliną Józefata, pogrążoną w upalnym słońcu. Podciągnęły wiole truwerów — i świerszcze rozegrały się w trawach wysokich i spalonych ogrodu oliwnego wokół grobowca duńskiej królowej. I królowa zaczęła nucić — a trubadurzy podchwycili od razu słowa ulubionej piosenki: Quand je me prom?ne Dams mon jardin, Dans mon jardin famour*... Słowo amour składało usta królowej w różany punkt i była bardzo piękna pomimo swoich łat wielu. Wzrok jej czarnych oczu stał się nagle słodki i palący, gdy je zwróciła na Henryka, i książę polski odwrócił się zawstydzony i zaczerwieniony. Nie było to dobre miejsce na podobną piosenkę. Nagle ujrzano kurz na drodze od Bramy Szczepana. Drogę widać było jak na dłoni. Królowa przerwała muzykę i kazała skoczyć naprzeciw. Pojechało kilku. Przypadła na koniu zgrzanym Hodierna, za nią paru sług. Wszyscy się poruszyli: przyszła spodziewana nowina. Król Baldwin zajął i spalił bogaty Mirabel, zamek konetabla, i był już milę drogi od Jerozolimy ze znacznym wojskiem. Hodierna krzyczała, że miasto jest opuszczone, że nie ma rycerzy na obronę, że nie ma nikogo, kto by na mury chciał iść, że bram nie ma czym zawrzeć — a na południowej stronie obok Złotej Bramy wielka szczerba w murze jeszcze nie załatana i tamtędy każdy, kto chce, zaraz wejść może Melisanda od razu się opanowała i odnalazła władny spokój. Z zaciśniętymi ustami wsiadła na mulicę i wszyscy za nią ruszyli z kopyta. Aż do bramy miejskiej nie odezwała się ani słowem. Potem zawołała: — Nie ma co, bronić miasta nie można, proszę za mną do Wieży Dawidowej. I przegalopowali przez puste ulice, gdzie kupcy chowali się po domach i zamykali z trzaskiem odrzwia na żelazne antaby. Przyskoczono czym prędzej do wieży, Henryk nie wiedział, gdzie się ruszyć, ponieważ nie znał miasta, jechał więc za wszystkimi i wpakował się z hurmą na most zwodzony. Most ten prowadził do bramy znajdującej się pomiędzy dwoma wieżami, stawianymi z ciosanego kamienia. Przejechawszy bramę, znaleźli się na podwórzu ściśnionym pomiędzy ścianami tak mocnymi, jakich jeszcze nigdy Henryk nie widział. W kącie porośniętego zeschłą trawą podwórza widniała najwyższa wieża Hippiscusa, opatrzona potężnymi krenelażami*, a nad nią okrągły minaret, skąd rozciągał się widok na całą okolicę. Tak budować na Zachodzie jeszcze nie umiano, toteż Wieżę Dawidową można było zdobyć albo głodem, albo podstępem. Po podwórzu miotała się służba i słychać było okrzyki. Rohard, kasztelan, był już w twierdzy i przysposabiał wszystko do obrony. Przez bramę zaczęły wnet napływać wielbłądy, osły, muły i niewolniki, obciążone żywnością. Towar porzucano natychmiast na podwórku, nie chowając do spichrzy, a wielbłądy i inne juczne zwierzęta wyprawiano czym prędzej z powrotem do miasta, bojąc się, aby choć jedna niepotrzebna gęba nie pozostała w fortecy. Manasse wydrapał się czym prędzej na wysoki minaret, aby ujrzeć, skąd nadchodzi wojsko. Królowa spokojnie zabrała ze sobą Filipa z Nablus, aby obejrzeć wały i mury. Obejrzeli je konno, jadąc obok siebie. Wszyscy się niepokoili, że nie ma Amalryka, młodszego syna królowej. Już przystępowano do podnoszenia mostu, kiedy zjawił się wreszcie; mimo swych siedemnastu lat był bardzo otyły i musiał siedzieć na olbrzymim, ciężkim niderlandzkim koniu. Widać było, że nie przejmował się sytuacją hrabia Askalonu i Edessy; za nim niewolnicy nieśli kosz i klatki z jego ulubionymi kotami. Rozgościł się zaraz w jednej z dolnych komnat wieży Hippiska, rozstawił klatki, porozstawiał własnoręcznie miski na mleko i w najmniejszym stopniu nie zwracał uwagi na rwetes wokoło siebie. Mimo że był pogrążony w zabawie z kotami, które przepłoszone nieco snuły się miaucząc po kamiennym pokoju, spostrzegł od razu Henryka i obcych i zapytał Hodiernę, co to są za ludzie. Przybiegła tu i Iveta w swym zakonnym kornecie i zaczęła przekładać coś Amalrykowi. Miody chłopiec miał twarz poważną, a oczy niegłupie. Patrzył na ciotkę z uwagą, ale potem machnął ręką. Henrykowi dano poznać, iż ma się wynosić z Wieży. Chciał coś powiedzieć, że pragnie bronić królowej, pozostać na placu, kiedy w otwartą bramę wjechał nagle Walter von Schirach. Miał dłoń prawą wzniesioną ku górze na znak pokoju — po czym skłonił się przed Hodierrią, jako najstarszą damą w tym miejscu. Skłonił się i powiedział uroczyście: — W imieniu noży, krzyża, świątyni i miecza przyszedłem tu zabrać brata naszego, Henryka. Zadziwił się Henryk na te słowa, ale Hodierna skinęła dłonią. W tej chwili nadeszła Melisanda i chciała zaprotestować, ale Walter wyciągnął dłoń pozdrawiając ją po rzymsku. Królowa zacisnęła usta i zawahała się. — Prawo ma, prawo — zawołał Amalryk stając w oknie. Walter zbliżył się do wierzchowca Henryka i ujął go za cugle. Razem ich konie zatoczyły koło po podwórzu, klapiąc kopytami, po czym wyjechali galopem z bram Wieży Dawidowej. Orszak Henryka galopował za nim. Gdy Henryk obejrzał się za siebie, ujrzał, że most podnosi się zwolna, zgrzytały olbrzymie łańcuchy. — Dlaczegoś mnie zabrał stamtąd? — zapytał Henryk. — Niech królowie się swarzą między sobą, a my kapłani i rycerze musimy czuwać nad dziedzictwem naszym. — Ależ ja nie jestem wasz! — zawołał książę. — Ale będziesz — powiedział Walter. I galopem wjechali w podwórze pałacu templariuszy. Rozdział XIV Za bramami pałacu Świątyni ogarnęła ich zupełna cisza i spokój. Ogromne odrzwia od placu Morii zatrzasnęły się, zasunięto ze zgrzytem wszystkie wrzeciądze i zatrzaśnięto drzwi. Na wewnątrz trwało codzienne, spokojne a pobożne życie. Nic nie świadczyło o tym wewnątrz dworzyszcza templariuszy, że nad Jerozolimą zebrały się chmury. Henryka znowu stawiono przed wielkim mistrzem. Kazał mu usiąść, a sam chodząc po pokoju opowiadał mu równym i cichym głosem o celach i zadaniach rycerskiego zakonu, o jego niedługiej historii, o jego sile dzisiejszej i przyszłej. — Widzisz — powiedział — oto w tej chwili do Jerozolimy (zbliża się król jej prawowity, który ma zamiar grabić miasto, oblegać matkę rodzoną i brata w wieży, zbudowanej przez Psalmistę, ojca Salomonowego. A my żyjemy tu w zamknięciu, oddani naszej służbie, naszemu nabożeństwu. Wiem, że nam nic nie grozi, bowiem przy boku króla Baldwina jedzie jego przyjaciel a nasz brat, Humfred z Toron. Jeżelibyśmy na każdym kroku mieli nam oddanego człowieka, znikłyby spory z oblicza ziemi. — Celem naszym — mówił potem — nie jest ani pielęgnowanie chorych, ani pilnowanie pątników, ani nawet walka z muzułmanami. Są to wielkie zadania, ale my mamy większe! Celem naszym jest pokój powszechny, do którego dążymy wszyscy razem. Cudownym zrządzeniem losu postawił nas Bóg w miejscu, gdzie się krzyżują wszystkie interesy, gdzie się ścierają królowie świata. Niedawno mieliśmy tu cesarza i króla Francji, biskupów i panów; stąd możemy patrzyć i poznawać. Stąd możemy wiedzieć, jakie są sprężyny spraw, i prowadzić je ku swoim celom. Henryk nie bardzo rozumiał, do czego zmierza ta mowa. Dzień pełen wrażeń skończył się już — ale upał nie minął i od pustyni szedł palący oddech. Za zamkiem templariuszy rozciągała się mała przestrzeń granicząca z murem obronnym; słyszał, jak po tym zboczu biegali Täli i Hercho i przekrzykiwali się wesołym głosem. Strzelali do białego celu, umieszczonego na murze miejskim. Gołębie Bertranda z Tremelai spały już za oknem w specjalnie urządzonych domkach, okrytych siatką. — Dlaczego je więziono? — pomyślał Henryk. Budziły się od czasu do czasu w upale i wydawały ciche, pieszczotliwe odgłosy, niby dziecko budzące się w łóżku matki. Upał dokuczał mu niemożliwie — i wiedział tylko jedno, że musi wstąpić do zakonu templariuszy i wraz z nimi przyczynić się do pomnożenia pokoju Bożego na ziemi. Uśmiechnął się do tej myśli. Przypomniał Jadźwingów, Prusów, Litwinów, Pomorców, Duńczyków, Sasów, Madziarów, Haliczan i jak tam się jeszcze zwali ci wszyscy sąsiedzi. Przypomniał swary braterskie — i jak cień zamajaczyła mu myśl o własnych zadaniach. — Jesteśmy wielką siłą — powiedział mistrz Bertrand. — Należy każdą siłę wyzyskać — myślał Henryk — wszystko, co mnie umacnia, podnosi mnie — jest dobre. Opowiadała mi siostra Ryksa, że w jej kraju człowieka, który był w Ziemi Świętej, otacza legenda. Wrócę i ja, uświęcony podróżą i mocniejszy. Niechże i mnie odznaczy biała szata i czerwony krzyż. A wszystko to, co oni ślubują, ślubowałem ja już dawno l dotrzymać zamyślam. Więc oto jestem rycerzem świątyni Salomonowej. Ale nie powiedział nic o swym postanowieniu mistrzowi Bertrandowi i, jak gdyby nie domyślał się niczego, o co chodzi staremu rycerzowi, oddalił się i zasnął mocno na swoich pokojach pod strażą swoich służących. Przez parę dni na mieście panowała złowroga cisza. Od czasu do czasu mąciły ją dolatujące skądsiś okrzyki. W przybytku templariuszy życie szło swoim trybem, msza odbywała się o świcie, potem były nauki i ćwiczenia, potem obiad. Gdy któregoś ranka Henryk znowu został wezwany przed oblicze mistrza, rozmowę im przerwał gołąb, który wpadł przez okno i usiadł na stole przed Bertrandem. Ruchem błyskawicznym mistrz templariuszy przytrzymał jedną ręka ptaka, a drugą wyjął mu spod skrzydła małą rureczkę, rozwinął ją i odczytał znaki. Po czym przeprosił Henryka i szybkim krokiem wyszedł z pokoju. Niebawem rozległy się rozkazy, rozryglowano zamki i konie wyprowadzono ze sta jen, pookrywane jedwabnymi i aksamitnymi derkami. Henryk, aczkolwiek nie miał na sobie jeszcze płaszcza templariuszy, przyłączył się do orszaku. Jechał pomiędzy Walterem von Schirach a Giorikiem de Bello Prato, młodym Francuzem, bardzo ruchliwym. Okazało się, że za pośrednictwem Humfreda z Toron i księcia Amalryka, po kilku dniach niepotrzebnego krwi rozlewu, stanęło coś w rodzaju zgody pomiędzy królową matką a królem Baldwinem. Humfred wzywał templariuszy na świadków do Wieży Dawidowej, gołębie mistrza Bertranda były gołębiami pocztowymi. Orszak templariuszy zastał most fortecy spuszczony, a przed mostem i wokoło fos i wałów mnogi tłum rycerzy Baldwina. Byli oni lżej znacznie uzbrojeni niż rycerze Zachodu, najczęściej wzorem Arabów nie mieli pancerzy, miecze tylko, a zwłaszcza łuki. Bronią tą oczywiście nie zdobyliby umocnionej wieży, poddanie się więc królowej wynikało raczej z przyczyn moralnych aniżeli ze strachu przed wojskiem rycerskim. Na podwórzu olbrzymim Wieży Dawidowej, na tle kamiennych złomów fortecy, ujrzeli barwny orszak. Królowa, okryta rąbkami przejrzystymi, złocistą szatą, włosami fryzowanymi — przypadała i mdlała podtrzymywana przez obie siostry i Filipa z Nablus; Humfred z Toron, którego Henryk poznał po płaszczu z czerwonym krzyżem, rozrządzał na placu, każąc wychodzić ukrytym łucznikom królowej, a gdy napotkał którego z pachołków, niosącego nagrabione gdzieniegdzie po fortecy mienie, okładał go płazem swego olbrzymiego miecza. Był to wielki mężczyzna i płowe wąsy zwisały mu nad ustami, wyrośnięte jak niesforna kępa wrzosu. Gdy królowa zeszła ze schodów i zatrzymała się pośrodku podwórza, templariusze ustawili się w czworobok, mistrz miał Henryka, jako księcia krwi królewskiej, po swojej prawicy. Wówczas zatupotały konie i kurz spod ich kopyt zabłysnął w porannym słońcu. Przyjechali Baldwin i Amalryk: obaj młodzi królewicze. Baldwin zeskoczył z konia i rzuciwszy lejce dążył ku matce. Był to smukły i niezwykle piękny młodzieniec, ale dziwacznie ubrany. Na nogach miał szerokie spodnie muzułmańskie w czerwone i białe strefy, przytrzymane wysokim kutym pasem, który był podobny raczej do gorsetu i błyszczał w słońcu kawałkami srebra. Na głowie miał wschodni turban, ubrany złotymi kolcami w kształcie korony. Luźne końce turbanu spadały mu na plecy, za nim lecieli jego towarzysze, wszyscy ubrani na pół po muzułmańsku. Amalryk sunął leniwie, ale godnie. Król Baldwin przypadł do matczynej ręki. Wszyscy zwrócili uwagę na to, że nie widać było konetabla Manasse, który, jak twierdził Baldwin, serce macierzyńskie mu odbiera. Ale oto ukazał się pachołek niosący wielki miecz konetablowski i kiedy król powstał z kolan, podał mu ów miecz. Król go gwałtownie chwycił w chciwe ręce i podał natychmiast Humfredowi, który się już przy królu znajdował. Ucałował go w oba policzki, a Humfred natychmiast miecz wziął, ukląkł przed królową, ucałował jej rękę, potem rękę króla Baldwina i nawet księcia Amalryka. Konetablem, dowódcą sił zbrojnych Królestwa Jerozolimskiego, został gwałtowny rycerz z Toron, ślubownik templariuszy. Potem w pośpiechu wszyscy dosiedli koni i jechali do Grobu Świętego. W kościele król Baldwin zażądał korony, aby mógł się ukazać w niej ludowi. Zrobiło się zamieszanie. Koronę przechowywano w małym skarbcu podziemnym, od którego dwa klucze posiadali patriarcha jerozolimski oraz wielki mistrz joannitów. Patriarsze wypadło w ten dzień wielce uroczyste nabożeństwo na Syjonie. Siedział w Wieczerniku Pańskim pogrążony w modlitwie i udawał, że nic nie wie, co się dzieje w Jerozolimie. Wielki mistrz joannitów, uważając, że zwycięstwo Baldwina jest zwycięstwem Humfreda i Templariuszy, zamknął się w jakiejś spiżarni czy komorze w swoim obejściu i nie można go było odnaleźć. Rycerstwo zgorszone trzaskało w miecze, podczas gdy mistrz templariuszy, kasztelen tyberiacki, Walter z Saint-Omer, i Rohard, kasztelan jerozolimski, skoczyli do joannitów na zdobycie klucza. Mistrz Rajmund zatrzasnął wszystkie wrzeciądze, ale rycerze dopukali się go, dębowe drzwi do komory wywalili i mieczem mu zagrozili. Humfred z Toron tymczasem patriarchę sprowadzał nieomal że za brodę. Tak z dwóch stron klucze przynieśli i wyniesiono z podziemi koronę, przez weneckiego złotnika dla króla Baldwina Pierwszego uczynioną. Po czym okazano zebranym cząstkę drzewa Krzyża Świętego, całą złotem obłożoną, a potem król Baldwin włożył raz jeszcze koronę na głowę i królowa Melisanda włożyła, i siedząc słuchali mszy świętej. Humfreda odwołano zaraz po Podniesieniu, bo rycerze Baldwina tumult robili i rozgromili ulicę prostytutek, która mieściła się niedaleko ulicy Dawidowej. Nie tylko nie chcieli nic zapłacić kobietom, do których pośpieszyli, ale poczęli im skrzynki z klejnotami zabierać i wrzask straszny się zrobił po całym mieście. Humfred szybko przywrócił porządek, ale gdy Baldwin III z kościoła wychodził, opadły go te kobiety i krzywdę swoją przedkładały; a jedna z nich okazała się trędowata i rycerz, który był u niej, stał trzymając ją za włosy i obdzierając z szaty pokazywał królowi białe plamy na plecach, i wołał, że śmiercią ma być ukarana za ukrywanie niebezpiecznej choroby. Królowa Melisanda odwróciła się i ukryła twarz na ramieniu syna. Król oddalił kobiety, kazał im udać się na sądy kasztelańskie, po czym wszyscy dosiedli koni. Orszak udał się teraz do pałacu, gdzie miano odbyć narady nad podziałem królestwa i kto ma władzę w królestwie sprawiać. Pałac obudowany był wokoło meczetu El-Aksza, który stanowił obecnie wielką salę królów. Sala ta — święta dla muzułmanów, gdyż niegdyś Allach przeniósł do niej Mahometa, aby mu wielkość swą tutaj; okazać — teraz napełniła się rycerstwem, templariuszami, joannitami, duchowieństwem. Tylko cztery kobiety były obecne, trzy córki Baldwina II, Melisanda; wdowa po królu Fulku, Hodierna i Iveta, oraz mulief, patriarchae, kobieta patriarchy, która miała duży; wpływ na sprawy jerozolimskie. Henryk zasiadł w szeregu templariuszy na kamiennych ławach. Przystąpiono do rady. Pierwszy odezwał się patriarcha Fulcher, wysoki stary, z zawiesistymi wąsami. Mówił w te mniej więcej słowa: — Kiedyśmy gromadzili się pod znakiem krzywi, Chrystusowego, aby wszyscy razem stanąć przy Grobie Najświętszym, zapominaliśmy, kto z nas Germanin, kto Gall, a kto Grek. Wszyscyśmy pod przewodnictwem matki naszej, Kościoła, ruszyli i stworzyli państwo na świecie jedyne, na którym krzyż przyświeca i tiara święta... Chrystus jest tu nam królem, Maria Panna Królową — im poddał pamiętny, niezapomniany Pan, Godfryd z Bouillonu, państwo, nie chcąc nosić korony złotej tam, gdzie Chrystus nosił cierniową. Inni po nim zaniedbali tego obyczaju i, biorąc na skroń złoconą obręcz, znak władzy ziemskiej, zapomnieli, iż w Jerozolimie nie masz innego rządcy od jego namiestnika, nie masz innego wykonawcy od jego patriarchy. Stąd poszła niezgoda, stąd bieda, stąd padł strach na spokojnych kupców i rzemieślników, na rycerzy, którzy przeciw poganom winni walczyć, a nie przeciw swoim braciom. Dlatego też mówię wam, opamiętajcie się; powiadam wam, obróćcie miecz na poganina, wzywam was, przedłóżcie spór wasz przed Kościół... Powiedziawszy to patriarcha usiadł i spojrzał po wszystkich, królowa oczy spuściła, Baldwin patrzył na stronę. Wówczas zwolna podniósł się Amalryk. Wszyscy popatrzyli na niego, nieco nawet zdziwieni. Ale Amalryk nie zamącił niczym swego spokoju, skłonił się matce, bratu i patriarsze i zaczął mówić: — Powinniśmy przede wszystkim wiedzieć, jakie i czyje jest prawo do rządzenia w Królestwie Jerozolimskim. Dziadek nasz, wielkiej ongi pamięci król Baldwin II, zostawił królestwo we władanie córce swej Melisandzie, zięciowi Fulkowi i synowi ich Baldwinowi, jak wszyscy wiemy to i pamiętamy. Chodzi więc tylko o określenie tego, czy niezaprzeczone prawo do korony matki naszej ma ustać w wykonaniu swym od tego czasu, kiedy brat nasz Baldwin został pełny w leciech. Podług dotychczasowego układu królowa dzierżyła Nablus i Jerozolimę, brat nasz Sydon i Tyr, ja zaś Antiochię i Edessę. Należy teraz, aby biegli w prawie rzekli, czy ma tak pozostać, czy nie... Porwał się nagle Humfred z Toron, szczęknął mieczem i wrzasnął: — Kto by tam oddał to, co trzyma, Jerozolima nasza, jak nasz jest Nablus, Manasse wydalony z granic królestwa i na nic się nie zda gadanie. Królowej prawo niezaprzeczone — alić nie jest ona w stanie go wykonywać. Baldwin skinął miękko ręką. Drażniły go te mowy — nie prowadziły one zresztą do żadnego celu. Posiadał w tej chwili Jerozolimę i klucze od Wieży Dawidowej wraz ze wszystkimi jej skarbami. Słowa nie stanowiły tu żadnego dodatku, wszystko już było zrobione, za matką nikt się nie opowiedział, a Rohard i Filip z czystego raczej przypadku znaleźli się z królową w cytadeli. Rozumiała to i sama królowa. Wstała i ona i skinąwszy na wszystkich, rzekła zwracając się do patriarchy Fulchera: — Święty ojcze, poruszyły mnie słowa twoje. Rozumiem, jaka jest w nich nauka, oddaję przeto wszystko, co posiadam i co mi się z prawa należy, synowi memu Baldwinowi, który niech panuje w całym królestwie niepodzielnie. Jeżeli mnie syn mój (i król mój od dnia dzisiejszego) zechce odpuścić w pokoju, za mieszkam w Nablus, żywiąc się dochodami tego miasta Modlitwom moim niewiele chleba potrzeba. Westchnęła i siadła. W ten sposób oddawała synowi to, co już było w jego władaniu — a przy okazji zręcznym posunięciem zostawiała sobie bogate dochody z Nablus, które było osadzone na nowym prawie i pełne było genueńczyków i pizańczyków. Templariuszom pozostawało już tylko podsumowanie zdarzeń, podkreślenie czystej teorii rozważań patriarchy i Amalryka i korzyści, jakie osiąga się prostym stawianiem sprawy; uczynił to mistrz Bertrand w krótkich słowach, z lekką pogardą spozierał przy tym na Humfreda z Toron. — Otóż — powiedział — słowa naszej królowej rozwiązują tę zawiłą sprawę. Od dnia dzisiejszego jeden jest znowu król w Jerozolimie. Złota jego korona świeci nowym blaskiem — blaskiem tego świata, kiedy królestwo Chrystusowe nie na tym istnieje świecie Moc Chrystusa towarzyszy znowu władykom Jerozolimskim i skoro tron stanął w Jerozolimie, obok świątyń Salomona i Grobu Świętego, to możemy powiedzieć z ojcami naszymi i dziadami: Bóg tak chce! I to jest woli Jego spełnianie i Jego walka, i Jego znak, a jednocześnie znak mocy świata tego, znak czaszy Jego i świątyni Jego, znaków odwiecznych władzy państwa i Kościoła — dzierżyć należy mocno moc własną. Przeto miecz nasz niech nie rdzewieje, a włócznia nie obrasta pajęczyną, abyśmy dostąpili pokoju świętego. To powiedział i usiadł. Przemówienie jego zrobiło na Henryku dziwne wrażenie. Oszołomiło go, a nie wiedział, czym. Słowa mistrza były proste i prosto wypowiedziane, zawierały jednak jakąś treść, którą nie wszyscy rozumieli. Spojrzał po zgromadzonych templariuszach. Siedzieli lub stali z zaciśniętymi ustami. Słowa Bertranda musiały mieć jakieś inne, ukryte znaczenie, gdyż patriarcha zdawał się być nimi zgorszony, ale nie dawał nic poznać po sobie. Humfred z Toron wyglądał na upokorzonego. Jedynie rodzina królewska trwała spokojna i ufna w sobie pod purpurowym baldachimem. Melisanda miała powieki zapuszczone na zagadkowe czarne oczy, poczciwa Iveta uśmiechała się. Ona, zdaje się, jedyna w tym towarzystwie wierzyła we wszystkie wypowiedziane słowa. Wówczas podniósł się Baldwin. Niedbały jak zawsze, smukły i piękny. — Skoro osiągnęliśmy teraz jedność i jednomyślność — powiedział jak gdyby z daleką ironią — musimy ją przypieczętować czynem obróconym przeciwko muzułmanom. Proszę wszystkich moich w Jerozolimie obecnych wasalów, a poza tym wielkich mistrzów joannitów i templariuszy, kasztelana Roharda i ciebie, patriarcho, abyśmy się jutro o tej porze zebrali na tym miejscu i postanowili, co czynić należy, aby przygotować się do odebrania ostatniej w naszym państwie twierdzy z rąk poganina. Pragniemy bowiem, aby na murach „kochanki Syrii”, Askalonu, zabłysnął krzyż chrześcijański. Wiadomość o przygotowaniach do oblężenia Askalonu rozeszła się bardzo szybko po całym mieście i wieczorem, kiedy Henryk przechodził do pałacu królewskiego na ucztę, którą z powodu pogodzenia się matki z synem urządzono, całe miasto huczało i paliły się stosy drzewa sandałowego, co było największą rozrzutnością ubogiego w drzewo miasta. Na placu przed świątynią Salomona zgromadziły się tłumy kupców genueńskich, cieszyli się oni z wielkich bogactw, jakie latami gromadzili Egipcjanie w Askalonie, a które podług kontraktu Genui z królami jerozolimskimi musiały się im w dwóch trzecich dostać. Kobiety z ulicy prostytutek i wschodź — nim zwyczajem umalowani chłopcy, ze złotymi kołami w uszach lub w nozdrzach, kręcili się wielkim kotem, trzymając się za ręce. Opuścili oni samowolnie swoją ulicę, zapomniawszy lekkomyślnie o dzisiejszych jeszcze gwałtach, i nikt nie miał zamiaru ścigać ich i do izb własnych zaganiać. Wszyscy cieszyli się z króla na tronie i z rycerskich jego zamiarów. Nikt się nie zastanawiał nad całością zadań królewskich, doraźne rycerskie czyny, a potem radość życia, to były dzisiejsze hasła królestwa, nad którym dyszały wonne wyziewy wschodniego drzewa. Godfryd i Baldwin, bracia, wielcy królowie, spali od dawna w przedsionku Świętego Grobu. Uczta była szczytem wspaniałości. Henrykowi przysłała królowa biały płaszcz z arabskiego atłasu. Nie zapiął go pod szyją, owinął się tylko weń cały. Wielka sala oświetlona była olbrzymią ilością miedzianych kręgów, na których osadzone były jarzące świece. Szeregi małych pochodni widniały wzdłuż ścian. Około setki łóżek stało w sali, przykrytych bogatymi tkaninami i poduszkami: były one ustawione gwiaździste po cztery, głowami do małych stołów. Królowa była w sukni z azagogańskiego aksamitu, zielonej jak trawa, obszernej i powłóczystej, długi i cienki pas z kutego złota obciskał ją w biodrach. Na włosach miała kapelusz z kwiatów. Weszła w towarzystwie synów i Humfreda. W czterech olbrzymich kominach paliły się ogniska z aloesu. Cztery łoża królewskie stały najbliżej największego ognia — otwarte okna na noc jerozolimską osłabiły działanie płomieni. Królowa usiadła na łożu — po prawej od niej ułożył się Baldwin, po lewej — Amalryk, a naprzeciwko Humfred z Toron. Humfred okrył się wspaniałym płaszczem, obłożonym futrem sobolim na zewnątrz i wewnątrz. Ciemne i jasne skórki zeszyte były na przemiany, tworząc kunsztowną szachownicę. Henryk miał przy swoim stole mistrza Bertranda, Waltera i Giorika, a obok, u stóp łoża, stał Täli ze skrzypcami. Gdy wszyscy usiedli, weszli słudzy i niewolnicy, między którymi liczne były wschodnie, czasami czarne nawet twarze. Wnieśli oni drewniane tace okryte obrusami i ustawili je na stolikach stojących pomiędzy łożami. Potem przyszły dziewczyny, każda z nich miała na białej serwecie po dwa noże srebrne kute dla każdego ucztującego. Rozległy się śmiechy i zaczepki. Królowa umyła ręce w wodzie różanej i poczęto roznosić wina gorzkie, zaprawione żywicą i korzeniami, oraz pieprzne potrawy. Słudzy podawali puchary paziom, a paziowie damom i rycerzom, przyklękając na jedno kolano. Uczta ciągnęła, się bardzo długo. Zaraz na początku rozpoczęły się śpiewy i granie na instrumentach, trwało to przez cały czas biesiady. Śpiewał i Täli swoje salzburskie piosenki, które podobały się bardzo, bo były wesołe i proste. Ale wreszcie skończyło się jedzenie i picie, sprzątnięto obrusy ze stolików, i panie, powstawszy z łoża, odeszły na swoje pokoje. Wówczas nastał nieporządek, rycerze z kubkami wina przesiadali się z łoża na łoże, obejmowali się lub swarzyli, śpiewali gorszące lub sentymentalne pieśni. Psy króla Baldwina goniły po sali koty Amalryka, przerażone zwierzęta ukryły się za grubymi plecami swego pana, Amalryk, chociaż jadł i pił za czterech, trzymał się dzielnie i odpędzał psiska: o mało nie doszło do kłótni między braćmi z tego powodu. Wreszcie przyniesiono szachy, ale niewielu rycerzy zabrało się do nich, wszyscy czekali na kości. Król Baldwin namiętnie oddawał się tej grze, jak zresztą wszyscy rycerze w całym Królestwie Jerozolimskim. Skazano dwóch strażników Grobu Świętego na ścięcie, gdyż grali w kości na grobie Chrystusowym. Ale dziś wieczorem król Baldwin, widać dla nadania sobie powagi, nie sięgnął po kubki z kostkami. Czas jakiś posiedział, po czym udał się również na spoczynek, włócząc za sobą czerwony płaszcz królewski. Za nim poszedł Amalryk, niosąc największego kota na ręku, resztę wynieśli za nim paziowie. Chciał się wynieść i patriarcha Fułcher, ale rycerstwo kołem go otoczyło i siłą” za brodę nawet targając, zatrzymało. Prawo Jerozolimskie ograniczało ilość przegranych w kości pieniędzy do półtora funta srebra na dobę: oczywiście król i książęta nie podlegali tym ograniczeniom, ale rycerstwo pospolite było wolne od tego prawa tylko praesente epscopo, w obecności biskupa. Siłą więc przytrzymano patriarchę, aby móc oddać się ulubionej grze bez żadnych ograniczeń. Sala utonęła w oparach wina, wyziewach dymu, wrzaskach i brzęku przegrywanych pieniędzy; niejeden porywał się do oręża. Na dworze był świt, godzina rosy, kiedy Henryk, otulając się w swój płaszcz królewski, szukał uspokojenia i ciszy w zimnych podwórcach pałacu templariuszy. W ogródku, pomiędzy pałacem a murem, gdzie Täli i Hercho zabawiali się strzelaniem z łuku, ujrzał porzucony kwiatowy kapelusik królowej Melisandy. Przygotowania do walki ostatecznej o Askalon zawrzały wówczas na dobre i trwały parę tygodni. Oczywiście były to już tylko podsumowania pewnych rzeczy, zakończenie spraw, które od dawna były rozpoczęte — a zaniedbane pod dość miękkimi rządami Fulka, potem Melisandy. Baldwin II jeszcze przygotował ostateczny atak na niezdobyty, zdawało się, Askalon, przysuwając od północy do miasta cały szereg potężnych fortów i wieżyc, jakie służyć miały za podstawę do operacji oblężniczych. Mało tego: na południe od Askalonu ciągnęły się ruiny greckiego miasta Gaza. To miejsce nadał więc templariuszom, aby i tam pobudowali fortecę — północne forty połączyli linią umocnień z południem i tym sposobem askalonitów całkiem od lądu odłączyli. Obecnie zamek na ruinach Gazy powstały postanowił Baldwin obrać za główną kwaterę wojsk swoich przy oblężeniu i dlatego wysłał tam templariuszy pod dowództwem Bertranda z Tremelai, aby poczynili konieczne przysposobienia. Udali się też tam w prędkim czasie, zabierając z sobą Henryka Sandomierskiego. Gaza nie leżała daleko od Jerozolimy i drogi były do niej bezpieczne, strzeżone nie tylko przez templariuszy, ale także przez jakichś o nieokreślonym wyglądzie, dzikich i spalonych ludzi. Mówiono księciu polskiemu, że są to niewolnicy templariuszy, oddani im na śmierć i życie. Zamek w Gazie był przybytkiem tylko templariuszy i nie wpuszczano tam nikogo prócz członków zakonu rycerskiego i ich najbliższych współpracowników i przyjaciół. Była to wysoka góra kamieni, ciosów spiętrzonych, sztuką wschodnią zbudowana. Olbrzymie flizy zdawały się szkliste i śliskie — gdzieniegdzie tylko przerywał te mury niewielki, sklepiony otwór. Za materiał służyły tu ruiny obszernego greckiego miasta, w którym nie mieszkali od dawna już ludzie, ale działały przemyślne wodociągi i cysterny były pełne wody. Zajechali zburzonymi ulicami, wyłożonymi jeszcze kamieniami, mijając lasy kolumn, które dzięki swej wiotkości nie mogły się przydać na budowę fortecy. Stały one, żłobione dziwnie, zwietrzałe i niepotrzebne, zupełnie odmienne od zamku i niewymownie opuszczone. Powaliły się obok nich architrawy, metopy, tympanony, widać było ślady zmurszałe płaskorzeźb. Ale oczyszczona droga wiodła do zębatego sklepienia bramy uczynionej w murze, który miał siedem stóp grubości. Białe złomki zostały za nimi, ale w podwórzu stały, widać zgromadzone ciekawą ręką jednego z templariuszy, osoby i rzeźby. Bertrand z Tremelai przeprowadził Henryka przed szpalerem tych figur, z których każda miała symbol jakiś przy sobie: ta trzymała trójkąt w ręce, owa kulę; niektóre zaś, poobtłukiwane, miały u stóp swych zwierzęta, ptaki, winne latorośle. Z przerażeniem patrzył Henryk na nagość tych posągów. Na zamku nie było więcej nad dwudziestu rycerzy, ale wystarczyło to do obrony, a nawet na pilnowanie drogi łączącej Egipt z Askalonem. Obecnie należało przygotować więcej miejsc na noclegi i nawieźć żywności — na razie Bertrand z Henrykiem zwiedzili wszystkie zakamarki. Za kaplicą znajdowała się półokrągła absyda, rozświecona lampką oliwną. Bertrand wprowadził tam Henryka, ukląkł i upadł na twarz. Na małym stoliku stała czara zielona i przejrzysta, jak gdyby w szmaragdzie rzeźbiona lub też ze szkła arabskiego ulana, na lwich nóżkach złoconych. Była to czasza, do której Józef z Arymatei zebrał krew Chrystusową, gdy go z krzyża zdejmował, a która teraz, cudownie odnaleziona w zdobytej Cezarei, stała się własnością templariuszy. Obok niej spoczywała włócznia święta, przez pobożnego Prowansalczyka odnaleziona pod murem kościoła świętego Piotra w Antiochii. Owa to włócznia ocaliła rycerstwo oblężone w Antiochii przez pogańskiego wodza Kerbuga. A jak powiedział Bertrand z Tremelai, należała ona kiedyś do świętego Achillesa i raniła śmiertelnie króla Filokteta, bowiem nie chciał uznać prawdziwości wiary Chrystusowej. Ale gdy stanęli na szczycie murów Gazy, nastała noc księżycowa i od morza pobliskiego dolatywał oddech świata, odświeżający skronie. Bertrand z Tremelai zaczął nagle mówić o rzeczach strasznych i potężnych, aż mimo chłodu trudno było Henrykowi oddychać. Powiadał mu, że o czarze, w której krew Chrystusową przechowywano, opowiadano od dawna już na świecie i szukano jej wszędzie, i nie wierzono, aby gdziekolwiek istniała. A jednak była pomiędzy poganami i należało tylko przyjść i odsłonić zasłonę, za którą była ukryta. Tak samo wszyscy wiele mówią o władaniu całkowitym, aby na ziemi był Ten, co krzyż i miecz trzyma, i szukają takiego Pana, a może on właśnie jest i trzeba tylko go poszukać i odsłonić zasłonę, którą jest przykryty — i wszyscy królowie i panowie świata są igraszką w jego ręku. Stali na szczycie wieży, wsparci o krenelaże. Księżyc świecił jasno i oświetlał obszerne ruiny greckie w dole; wydawały się one zbiorem białych ciał bez ruchu, kości zwietrzałych, ale jeszcze przeraźliwych. I nad ich upiorną bielą wznosił się czarny gmach fortecy templariuszy. Jedna lampa gorzała w oknie, za którym drzemała szmaragdowa czasza. I wtedy szeptem opowiedział Henrykowi stary mistrz o dwóch sprawach, o których niebezpiecznie było mówić w miejscach mniej samotnych. Opowiedział mu o tym, że wielkim krajem na wschodzie rządzi wspaniały władca, potomek Melchizedecha, który nie potrzebuje myśleć o tym, czy krzyż, czy miecz ma wznosić wyżej, bowiem oba trzyma w swej dłoni: wielki władca, prezbiter Joannes. A potem jeszcze ciszej mówił o Starcu z Gór. Ale o tym straszno było mówić i, słuchać, albowiem jedno niebaczne słowo o nim i o jego podwładnych, Assassynach, mogło sprowadzić śmierć, jak na księcia Bohemunda, zamordowanego w biały dzień w ruchliwej bramie wjazdowej miasta Antiochii. Rozdział XV Täli, Hercho i Lestko pozostali w Jerozolimie, czekając na powrót księcia z Gazy; Jaksa natomiast skorzystał z wolnych tygodni i wyruszył wraz z częścią przybyłych genueńczyków w pielgrzymkę do bliższych i dalszych okolic, uświęconych stopą Zbawiciela. Mieli udać się do Betlejem, nad Morze Martwe — a potem nad jezioro Genezaret. Chłopcy mieszkali razem z czwartym młodym rycerzem, Jankiem z Polasocia, w pokojach Henryka u templariuszy. Czas im się dłużył. Täli zaniepokojony był stanem Henryka i jego niezwykłym skupieniem, pewną obojętnością na wszystkie sprawy, jakie otoczyły ich gwarnym i zwartym kołem. Śledził go od momentu, kiedy królowa Melisanda śpiewała miłosną piosenkę na Górze Oliwnej — i widział, jak zbladł pod wzrokiem przewrotnej kobiety. Królowa, wydała się Bartłomiejowi niezwykle piękna, choć leciwa, i zdziwił go chłód księcia Henryka. Myślał już o ślubie jego z królową, o koronie jerozolimskiej na jego skroniach. Hercho także patrzał na królową i żar palił się w jego oczach. Zaraz pierwszego dnia w małym, piaszczystym ogródku pomiędzy domem templariuszy a murem miasta strzelali z łuku do celu, dopóki nie ściemniło się; wesoło gonili się po niewielkiej przestrzeni i okrzyki ich w nieruchomym powietrzu zmroku jerozolimskiego wzbijały się jak wrzaski sokołów na królewskim polowaniu. Potem, gdy się ściemniło, usiedli pod oliwką, objęci, wsparci o siebie i śledzili wzrokiem nad murem ostatnie gołębie, które zlatywały się do mistrza Bertranda przynosząc mu wieści od templariuszy rozproszonych po królestwie. Hercho, w miarę jak noc nadchodziła, opowiadał o królowej. Już się wszystkiego zwiedział od tutejszych ludzi i chodząc ulicami niejedno zauważył, ale najwięcej mu tu giermki różne ponaopowiadali, i to rzeczy takich, jakich sam Bertrand z Tremelai nie wiedział. s Rozsyłał on wszędzie wieści przez gołębie, przyjmował z dalekich krain sługi i wysłańców rozmaitych rycerskich tajnych stowarzyszeń, a nie przyszło mu nigdy do głowy zapytać się po prostu swoich giermków o różne nowiny; gdyby je posłyszał, serce na pewno zabiłoby mu żywiej pod zahartowanym pancerzem. Nie tylko królowej siostra Alicja spiskowała z Saracenami przeciwko własnej córce i jak duch niespokojny nosiła się po Syrii całej, pomiędzy Antiochią, Edessą a Jerozolimą — zahaczając, jak powiadali, i o Damaszek. Ale i sama Melisanda szukała przyjaciół pomiędzy wrogami chrześcijaństwa i otrzymywała pieniądze nie tylko od genueńczyków, wenecjan czy pizańczyków, ale i od władców Damaszku, Askalonu i dalekiego Bagdadu. Paktowała z wszystkimi przeciw wszystkim, a chciwa była na złoto. A wszystkich pieniędzy używała na chłopców co najładniejszych. Nocy jednej sama nie przespała, a mało nocy przespała z tym samym mężczyzną. Chyba wówczas, gdy król Fulko nieboszczyk głowy sobie jeszcze nie roztrzaskał pędząc za zającami. Codziennie szukała sobie oczami wśród rycerzy i niewolników, wśród Syryjczyków, Greków czy Pullanów. Zasadzała się zwłaszcza na niewinnych i bardzo młodych, ale była tak niezwykle ostrożna, że wszyscy się tylko domyślali, ale nikt nie wiedział na pewno. To opowiadał Hercho Tälemu — a ten słuchał go z zapartym oddechem; w ciepłą noc, jaka panowała nad ziemią, obaczył po raz pierwszy postać kobiety, jak wonne wyciągała ręce. Straszno mu się zrobiło od tego opowiadania i przyjemny pot wystąpił mu nagle na całe ciało. Tego wieczora Melisanda oblężona w Wieży Dawidowej spała może samotna? Niespokojna, czy jeszcze jutro korona Baldwinów będzie błyszczała nad jej tronem — tak mówił Hercho — i nagle zobaczyli obaj chłopcy w oknie naprzeciwko wysoką postać kobiecą. Było to okno pałacu królewskiego, które wychodziło na ogródek templariuszy. Pod łukiem miarowym stanęła nagle kobieta i pochyliła się ku ogródkowi; długie, ogromnie długie rękawy jej białej sukni zwisały z framugi ku zieleni oliwek, pod którymi siedzieli. I wydawało im się, że to królowa sama nachyla się ku nim i słucha, co mówią... W ciepłą noc, w ciszy doleciało ich jak gdyby westchnienie, jakby odgłos ściszonego pocałunku. I niewiasta odeszła po chwili w ciemną noc pałacu. Nie mogła to być Melisanda. Nie uszłaby chyba z oblężonej fortecy, aby się samotnie błąkać po salach pałacowych? A może? Hercho nachylił się do uszu Bartłomieja. Czuł pod wargami, że uszy te pałały od krwi, która małemu uderzyła do głowy. Hercho szepnął: — To była ona. Był to dopiero początek. Od dnia tego codziennie rozmawiali o królowej Melisandzie, zwłaszcza od czasu, kiedy Täli śpiewał przed nią na uczcie. Zaraz kiedy uczta się” skończyła, książę odprawił z sali Tälego, aby nie patrzył na gorszące widoki — ale chłopak na próżno szukał Hercha. Nie było go ani w ich pokoju, ani u Janka z Polasocia, ani nigdzie. Przyszedł dopiero późno w noc i gwałtownie zerwał z siebie ubranie, wsunął się pod skóry obok niego, a Täli udawał, że śpi. I znowu potem mówili o królowej. Teraz, podczas gdy wszystko w mieście gotowało się do ataku na Aksalon — królowa naprawdę stawała o zmierzchu w oknach swego pałacu, a Hercho i Täli zabawiali się strzelaniem do celu, skakaniem i innymi tego rodzaju igrzyskami. Z okrzykami gonili się pomiędzy drzewami, a zmierzch niebieścił ich włosy. Królowa, posyłała im spojrzenia długie i życzliwe. Po paru dniach powrócił książę Henryk. W Gazie gotowe było wszystko na przyjęcie króla. Okrężne wici porozbiegały się po zamkach i wieżach sterczących na pustynnych wzgórzach. Rycerstwo i duchowieństwo poczęło się gromadzić w Jerozolimie i wreszcie dnia pewnego z rana ruszyły rycerskie oddziały z dwoma braćmi królewskimi, z królową Melisandą na czele. Wiozły wielbłądy za wojskiem tysiączne namioty, a namiot królowej tak był wielki, że trzeba było trzech dromaderów, aby go udźwignąć. Rozstawiono namioty szerokim kołem na równinie wkoło murów miasta, które pośpiesznie zamknęło bramy, i rozpoczęto budowę maszyn oblężniczych oraz oczekiwano na flotę genueńską, która niebawem się miała ukazać na morzu. Miasto Askalon leżało w kształcie półkręgu, dotykając piaszczystego brzegu morza wysokim wzniesieniem. Podwójne jego mury zdobiło sto pięćdziesiąt wieżyc. Bramy były zwrócone ku morzu, ku Jafie, ku Gazie — wreszcie największa, z dwiema olbrzymimi wieżami, wznosiła się ku Jerozolimie. Dostępu do niej broniło przedmurze z czterema lżejszymi wieżycami. „Kochanka Syrii” była na pozór nie do zdobycia. Okolice miasta były piękne i pełne ogrodów. Winnice rozciągały się po wzgórzach, a za murami widać było dachy meczetów i czarne dłonie palm. Mieszkańcy Askalonu byli liczni i bogaci i za mieszkanie w tym niebezpiecznym mieście otrzymywali stałą pensję z nieprzebranych skarbców sułtana Egiptu. Procesja rycerstwa, która stanęła w tym kwietnym ogrodzie, aby zdobyć wielkie i bogate miasto, wspaniale się przedstawiała. Oprócz króla i partiarchy Fulchera, który w olbrzymim białym namiocie z chińskiego jedwabiu ustawił relikwie Krzyża Świętego, byli tu: arcybiskup z Tyru, arcybiskup Baldwin z Cezarei, arcybiskup Robert z Nazaretu; biskupi: Fryderyk akkoński, Gerald betlejemski, Bernard sydoński, Amalryk, opat klasztoru świętego Abrahama; a z rycerstwa co najprzedniejsi: Hugo z Ibelinu, wspaniały Filip z Nablus, Humfred z Toron, Szymon z Tyberiady, Gwidon z Bejrutu, Maurycy z Montroyal, Gerhard z Damaszku, Reynald z Chatillon, Walter z St. Omer, Henryk z Sandomierza, Jaksa z Miechowa i inni. Noce były ciepłe i ciche. Na murach miasta, na gzymsach wież rozbłysły tysiące oliwnych lamp, przykrytych szklanymi kloszami. Palili je poganie, aby zapobiec nocnym na mury atakom. Miasto w nocy wydawało się objęte jakimś niepojętym świętem i widać było w świetle tych lamp na murach barwne stroje Arabów i zielone płachty chorągwi. Niebo nie ciemne, szafirowe, nakrywało ten cały widok, nachylone nad morzem. Hercho najczęściej późno w nocy widział te światła, te obrazy, te stłumione gwiazdy, przekradając się z namiotu królowej do namiotu księcia sandomierskiego, gdzie oczekiwał go nie śpiący i niespokojny Täli. W dzień odgłosy miotów płoszyły ciszę tych miejsc. Z drzewa, zebranego w Jerozolimie lub też pożyczonego królowi z genueńskich statków, zbijano olbrzymie wieże oblężnicze i przesuwano je powoli po smarowanych oliwą bierwionach pod spieczone mury Askalonu. Winnice i ogrody znikały powoli pod siekierą oblegających, idąc na liczne ogniska. W miarę jak czas się przeciągał, kwietne okolice miasta zamieniały się w pustynię. Zamiast floty genueńskiej ujrzano pewnego dnia okręty, na ich banderach jaśniały półksiężyce. Czterdzieści galer naładowanych nagimi Arabami, z rozpuszczonymi na pomyślnym wietrze żaglami zajechało przed Askalon i ustawiło się długim szeregiem. W parę dni potem dano znać, iż flota genueńska, pełna pielgrzymów i rycerzy, którzy przybywali na pomoc chrześcijanom, również zbliżała się od strony Jafy. Dzień był pogodny i słońce wcześnie wstawało. Egipcjanie na murach, chrześcijanie na wzgórzach zgromadzili się oglądając wspaniałe widowisko. Trzydzieści galer genueńskich nadchodziło, popychanych wiosłami wschodnich niewolników. Nic nie mogli rycerze, aby pomóc swoim. Wołali głośno, ale przecież słaby głos ludzki nie dolatywał na morze. Przed namiotem patriarszym stała królowa z synami, Fulcher, Henryk. Patriarcha polecił wynieść w ciężkie złoto oprawne ramię Krzyża Świętego i błogosławił nim genueńską flotę. Relikwia tak była ciężka, iż stale dwóch mocnych rycerzy trzymało patriarchę pod łokcie, a on, blady i pełen nabożnego strachu, spoglądał na nieskończone niebieskie odmęty, po których krzątały się niespokojnym ruchem większe i mniejsze okręty. Nagle mały stateczek oddzielił się od admiralskiej egipskiej galery i śmigle dążył w kierunku floty genueńskiej, która zakołysała się niespokojnie i z ciężkim wysiłkiem rozdzieliła na dwie strony. W jaskrawym słońcu, jak płomień świecy, zabłysnął płomień na stateczku. — To podpalacz, podpalacz — zawołało rycerstwo, a królowej zrobiło się słabo i wsparła się o ramiona księcia Henryka. Hercho i Täli stali tuż za księciem i widzieli to. Tymczasem podpalacz jak strzała mknął przez fale morskie, porastając w płomień jak w czerwone pierze, i uderzył gwałtownie w jeden z największych statków genueńskich. Zabiegali Włosi jak mrówki po galerze, zakotłowali się, zakręcili się smugami — i nagle cała galera buchnęła przejrzystym płomieniem. Widać było nagich mężczyzn, jak rzucali się w morze, czepiając lin i burty. Jedni chwytali się drugich, tworząc łańcuchy, konie z koi powietrznej wypuszczone ciężko spadały do wody, wychylając do połowy tułowie, wiatr doniósł dalekie okrzyki, równie przejrzyste i nierzeczywiste jak płomień, którym paliła się galera. Król Baldwin kazał na wzgórku nad namiotem ustawić się swojej muzyce. W białych płaszczach zadęli w trąby błyszczące i równe tony zaczęli wydmuchiwać. Na chwałę Bożą i aby podnieść ducha w rycerstwie. Królowa prawą dłonią zakrywała oczy, a lewą szukała dłoni Henryka. Niektórzy dosiedli koni i lecieli w tamtą stronę wybrzeża, która była najbliżej palących się galer, niedobitki ludzi i koni płynęły bowiem ku lądowi, który nie znajdował się daleko. Ale w owej chwili od strony floty genueńskiej odpłynęła również nieduża łódź, pełna ludzi. Zamachy wioseł były w niej olbrzymie, płynęła niezwykle bystro i głęboko pruła fale, które pryskały za nią białym pióropuszem. Była to genueńska „ostroga”. Rycerze wokół namiotu podnieśli okrzyk triumfalny, jakby zachęcając do biegu, i zaraz poczęli się z sobą zakładać, który okręt padnie ofiarą zabójczego wynalazku Włochów. „Ostroga” zaś, zaopatrzona w olbrzymie stalowe ostrze na przodzie, po małej już chwili uderzyła w bok admiralskiego okrętu. Ostrze wgłębiło się rozrywając deski obicia, a cała łódź zjeżyła się nagle strzałami i dzidami, którymi zasypano ją z okrętu. Jednak po chwili oddzieliła się ona z powrotem od statku, zostawiając w ranie żelazo, a statek admiralski powoli przechylił się na bok: woda dostawała się do wnętrza. Wówczas na brzegu podniósł się krzyk triumfalny, a patriarcha Fulcher opuścił relikwię na ołtarzyk przed sobą ustawiony i paliuszem* wytarł pot z czoła. Gdy statek admiralski przechylał się coraz bardziej, majestatyczna armada genueńczyków ruszyła zwolna z kotwic i, wybierając poszczególne statki nieprzyjacielskie, atakowała je abordażem: opuszczała wielkie zazębione pomosty, zahaczając je o pokład egipskich okrętów. Na pomostach rozpoczęły się krwawe walki, a niektóre statki genueńskie zarówno jak pogańskie poczęły nagle dymić. Czarne słupy wznosiły się ku górze, a zgromadzone rycerstwo na brzegu poczęło wołać. — Nohel! Nohel!* — potrząsając tarczami. Trąby nad namiotami ryczały miarowo. Täli widział, jak książę Henryk wołał również: — Nohel, Nohel! — i wznosił kopię ku górze. I wówczas dopiero zauważył, że na białym płaszczu księcia widniał ośmiokończysty krzyż czerwony templariuszy. Flota genueńska odniosła zwycięstwo. Egipska pierzchła przed oczami uszczęśliwionych chrześcijan i przerażonych askalończyków. Admirał egipski dostał się do brzegu i chciał się przekraść w stronę Damaszku, ale pojmali go ludzie Humfreda z Toron i innego znacznego templariusza, Hugona Salomonis. Posadzono go do wielkiej klatki i obnoszono po obozie, aby się wszyscy nacieszyli tym widokiem. Nazajutrz za pośrednictwem Maurycego z Montroyal, który wąchał się z poganami, sprzedano go do Askalonu za czterdzieści tysięcy sztuk srebra, pomimo że prosił o chrzest i o życie. Głowa jego osadzona na haku zawisła nad wrotami jerozolimskimi miasta i zarówno oblężeni jak oblegający przez cały dzień następny prześcigali się w celności, strzelając do niej z łuku. Następnej nocy Usama, dowódca załogi askalońskiej, prosił króla Baldwina o zawieszenie broni, aby oblężeni mogli wyjść z miasta ku morzu i wykąpać się. Król zgodził się na to i nakazał pod groźbą śmierci rycerzom jerozolimskim, aby nie urządzali zasadzki na wychodzących z miasta muzułmanów. Wyszli też z pochodniami i sztandarami, otoczeni konnym rycerstwem, rozłożyli olbrzymie ogniska na brzegu i kąpali się wszyscy w morzu, aby wypocząć po trudzie bitw i wzruszeniach ostatnich dni. Krzyżowcy także rozłożyli ogniska z ostatnich drzew pomarańczowych Askalonu. Muzułmanie rzucali wonności do swoich ognisk i od miasta szedł na oblegających gorący oddech, przepełniony pachnidłami. W tym czasie Täli nauczył się pięknej piosenki prowansalskiej i wychodząc przed namiot śpiewał ją co noc, a czasem nawet parokrotnie: O miły druhu, śpisz czy czuwasz? Jeżeli nie śpisz, śpiesz jak cień, Na wschodzie gwiazda się wysuwa, Znam ją, bo za nią idzie dzień, I wkrótce zabłyśnie zorza... O miły druhu, piosnki gońca Posyłam: wstawaj. Ptaszki już Szczebiotem w lesie wabią słońce. Zazdrośnik może spostrzec nóż, Bo wkrótce zabłyśnie zorza... O miły druhu, gdy uciekasz, Samotny modlitw wznoszą głos, By Ten, co wcielił się w człowieka, Nad tobą wszelki wstrzymał cios, A wkrótce zabłyśnie zorza... O piękny druhu, jak kazałeś, Trwam przed namiotem pośród łąk I śpiewam: niebo już jest białe, Ale ty śpisz w jej więzi rąk, A wkrótce zabłyśnie zorza... Ale noce były raczej długie i Hercho zjawiał się zawsze przed świtem. Tego wieczora zjawił się wreszcie wcześniej bardzo zmieniony. Kiedy zastał Bartłomieja przed namiotem, znowu, siadł obok niego bliziutko i zarzucił mu ramię na plecy. Razem patrzyli, jak muzułmanie z biciem bębenków i dźwiękiem przejrzystym piszczałek powracali do oblężonego miasta. Potem nastąpiła cisza. Wtedy Hercho począł opowiadać cichym i przerywanym głosem, i wszystko o królowej Melisandzie. Zniecierpliwił się Täli i powiedział: — Co ci po tej starej babie? Ale Hercho obruszył się na te słowa i wciąż opowiadał, że mu dziś królowa kazała już więcej nie przychodzić i że go przegnała. Täli czuł, że musi już wysłuchać do końca tych zwierzeń, i czekał, aż rzeczywiście za ich namiotem na wschodzie zielone gwiazdy pobladły, a na zachodzie błyszczały gęsto splecionym Warkoczem Królowej. Nazajutrz przystąpiono do budowy ogromnego kasztelu oblężniczego, do czego użyto jednego z nadpalonych okrętów genueńskich, którego maszty zbito do kupy, tworząc w ten sposób rusztowanie. Osadzono to rusztowanie na kołach i poczęto je oplatać i obijać skórami, aby drzewo uczynić nie tak łatwo palnym. Gdy ukończono budowę wieży pod osobistym dozorem króla Baldwina i księcia Amalryka, zaopatrzono ją w olbrzymie ilości smoły, oleju i tłuszczów, po czym wspólnymi siłami wojska, koni, wielbłądów przesunięto ją ku murom Askalonu. Przerażeni mieszkańcy, zebrawszy się na murach, zasypywali potwornego olbrzyma chmurą strzał, które wkrótce ozdobiły niby sierścią ściany wielkiej machiny. Ku wielkiej radości chrześcijan wieża okazała się o wiele wyższą od murów pogańskiego miasta; i wnet poczęli zamknięci w niej rycerze wylewać na mur i obok murów owe zgromadzone materiały, a ukryci za wieżą pachołkowie przykładali do murów ogień. Wybuchnął jasny płomień — a że wiatr obrano wiejący ku miastu — wieża bezpieczna stała wśród morza płomieni. Muzułmanie pierzchli przed ogniem. Gwałtownie się on szerzył i przegryzał mury, które się okazały niewielkiej trwałości. Podkładano pod nie również petardy z węgla, saletry i siarki. Tej samej doby, już w nocy, usłyszeli chrześcijanie niby odgłos grzmotu. Olbrzymi kawał muru naprzeciwko wieży oblężniczej zwalił się z wielkim trzaskiem. Uszkodził on częściowo belkę machiny, ale wejście do miasta stanęło otworem. Jedna z belek padając ugodziła hrabiego Maurycego z Montroyal, miażdżąc mu klatkę piersiową. Niebawem przyniesiono go do namiotu jego teścia, wspaniałego Filipa z Nablus. Täli ujrzał skrwawione i blade oblicze hrabiego, który niedawno tak wysoką cenę otrzymał za życie egipskiego admirała. Pochylone na bok i skrzywione męką śmiertelną, pokryte błyszczącym potem, białe było jak śnieg, który w Sydonie sprzedawano za drogie pieniądze do chłodzenia wina. Maurycy zażądał księdza, a gdy nadszedł przerażony patriarcha Fulcher, wyznał wobec zgromadzonego rycerstwa, że częstokroć opuszczał dogmaty wiary świętej i pośród muzułmanów przebywał, ich czyniąc obrządki, że nieraz popełniał przestępstwa niewiary i że z chciwości do pieniędzy często tajną zdradą chrześcijan muzułmanom sprzedawał. Po czym wyznawszy inne jeszcze, także straszne grzechy, pełne lubieży, oddał ducha. Przerażenie padło na szeregi templariuszy na wieść o wyznaniach Maurycego, gdy się ich treść rozeszła tem po całym obozie. Zanim nastąpił świt, zebrał mistrz Bertrand wszystkich braci i postanowił, aby okupić okropności czynów Maurycego, który czerwony krzyż nosił. Dlatego jeszcze tegoż ranka mieli wyruszyć na wyłom w murze i krwawą walką zdobyć ostatecznie wejście do Askalonu lub też śmierć. Ruszyli wszyscy do króla, który nie spał tej nocy, i gromadnie domagali. się, iżby zakazał innym rycerzom, prócz templariuszy, walczyć u wyłomu. Kto wie, czy w rycerskich zamiarach mistrza Bertranda nie było również chciwości do najpierwszej i najpiękniejszej zdobyczy? Ruszyli tedy o zielonym świcie. Chłodno było, gdy Jaksa żegnał się z Henrykiem, a Täli, Lestko i Hercho szli za swym panem. Spieszeni rycerze podeszli trójkami do olbrzymiego wyłomu, przeskakując przez kawały gruzu. Zdawało się, że askalończycy śpią jeszcze i można będzie wejść bezkarnie do miasta. Dostawiono drabiny, bowiem podstawa muru się ostała. Cześć rycerzy przeskoczyła już wyłom do środka, część znajdowała się w wyłomie, część miała się dopiero przedostać do drabin. Tälemu serce biło jak młotem, a cicho było naokoło. Nagle nagromadzone na szczycie murów masy kamieni, belek i smarów runęły, strącone niewidzialną ręką, na rycerzy świątyni. Rozległ się straszliwy huk i, zanim opadł kurz, poczęły płonąć ognie rozlanej smoły. Jednocześnie poranne powietrze rozdarło wycie muzułmańskiej tłuszczy, zebranej po tamtej stronie muru. Z templariuszy niewielu ocalało: mistrz Bertrand de Tremelai, Walter, Gioricus, Gerhard z Sydonu, Henryk, jeszcze kilku innych. Początkowo miano nadzieję, że ocaleją ci, którzy dostali się byli do miasta. Ale koło południa poganie przerzucili ich ciała na sznurach poprzez mury, z urągliwymi okrzykami. Głowy zatknięte na spisach widniały po wieżycach obok półksiężyców. Następny dzień był spokojny: garstka pozostałych templariuszy zebrała ciała swoich towarzyszy i odwiozła je do Gazy. Tam miano ich pochować. Na wojsko chrześcijańskie padło przerażenie. Król Baldwin zgromadził naradę w namiocie Krzyża. Świętego. Gorączkowo uzasadniano potrzebę zaniechania oblężenia, sam król się skłaniał do tego. Ale patriarcha znowu przemówił w gorących słowach, wskazał na stojące pośród obradujących relikwie i zażądał jeszcze ostatecznego ataku. Postanowiono zaczekać na templariuszy, którzy mieli wrócić z Gazy, i po ich powrocie przystąpić do ostatniego szturmu. Wieczorem tego dnia, kiedy powrócili templariusze ze swojego tajemniczego zamczyska, Täli udał się do jednej z okolicznych dolin, gdzie resztki pięknego ogrodu, zniszczonego przez chrześcijan, otaczały małe źródełko, wyłożone kamiennymi płytami. W powietrzu rozlewała się melancholia zawiedzionych nadziei i smutek, jaki opanowuje powracających z pogrzebu. Täli usiadł nad źródełkiem i nucił ostatnią strofę piosenki prowansalskiej, w której towarzysz miał mu odpowiadać: Piękny mój miły, słyszę piosnkę całą, Lecz chcę, by słońce cofnęło się wstecz, Trzymam w ramionach najpiękniejsze ciało I nie przestraszy mnie zazdrosny miecz Ani też zorza... Zmierzch liliowy jeszcze pałał nad morzem, na zachodzie, skąd przyjechali, i morze wydawało się pstre, poruszone fale zamierały w dwóch barwach, ciemnej i jasnej. Wówczas ujrzał, jak do źródła zbliżała się królowa Melisanda, a za nią następował Hercho, wymowny, gwałtowny, pełen wyrzutów. Królowa była w białej sukni i długie jej rękawy czepiały się o ciernie i pnie zrąbanych drzew, tak że co chwila musiała stawać, odwracać się i odczepiać cienki materiał. Czyniła to z niejaką ostentacją, jak gdyby chciała okazać, że ją bardziej obchodzi suknia niż słowa chłopca. Täli nie wytrzymał, wyskoczył z ukrycia, chwyciwszy za ręce przyjaciela począł go ciągnąć i zatrzymywać, obrzucając mnóstwem bezładnych wyrazów. Królowa stanęła zaskoczona i obejrzała się na boki, jak, gdyby bała się zasadzki. Ale zobaczyła tylko burzany i uschłe zwoje jerychońskiej róży, które pachniały cynamonem, zanurzone w liliowym cieniu. Hercho odepchnął malca i przez chwilę zrobiło się cicho. Źródło bełkotało obojętnie. Wreszcie Täli zawołał donośnie, leżąc na ziemi i płacząc na poły: — Dlaczego ci ta stara baba w głowę wlazła? To czarownica! to czarownica! Królowa zrozumiała widać słowo: czarownica. Podbiegła do leżącego chłopca i, zerwawszy gwałtownym ruchem pas ze złoconych kolców, który miała na biodrach, poczęła okładać nim krzyczącego Bartłomieja. Hercho podbiegł do niej z tyłu i zatrzymał jej rękę; oczy jego zabłysły w ciemności jak u żbika. — Puść — zawołała królowa. Hercho chwilę trzymał ją za rękę. Potem puścił, zrobiła się cisza — i królowa, i Täli dyszeli ciężko. Potem kobieta powiedziała szeptem: — Poczekaj, ty mała żmijo śpiewająca, dam ja ci hartu!... No i odwróciła się szybkim, młodzieńczym prawie krokiem; skacząc pomiędzy obrąbanymi pniami zniszczonego ogrodu i rozdzierając sobie o nie kraj sukni, znikła w cieniu. Pozostał po niej zapach drzewa pomarańczowego i tłustego piżma. Wówczas odezwały się trąby podłużnym wezwaniem na modlitwę. W namiocie Krzyża Świętego rozpoczynało się nabożeństwo nocne przed jutrzejszą decydującą bitwą. Zgromadzili się tam wszyscy znaczniejsi rycerze. Był król i Amalryk, i królowa. Królowa jednak czuła się niedobrze i słabła co chwila podczas długich modlitw duchowieństwa. Lekarz jej, Turek Barak, o którym niedobrze mówiono, stał za nią i co chwila podawał jej orzeźwiające wonności. Opodal stały piękne damy, Agnes do Courtenay, córka Jocelina z Edessy, małżonka Rajnolda z Marasz, o której wszyscy wiedzieli, że była kochanką Amalryka, później dopiero żoną jego została; Konstancja, młodziutka wdowa z Antiochii, która przybyła prosić króla o zezwolenie na nowe małżeństwo z rycerzem, który z dawna był u niej na służbie. Panie modliły się nabożnie, a rycerze, ponieważ duchowieństwa było za mało, wyspowiadali się jeden przed drugim i przystąpili do Stołu Pańskiego. Zamiast wesołych prowansalskich pieśni, które tak lubiła Melisanda, długo w noc rozlegały się ponure psalmy, wśród których najczęściej powtarzał się modny utwór św. Bernarda z Clairvaux: O, dulcis, o pia, o sancta Maria! O świcie pod przewodem Pullana Barnaby, zręcznego majstra, zatoczono pod mury wspaniałe, świeżo zbudowane kusze do miotania kamieni. Na dany znak poczęto bombardowanie miasta głazami, podczas gdy rycerze rozwinęli się szerokim pasem wokół miasta i pieszo ruszyli powoli ku murom. Pośrodku tej obręczy szedł patriarcha, prowadzony przez arcybiskupa Piotra z Tyru i mistrza joannitów, niosąc relikwie. Nad nimi wysoko powiewała szeroka chorągiew królewska, a dalej oriflamma* templariuszy i olbrzymia płachta joannitów. Szli wszyscy ze śpiewami nabożnymi na ustach. Täli z daleka tylko widział, gdyż pozostawiono go w nielicznym towarzystwie przy koniach. Przed namiotem królewskim stała Melisanda, Agnes, Konstancja. Modliły się i powiewały białymi chustkami. Najsilniejszą kuszę ustawiono przed załatanym wyłomem. Parę kamieni trafnie wyrzuconych zachwiało belkami, które zakrywany szczerbę. Raz jeszcze uderzono i belka górna zawaliła się gniotąc pod sobą, jak potem naliczono, czterdziestu askalończyków. Na murach ujrzano zamieszanie i Egipcjanie poczęli biegali w popłochu. Tymczasem koło rycerzy koncentrował; się, podzieliło się na osobne jądra. Prawe i lewe skrzydło podążyły ku północnej i południowej bramie. Centrum jednak z królem i patriarchą posuwało się zwartą kolumną z lasem kopij nad głową ku głównej bramie widniejącej wśród czterech wież przedmurza; i Stary Fulcher wysoko wznosił jaśniejącą relikwię. Ale pieśń rozpływała się i nikła w słonecznym powietrzu. Stała się rzecz niespodziewana. Skrzydła bramy askalońskiej zatrzepotały się, zachwiały i nagle rozwarły na rozcież, a w bramie ukazał się tłum Arabów, którzy, porzuciwszy miecze, szli na spotkanie rycerzom z palmowymi liśćmi i gałązkami oliwnymi w dłoniach. Kiedy chrześcijanie ujrzeli to niespodziewane widowisko, porzucili i króla, i patriarchę, rzucili się ku wrotom, podnosząc tuman kurzu, który przesłonił na chwilę widok. Z kurzu tego donosić się po chwili poczynały jęki mordowanych askalonitów. Miecze pracowały jak cepy, zwarte masy żelaznych rycerzy wdarły się ulicami do środka miasta, mordując wszystkich na prawo i lewo zupełnie na oślep. Kto którego domu dopadł, wszystko w nim zabierał na wyłączną własność. Otwarto inne wrota dla nowych zastępów rycerzy, a morską bramą waliła wartka rzeka arabskich pogańców, którzy szukali w morzu śmierci albo ocalenia. Usama zamknął się w głównym meczecie, ale król Baldwin, któremu przywiedziono konia, wpadł miedzy rycerstwo i, stanąwszy przed wrotami świątyni, począł się układać, pragnąc za wielkim okupem wypuścić wodza żywcem. Tak się też stało. Z daleka doleciał wzmożony zgiełk i przykry wrzask mordowanych — i zaraz też zobaczył Täli, a z nim kobiety i inni pozostali w obozie, jak małe, czarne figurki pojawiły się na wierzchołkach meczetów i na minaretach. Ludzie ci strącali półksiężyce, a zatykali zawczasu przygotowane błyszczące krzyże. Wszyscy upadli na twarz i płakali z radości. Znalazł się patriarcha, który zawrócił spod murów, aby mu relikwij w rozgwarze bitwy nie uszkodzono. Wołał on razem z innym duchowieństwem: — „Chwała Panu naszemu, chwała Bogu ojców naszych, a nie opuszcza On tych, którzy w Nim mają nadzieję...” Tymczasem rycerstwo biegało po domach i wyciągało stamtąd ukrywających się ludzi, mordując wszystkich bez litości. Zamordowanym natychmiast rozpruwano brzuchy i przeszukiwano wnętrzności, ponieważ wiedziano, że Saraceni połykają złoto, aby je przechować przy opuszczeniu miasta. Pod wieczór wyszedł Usama, odprowadzany w stronę El-Arisz przez ludzi króla Baldwina, a z nim niewielu Egipcjan. Resztę wymordowano, dzieci zabrano w niewolę. Na wielkim placu przed meczetem liczono niewolników, zdzierając z nich suknie i wiążąc parami. Niektóre domy dymiły się, ale pożary gaszono starannie, lękając się, aby olbrzymia zdobycz nie poszła z pożogą. Patriarcha Fulcher z królem i księciem jeszcze przed zachodem słońca odprawili wjazd do zdobytego miasta. Patriarcha jechał na białym mule, " na innym wieziono relikwię Krzyża Świętego. Za nią jechał oddział kopijników. Kopie czerniały jak las, rytmicznie, w wąskich ulicach i na szerokim placu. Orszak ten powitały pijane okrzyki rycerzy. Porzucili oni hełmy i chustkami zdartymi z płaczących niewolnic ocierali twarze i usta, i nie wiadomo było, co ocierają: wino czy krew czerwoną? Potem wszyscy weszli do meczetu i patriarcha niezwłocznie przystąpił do jego konsekracji na kościół św. Pawła. Trupy pomordowanych wywleczono przed bramy miasta i ułożono w wielkie stosy, polewając przygotowanymi przez oblężonych materiałami palnymi. płonęły one żywo, skwiercząc i wydzielając woń spalenizny. Palono ciała celem uniknięcia zarazy, a także dla ujawnienia owego połkniętego złota, które potem odnajdywano w gorącym popiele jak w nowym Ofirze. Cztery olbrzymie słupy dymu stanęły z czterech stron Askalonu, wskazując dalekim zamkom, grodom i wieżom, że dostała się w moc Krzyża ta niezdobyta forteca. Täli już tego nie widział. Kiedy się gapił na zdobywane mury, zbliżył się do niego Barak w towarzystwie czterech mocnych niewolników, chwycono go za ręce i za nogi, zakneblowano usta i załadowano na wielbłąda, do którego przywiązano go sznurami. Potem niewolnicy pognali wielbłąda i o zachodzie słońca byli już o wiele mil od Askalonu; omijając na południe Betlejem i Jerozolimę, dążyli na północny wschód. Rozdział XVI Królowa Melisanda nie ukrywała bynajmniej przed Henrykiem, że ona to była przyczyną zniknięcia jego giermka. Wszelkie zresztą pytania zbywała śmiechem i nie chciała nic szczegółowo opowiedzieć: — Nie ma go, to dobrze — i koniec. Lestko i Hercho zwiedzieli się od innych ciurów, że Barak jest w to wmieszany, i przycisnęli kiedyś lekarza do ciemnego muru w askalońskim zaułku, ale nic się od niego nie dowiedzieli, a król Baldwin poskarżył się Henrykowi, że jego słudzy napastują królewskiego doktora. Henryk poczuł się bardzo dotknięty i bez pożegnania usunął się do Gazy. Miał wyrzuty sumienia i niepokoił się niezmiernie o los chłopaka, który oddał się całkowicie pod jego opiekę. „Oddasz życie twoje za przyjacioły twe” — czytał w Piśmie świętym i zastanawiał się, co ma czynić. W parę dni potem przybyli do Gazy wszyscy inni templariusze; musieli oni w tym miejscu czatować na ewentualne zagony egipskie, które mogły jeszcze nie wiedzieć o upadku Askalonu. Przywieźli ze sobą paru wybranych rycerzy spośród pielgrzymów genueńskich, którzy pod Askalonem walczyli, aby uzupełnić braki powstałe w strasznej rzezi na murach tego miasta. Razem z innymi templariuszami przybył Humfred z Toron i Gerhard z Damaszku. Gerhard, znający stosunki saraceńskie i nie mający złudzeń co do motywów, jakie powodowały czynami królowej, powiedział Henrykowi, że jego paź na pewno został przesłany do Damaszku, w darze od królowej dla człowieka, którego ona z dawna obsypywała łaskami. Młody poeta Salad-Eddin, syn wojowniczej rodziny, spędzał czas w ogrodach damasceńskich na słuchaniu śpiewów. Był prawdziwym zbieraczem: miał cały zbiór niewolników, Z których każdy śpiewał inne pieśni i w innym języku; Täli powiększył tę kolekcję, aby słowami mistrza Turolda uzupełnić pieśni egipskie, bagdadzkie, perskie, ruskie i prowansalskie, które rozlegały się w ogrodach Salad-Eddina. Królowa znała go jeszcze z czasów oblężenia Damaszku przez Cesarza Konrada III. Podczas tego słynnego przedsięwzięcia, które skończyło się dziecinną kompromitacją, królowa, powiadano, była w konszachtach z oblężonymi i nawet po kryjomu do miasta się dostawała. Jej to przypisywano niepowodzenie wyprawy i pokazywano naszyjnik ze szmaragdów, który miała od oblężonych dostać. Zresztą od oskarżeń tych nie był wolny ani patriarcha Fulcher, ani sam król, który wówczas był zupełnym młodzikiem. Słysząc o tym Henryk postanowił sam się dostać do Damaszku i swego giermka odkupić lub wykraść. Prowadził długie rozmowy z Bertrandem z Tremelai, a go wtajemniczał w sprawy zakonu, któremu śluby był złożył po cichu pod Askalonem. Odkrył mu też miar udania się do stolicy ogrodów, Damaszku, Betrand przestrzegał go z początku przed taką wyprawą, a potem skierował całą sprawę do Humfreda z Toron. Ten się nie dziwił wcale, natomiast dał księciu szereg cennych wskazówek, jak ma się dostać do miasta i jak o Salad-Eddina zapytać. Przy każdej bramie wśród bawiących się dzieci znajdzie się takie, co ma czerwono-biały turbanik na głowie. Gdy mu powiedzieć: — Ładną ma różę Humfred na swym zamku — zaprowadzi ono do pewnego cyrulika, a temu już można otwarcie mówić, o co chodzi. Zdziwił się bardzo Henryk, że Humfred takie ma związki w Damaszku. Ale nie badał ich istoty: wszak Bertrand de Tremelai mu mówił, że są dwie drogi do doskonałości, jedna od małego do wielkiego, od drobiny do całości — druga od całego do drobnego; kto czuje się drobiną, cząstką wszechświata, sobą, ten może decydować o sobie i innych, wszystkie bowiem dusze jednakową mają wartość wobec Boga. Drobiny, winny się stykać, rozumieć, porozumiewać się, mimo t iż całości, do których pozornie należą, stają przeciw sobie. Że jedność można osiągnąć prędzej przez rozproszenie niżeli przez scałkowanie. Widać Humfred dążył na swój sposób do połączenia w całość spraw, które podzielone były pomiędzy pogan i chrześcijan, skoro miał takie tajne porozumienie z Damaszkiem. Damaszek zresztą obecnie znajdował się w pewnej łączności, jak gdyby lennej zależności od Jerozolimy, jednak zawsze stały tam wojska Saracenów, owi osławieni Kurdowie, których przerażający zamek wznosił się na pustyni. Henryk bardzo prosto wybrał się w podróż. Pojechał i ze wszystkimi swoimi do Jerozolimy, spędzając noc w betlejemskiej świątyni przy żłobku Chrystusowym; w Jerozolimie umówił się dokładnie z genueńczykami, którzy obiecali go odstawić statkami do Trypolisu, a fam poruczyć go przewodnikom, którzy go przez Anatolię mieli przeprowadzić do Konstantynopola, skąd już mógł ruszyć dalej w prędką drogę przez Bułgarię i Węgry na Polskę. Spieszyło mu się niezmiernie. Ostatnia sprawka królowej była kroplą, która przepełniła miarę goryczy, jaką go napełniało życie Królestwa Jerozolimskiego. Gorycz ta, którą dyszało powietrze wokół odzyskanego Grobu, była przecie zrozumiała. Gołąbka, która zlatywała z nieba, aby zapalić światła świętego miejsca, nie przetwarzała serc ludzkich: przywieźli tu rycerze z sobą wszystkie namiętności i wszystkie nienawiści, i wszystkie grzechy. Czyż mogli przestać być ludźmi? Rozumiał to Henryk, ale nie chciał tu przebywać. I nagle zatęsknił do Polski: zobaczył jej puszcze i wody i poczuł ów zapach lipcowy, jak owego dnia w Łęczycy, kiedy umarła księżna Salome. I ziemia owa wydała mu się prosta i nieskończenie kochana. Rozmawiali właśnie kiedyś z Jaksą w Jerozolimie, siedząc na kamieniach przed domem templariuszy. Wielkie były wtedy zamieszania w Jerozolimie, bo wybuchła walka pomiędzy patriarchą Fulcherem a joannitami i joannici tak głośno bili w dzwony swojej olbrzymiej świątyni obok Grobu Świętego, że zagłuszali kazania miodnych ust patriarchy. Ale dwaj Polacy poczęli wspominać swoje ziemie: Jaksa opowiadał, jak to jest w okolicach jego Miechowa, jakie tam pola karczuje, jak rąk roboczych mu potrzeba, jak trudno mu osiedla założyć. I postanowili tego wieczora zawołać do siebie, do Polski, templariuszy i joannitów, aby się przyczynili do rozszerzenia wiary, walcząc z sąsiadami, i aby przywieźli ze sobą biegłych w sztuce rzemieślników. Henryk postanowił dać templariuszom grunt opatowy, sporny, pomiędzy Włostową wioską a Łysymi Górami leżący, i umówili się z Jaksą, że ten naprzód do Węgier pojedzie i każe kościół tam budować wielki, godny Świętej Ziemi, na podziękowanie Bogu za podróż szczęśliwie odbytą. Jaksa teraz dopiero powiedział Henrykowi, że panowie sandomierscy nieradzi byli, że nie bawił u nich w grodzie ich książę, i wcale nie chcieli mu dawać ludzi za granicę. I że dlatego tak małą garstkę przywiódł mu Jaksa do Bambergu, jak zupełnie nie przystało księciu. Henryk dopiero teraz zmiarkował, że Jaksa mu nie mówił o tym z jakichś ukrytych powodów. Może po prostu wolał, że Henryka długo nie było w dziedzicznej dzielnicy? Tym bardziej jednak Henryk postanowił wracać. Sprawę powołania templariuszy do Polski omówił Henryk z Bertrandem de Tremelai, wskazując mu na liczne plemiona pogańskie, z którymi zakon mógł walczyć, oraz na dochody, które mógł ciągnąć z ziemi, o ile by ziemi tej mógł dostarczyć rąk do pracy. Wiedział nadto, że Gioricus de Bello Prato wkrótce ma udać się do Europy w rozmaitych sprawach zakonu, mógł przeto i do Polski zajechać przed powrotem do Ziemi Świętej. Bertrand obiecał przysłać do Sandomierza Waltera von Sehirach i Giorika z kilkoma jeszcze rycerzami. Po czym wybrał się do Damaszku książę Henryk, i to piechotą, jak prosty pielgrzym, w towarzystwie Jaksy i Hercha oraz przewodnika Pullana Dawida, którego mu dali templariusze. Wyszli o świtaniu z bramy zachodniej i posuwali się powoli, bo dnie były upalne. Nocowali w klejonych z gliny chatach niedaleko cystern i bardzo ich to męczyło. Raz zamieszkali w krągłej i pustej wieży, dziwnego kształtu, była to bowiem wieża gwebrów, gdzie oni swych umarłych chowali, nie grzebiąc ich nigdy. Szli, szli nieumęczeni i Dawid powiedział im, że wkrótce już będzie Damaszek. Ale brązowy, żółty, miejscami wydęty w krągłe wzgórza pejzaż długo się nie zmieniał. Dopiero przedostatniego dnia, gdy zatrzymali się na nocleg i książę ukląkł na obłej wyniosłości, aby mówić wieczorne pacierze, do nozdrzy jego dobiegła inna woń niż suche i jałowe powietrze pustyni, mieszane z cynamonową wonią zeschłej róży jerychońskiej. W ciszy jak gdyby rozlał się cienki jeden głos — tai w zastygłym powietrzu, które z nastaniem wieczoru nagle się ochładzało, przeszedł prąd świeżości, wąski strumyk wilgoci; rozpłynął się on, zanim książę wypowiedział ostatnie wyrazy symbolu nicejskiego. Podnosząc się z kolan, opierał się na ręce Hercha (bardzo był utrudzony) i powiedział do Jaksy: — Zdaje mi się, że jutro będziemy już u celu. Ale gdy powstali zziębnięci o świcie, po nocy gwałtownie zimnej, jak w pustyni bywa, i ruszyli w drogę, nic im nie zapowiadało odmiany w monotonnej podróży. Dopiero koło południa zauważyli pewne miejsce przed sobą, pomiędzy dwoma garbami koloru wielbłądziej sierści; ujrzeli coś jakby zgęszczenie niebieskiej mgły, jakby opar pustyni wznoszący się nad wzgórzami. Zza pagórka wyjechał jeździec na wspaniałym koniu, czarniawy na twarzy i z głową owiązaną czerwoną chustką. Krzyknął ujrzawszy wędrowców, podniósł w górę ręce i zawrócił gwałtownie. Ślady na twardej ziemi poczęły się zgęszczać i znowu przypłynęły fale, tym razem znaczniejsze, niosąc inne powietrze. Wzgórza się spłaszczyły, wjechali na piaszczystą równinę, która zaczęła się stopniowo pokrywać ciosanymi kamieniami. Z dwóch stron przejścia, które trudno było nazywać drogą, regularnymi rzędami stały nieduże płasko obrobione kamienie. Były to cmentarze. Na piaszczystych mogiłkach tu i ówdzie widać było chwasty, rośliny, źdźbła trawy. Nim przeszli parę kroków, mogiły stały się zielone i dalej cmentarz zamienił się w ogrody, zlewał się z nimi, pachniał wraz z nimi niespodziewaną, czarodziejską świeżością. Spotykali teraz mnóstwo ludzi, ale szli tak pewnie i spokojnie, że nikt ich o nic nie zapytał. Każdy zresztą zajęty był swoim koszem owoców, swoim mułem, swoim stadem owiec. Kobiety, okryte czarno, przejeżdżały na osłach, a pustynia zmieniona w kwietną łąkę porastała drzewami. Niebawem z obu stron drogi podniosły się palmy i pomarańcze, a w rowach drogi widniała spleśniała, zielona wilgoć. Zapach damasceńskich ogrodów, o których im już w Jerozolimie opowiadano, był piękniejszy od wszelkich askalońskich wonności. Wodą ociekało teraz wszystko dokoła i po niedługiej chwili zza zbitej masy pachnącej zieleni wynurzył się wysoki, pleśnią jak grynszpanem obrosły, mokry mur miasta. Podróżni zatrzymali się przed sklepioną bramą, nakrytą szmaragdową od mchu kopułą; brama była w tej chwili szeroko otwarta i w głębi widać było tłum ludzi przewijających się wąskimi uliczkami. Handlarz wędrowny zbliżył się do rycerzy i potrząsnął przed nimi pękiem modlitewnych dywanów, które zaiskrzyły się w słońcu jak papuzie pióra, ale sami oni stali w cieniu i, nie zwracając uwagi na handlarzy, wciągali zwolna w płuca zapach kwiatów i wilgoci, którym się nie mogli napoić po kilku dniach wędrówki, suszy i upału. Wstępowali w nieznany świat. Pullan Dawid nachylił się nad chłopcem w biało-czerwonym berecie, który się bawił niedaleko bramy, i chłopak bez słowa podążył przed siebie. Szli za nim czystymi, zamiecionymi i skropionymi wodą ulicami, po których snuł się kolorowy i swoimi sprawami zajęty tłum. Weszli do obszernej, chłodnej izby bez okien, położonej za wielkim podwórzem, na którym spały zmęczone wielbłądy. Cyrulik rozmawiał bystro z Dawidem, a ten odnosił się do Jaksy. Polacy przez parę miesięcy pobytu w Ziemi Świętej nauczyli się już rozumieć tę gwarę, mieszaninę słów łacińskich, włoskich, francuskich i prowansalskich, jaką mówiono wkoło nich. Henryk natomiast zajął się Herchem, który zdawał się być bardzo zmęczony i osłabły. Nie darmo Täli, biedak, nazywał Melisandę czarownicą. Hercho po drodze pustyni lub w domostwach ubogich opowiedział księciu powoli całą historię; z jego to winy Täli został sprzedany czy oddany w niewolę, on też musi pokutować za swoje zbyt szybkie działania. Nikt tu nie jest winien — powiedział Henryk i straszno mu było o. całość duszy Hercha, swojej i Tälego. Nocowano tymczasem u cyrulika, który ich ułożył wszystkich razem w izbie, gdzie śmierdziało kukurydzą i słychać było szuranie kur w przyległym kurniku. Tymczasem cyrulik porozumiewał się z niewolnikami Salad-Eddina i na rano, skoro słońce już wyszło na trzy wieże zza horyzontu, poeta wezwał do siebie księcia; pod warunkiem jednak, że ten przybędzie zupełnie sam i przez nikogo nie dostrzeżony. Henryka wprowadzono więc przez odległą furtkę do ogrodów, a potem do wspaniałego gmachu, gdzie przebywał Salad-Eddin. Szedł zawstydzony przez te niezmierne wspaniałości, pełne roślin i przedmiotów niezrozumiałego użytku. W dużej sali marmurowej posadzka wyłożona była w białe i czarne kraty; na niskim łożu, podobnym do leżenia, jakie miały psy Kędzierzawego na zamku płockim, obłożony kolorowymi poduszkami, siedział młody i bardzo chudy człowiek. Miał na sobie tylko grochowego koloru szerokie spodnie jedwabne i złotem kuty pas, a na głowie turban niezwykłej wielkości, bardzo ozdobnie związany. Górną połowę ciała miał nagą, wychudłą i spaloną od słońca. W obu wiotkich rękach dźwigał duże sztylety o falistym ostrzu, z rękojeściami wysadzanymi turkusami. Salad-Eddin był jeszcze bardzo młody, ruchy miał leniwe, a twarz niezwykle czarną, z bardzo czarnymi oczami. Usta miał małe i zaciśnięte, ale bardzo piękne. W chłopcu tym było tyle fantastyczności, że Henryka to onieśmieliło: jak gdyby miał odprawiać jakiś obrządek. Salad-Eddin wskazał mu fiołkową poduszkę, na której miał usiąść, i pozostali sami. Salad-Eddin odpowiedział na pozdrowienie księcia skinieniem głowy, a potem bawił się sztyletami. Nagle podniósł głowę i popatrzył przenikliwie w oczy Henryka. Niebieskie, chłodne źrenice księcia wytrzymały to spojrzenie. Salad-Eddin począł mówić mową Franków: — „Nic już braciom naszym w Syrii nie zostaje, gdzieby mogli odpocząć, tylko grzbiety ich bystrych koni i jedwab namiotów. „Frankowie mają ich za nędznych niewolników, a my ciągniemy za sobą tren zniewieściałości, jakbyśmy żyli w największym pokoju. „Ileż krwi się polało. Ileż kobiet musi w dłoni kryć urodę swoich twarzy zaróżowioną wstydem. „Czyż mogą głowy wiernych taką hańbę znosić? Czyż mogą piersi poety przy takiej hańbie zamilknąć?” Po czym, kiedy Henryk milczał, roześmiał się szeroko i powiedział: — To ja skomponowałem te wiersze. Podobają ci się? Ale nagle zielony ptak, wiszący w kółku niedaleko przyćmionych żaluzjami okien, za wrzasnął gwałtownie, a potem powtórzył chwiejąc się na nogach: — Bóg tak, chce, Bóg tak chce. Henryk ze strachem spojrzał na stworzenie i nagle także roześmiał się cicho: przypomniała mu się prośba Wierzchosławy, która tak bardzo chciała mieć gadającego szpaka. — Jakiż to piękny i kosztowny ptak — powiedział z uśmiechem do Salad-Eddina. Tamten był uradowany tą pochwałą i czym prędzej zagadnął: — Daruję ci go, o ile o nic więcej mnie nie poprosisz. Henryk spoważniał i umilkł. Szukał w niewprawnej głowie frankońskich słów na wyłuszczenie swojej sprawy. Ale Salad-Eddin rozpoczął monolog: — Cóż tam znowu Humfred wymyślił, że mi cię tu przysyła? Nie potrzebujesz mi mówić, wiem to dobrze! Niepotrzebnie cię Humfred tu przysłał. Wiem od balwierza Nuchima, nie chciałbym ci odmówić, ale na razie trudno by mi było oddać chłopca. Bardzo mi się spodobał, choć dopiero od tygodnia jest tutaj: czy bardzo dużą przywiązujesz do niego wagę? — Jestem jego opiekunem — powiedział Henryk zdanie, które dawno sobie ułożył. Salad-Eddin, syn Ejjuba, uśmiechnął się lekko i przelotnie spojrzał na Henryka. Usta mu się zmarszczyły w tym uśmiechu w sposób nieprzyzwoity. Książę Henryk poczuł znowu zakłopotanie w sobie. Ale na szczęście młody Kurd gadał obficie, nie wypuszczając połyskujących kindżałów z chudych, czarnych łap, podobnych do wężów. Było gorąco i Salad-Eddin pocił się. Krople potu występowały mu na czoło i na ramiona ponad obojczykami. Pot ten — Henryk czuł to na odległość — pachniał piżmem. Henryk przeżegnał się w myśli, jak w obecności złego. — To bardzo piękny chłopiec — mówił Jussuf, zwany przez swoich rówieśników Zbawieniem Wiary, Salad-Eddinem — to bardzo piękny chłopiec. Bóg się objawia w piękności takiej i pragniemy ją posiąść, jak pragniemy posiąść Boga. Czy myślałeś kiedy o tym, kiedy patrzyłeś na tego małego śpiewającego Germana. Wy tak mało myślicie o tym — a tak dużo, żeby mieć złoto i machać mieczem, i latać na prawo i lewo za rozbojem. Tak, za rozbojem. Ale kiedy w nocy jest za gorąco i nie możecie spać, nie spojrzycie wtedy ani razu na gwiazdy. — Synu Ejjuba — powiedział Henryk — oddaj mi chłopca. — Oddam ci go zapewne — mówił znowu Kurd — ale oddam niechętnie. — Synu Ejjuba, bratanku Szirkucha, oddaj mi chłopca, proszę cię o to przez różę i przez koło... — Dodaj jeszcze: przez krzyż — zaśmiał się Salad-Eddin. — Sam nie wiesz nawet, że małpujesz nasze obyczaje, mówiąc te słowa. Któż stworzył tajne stowarzyszenia? Któż stworzył zakony rycerskie, któreście wy naśladowali? My, drogi książę. Ale gdybyś mi nawet przysięgał na Assassynów i na samego Starca z Gór, którego imienia lękają się wymówić i nasi, i wasi... Tu sztylet wypuścił na chwilę z ręki i spojrzał ponad głową Henryka bystrym wzrokiem, Henryk odwrócił się i ujrzał puste drzwi, którymi wszedł. — Widzisz, imię to jest dla wszystkich straszne. Myślę, że cię ono dosięgnie i w dalekim Sandomierzu — ciągnął Salad-Eddin — bo u nas poeci stają się wodzami. Stryj mój Szirkuch pisał wiersze w Isfahanie, a na jego imię dzisiaj trzęsie się Wschód i Zachód. Gdybym zechciał, zatrzęsłyby się na moje imię — Salad-Eddin — wrota jerozolimskie. Ale nie chcę. Gdybym był chciał, w chwili gdy się oglądałeś za siebie, mogłem puścić w kark twój ten sztylet, ale nie chciałem. — I zamachnąwszy się nagle nieoczekiwanie silnym łukiem, w którym całe jego chude ciało napięło się jak włókno drewna, cisnął sztyletem w ścianę pokoju, aż wbił się głęboko. — Nie bój się, książę, Starca z Gór ani nawet samego prezbitra Joanna — dodał Salad-Eddin. — Boję się tylko Boga — powiedział Henryk. — Słusznie — powiedział Salad-Eddin — podobasz mi się. Nie dziw się, że cię traktuję nie jak księcia, ale kto wie, czy nie uklękną przede mną książęta. No — ale może nie? Tylko zanim znikniesz z mego pałacu, zanim odejdziesz obdarowany, z moim niewolnikiem, z papugą, z darami moimi, które weźmiesz, chciałbym, abyśmy zostali braćmi. Henryk ściągnął swoje jasne brwi, namyślając się. Ale potem powiedział: — Zdaje mi się, że jesteś dzielnym człowiekiem i masz miarę rycerską, chcę zostać twoim bratem. Salad-Eddin uderzył sztyletem w gong obok stojący i zaraz przyszli ci, którzy wprowadzili tu Henryka. Przyniesiono kubeł wina, w którym mieniła się tęcza. Otworzono żaluzje okien i zapach kwiatów przyszedł z ogrodu. Wniesiono małe czerwone lilijki, których Henryk nigdy jeszcze nie widział. Henryk podniósł rękaw zniszczonej sukni i przyłożył białe swe ramię o mocnej muskulaturze do cienkiego i czarnego ramienia Salad-Eddina. Po czym nożem Henryk, sztyletem Salad-Eddin otworzyli sobie skórę na ramieniu, aż krew wyciekła i zmieszała się; kroplę pomieszanej krwi zdjęli ostrzami noży i wpuścili do dzbana wina. Napili się kolejno tego wina. Po czym Henryk złożył na sztywnych policzkach Salad-Eddina braterski pocałunek: byli braćmi. I przez jedną chwilę, kiedy Henryk całował brązową skórę młodzieńca i kiedy czuł zapach piżma i owych czerwonych kwiatów, zapragnął, najżywiej jak tylko można, zostać w tym świecie pełnym zapachów, czystości i rycerskich błysków oręża. Ale myśl ta trwała przez jedno mgnienie: rozumiał ją jako wielką pokusę, chęć wyzbycia się wszystkiego, co miał w przyszłości uczynić. Myśl o pozostaniu tutaj była jak myśl o zaśnięciu w poranek bitwy. Nie masz dla niego spokoju, jakim tutaj dyszą ogrody, on jest z innego kraju, położonego między cesarstwem a bezkształtną masą pogańskich plemion. Salad-Eddin uchwycił jakieś myśli na tej rycerskiej twarzy, ale nie śmiał pytać. Sam nie wiedział, co jeszcze uczyni. Ale w tej chwili weszli wszyscy śpiewacy jego, szeregiem. Na końcu szedł Täli Henryk był zawstydzony zupełną nagością chłopca: nie widział go dotąd nigdy nagim. Spuścił oczy, a chciał jednocześnie przytulić odnalezione dziecko. Täli ucieszył się bardzo i przykląkł u nóg księcia sandomierskiego. Ale ten, nie podnosząc powiek, powiedział do Salad-Eddina: — Bracie, przykryj go płaszczem. I miękki jedwab spłynął na odzyskanego śpiewaka, podobny do liliowej chmury. Tegoż jeszcze dnia Henryk z Jaksą i Tälim odjechali na koniach ofiarowanych im przez Salad-Eddina. Hercho zamiast sokoła miał na ramieniu papugę, która umiała gadać: „Bóg tak chce!” Odprowadzał ich aż do Trypolisu poufały Salad-Eddina, przeprowadzając ich bezpiecznymi ścieżkami: zwłaszcza w pobliżu wysuniętych placówek państwa Assassynów było to konieczne. Natomiast Pullan Dawid zniknął bez śladu. Cyrulik, u którego mieszkali, tylko im powiedział: — Za dużo on wiedział. A papuga zdechła już w Konstantynopolu. Rozdział XVII Był marzec, koniec marca, i drogi od Krakowa rozmokły do tego stopnia, że nawet konno trzeba się było wlec noga za nogą. Wkrótce porzucili rozłożone gronami wdzięczne wzgórza krakowskie i wyszli na czarnoziemne równiny, klejkie i grząskie. Ale książę Henryk gnał wciąż swojego mierzyna i jego orszak dobrze musiał popędzać za nim, by po drodze gdzieś nie ostać. Dzień był piękny i słoneczny, skowronki dzwoniły głośno. Aż wierzyć się nie chciało Henrykowi, że wiosna taka zupełna i prawdziwa ogarnia go. Błoto chlupało pod kopytami konia, ale jemu się uśmiechało wszystko. Wierzby brzegiem szlaku szły przysadziste i rosochate, gałązki i witki miały nabrzmiałe od soków i żółte jak z wosku. Zerwał sobie pręcik i gryzł gorzkie kawałki kory, pachnące niby nard jerozolimskich świątyń. Patrzył a patrzył przed siebie i nie spostrzegł się nawet, jak prędko podjechali ku Sandomierzowi. Ukazał się im nagle spoza zwyczajnego sosnowego gaiku, spiętrzony wysoko niby arka jakaś i od razu cały widny jak na dłoni. Wzgórze pięknej formy, niby cesarski diadem, otoczone zewsząd opaską murów ceglanych, na których gdzieniegdzie bielały płaty tynku w tych miejscach, gdzie mur za ścianę domu mieszkalnego służył. Na wysokiej górze, niby zębce książęcego kołpaka, widniała drewniana, wysoka wieża kościoła Matki Bożej, opodal ratusz murowany, poniżej piękna Włostowska Brama, wszystko jak na dłoni widoczne w przejrzystym powietrzu, rozgrzanym od słońca, a przemytym wiosenną wilgocią. Nieco na stronie, przedzielony od wzgórza świątynnego działem, łonem podobnym do niewieściej piersi, stał dwór obszerny, składający się z wież i przybudówek, wysokich dachów z grzbietami, ścian tynkowanych lub szarych (z belek, widać, olbrzymich, składanych). Na wieżach zamku, na Włostowskiej Bramie, na ratuszu, nawet na iglicy kościelnej czerniało od luda jak od mrówek, widać Lestko, naprzód pojechawszy do księcia Kazimierza, o przybyciu pana zawiadomił. Henryk ściągnął konia i stał zapatrzony na piękne wzgórze, wznoszące się jak nawa złocona od słońca nad niewidzialną jeszcze rzeką. Stał i patrzał na zamek, na mury, na kościoły. I nagle z daleka, bo daleko jeszcze było do miasta, dobiegł go stłumiony dźwięk dzwonów, uroczysty, choć zagasły, matowy. Cztery nuty dobiegały do niego, skupione jak gdyby i powolnie biegnące nad runią ozimin, nad błotem rozmokłych pól, nad orszakami wierzb i zielonymi pędami pokrzywy. Bam, bam, bam, bam, notował sobie w uszach uderzenia i o niczym innym nie myślał, wpatrzony w miasto dziedziczne. Przeżegnał się potem i nagle zaciął konia. Błoto rozklepane poleciało wysoko spod kopyt rumaka, ale Henryk spiesznie dążył ku rzece. Miasto zbliżało się ku niemu, powoli zatracał widzenie całości, natomiast rozpoznawał szczegóły: świecące dachy, krzyże świątyń, tarczę książęcą czerwoną na nadwiślnej bramie. Nie stanął, aż nad brzegiem wody. Wisła toczyła się szeroka, leniwa, pełna, pod cichym jedwabiem spęczniałej powierzchni tająca gniewliwe wiry. Łąki obszerne u stóp miasta zalała była właśnie i Sandomierz stał wyniosły i śliczny, jakby nad wielkim jeziorem jaka góra święta, odbijająca się w wodzie jak w lustrze. Henryk popatrzył chwilę na ową wodę, a potem obejrzał się po brzegu. Na rzece stał prom, przy samym kraju, a na promie odzianym czerwoną purpurą stał Kazimierz. Był bardzo urodziwy, nieduży, ciemnowłosy i bardzo do ojca podobny. Obok stary Wszebor i Grot Kasztelan, dalej opat Wincenty i Gotlob Różyc, proboszcz Marii Panny, Humbald, i cała służba księżnej Salome, i nawet zgrzybiała już Bilhilda, zawsze w wysokim czepcu, podobnym do stożkowatej wieżycy. Otaczało ich rycerstwo okoliczne, częściowo ci, co z nim w Ziemi Świętej byli i tutaj naprzód przybyli, częściowo ci, co w ziemi sandomierskiej pozostali dla bezpieczeństwa. Bolko Wieniawita, słynny z urody, co miał swe gniazdo w parafii tarnowskiej, Piotrek Nagościc z Mokrska, Wit z Tuczęp, kanonik i brat jego Dzierżko, Pakosław z Pacanowa, Smił z Brzezia, Starzą, znakomity, choć młodzik jeszcze, Mikołaj Bogoria ze Skotnik, Piotr Kościesza ze Strzegonia, a za nimi wszystkie inne rody: Wilczekosy, Chorąbały, Kuczaby, Zachorze, Ciołki i Połukozy. Krzyczeli wszyscy donośnie: — Orzy, Orzy*! Henryk odrzucając w tył nieznośne fałdy obfitego płaszcza, wyciągnął ręce ku Kazimierzowi, Kazimierz wyleciał z promu, przykląkł przed bratem, ale Henryk go podniósł z kolan i mocno uściskał. Po czym witał się ze wszystkimi. Zanim pachołkowie wprowadzili konie na prom, zanim się ustawiono, przeszedł czas jakiś. Łąki na pobrzeżu Wisły były zielone jak aksamit. — Adelajda z Sulzbach miała kiedyś taką suknię — przyszło na myśl Henrykowi, gdy patrzył na tę trawę. Rozmawiał z bratem i z wielmożami sandomierskimi jak zwykle o podróży, potem o pogodzie. Zauważył, że Gotłob mówi uczonymi wyrazami, a proboszcz bardzo po prostacku. Wreszcie przeprawiono się na tamtą stronę. Droga od rzeki do bramy miejskiej i aż do samego zamku wysłana była czerwonym suknem, ludzie klękli po obu stronach drogi. Henryk w pół drogi zsiadł z konia i szedł pieszo, za nim Kazimierz w białym kubraczku, w białym kołpaku, inni za nimi. Przy bramie miejskiej stali ludzie z chlebem i solą. Uklękli przed nim i płakali, a Henryk, półduchowny w swoim płaszczu krzyżem znaczonym, skreślił nad ich głowami krzyż błogosławieństwa. Potem weszli na zamek, rycerze cisnęli się gromadą w jasnej izbie, ale Henryk czym prędzej chciał przejść do osobnych komnat. Kazimierz go prowadził, szedł przed bratem z powagą i czcią, otwierając mu odrzwia i uprzedzając o progach lub niskich belkach. Wreszcie znaleźli się w pokoju ostatnim, Henryk prędko podszedł do okna i spojrzał: widać było niebieskie ramię Wisły. Obejrzał się po komnacie i powiedział sobie: — Aha, więc to już tu... Henryk przedtem raz tylko jeden był dłużej w Sandomierzu, zaraz po śmierci księżnej Salome. Mieszkał tu wtedy parę miesięcy w bezwładzie i w zamyśleniu. Ale teraz zamek wydał mu się zupełnie inny, o wiele mniejszy i zaniedbany, nie było w nim ani jednej pięknej rzeczy, uprzytomnił to sobie. Kazimierz zawrócił, aby uczynić jeszcze coś niecoś z przygotowań do uczty, a Henryk odesłał pachołków i został sam. Tyle lat błąkał się po świecie, widział tyle izb, mieszkał w tylu pałacach, że dziwno mu było przybyć nareszcie do takiego miejsca, skąd nie potrzebuje już nigdzie się ruszyć. Był „u siebie”. Komnata ciemnawa: siadł więc w wykuszu u okna i patrząc na Wisłę nie widział jej, wszystkie inne widoki przeciągały przed jego oczami. Sandomierz wydał mu się śmieszny i mały. I pomału te wszystkie widoki zaczynały się koncentrować na jednym, na ostatnim. Wspomniał swój pobyt w Krakowie. Bolesław, jak zwykle, bawił we Wrocławiu. Wszystko mu dogadzało w tym mieście. I to, że je odebrał Władysławowi, i to, że było to miasto najwspanialsze w Polsce — już o to Pietrek Włast, już o to Agnieszka Władysławowa dbali — wspaniałe było, co tu dużo gadać, i takie inne niż Kraków lub tym bardziej Płocko albo Łęczyca. Przyjeżdżało tam dużo mnichów wędrownych, o wieści z dworów saskich, z cesarskiego było łatwiej, kuglarze przychodzili ze sztukami, podróżujący rycerze śpiewali nowe piosenki, recytowali całe poematy, a piwo — to. było na Śląsku najlepsze. Nieboszczyk biskup Konrad nie chciał z Wrocławia na arcybiskupstwo do Salzburga ruszać, bo powiadał, że tam piwa warzyć nie umieją! Poza tym podatki łatwo było zebrać i łatwiej się księciu żyło na Wrocławiu: prawie stale tam przesiadywał. Ale Wierzchosława zostawała w Krakowie. Samą ją tam zastał. Chorzała ostatnio bardzo i nie znosiła prawie mężowskiej obecności. Samą ją zastał na zamku wawelskim i sam z nią spędził kilka dni. Siostry już wszystkie za mąż powydawali, a nawet Agnieszki już nie zastał, poszła na Ruś parę lat temu; Ryksa podobno przyjeżdżała niedawno, dziwna istota, burzliwa, nieporządna i zmieniająca mężów i królestwa jak suknie. Ale wtedy, kiedy przybył w ten dzień zimowy, nie było nikogo. Dworzyszcze wawelskie stało smutne, zimne i wilgotne, śnieg tajał na dworze, a Wierzchosława w stroju mniszki chodziła po pokojach jak we śnie, zdawało się Henrykowi. Zamknął teraz oczy i wyobrażał ją sobie. Tyle widział kobiet urodziwych i na cesarskim dworze, i w Rzymie, i w Palermo i w Królestwie Jerozolimskim, a jednak znowu siedzi tutaj i pod powiekami ma obraz szeroko otwartych, czarnych oczu bratowej... Tylko jej brzydkie dzieci były przy niej, okutane w ciepłe szale, przykryte pierzynami w ciepłych i pełnych zaduchu izbach ruskich nianiek. Rycerzy było mało na zamku krakowskim, wszystkich Bolko pozabierał albo porozsyłał. Gdy Henryk zajechał na wzgórze, domostwo słało szare i obojętne, wsparte na swoich drewnianych słupach. Rzadkie i duże płatki śniegu przelatywały. Na lewo stała nie dokończona katedra, ledwie pod dach wyprowadzona, przez ojca fundowana, przez braci zarzucona. Na prawo krągły kościółek świętego Adaukta, od niepamiętnych czasów zbudowany. Wierzchosława wyszła do niego z ciemnej sieni, nie mogła zrozumieć, skąd on się tutaj wziął. — To Henryk, to Henryk — powtarzała. Teraz na zamku sandomierskim dźwięczały jeszcze te słowa. Nie chciał się przebierać do uczty, nie zdjął nawet ostróg, nie obtarł twarzy z rdzy — a siedział w oknie i słuchał tego głosu: — To Henryk. — A Wierzchosława — prawdziwa Rusinka — nie umiała dobrze wymówić tego imienia, uśmiechała się przy tym zawsze. Ale jakaż była wtedy piękna! Siedział na zamku parę dni, jedli razem, siedzieli przy kominie; Wierzchosława połowy rzeczy nie rozumiała, o których on jej opowiadał — nic nie wiedziała, co to Sycylia, jak trzeba jechać do Jerozolimy, ilu było papieży, jak się nazywa cesarz obecny. — Ależ to przecież nasz kuzyn — powiedział Henryk. i dopiero teraz, w Sandomierzu, uprzytomnił sobie, że cesarz ‘jest ich krewnym tylko przez znienawidzoną Agnieszkę. Poszli do katedry, ale tam był tylko gruz, cegła i wapno, choć ludzie od dawna już nie pracowali, budynek stał poświęcony przed samą śmiercią Krzywoustego i nie dokończony. — Jak cała ojcowska budowa — powiedział Henryk. Uciekli stamtąd do kościółka świętego Adaukta. Na małym ołtarzu paliły się dwie świece i Wierzchosława zawiesiła tam obraz Chrystusa. W tym kościółku nie uklękli, lecz stali bez ruchu. Henryk wziął Wierzchosławę za rękę. Palce ich się przeplotły — jedyny raz. Z jej czarnego stroju wiał chłód grobowy, jego płaszcz templariusza był prawie całunem. „Siostro” — mówił do niej. I potem puścili swe ręce i wrócili znowu do zimnego drewniaka, gdzie było za mało służby, i Wierzchosława zdawała się opuszczona i niby więdnący liść nieodżywionej rośliny. Kazimierz wezwał go do uczty, trzeba było zachować wszystkie stare zwyczaje, o których zapomniał już po trochu. Wylał trochę miodu w kącie pokoju, słomą podaną mu przez posługacza wytarł siedzenie swoje i Kazimierza na ławie, po czym słomę spalono; potem musiał trzy razy obejść izbę dokoła z proboszczem i wojewodą na znak objęcia zamku w posiadanie, potem musiał przeczekać, aż wszyscy usiedli, i dopiero zająć miejsce naprzeciw Kazimierza. Na prawo od siebie miał Humbalda, na lewo Wszebora, swoje ramię świecki i duchowne. Uśmiechał się do tej myśli. Poczciwi ludzie zdawali się być bardzo onieśmieleni jego obecnością, jego strojem, jego niezwykłymi manierami. Henryk wtrącał do rozmowy słowa niemieckie i francuskie, których nie rozumieli. Jeden Gotlob był bywałym rycerzem i na wszystko, co Henryk mówił; uśmiechał się skwapliwie, aby dać poznać, że on wie, o co chodzi. Henryk zauważył, że zarówno starszyzna, jak rycerze zachowywali się z godnością, jakąś prymitywną dumą i spokojem, i chociaż miód ciągnęli mocno i piwem po i pijali, to jednak trzymali się ostrożnie i nie wychodzili z granic wiejskiej przyzwoitości. Krajali chleb opierając bochenek czarny o piersi, po czym go całowali i podawali sąsiadowi. W ruchach byli umiarkowani, ale jedli; wiele i siorbali mocno. Henrykowi mimo woli przypomniała się rozpustna uczta jerozolimska i myślał, co by ci ludzie na to powiedzieli, gdyby im opowiedział, co się działo w Chrystusowym grodzie. Po uczcie poszedł spać, odprowadzono go, jak gdybyś z żoną szedł do łożnicy, z pochodniami i ze śpiewem. „Niestety, śpiewano tylko pobożne pieśni. Słyszał potem podniesiony głos Kazimierza na podwórzu. Täli go rozebrał, jak zwykle, ale długo nie mógł zasnąć na swoim państwie. Na podwórzu ruch był wielki i słychać było, jak konie w stajni uderzały łańcuchami o żłób. Znowu widział Wierzchosławę i kościół świętego Adaukta, który był podobny do kaplicy Grobu Świętego w Jerozolimie. Zresztą był nawet rad, że myśli o Wierzchosławie. Bo gdyby myśl jego nie była tak zajęta jej obrazem, musiałby myśleć o wszystkim. A to zanadto go przerażało. Chciał odpocząć od tego, z czym się przez te parę lat stykał i szarpał. Chciał zasnąć. I wreszcie zasnął. Nazajutrz zbudził się dość późno, chłodno było w izbie, więc huknął na straż. Hercho wejrzał przez drzwi, kazał, aby pachołcy zapalili na kominie. Rozległo się tupotanie po starych drewnianych schodach. Zaraz też przyszedł sługa i powiedział, że książę Kazimierz pragnie wejść do brata. Henryk zezwolił. Kazimierz przyszedł z olbrzymim pękiem kluczy i chciał od razu wszystko bratu oddać: i straż nad skarbcem, i klucze od piwnic i od spichrzy, i od bark, sposobem przemyślnym na wodzie a w zamkniętych budynkach przechowywanych. Uśmiał się Henryk z tego wszystkiego i powiedział mu, aby na razie klucze zatrzymał. Przede wszystkim pójdą obejrzeć wszystko, co Kazimierz nagospodarował. I rzeczywiście, w krótkim czasie wyszli ubrani w ciepłe kożuszki, bo czas się zrobił chłodny, jak to w początkach marca bywa, i od Wisły ciągnęło co się zowie. Na podwórzu zebrana była cała straż książęca i rycerze, co który w grodzie siedział, i paru Niemców służących na żołdzie, Gotlob oczywiście jako majordomus pałacowy; paru godniejszych rycerzy, Gotlob z nimi, posunęli się za książęcymi braćmi. Zaczęli od stajen. Koni było niedużo, ale bardzo ładnie utrzymane, choć nie rasowe, z Rusi przeważnie przygnane. Kastylijczyk Henryka wyglądał między nimi niby król pomiędzy pospólstwem — powiedział to Gotlob w przyzwoitych wyrazach i obaj bracia się roześmiali. — Takie to nasze sandomierskie gospodarstwo. Patrzył z podziwem Henryk na brata: pomiernej był postaci i bardzo jeszcze młodziutki, ale jakoś mu wszystko szło składnie. Gospodarował dobrze i na piśmie byli uczony (księżna Salome na duchownego go chciała sposobić) i ludzie go słuchali, i lubili go. Był otoczony powszechnym szacunkiem — i nie znać nawet było, że nie na swoim tutaj porządków doglądał; starał się, jak" by o swoje chodziło. Potem oglądali w spichrzach nagromadzone zapasy zboża i mięsa solonego; ryby wędzone na post; potem w salach pałacowych ogromne jak na mały Sandomierz ilości zbrój, hełmów, łuków, kopij; strzał całe mnóstwo aż nie wiadomo, co to było, tak się w istocie swoje przez ilość razem zgromadzoną zmieniały. Wreszcie w chłodnych spiżarniach wisiały całe soroki drogocennych futer, zdobycznych, kupionych i przez puszczaków w dani przywiezionych. W każdej sali stał w rogu niegruby kij, a na nim wszystko, co w pokoju, zakarbowane stało, tak że było łatwo sprawdzać zgromadzone ilości zapasu. Wreszcie we dwóch, sami, poszli do skarbca, który znajdował się w murowanej piwnicy zamku, chroniony mnóstwem kłódek, zasuw i kłód. Henryk zdziwił się, zastawszy w piwnicy bardzo wiele złota, drogocennych przedmiotów, skórek bobrowych i gronostajowych i sztuk kosztownych materii. Kazimierz powiedział mu, że jest to część skarbów Krzywoustego, która się prawnie Henrykowi należała. — Wiem — powiedział Henryk — ale jakeś ty wszystko Bolkowi odebrał? — Już miałem ja na niego sposoby — uśmiechnął Kazimierz. — Zresztą Bolko tylko na cudze chciwy, rodzinne uznaje i braciom oddał to, co się im należy. Powiedział to poważnie i szczerze. Henryk z przyjemnością patrzył na brata, wszystko w nim było takie udane. Wyjął spod płaszcza dziwny przedmiot, obrączkę niegdyś złotą, bardzo sczerniałą, z jamami ślepych dołków po drogocennych kamieniach. — Trzeba i to tu schować. — Co to jest? — zdziwił się Kazimierz. — Korona dziada... Bolesława... — Skądże? — Wyjąłem ją z grobu w Ossjaku... — Naprawdę? i po co? — Po co? Henryk nie wiedział, co odpowiedzieć. Trzymał obręcz w górze, w świetle pochodni, którą niósł młodszy brat. — Widzisz, tym się dawniej koronowali nasi dziadowie w Krakowie. — Tak — obojętnie odpowiedział Kazimierz sprawdzając trwałość jednego z worków dźwigających złoto — ale tobie to po co? Chybabyś się na króla sandomierskiego chciał koronować — roześmiał się głośno. — Ale trzeba lepszy kościół zbudować, bo stary się wali. Daj to tu — odebrał koronę z rąk Henryka i umieścił ją w drewnianej skrzyni, na gronostajowym płaszczu księżnej Salome — na razie schowamy tutaj, a potem trzeba będzie to do jakiegoś kościoła ofiarować... Z grobu wyjąłeś... — dodał i przeżegnał się pobożnie. Twarz jego na chwilę przybrała wyraz prostoty i pokory, potem znowu zdumiał się: — Te gronostaje to już się całkiem rozłażą. Tak tylko chowam na pamiątkę, bo przecież na nic się nie zdadzą. — Ożenisz się — powiedział Henryk myśląc o czym innym. A gdzieżby tam — zaśmiał się znowu Kazimierz i popatrzał na Henryka podejrzliwie. Ale Henryk miał wyraz twarzy, jak gdyby się modlił. Potem, w jakiś czas później, zrobili sobie plan, jak będą objeżdżać grody książęce, gdzie jakiego odwiedzą kasztelana, jak Henryk przejedzie wzdłuż granic państwa swojego. Henrykowi przede wszystkim śpieszyło się do Miechowa, odwiedzić Jaksę, a potem do Opatowa i do Zagościa, zobaczyć, jakie postępy poczyniły ślubowane przez niego budowle. Ale z wyruszeniem na wyprawę czekali, aż wiosenne słońce przygrzeje i dr< trochę obeschną. Zanim się jednak tego doczekali, przybiegł goniec co koń wyskoczy z Krakowa z żałobną wiadomością. Księżna Wierzchosława zmarła po paru dniach gorączki, na którą zapadła zaraz po wyjeździe Henryka. Bracia książęcy zbierali się do drogi w stronę Krakowa, cała doba zeszła im na przygotowaniach. Aż tu przypędził inny goniec i, padłszy przed Henrykiem raj kolana, dysząc i plącząc się, opowiedział, że książę Bolesław Crispus powiedział, że księżnę będą chować w Płocku, że „korabiamy”, jak mówił, księżnę powiódł z Krakowa do Płocka, że tam chciała leżeć w katedrze, przy Krzywoustym i księżnej Salome. Że książę Bolesław prosi, aby książę Henryk zaczekał w Sandomierzu na korabie i żeby z nimi razem udał się dalej, ku Płocku. Że wici zapalone mają być po brzegu i dadzą znać do Sandomierza o zbliżaniu się korabiów. Henryk odesłał z powrotem gońca do Krakowa, Kazimierzowi kazał, aby dopatrzył wszystkiego przed podróżą i przygotowanie ogni nad Wisłą zarządził, sam zaś poszedł do kościoła Panny Marii, gdzie odprawiaj uroczyste modły za zmarłą księżnę. Msza w pustym prawie, drewnianym kościele trwała długo, było mokro na dworze i marcowe mgły wszystko znowu zabrały w władanie. Po mszy Henryk wyszedł za farę na brzeg urwiska i spoglądał ku Wiśle, która była wezbrana. Ogromne i szerokie wody rozścielały się nieogarniony płachtą przed jego oczami. Towarzyszył mu tylko bardzo sędziwy Wszebor, któremu już niewiele zostało do życia. Milczeli, tylko Wszebor raz powiedział:: — Mój Boże, tacy starzy jak ja to żyją, a młodzi umierają — i westchnął sobie ciężko. Odtąd zaczęły się dla Henryka dnie oczekiwania. Nie wierzył ani pachołkom, ani Kazimierzowi. Wychodził sam nad Wisłę, okrywając się płaszczem białym i fałdzistym, czekał, czy nie zapłoną wici. Tydzień cały czekał i więcej, aż nareszcie raz, gdy patrzył na majestatyczny zakręt Wisły, z drewnianej wieżycy zamku zobaczył na brzegach zielonych słupy dymu wzbijające się w górę. Dzień był prawdziwie wiosenny. I pod wieczór na wezbranych wodach szarej rzeki wpłynęły korabie o wydętych żaglach, popychane miarowym ruchem wioślarzy. Na dziobie pierwszego z nich, gdy się zbliżył dostatecznie, zobaczył Henryk czarnym suknem obite wzniesienie, a na nim trumnę, przykrytą złotogłowiem. Po bardzo długiej i męczącej podróży dotarli wreszcie do Płocka i tłumy ludu milcząc rozstąpiły się przed trumną Wierzchosławy, wznoszoną pod wysoką górę. Za trumną szły dzieci, mąż, wszyscy. Zamek, z dawna opustoszały, zaroił się ludem. Mieszko przybył z Poznania ze swoją drugą żoną, której Henryk jeszcze nie znał, otoczony, jak zawsze, licznym dworem, panami, książątkami pomorskimi, dziećmi, bardzo strojny, bardzo świecący i skąpy, jak zawsze. Biskup Aleksander odprawił długie nabożeństwo w katedrze, a mała, czarna trumna stała na wysokim katafalku. Półmrok rozjaśniały świece, które wszyscy trzymali w ręku; i tak pochowano Wierzchosławę, księżniczkę ruską. Henryk bardzo dawno nie widział braci. Trochę go dziwili obecnie. To znaczy, dziwiło go to, że dawniej nie spostrzegał, jacy byli. Zawsze byli staranni, dobrze ubrani, uczesani, znać było wychowanie księżny Salome. Ale w Bolesławie było zawsze coś nieobliczalnego, dzikiego, niesfornego i przyczajonego zarazem. Nigdy nie można było wiedzieć, co powie, i dlatego było bardzo przykro czasami w jego towarzystwie. Wstawał od stołu, chodził po pokoju, potrząsając kudłami, tanecznym, wesołym krokiem; na uczcie po pogrzebie Wierzchosławy śmiał się wesoło i zażądał, aby przyszli śpiewacy. Dopiero wysoko podniesione brwi i podkurczona broda Mieszka zwróciły mu uwagę na niestosowność takiego żądania. Machnął ręką i ukrył twarz w zgiętym łokciu. Ale kiedy ją odsłonił, nie znać było na niej wielkiego żalu. Mieszko chodził jak bocian. Obwieszony był klejnotami tak samo jak jego ruska żona: krewna to była stryjeczna zmarłej, ale niepodobna zupełnie. Wysoka, duża, już tłusta, otoczona swoimi i pierwszej żony Mieszka dziećmi. Oboje niedostępni, nigdy sami, zawsze tłum ludzi otoczeni, tysiącem spraw zajęci; ciągle ktoś chciał do nich dostępu: niańki, lekarze, wychowawcy starszy synów, Odona i Stefana. Wszystkie ruskie baby Wierzchosławy i Eudoksji nie chciały wychodzić na ucztę do mężczyzn, siedziały osobno, w dużej sali zaraz przy sieni, i trzeba im było tam wszystko nosić. Służba płocka głowę traciła. Toteż Henryk prędko poszukał samotności. Obok je, komnaty dzieci Wierzchosławy, Bolko i Salusia, ledwo od ziemi odrośnięte, płakały w towarzystwie ponurej ruskiej baby. Przyjechała z Bolesławem z Wrocławia także jakaś nieznana księżna, „comitissa”, kuzynka podobno Piastowiczów, o której Henryk pierwszy raz słyszał. Matka jej była jeszcze jedną siostrą pierwszej żony Krzywoustego i Vlostonissy, żony Piotra Własta, wypadała im zatem ciotką, ale była jeszcze młoda. Ojciec jej, Bożej — czeskie imię nosił, a był z rodu Toporów, z rodu Sieciecha i Mojsława, złego rodu, ale znakomitego i podobno od Piastów z książęcego tronu zrzuconego. Co było prawdy w tym wszystkim — nie wiadomo. Dość, że przybyła tutaj jako swoja, rządziła się po zamku, syna miała przy piersi, choć nikt nie mówił o jej mężu, opiekowała się Kędzierzawym, przy uczcie obok niego siedziała i ciągle o zdrowie jego dbała. Budziła powszechne zgorszenie — mówiono, że teraz Bolesław miał się z nią żenić. Nazywała się Maria, imieniem niezwykłym. Klerycy i księża szeptali sobie nieśmiałe uwagi o tym całym towarzystwie, jakie zebrało się w Płocku — i niejedno dolatywało do uszu Henryka. Nakazał Bartłomiejowi, aby mu nie znosił plotek. Szukając samotności, rankiem po pogrzebie wyszedł na mszę do katedry, a potem obszedł ją dokoła i znowu patrzył na Wisłę, o ileż tu szerszą niż w Sandomierzu. Widok był monotonny, ale daleki. Dzień był znowu wiosenny i pogodny, pełny gęstych obłoków, które się grzecznie wymijały na niebie, jak w dworskim tańcu. Biskup Aleksander zbliżył się do księcia. Młody to był jeszcze człowiek i dworny. Chciał mu pokazać drzwi nowe do katedry, niezwykłej piękności, jeszcze przez Krzywoustego umyślone, teraz zaś sztuką wielką wykonane przez saskich mistrzów, Rikwina i Wajsmuta. Przybyli oni od tamtejszych margrabiów, wielkich księcia Kędzierzawego przyjaciół. Rzeczywiście drzwi były przepiękne, ogromne i spokojne, pełne rzeźb, a jakby jedną tylko rzeźbę zawierały. Henryk długo przypatrywał się mistrzowskiej robocie. Piękniejsze może były nawet niż te, co Leopardus, Francuz, robił dla Gniezna i dla Zwiefalten. — A oto nasi księstwo — pokazał biskup. I rzeczywiście ujrzał Henryk małe postacie Bolesława i Wierzchosławy, jak stali pobożnie, składając ręce. Drobne ich twarze nie były wyraźne ani podobne nawet. Tylko suknia Wierzchosławy, sztywna i mnisza prawie, spadała takimi fałdami, jak wówczas, gdy się modlili w krągłym kościele świętego Adaukta. Rozdział XVIII Z Płocka powrócił do Sandomierza na poły przytomny; nie pamiętał prawie długiej i żmudnej drogi w górę rzeki „korabiamy” — które często gęsto ciągnięto linami, gdzie brzegi na to pozwalały. Jechali z Kazimierzem, Bolko utkwił gdzieś po drodze, potrzebując zajrzeć do któregoś grodu, skąd mu kasztelan dawno znaku życia nie dawał. Korab Marii i dzieci Wierzchosławinych, które z nią jechały, też przyzostał i sami się wysforowali na szerokie wody Wisły, które wezbrane pędziły w przeciwnym kierunku, niż oni zmierzali. Przewódca wioślarzy, uczony w morskich sprawach człowiek, z daleka do Polski przybyły, z północy, przepraszał Henryka, że się tak marudzą: — Na morzu inaczej by było — powiadał. Ale Henryk nie uważał, jak długo jechali, było mu to obojętne. Kiedy wreszcie przybyli do Sandomierza poprzez te puszcze obszerne, szerokie, jak morze, rozlane dokoła, pozostał mu w pamięci tylko plusk wody, szmer drzew monotonny, które czekały już na bliskie liście, oraz warkot wiosennych bębnów, którymi zwoływali się „puszczacy” na wiosenne uroczyska. Nie mógł wszystkiego wyrozumieć, co mu Grot kasztelan i stary Wszebor, i Kazimierz codziennie znosili. Były to wieści jakieś drobne i natarczywe, które się chciały dostać do jego świadomości. Kwestie bobrów i bobrowisk na Nidzie i na Kamiennej powracały raz wraz w tych pytaniach i sam nie wiedział, co z tym począć. Księża twierdzili, iż bobrowiska na Nidzie i na Kamiennej nadanej są z wieka wieków biskupom krakowskim w używanie, ludzie książęcy twierdzili, iż to nieprawda i że od wieka kasztelan grodzki sandomierski wybierał bobry, jak i kiedy chciał i kiedy rozkazanie książęce na to otrzymywał. Bobry nie bardzo zajmowały Henryka oraz inne sprawy podobnego rodzaju. Wielkanoc się zbliżała, postanowił sobie świętować ją uroczyście w klasztorze Świętego Krzyża na Łysej Górze. Znajdzie tam zapewne samotność, a i możność doprowadzenia do równowagi myśli, które się po głowie jego kotłowały. Śmierć Wierzchosławy zmąciła wszystek spokój, z jakim się dotychczas odnosił do spraw sandomierskich; patrzył na nie z lekką pogardą, jako na coś przejściowego zwykłego, przez parę dni trwać mającego. Aliści zetknięcie z braćmi unaoczniło mu tak dalece ich obecność w krwi i ciele, ich spokojną pewność siebie, z jaką włodarzyli i jeździli otoczeni dworem, licznymi panami i służbą, aż mu się cały jego zamiar połączenia ziem polskich w jednym ręku wydał czymś nieosiągalnym. Sam przed sobą bał się dotychczas przyznać, iż ma ten zamiar w głowie... i w sercu. Ale wobec Bolka i Mieszka przestraszył się swoich przyszłych zarządzeń. Bracia, z którymi próbował mówić o tym i owym podczas wspólnego w Płocku pobytu, zdawali się zupełnie nie interesować tym, co się dzieje na szerokim świecie. Bolko śmiał się z wszystkiego i klepał Henryka po ramieniu, gdy ten coś mówił o cesarzu nowym, swoim przyjacielu, o jego zamiarach, o konflikcie zasadniczym pomiędzy Rzymem a cesarzem. Bolko uderzał go po kolanie i powiadał: — U nas we Wrocławiu to wszystko dawno już wiedzą! — Ale nie zdawał sobie sprawy z najmniejszej politycznej kombinacji. Nie rozumiał zupełnie pretensji cesarza do Polski i nie bardzo zdawał sobie sprawę z systemu węzłów feudalnych. Oczywiście, Henryk nie próbował ani razu wspomnieć o bardziej zawiłych sprawach, o Arnoldzie z Brescji, o świeckiej władzy papieża lub o niezwykłym, na pół pogańskim władcy złotego Palermo. Mieszko był daleko rozumniejszy; znał się na prawie. Ale nie tak jak Barbarossa; dla Barbarossy prawo było jakąś olbrzymią dziedziną samą w sobie, której odblask, jak blask Mądrości Bożej, spadał na ziemię, a dla Mieszka jedno było tylko prawo: pergamin lub w ostateczności świadectwo starych ludzi. — Dlaczego on się o nas troszczy — żachnął się na słowa o cesarzu — niech on mi pokaże pergamin, że Polska ma mu płacić daninę! — Nie mógł mu Henryk wytłumaczyć, że cesarz sam sobie może taki pergamin napisać, bo sam jest źródłem prawa dla siebie. Ale — mówił Mieszko — znam się ja na tym. Nie ma tu żadnego prawa! Co ja się mam niepokoić, jakie on ma zamiary. Ja nic o tym nie wiem i koniec! Lepiej pomyślmy o Pomorzu! Lecz o Pomorzu znowuż Bolko nie chciał słuchać, wolał zawołać ruskich śpiewaków, którzy grzmieli i tańczyli, a o tamtych sprawach nie chciał słyszeć. — Gdyby tak im się trafiła taka sprawa bobrów, toby się nią obaj zainteresowali — powiedział sobie Henryk. W ten sposób bracia się rozjechali, nic nie uradziwszy. Mieszko miał rozsyłać swatów, żenić synów, wydawać córki, choć to wszystko jeszcze od ziemi nie odrosło. Bolko miał zbierać po drodze z Płocka należne daniny. To było wszystko. Zwrócił więc przeto baczniejszą uwagę na Kazimierza. Lubił bardzo tego najmłodszego brata, który na pewno ze wszystkich był najlepszy i najmądrzejszy. Miał tylko złe o sobie mniemanie, chęć poniżania się, i nic go, ale to nic z tego, co mu Henryk mówił, naprawdę nie zajmowało. Był to skrzętny, robotny gospodarz — ale miał takie poczucie rzeczywistych możliwości, aż to mroziło Henryka. Z początku miał zamiar powiedzieć mu o wszystkich swych zamiarach i oprzeć się w nich na nim. Ale zaniechał tego już w tej chwili, kiedy Kazimierz wyśmiał prawie jego osjacką koronę. Jadąc na wielkotygodniowe nabożeństwo w Góry Świętokrzyskie, chciał być samotny; zabrał z sobą, jak dawniej, trzech tylko towarzyszy: Lestka, Hercha i Tälego. Poza tym prosił Kazimierza, aby mu towarzyszył. Kazimierz zgodził się naturalnie, ale jak gdyby niechętnie. Nocowali we Włostowie, o parę mil od Sandomierza, w zameczku, który dawniej Krzywousty wraz ze Skrzyńskim nadał Piotrowi Duninowi, a teraz siedział tutaj młody wnuk jego, Włodzimierz; on właśnie, a potem młody Goworek, syn Pawła z Gowarczowa, byli najbliższymi Kazimierza towarzyszami. Henryk z przyjemnością patrzał na trzech młodych panów, jak się zabawiali na podwórzu włostowskim strzelaniem z łuku, kucaniem kopii i nawet biegami. Przypatrywał im się z okien komnaty — chociaż wieczór był chłodnawy. Gdy na zmęczonych i spoconych chłopców narzucali półnadzy pachołkowie ciepłe opończe po ćwiczeniach, zagadnął nagle Włodzimierz Kazimierza: — No, a cóż twoja Nastka? Ale Kazimierz syknął tylko na przyjaciela i pociągnął go za zwisający rękaw. Henryk uśmiechnął się tylko — Aha — powiedział do siebie — zacznę się czegoś dowiadywać! Ze wszystkiego, o czym mówił Henryk, Kazimierz interesował się tylko sprawami ruskimi; zresztą wiedział o tych sprawach daleko więcej niż sam Henryk i wtajemniczył go powoli we wszystkie zmiany, które oczywiście zaszły przez te parę lat, co go nie było tutaj. Przecież tam zawsze się kotłowało jak w garnku i na kijowskim stolcu siedziało co miesiąc prawie nowe książę. Kazimierz o wszystkim bardzo szczegółowo wiedział — i okazało się, że hen za nowym grodem Lublinem, już na Rusinach, miał jakiegoś znajomego pół-księcia, półwojewodę, który siedział na niepewnym błocie; do tego dojeżdżał czasami Kazimierz i pił u niego gorzałkę, pędzoną z żyta, i bawił się tam dobrze. Coś w tym wszystkim było podejrzanego! Postanowił Henryk na razie jedno. Odda Kazimierzowi tymczasem wraz z całym opolem gród Wiślicę, przed kilkunastu laty przez Ruś zburzony, niech na razie go odbuduje, niech swarzy się, niech gospodarzy na swoim, o potem przyjdzie na Sandomierz, a kto wie, może na znacznie więcej? Powiedział o tym Kazimierzowi, a ten mu do nóg upadł z radości i śmiał się, i płakał. Cieszył się szalenie. Postanowiono, że na razie, nim zamku wiślickiego nie odbuduje, będzie jeszcze na Sandomierzu przy bracie siedział. — Nie puszczę cię prędko — powiedział — muszę i ja się czegoś od ciebie nauczyć. Po nocy we Włostowie, po zajrzeniu do miejsca, gdzie na gruntach Opatowych (ze Świętego Krzyża), niedawno wymienionych, gotowano się do budowy wspaniałej świątyni, pełen spokojnych myśli i ucieszony szczęściem brata, dojeżdżał Henryk do Łysogór. Zaraz za opatowym miejscem wjechano w gęsty las. Droga, szczęściem, była przetarta, gdyż wożono tędy mienie zza gór, aż spod nowej osady biskupiej, Kielcami zwanej, wieloma furami. Fury miały to bezpieczeństwo, że jako w świętym celu kamienie woziły, nie były napastowane przez zbójców świętokrzyskich. Korzystając z tego woźnice to i owo z Kielc do klasztoru świętokrzyskiego pod pazuchą przywozili, bowiem wokół nowych Kielc osady powstawały, lasy trzebiono, pola zasiewano i piękną pszenną mąkę w młynach biskupich mielono. Mąkę tę najczęściej przez góry przemycali woźnice, korzystając z nietykalności. Jechali, więc rycerze tą drogą w Palmową Sobotę. Pogoda robiła się ciepła nad wszelki wyraz i pełno było ptactwa i zwierzyny w zielonej, kwitnącej puszczy. Jodły tu rosły gęsto, ale przepuszczały pomiędzy sobą światło — zwierzęta przebiegały tamtędy; wiedziały, że w świętym czasie nie grozi im żadne niebezpieczeństwo i stawały niedaleko, pasąc się lub nasłuchując. Henryk z przyjemnością patrzał na łaskawe stworzenia: łanie, jelenie. Hercho miał swego sokoła uczonego na ramieniu, miano po Wielkanocy zapolować w świętokrzyski puszczy. Wreszcie posłyszeli pod wieczór dzwony kościół Lestko skoczył przodem i wtedy pokazały się dymy z chałup stojących u podnóża Łysej Góry. Były to chatki smolarzy i słupiarzy, którzy tu drzewo obrabiali i na sprzedaż wymienną do Tarżka wynosili. Opat Idzi wyskoczył z klasztoru na mule (jedynym mule klasztornym) i, śmiesznie się trzęsąc, stanął przed Henrykiem na dole, koło figury świętego Emeryka, którą tu bracia zakonni wykuli na pamięć o tym, który im cudowną cząstkę drzewa świętego ofiarował. Henryk zszedł z konia i wprawdzie nie na kolanach, jak Emeryk, ale pieszo na szczyt góry poszedł, przez opata odprowadzany. Klasztorzysko było wielkie, drewniane, puste, kościół takiż sam, bogato przez fundatora, Krzywoustego, uposażony, a i Emeryk jeszcze z Węgier niejeden dar tu przysłał. Powiadano, że mu się tak polowania na tutejszych łagodnych górach podobały i że dlatego to miejsce sobie od razu upodobał. Od razu ogarnęła Henryka atmosfera znajoma, spokoju i zaufania klasztornego. Niczego tu nie chciano, a wszystko miano. Cały świat starał się o to, aby mnichom tutejszym było dobrze, aby mogli spokojnie się modlić do Boga. Byli wybrańcami i słusznie się tak działo: nie mogli przecie wszyscy myśleć tylko o skórach bobrowych, o złocie i o mieczach. Wyznaczono Henrykowi zwyczajną mnisią celę, spał w niej tej nocy mocno, ogarnięty zapachem siana, którym wypchane było proste łoże. Nazajutrz przyniosły mu niewiasty okoliczne, zwyczajem dawnym, ręczniki lniane, a potem było poświęcenie palm. Powszechny podziw budziła palma Henryka, z prawdziwego liścia palmowego zrobiona, przywieziona od Grobu Świętego. Nosił ją Täli przed swym panem. W kościele tymczasem święcono bazie wierzbowe i zapach wierzbowy unosił się nad górą i nad klasztorem. Wieczorami świeciły gwiazdy. Wyczerpany modlitwami i postem, męczył się Henryk w te dnie wielkotygodniowe. Oschłość go ogarniała i zniecierpliwienie, Kazimierz wydawał mu się trzpiotem. Przygotowywał się do spowiedzi, na której miał wyznać tak wiele. I nagle imię jego, z ruska wymówione, niekształtne przenikało w jego modlitwy jak wąż: Henryk, Henryk! Nowe zaćmienia przychodziły ogarniać widzenie spraw, wszystko było takie wyraźne i takie trudne. Zwyczajem od lat praktykowanym było, iż przeor na czele wybranego orszaku mnichów udawał się w czwartek wieczorem z Najświętszym Sakramentem: klasztoru łysogórskiego do Tarżka i tam w sam dzień Wielkiego Piątku spowiadał zbójców górskich, którzy na ten dzień schodzili z lasów w to z dawna uświęcone miejsce. Tarżek, miejsce święcone podczas łowów Szczodrego i Hermana, znane jeszcze i za ich rodzica jako siedlisko zdrożnych gier i praktyk, święcone przez królową Dobroniegę, położone było u stóp gór w miejscu, gdzie puszcza, spływająca ze szczytów nieprzerwanym obszarem, stykała się z polami. Miejsce to było dość dziwne nawet dla Henryka, który niejedno na świecie oglądał. Jednakże ani mnichów, przywykłych już do polskich obyczajów, choć cudzoziemców, nie dziwiło, ani towarzyszących księciu młodzieńców, Włodzimierza Dunina, Goworka i Kazimierza. Młodzież zresztą dość niesfornie się zachowywała w podróży do Tarżka; sforowała się naprzód, cofała, wracała, uwłaczając nieco powadze procesji — aż wreszcie książę Henryk skarcił Kazimierza, a Kazimierz tamtych uspokoił. Tarżek było to miejsce, dokąd przybywali z gór puszczacy, niosący towar wszelki leśny; tam spotykali się z kupcami polnymi, niosącymi mąkę, naczynie, łuki, strzały. Wymieniali towary; puszczacy innego handlu nie znali: albo płacili kunimi sorokami, albo cenniejszymi futrami, Handlowe stanowisko rozłożyło się tutaj wkoło zameczku, na którym siedział Gmerek, kasztelan, oraz przy małym kościółku, który tu postawił świętemu swojemu opiekunowi, Idziemu, Władysław Herman, dziad Henryka. Kościółek był niewielki, ale jego równe, ciosowe ściany przypominały Henrykowi mur tajemniczy stojący w lesie pod Zwiefalten, gdzie słyszał tyle opowieści od starego pastucha Loka. Nad małym kościółkiem wznosiły się olbrzymie, niebotyczne wiązy i lipy, których korony splatały się w górze i całe były pokryte gniazdami wiecznie zielonych jemioł. Jemioły owe widniały teraz wyraźnie, tworząc wieniec jakby i gniazda: gdyż drzewa były jeszcze gołe. Mimo woli ku nim podniósł się wzrok Henryka — a ksiądz, towarzyszący przeorowi, podniósł rękę i przeżegnał je znakiem krzyża świętego. Niedobre to były rośliny — i dawno by uległy toporowi księżowskich pachołków, gdyby nie siedziały tak wysoko. Z jemioł plecione wieńce surowo były zakazywane przez Kościół i żaden mnich klasztorny nie wszedł do chaty, gdzie u pułapu przywieszona była jemioła. A jużci, Tarżek było miejsce ustronne; dawnym, przedchrześcijańskim obyczajem na miejsce pokoju i handlu spokojnego oznaczone i opiece bogów oddane; zdaniem biskupa krakowskiego diabłu poświęcone. Stąd nieraz jeszcze słychać było warkotliwe bębny, dochodzące z głębi puszczy, z gór. Ale już tu nie przybiegali w ziele strojni mołojcy ani panny w czubatych wieńcach, kościół świętego ascety Idziego stał na miejscu dawnej drewnianej szopy. I biskup krakowski wytłumaczył księciu Krzywoustemu, iż miejsce to ze wszech miar winno być pod jego opieka. Że ten kościół powinien czujnie pilnować, aby stare i bardzo brzydkie praktyki nie odżyły. Uwierzył Bolesław i nadał kasztelanię tarską biskupowi. A takie tu zamiany szły, takie tu były interesy, że nie tylko biskup zarabiał — ale jeszcze i księciu się sporo dostawało z tej dziesięciny, która na dwór jego szła. Dzień był bardzo pogodny i wiosenny i noc nastała ciepła. Z puszczy nadeszli parami młodzieńcy i dziewczyny ze straży przy Najświętszym Sakramencie, umieszczonym przy bocznym ołtarzu w malutkim kościółku. Kilka par klęczało w środku, a reszta rozłożyła się obozem wokoło kościoła. Ognisk na cmentarzu nie palono — panował więc niebieski, ciepły mrok, przerywany raz wraz śmiechami i szeptami. Henryk długo modlił się w kościele, potem krzyżem leżał i wreszcie wyspowiadał się u opata Idziego. Zresztą opat nie bardzo rozumiał spowiedź, gdyż był Francuzem, a Henryk mówił po polsku, nie dziwił się zatem niczemu, co mu wyznał książę sandomierski. Gdy wyszedł na dworze i szedł na zameczek, ogarnął go pachnący powiew nocy wiosennej. Od pola dolatywał głos fujarki, a w puszczy mimo wszystko warczały bębny rytmem jak gdyby tanecznym. Puszcza tutejsza zawsze pełna była życia — puszczacy, homines bellicosi* a zawsze wolni, pomocą książętom chadzali i baru byli mężni. Od strony Świętomarzy, innego miejsca wręcz przez księży zakazanego, aczkolwiek go Marii poświęcili, dolatywały echa pieśni. Bliżej, pomiędzy zameczkiem a niską grodzką palisadą, rozsiadły się ogniska przybyłych z towarami. Smolny zapach, dym i ściszonych głosów dolatywał stamtąd. Henryk odesłał Gmerka i wszystkich czym prędzej ze swego pokoju i został sam, bardzo zmęczony. Ale jednak myśl o Wierzchosławie przychodziła teraz jak gdyby przyćmiona, lżejsza. A daleki rytm bębnów i gra fujarki, i zapach palących się ogni dawał mu odczuć kipiące ze wszystkich stron życie. Coś, co się w tej puszczy z brzegu w brzeg przelewało, tworzyło. Nazajutrz, w Wielki Piątek, było znowu pięknie, i wszyscy wstali o świcie, aby zobaczyć, jak zbójcy idą do spowiedzi. Od kiedy istniał klasztor i kościół w Tarżku, istniał także ten zwyczaj. I dawniej także. Tylko że dawniej przychodzili oni tutaj, aby ubogim rozdać to, co pobrali bogatym. A i dziś cisnęli się tu w ciżbie biedaczyny wszelkie, mnichy błędne i wdowy, aby dostać co od tych zbójów. Jakoż od strony gór nadeszli. Szli parami, ogromni, z długimi brodami, nadzy albo w zgrzebnych koszulach, w pasach skórzanych wysokich, za którymi tkwiły noże, w portkach od kolan ciasno owiniętych szmatami, w łapciach, z buławami w ręku, z kołczanami i łukami na niektórzy nieśli także skórzane tarcze, nabijane i blachy. Na szyjach, na pasach, na tarczach wisiały długie mosiężne i żelazne łańcuszki, które dzwoniły miarowo w takt ich ciężkich kroków. Niektóry zbój miał przewieszoną przez ramię sakwę płócienną albo skórzaną, grzechotały w niej pieniądze. Inni prowadzili konie, a na koniach przytroczone do siodeł i czapraków cale soroki skór kunich, sobolich i bobrowych. Zaglądali oni, widać, i do książęcych gonów. Na czele zbójców szedł stary, siwiuteńki, biały człowieczek. Bardzo był już zgrzybiały — odziany w białe płótno, nie miał na sobie ani sakw, ani broni, tylko na piersiach zwisał mi wielki, żelazny krzyż, a spod białej koszuli brzęczały ciężkie łańcuchy, którymi miał opasane ciało. — Madej, Madej idzie — wołali zebrani. I rzeczywiście był to stary Madej, zbój okropny, który dawno już swoje zbójeckie wyprawy porzucił, jamę obszerną sobie w ziemi wykopał pod Jeleniową Górą i tam mieszkał, pokutę czynił za wszystkie swoje grzechy i na kamiennym łożu sypiał. Czerstwy był jeszcze staruszek i choć z trudem z kolan powstał, gdy się przed księcia na ziem rzucił, jednak i ciężar spory łańcuchów go wiążących udźwigał. Padłszy przed księciem, który siedział pod smukłymi dalbami uroczyska, posunęli się orszakiem do kościoła, brzęcząc mieczami i buławami o kamienną podłogę. Opat Idzi pobożnie zasiadł w krześle postawionym przed ołtarzem, a zbóje, czołgając się na kolanach ku ołtarzowi, podchodzili doń i kolejno straszne grzechy swoje wyznawali. A opat, tak samo jak Henryka, pół na pół rozumiejąc, wybaczał im chętnym sercem i krzyże nad ich głowami kreślił. Tymczasem na ubitym klepisku torfowym gromadziły się zastępy ludzi; byli tu ubodzy czekający na dary, byli weseli, co z gór całych się zbiegli, stali tu również pachołkowie zbójeccy z ich końmi, objuczonymi wszelkim dobrem. Gdy zbójcy wyszli z kościoła, poczęli naprzód handel prowadzić tym, co przywieźli; za skórki; za rogi turze i jelenie, za wosk puszczański brali strzały, siedlice, oszczepy i miecze. A gdy już to utargowali, czasami puszczając w obieg jakiś cenny, zagrabiony na wyprawach przedmiot, młot piękny, obcęgi albo zgoła pierścień z kamieniem — poczęli jałmużnę dawać ubogim, kunie i zajęcze skórki, podlejszą monetę sypiąc na prawo i lewo. Opat wyjechał pomiędzy tłum zebrany na swoim mułku i przypatrywał się z uśmiechem pociesznym podrygom biedoty, rozrywającej w mgnieniu oka pomiędzy siebie wiązki skór i bijącej się o drobną monetę, jaką zbóje wysypywali garściami z nieprzebranych sakw. Resztę dnia spędził Henryk na rozmowach z kasztelanem, z Kazimierzem, z opatem Idzim; znowu wypłynęła sprawa gonów bobrowych na Kamiennej, przy czym kasztelan tak ją przedstawił, jak gdyby cała oczywistość była po stronie biskupiej pretensji, Kazimierz siedział naprzeciw księcia Henryka i cały czas znacząco spoglądał na brata. Ostatecznie Henryk nic nie zdecydował, zawołano tylko starego, z dawna osiadłego w Tarżku chłopa, Kwiecika, aby świadczył, jak było za czasów księcia Władysława Hermana. Chłop nie zająknął się i opowiadał, jak to jeszcze kiedy królowa Dobroniega żyła i przyjeżdżała wszystkie miejsca pogańskie święcić, to już wtedy o gon ten biskup prosił królową. Jednak kiedy Henryk go zagadnął, czy może wtedy wcale biskupstwa krakowskiego na świecie nie było, zająknął się i spojrzał zakłopotany na kasztelana. Zawołano jednego ze zbójów; wszedł za nim na komnatę zapach juchtu, skór baranich i górskiego powietrza. Śmiał się zresztą tylko ze wszystkich pytań, ucałowawszy uprzednio Henryka i Kazimierza w rękę. — Ja bym tam nie dał tych gonów biskupowi — powiedział konfidencjonalnie do Henryka — drugich takich o sto mil nie znajdziesz. Bobrów w bród — po czym splunął i wytarł gębę wierzchem dłoni. Nie był jeszcze stary i miał smoliste, muskularne ciało: jego piersi były jakby wyrzeźbione w jodłowej drzewinie. I znowu był wieczór. Zbóje opili się piwa i miodu i odjeżdżali y sinym mroku w puszczę z powrotem. Słychać było na drodze ich okrzyki. Nawoływali się doganiając — albo tak sobie wołali przeciągle z ochoty. Henryk stał w okenie i słuchał tych głosów puszczy. Dziś bębny grzmiały słabiej i dalej, ale było jeszcze cieplej i pachniały w powietrzu gorzkie pączki drzew i krzewów. — Nic już ona z tego nie widzi — pomyślał Henryk. Nazajutrz, w Wielką Sobotę, przy mszy, stanął na stopniach ołtarza mały mizernej postaci mnich, który prowadził był muła opata Idziego i, rozwarłszy mały kajecik złożony z pergaminowych kartek, począł czytać kazanie nie po łacinie, ale w polskim języku spisane. Bardzo się zdziwił Henryk i drgnął nawet. A mnich jakby umyślnie wyliczał, jakie są cechy władzy mocnej. — Trojaka rzecz siłę, króla pokazuje: ustawiczne zwycięstwo, mocne i cne władyctwo, wielkie bogactwo... I potem począł przykładami pouczać, jak się ta siła w tych trzech przymiotach wyraża. A Henryk uśmiechał się słuchając tego: „mocne i cne władyctwo” — niby ojca czy dziada? Dziada „władyctwo” mocne nie było, ojcowe może... ale cne? A Zbigniew? Uśmiechnął się jeszcze... „ustawiczne zwycięstwo”! I postać wspaniała, złotobroda stanęła mu w myśli, a później Roger stary sycylijski, który mawiał, że kiepski pokój lepszy od dobrej wojny. — Za dużo ty widziałeś, Henryku — powiedział książę do siebie — i za dużo myślisz. A czwarta rzecz króla mocniejszego pokazuje: ręka silna i droga prosta, ale tego mnich skromny nie powie. Po mszy zawołał mniszynę i kazał sobie pokazać owo skromne zeszycie, i ujrzał literki drobne, czarne, dość niekształtnie kreślone, i czytając zobaczył, że jest to mowa polska napisana. — Bracie Ozjaszu — powiedział — a skądże taką mową tutaj jest napisane? Jeszczem takiej nie widział... A brat Ozjasz zapłonił się i powiedział: — A tokmo chciałem, żeby i po polsku było... — i więcej nic nie śmiał powiedzieć przed majestatem książęcym. Rozdział XIX Potem pojechali na święta z powrotem do klasztoru. Nabożeństwa uroczyste odprawiano w kościele długo w noc, ale ludu było niewiele. W święta pogoda była wciąż piękna i Henryk słyszał znowu ciepłym wieczorem nawoływania w puszczy i grzmot bębenków, a także porykiwania zwierząt i nawet kroki ich pomiędzy drzewami jako że była wiosna i zwierzęta były nierozważne. Dnie upływały zwyczajnie i Henryk nie zauważył, jak przeszła pora świąteczna, należało spieszyć z powrotem do Sandomierza. Myślał z przyjemnością o sandomierskim zamku i o krzątaniu się Kazimierza. Jadąc uczynili poświęcenie kamienia pod kościół świętego Marcina na opatowym gruncie; budować to miał jeden z braci klasztoru, imieniem Leonard, Francuz. Drugi był także, który krągłe kościoły w Grzegorzewicach i w Jędrzejowie dla Dunina budował, ale opat Idzi mówił, że Leonard bardziej się nadaje. Pobłogosławił tedy Henryk Leonarda. Właśnie kiedy uświęcali początek tej pobożnej roboty, przyskakał od Sandomierza rycerz w orszaku pięknym i skłonił się przed księciem. Nie poznał go zrazu Henryk, potem dopiero okazało się, że jest to Walter von Schirach — towarzysz-templariusz, który stosownie do umowy z Henrykiem przybył, aby osadzić braci templariuszowskich na ziemi polskiej dla walki z poganami. Henryk ucieszył się ogromnie i oddał zaraz Walterowi nadzór nad budową świątyni, i kazał, aby budowali mieszkania dla rycerzy, i gospodarował na Opatowie przez trzy dni Bardzo mu w tym pomocny był Kazimierz i Wippo, który przybył w orszaku Waltera von Schirach. Wippo odszukał Waltera, przyłączył się do niego i przybył, jak obiecał księciu, aby mu pomagać w gospodarstwie. Dziwnie prędko porozumiał się z Kazimierzem i razem uradzili, co trzeba zrobić, aby osadzić templariuszy na opatowym gruncie. W drodze powrotnej Henryka do Sandomierza nie rozłączali się już prawie, a Hercho, Täli, Lestko powitali z radością dawnego towarzysza podróży. W ten sposób zaczęło się gospodarowanie. Dnie mijały za dniami, tygodnie, miesiące; lato przeszło i była jesień. Kazimierz pół czasu spędzał na Wiślicy, ale Wippo zastępował go gładko na Sandomierzu, gdzie nie bardzo dawał sobie rady z uporem Gotloba; wojewodę lekceważył, zresztą staruszek do niczego nie rościł pretensji; kasztelan zobaczył, iż Wippo mądry, interesu własnego nie popuści, ale książęcego pilnuje, i począł go podtrzymywać. Ale z proboszczem i z całym duchowieństwem nie mógł sobie dać rady. Tak samo trudno mu było z Walterem, który był bardzo wymagający, a gdy jeszcze do tego wszystkiego przybyli joannici do Zagościa, przewracało mu się w głowie jak w ulu. Na szczęście czasy były spokojne, Rusini siedzieli cicho, zajęci wewnętrzną wymianą stolców książęcych, a zresztą Kazimierz raz wraz z Wiślicy wylatywał da Lublina nad granicę i dalej, spotykał się i kumał z tamtejszymi książętami i nasiąkał zwyczajami Rusinów, aż to zaczynało razić Henryka. Henryk tylko z daleka zarządzał tym wszystkim i nie wchodził w żadne szczegóły. Nawet sądy zdał na Kazimierza, doradzając mu w poszczególnych wypadkach, gdyż miał większe obycie z prawem i zwyczajami. Widział przecie i Rogera, i Baldwina — sądzących, i z Barbarossą o prawie mówił, i w Rzymie na polach laterańskich... Dziwnie mu było przypomnieć sobie teraz o tych wszystkich ludziach, których gdzieś tam widział. Jesień nadeszła, pora sposobna do polowań, i znowu się włóczył po górach w towarzystwie Hercha i Tälego, który wyrastał na pięknego młodzieńca. Wspominał tych niezwykłych ludzi, jakich dane mu było spotkać, i w jesiennym boru na Klonowej Górze nie mogli mu się wydać rzeczywiści. Wszystko, o czym z nimi mówił, nie miało taj żadnego znaczenia i żadnego zastosowania. Zarośla puszczy świętokrzyskiej tak dokładnie oddzielały go od świata — i nie tylko jego, Polskę całą. Wiedział, co porabia Bolko na Wrocławiu, wiedział, co myśli Mieszko — no, jeszcze Mieszko może i rozumiał tamten świat, choć po swojemu. Tutaj były swoje zagadnienia. Rusini, na przykład, i Kazimierz, który ciągle coś z nimi rajcował; Prusacy, którzy raz wraz łupili chłopów na granicznych i niewolników uprowadzali, Litwini, ciemni i złośliwi, czarna Jaćwież na borach i błotach. Ale to nie było to, o czym myślał rozmawiając z Barbarossą. Nie porzucał myśli o posunięciu Polski jednym pchnięciem w tamtą stronę, pomiędzy tamte „wielkie” zagadnienia. Ale jak to uczynić? I z kim? Z papieżem czy z cesarzem? Czy może z Arnoldem z Brescji? Kierował swoimi sprawami dość dzielnie w ogólnych zarysach. Nasamprzód wielką niespodzianką i przykrym zawodem dla niego było to, że się dowiedział, jak Bolko rozpuścił rycerstwo. Płacił bowiem im pieniędzmi za każdą wyprawę wojenną. Aby teraz zebrać swoich ludzi na wyprawę, musiał posiadać w skarbcu sporo grosza, chociażby nawet kunich skórek, z których Wippo zaśmiewał się serdecznie, nie przestając ich zresztą gromadzić. „Wielkie bogactwo” — które w kazaniu brata Ozjasza na trzecim stało miejscu, stanęło teraz Henrykowi na pierwszym — a za nim dopiero „ustawiczne zwycięstwo” mogło mu towarzyszyć. Toteż popędzał Wippona i Kazimierza, aby mu zbierali skarby, jak trzeba przyciskając płatników. W sporach ich z templariuszami i joannitami stawał zawsze po stronie rycerskich zakonników, gdyż bardzo mu zależało na tym, aby mieć w ich męstwie i ich siłę wojskowej, nie byle jakiej i na wzorach zachodnich wyćwiczonej, oparcie w razie ostatecznych rozstrzygnięć. Nie ruszał się wcale z Sandomierza. Tu mu Wippo urządził mennicę. Co prawda musiano w niej bić monety z obrazem Bolesława, ale i tak miano z tego wielkie korzyści: książę nakazał płacenie danin i grzywien sądowych tylko sandomierskimi monetami — a jak mu poradził Wippo, po roku miał całą monetę z powrotem od ludzi odebrać i na podlejszą w mennicy przerobić, a starej monety i wcale zabronić. Tym sposobem znowu miał powiększyć dochody skarbu i zapełnić zamkowe piwniczki. Ta sprawa Henryka zajmowała i sam doglądał robót w mennicy. Miał podskarbiego, Andrzeja z Groźna, ale podskarbi pilnował tylko zbierania daniny i naciskał chłopów i lud. A Wippo w mennicy rządził, srebro sprowadzając z Krakowa od Żydów, współplemienników swoich. Andrzej zapuścił był się za daniną w puszczę i tam go na śmierć zabito. Winowajców nie znaleziono, ale Wippo po nim na podskarbiego podniesiony został i żywot jego, i bezpieczeństwo ogrodzono karą siedemdziesięciu grzywien srebra. Zaś na tę część puszczy, gdzie Andrzeja ubito, nałożono olbrzymią daninę i cała wyprawa pod wodzą Lestka tam się udała. Lestko wyrósł na dzielnego wojaka, dobrze się spisywał, parę chat z dymem puścił, ale wozy pełne wszelkiego bogactwa przywiózł. Było to już po godach, w zimie, śniegu jakoś nie było, ale zaraz za jego powrotem zaspy ogromne się potworzyły i nawet z zamku trudno było wyjść. Siedzieli tedy wszyscy przy kominach w rycerskiej izbie i opowiadali o różnych sprawach, a Täli jak umiał, tak śpiewał, co książę Kazimierz ogromnie lubił, a był podonczas w Sandomierzu. Täli nie tak ładnie już teraz śpiewał, bo głos mu się przełamywał z dziecinnego na męski i coś na kształt wąsa pod nosem mu się sypało. I tak mijał czas. Zamek sandomierski to śnieg przykrywał, to promienie słoneczne. Gospodarowano tam przezornie, czas był spokojny, polowanie, szło za polowaniem. Wippo sprowadził Ludwika, Niemca, który na zboczach wzgórz od zamku ku Wiśle i w innych wystawnych miejscach na polecenie księcia Henryka winnice założył i już miano nowe wino na przyszły rok tłoczyć. A w piwnicy gromadzono wiele dobra, a kurz coraz bardziej przykrywał koronę Szczodrego, która w drewnianej skrzyni spoczywała. Zapomniał o niej Kazimierz i Henryk też może nie pamiętał. Ani się bowiem obejrzał, jak środek zmieniał się w cel, jak powoli zajmować go poczynały tylko porządki zamkowe i grodów kasztelańskich, czy z opola dość prędko kasztelan podatki i daniny ściągnął. Zresztą nie wiedział, na kim by miał się w swojej akcji oprzeć i kto by go poparł, gdyby na braci chciał ruszyć. Toteż nikomu nigdy nie powiedział o swoich zamiarach. Zwłaszcza bał się o tym mówić Kazimierzowi. Młodzi pogodzili się tak łatwo z istniejącym stanem rzeczy. Kazik zabierał do siebie, do odbudowanej Wiślicy, Włostka i Goworka na polowania, na uczty, które pasjami lubił i gdzie musiały mu śpiewać ruskie rozpasane chóry, których Henryk nie cierpiał i na krok do Sandomierza nie wpuszczał. I tak szło, szło. Bolko się ożenił z Marią i uznał jej syna za swego, sarkano na to ze wszystkich stron, ale co mu tam. Przyjeżdżał kiedyś na Sandomierz zobaczyć, jak bracia gospodarują. Mówił o Władysławie, że znowu jakoby cesarza błaga o ruszenie na Polskę, ale cesarz teraz w Rzymie, koronuje się; nie ma obawy. Henryka coś w serce ukłuło na takie gadanie, ale nic nie dał poznać po sobie. Tylko powiedział, że nie ma co na niego ani na jego wojsko liczyć, jeżeli cesarz na Polskę pójdzie. Ani tym bardziej na jego templariuszy. Bolesław zainteresował się templariuszami, ich kościołem i gospodarstwem, ale nie na długo. Pojechał potem z Kazimierzem do Wiślicy, polował tam, pił i słuchał chórów ruskich. Podobno dziwki jakieś Kazimierz tam sprowadzał, ale o tym nawet nie chciał Henryk słuchać. Täli zaczął opowiadać, ale Henryk mu przerwał. Oddał Bolesławowi swoich trombistów uczonych, aby mu jako krakowskiemu panu — totius Poloniae duci* — cześć większa urosła. Na zamku sandomierskim, jeżeli nie było Kazimierza, to nie było i życia. Dość sztywno było i mało ożywienia. Henryk czuł, że roztaczał się wkoło niego chłód; był to majestat jego godności templariuszowskiej, prawie kapłańskiej, jego zwyczajów zachodnich i jego tajemniczej milkliwości. Sam to czuł, że nie miał miru pomiędzy ludźmi najbliższymi. Słuchano go, i owszem; to wszystko, co mówił i co rozkazał, było rozumne i celowo dążyło do pomnożenia sławy książęcej. Poza tym stanowczo unikał wszelkich konfliktów, które by mogły szkodę przynieść jego czci i znaczeniu. Czasami posuwał się do ustępliwości, zwłaszcza w stosunku do Jaksy z Miechowa i do Świętopełka Piotrkowicza, którzy się nie tylko w jego sandomierskiej dzielnicy wadzili, ale i Krakowem trzęśli, korzystając z zabaw Bolesławowych na pięknym zamku wrocławskim. Z początku Henryk miał zamiar wtajemniczyć Jaksę z Miechowa we wszystkie swoje zamiary i przyobiecać mu przyszłe kanclerstwo prawdziwego totius regis Poloniae. Miał z nim dlatego rozmowę przygotowawczą na którymś tam polowaniu, jednym z setki, które w okolicach Przysuchy odbyli. Jaksa powiedział mu wtedy, że nie bardzo chciałby, aby biskupa Stanisława ubitego przez Szczodrego, za świętego uznano — nie tylko dlatego, że był rabuś i buntownik, ale ponieważ powiadali ludzie, że jak się Polska na części rozpadła kiedy go poćwiartowali, tak samo się zrośnie cudownie gdy świętego z niego zrobią i tym krzywdzie królewskiej zadośćuczynią. Henryk drgnął na takie powiedzenie i zapytał, dlaczego nie chciałby, aby Polska była jedna? Jaksa wymawiał się cynicznymi żartami, mówiąc, że lepiej jest, jeżeli jest wielu książąt, gdyż od każdego można coś zarobić — jednak wreszcie, przyciśnięty do muru, począł się szeroko rozwodzić nad potrzebą ograniczenia mocy władyki, nad koniecznością podziałów tej władzy dla dobra wszystkich w państwie będących, dla stworzenia równych praw dla wszystkich pomocników księcia. To, co mówił, było mętne i kto wie, czy pierwsze, cyniczne postawienie sprawy nie było prawdziwsze. To tylko jedno Henryk z tej rozmowy wywnioskował, że nie należy z Jaksą mówić o potrzebie zjednoczenia Polski. Zresztą, po długich rozmyślaniach — na które czasu miał dosyć czy to na nieszporach klasztornych, czy podczas przejazdów z grodu do grodu, czy podczas noclegów w namiotach, wśród licznych wypraw łowieckich, doszedł do przekonania, że trzeba milczeć i czekać. Na łowy udawał się nie dlatego, aby specjalnie lubił polowanie, ale by szukać samotności. Często mu towarzyszył tylko Hercho ze swoimi sokołami, które zmieniał od czasu do czasu, kupując je w Tarżku od zbójców, co umieli je z gniazd wybierać i szkolić na drobne ptactwo. Hercho był zawsze jednakowo milkliwy i jednakowo oddany; spostrzegł jednak po niejakim czasie książę, że nie było dla niego tajemnic w sercu książęcym i że on mógł być właśnie dla Henryka najlepszym oparciem. Nie był piśmienny ani uczony, ale miał zdrowy sąd o ludziach, przy czym nienawidził Duninów, do których zaliczał i Jaksę — nie bardzo dobrego mniemania był też o proboszczu sandomierskim i, jak to Henryk wyraźnie spostrzegł, zupełnie zdawał sobie sprawę z tego, do czego książę sandomierski zdąża. Nie proszony (Henrykowi nigdy by do głowy taka myśl nie przyszła) organizował tak zawsze swoje znajomości z sokolnikami książęcych braci, że zawsze miał bardzo pewne i świeże wiadomości z Krakowa i Płocka, i nawet z Poznania, nie mówiąc już o Wiślicy, którą pogardzał troszeczkę. Uważał Kazimierza — widać to było — za poczciwego prostaka, a jego ruskie towarzystwo za coś bardzo podłego. Wiadomości te zawsze podawał Henrykowi w sposób mrukliwy i sobie właściwy, w momentach najnieodpowiedniejszych. Budząc na przykład księcia o świcie i odmawiając z nim jutrznię, komunikował mu pod nosem: — Książę Bolko znowu do Wrocławia pojechał i Kraków pustkami stoi. Albo: — Jaksa z Miechowa znowuż w Poznaniu. Ma on jakieś konszachty z księciem Mieszkiem... Henryk nie potrzebował nic odpowiadać na te wiadomości i wdzięczny był za to Herchowi. Żenowało go to trochę, że takich wiadomości potrzebował, że na takich wiadomościach opierała się jego przezorna polityka. Wolałby oprzeć się na jakimś wyraźniejszym czynie — ale musiał czekać i czekał rozumnie. Pozostawiał Herchowi wyszukiwanie swoich dróg. Hercho przyjaźnił się tylko z Lestkiem. Ale Lestko ożenił się w tym czasie z tą dziewczyną, od której niebieską szarfę przywiózł do Bambergu, i nie nadto wiele przebywał w jego towarzystwie. Jednak Lestko musiał wiedzieć o wszystkich supozycjach Hercha i Henryk także odczuwał jego obecność. Lestko — nie porozumiewając się z księciem — wziął jakby na siebie obowiązki gospodarza składów broni, stajni, olbrzymich stadnin, zbrojowni. Pilnował koni i stajennych ludzi systematycznie i pracowicie zbierał cały materiał do przyszłej wojny. Zadziwiał się raz wraz Henryk, przeglądając zasoby, jak szybko i miarowo powiększały się karby na kijach — co ściśle odpowiadało ilości gromadzonego sprzętu. Kazimierz nadto był zajęty swoją dzielnicą — i, jak Henryk się domyślał, miłostkami — aby mu naprawdę był podporą. Lecz samo praktyczne, rzeczywiste istnienie brata napełniało Henryka spokojem. — Ach, gdyby go choć tak na parę lat wysłać na Zachód — myślał spoglądając na krzepką postać Kazimierza Wiślickiego i słuchając jego ruskich opowiadań. — Jakby mu się to przydało! — Próbował namówić brata do podróży, ale ten odkładał to na później, na razie było mu dobrze w Polsce. Zawsze był albo na koniu, albo przy pełnej misie i pełnym dzbanie. Zawsze miał przy sobie młodych i wesołych, jak Włodko lub Goworek. Na życie jego poza zamkiem sandomierskim Henryk zamykał oczy. W gruncie rzeczy Henryk był zadowolony z siebie — uważał, że jest dobrym księciem. Miał spokój, komory pełne, pieniądze w beczkach i workach rosły w piwnicach zamkowych, budował wiele, świątynie w Zagościu, a zwłaszcza w Opatowie, wznosiły się powoli w górę, ale zapowiadały się niezwykle pięknie i w Krakowie i nawet we Wrocławiu takich nie było. Jednym słowem uważał, że sprowadził na Sandomierz erę pomyślności. Zdziwiło go więc, kiedy zaczęły doń dochodzić słuchy o nieżyczliwości ludzkiej w stosunku do niego, że otaczał go chłód na zamku, rozumiał doskonale, myślał, że go rozumiano w grodzie, na wsi, w puszczy w klasztorach. Tymczasem ganiono — okazało się — jego tryb życia, jego bezżenność, jego półzakonne śluby, sposób ubierania się, stronienie od uczt pańskich i od wystawności. Nie lubiano tego, że we dwóch z Herchem lub Tälim wyjeżdżali z grodu i przepadali na dwa, trzy dni. Że nie miał kochanki. Samemu Henrykowi ciążyła ta samotność, nie tyle może brak niewiasty, ile brak dzieci. Lestko miał córeczkę, bardzo ładną dziecinę. Henryk bawił się z nią czasem, obchodząc komnaty zamkowe lub sprawdzając straże. Postać Wierzchosławy zacierała się, stawała się obrazem sczerniałym, jakie po ścianach w Palermo widywał. Ale dzieci jej chciałby widzieć. Jeździł kiedyś do Płocka, gdzie się chowały — ale dzieci były nędzne, zaniedbane i nieładne. Rad by je wziął na Sandomierz — ale Bolko by nie dał. Bałby się, że w razie czego pójdą na zakładników. Wrócił przeto samotnie i znowu oddawał się rozmyślaniom. Kiedyś, gdy we dwóch z Herchem polowali w lasach (była to trzecia jesień po objęciu przez Henryka władania w Sandomierzu), chłopi „w osadzie puszczackiej poznali księcia po białym płaszczu z krzyżem czerwonym i gromadą padli na kolana przed kopytami jego konia. Na pytanie, co by chcieli, poczęli szemrać, a potem wołać wielkim głosem. Nic nie rozumiał Henryk, dopiero Hercho mu wyłożył, iż skargę i płacz podnoszą na podskarbiego książęcego, który skórek kunich dawno już nie przyjmował, tylko srebrem dań płacić kazał i co roku gorszą monetę wypuszczał, dobrej natomiast żądał od płatników, a teraz znęcał się nad nimi i obiecał ze wszelkiego mienia wyzuć, o ile w najbliższym czasie nie wpłacą należnych pieniędzy w dobrej monecie. Henryk obiecał sprawę rozpatrzyć i darował im, co byli winni, słowem książęcym. Z miejsca zawrócił ku Sandomierzowi i śpieszył na zamek, zdążył, zanim jeszcze gniew w nim nie ucichł. Zawołał zaraz, choć już wieczorem późnym przybył, Wippona przed swoje oblicze i zapytał, co to znaczy. Wippo lekko się zdziwił i nawet zniecierpliwił — przecież książę doskonałe wiedział o operacjach menniczych, o stosowaniu inflacji, na której skarb książęcy ogromnie zarabiał. Ludzie, oczywiście, ubożeli — ale tym łatwiej było ich zmienić w niewolników i osadzić na ziemi książęcej, której było w bród i którą byle kto uprawił, dochód pomnażał się znakomicie. Tu nie było nic lekkomyślnego, to dalszy ciąg celowej i dobrej gospodarki; odbijało się to i na kabzach wielmożów, connesów i trochę rogi im przycierało. Jednym, słowem, Wippo miał mały wykład ekonomii politycznej, co zniecierpliwiło go trochę, gdyż wiedział, iż Henryk doskonale zdaje sobie sprawę z go, co robi. Henryk spacerował niespokojnie po komnacie i na długie wywody Wippona machnął niecierpliwie ręką. Rycerz-Żydowin zamilkł i stał w postawie pełnej szacunku przed księciem. Hercho trzymał się w cieniu i nie poznać było po jego obliczu, co myśli. Nie zdawał się być zdziwiony ani słowami Wippona, ani niepokojem księcia. Henryk odrzucił długi płaszcz, na ławę i chodził teraz po pokojach w drucianej koszulce, w miękkich safianowych butach. W oczach Wippona malował się szacunek, zniecierpliwienie, zachwyt, przywiązanie i przyjaźń. — Tak, to wszystko dobrze — powiedział wreszcie Henryk — ale ja nie chcę uciskać ludzi. — I raz jeszcze opowiedział o tym, jak ci wolni chłopi puszczańscy wołali, klęcząc, płakali... — i pamiętaj, Wippo, że darowałem. — Proszę Waszej Świątobliwości — powiedział Wippo, który choć znał z imienia wszystkich książąt świata, przez całe swe życie nie umiał się połapać w tytułach — to trudno. Sprawiedliwość musi być jedna wszystkich. — Ale to nie jest żadna sprawiedliwość — wołał Henryk — to jest ucisk. — Ja trochę nie rozumiem Waszej Swiątobliwości — powiedział Wippo. — Jaki ucisk? Skarb musi mieć swoje, książę musi mieć swoje, bo książę jest książę. Sprawiedliwość to może u księcia Kazimierza w Wiślicy? Co mu chłopi przyniosą, a panowie darują, z tego książę żyje. — Książę nie może myśleć o tych rzeczach, skoro ma wielkie cele przed sobą — dodał Hercho. — Z tobą nie rozmawiam, Hercho — powiedział niecierpliwie Henryk, ale zaraz pożałował swojej niecierpliwości i podczas następnych słów swoich zatrzymał się przed nim i pogładził go po ramieniu. — Wszystko jedno, co zamyślam, ale nie chcę ich krzywdy... Wippo się rzucił: — Wszystko jedno, wszystko jedno... Ale książę musi myśleć o całym kraju, nie o tych smerdach przebrzydłych. Skarb musi być pełny, bo rycerze muszą być zapłaceni, bo muszą bronić kraju... Rusini tylko czekają, aż się dosyć najedzą i napiją za stołem księcia Kazimierza, Jaćwierz, Prusactwo tylko czeka — i tak długo nie napadali. Braciszkowie Waszej Świątobliwości także chętnie by w książęcych borach na Górach Świętokrzyskich zapolowali. Musi być pieniądz w piwnicy, inaczej książę, nie będzie księciem, powtarzam. A domy Boże czym mamy budować, większe od katedry w Krakowie? palcami? Henryk nie słuchał długiej tyrady podskarbiego. Chodził tam i z powrotem po pokoju, zamyślony, z pochyloną głową. — No, darował już książę pan tamtym — odezwał się nagle Hercho — to i sprawa skończona. — O, gdybyż była skończona — powiedział nagle Henryk i stanął pośrodku izby, podnosząc obie ręce do góry. Obaj słudzy spojrzeli na niego zdziwieni. Dał im znak ręką i wyszli. Słyszał, jak szeptali ze sobą za progiem. Wiedział, że nie ma wierniejszych sług nad nich, ze stoją oni naprawdę na straży jego interesów, że jeżeli chce coś zrobić, to musi się na nich oprzeć. pomyślał, czy jego polityczne cele, słuszne i wielkie mają na celu szczęście jego ludzi? Co ma on zamiar zrobić dla nich? Czy naturalny bieg sproszkowania, rozdrobnienia, któremu się będzie usiłował przeciwstawić, nie da tamtym, co klęczeli, większej szczęśliwości? Ukląkł we framudze, skąd było widać Wisłę, i modlił się. Bóg słuchał jego słów obojętnym, widać, uchem, bo pomimo długich pacierzy nie wstąpił spokój w niego. Wstał potem i nie wołając pachołków sam się położył do łóżka, które było zimne i samotne. Nie chciał pamiętać o tamtych ludziach, im się tylko wydaje, że oni cierpią. On wie lepiej od nich, czego im potrzeba: wielkości. Ale wiedział rozmyślając, że nikomu tej wielkości wymarzonej przez niego nie trzeba. Ani Bolkowi, ani Kazimierzowi, ani sługom, ani panom. Jaksa śmiał się z niej — a Kazimierz ze śmiechem nazwał go „królem sandomierskim”. — Król sandomierski — westchnął Henryk. — To brzmi bardzo smutnie. — Ja im dam to, o czym nie marzyli — pomyślał dalej. — Podniosę ich do godności wysokiej, aby uczestniczyli w królestwie Bożym na ziemi, nowa Polska będzie nową Jeruzalem. I znowuż ukląkłszy w łóżku przepowiedział sobie wszystkie templariuszowskie formułki, nie zdając sobie sprawy z ich pogańskiej pychy, która i jemu szeptała o wzięciu na siebie odpowiedzialności... za wszystko. Rozdział XX Minęło łat trzy. Täli wyrósł przez ten czas na młodzieńca. Z początku obco mu było i smutno w Sandomierzu, który w niczym nie był podobny do rodzinnego Salzburga, ale potem przyzwyczaił się, a nawet polubił miasto orientalne prawie, tające urok w swym ożywionym życiu i w zapadłych zakątkach, jakie zaczynały się tuż za jego obrębem. Służba Bartłomieja nie była trudna, a i ona powoli, gdy Täli wzrastał, przechodziła w inne ręce. Ze sługi stawał się rękodajnym. Znajdował się zawsze przy księciu na podorędziu i przez niego Henryk załatwiał wiele spraw, zarówno na samym zamku, jak i na mieście. Ale to było wszystko; wolnego czasu miał dużo i mógł z nim robić, co mu się podobało, a kiedy książę nie brał go z sobą na który pobożny lub gospodarski wyjazd, to rzeczywiście nic nie miał do roboty. Ale mu się nie przykrzyło. Sandomierz pięknym był miastem. Kościół Świętej Marii Panny, wysoki, drewniany, ze starości nieco pochylony, ulubionym był miejscem, gdzie Täli się chował. Czy to podczas nieszporów śpiewał z księżymi sługami na chórze, czy też, gdy nikogo w kościele nie było, zakradał się ponad ołtarz, na wieżę i stamtąd spoglądał ku Wiśle. Tego widoku nie miał nigdy dosyć. Mógł godzinami z bliska czy też z daleka patrzeć na przepływ rzeki. Z daleka z wieży kościelnej czy też z okien zamku, z bliska z samego brzegu, który mijała fala gwałtowna i pokłębiona, niezwykle szybka w prądzie, z łąk płaskich i obszernych, gdzie się pasły tabuny niezliczonych stadnin książęcych, albo z łódki, którą mu książę kazał sporządzić i w której się nie bał puszczać sam jeden na ostry prąd Wisły. Okolice miasta pocięte były głębokimi wąwozami, gdzie bujna rosła roślinność. W gorące letnie popołudnia uciekał tutaj z zamku i ukrywał się w zaroślach. Wśród zarośli berberysów, pod którymi się układał, szumiały całe roje pszczół, co tu z obfitych barci ze wszech stron przylatywały. I ten szmer stawał się dla niego muzyką lata, wspominał sobie potem na jesieni i później ten brzęk. Nie brał swoich gęśli, zostawiał je w komnatach zamkowych, ale zabierał ze sobą serce, które stukało głośno. I kiedy nad nim grały roje przebrane polnych pszczół, przykładał rękę do piersi i słuchał, jak puka tam tętno serca. Dwie muzyki zastępowały mu na długi czas wszystko. A potem chodził między stadniny, przyjaźnił się z pastuchami, pławił konie w Wiśle i pływał trzymaj! się ich ogonów. Słońce odbijało się w wodzie, z daleka dymiła sylweta Sandomierza, konie parowały wydostawszy się na ciężko oroszone łąki, a Täli owijał się w skórę baranią któregoś pastucha i leżał na brzegu, słuchając miarowego tupotu kopyt i nawoływań. Jesienią zagłębiał się w puszczę. W puszczy znał drogi i przesmyki nikomu nie znane i przekradał się do książęcych bartników po miód obfity, sypiał z nimi w drewnianych budach przykrytych gałęziami i zapijał gorącą gorzałkę, pomieszaną z topionym miodem. Spało się potem jak kamień. Znał i zbójów w lesie, znał drogę do jamy Madejowej i stał kiedyś nad głową pokutującego pustelnika, który spał wtedy, przy sobie mając powieszony łuk olbrzymi, nabijany kawałami srebra. Znał i nikomu nie znane miejsce, gdzie na szczycie górskim stały trzy baby kamienne, w trzy strony zwrócone twarzami. Nikt w Sandomierzu nie wiedział, gdzie to jest i co te trzy baby znaczą. Ale słyszał kiedyś w nocy, z chat bartników, jak z tamtej strony dochodził warkot bębenka. Wstał i wyszedł na rosę. Była noc późna i słabo świecił księżyc naderwany. Nasłuchiwał przez chwilę i poszedł w tym kierunku, ale zawrócił potem i nakrył głowę skórą. Nie chciał nawet słyszeć tego bębna. Bał się. Książę mało z nim rozmawiał. Książę Kazimierz już więcej, chociaż nie lubił ani jego, ani jego muzyki. Dla księcia Kazimierza tylko ruska muzyka była prawdziwa. Ale Täli uwielbiał Henryka. Wiedział doskonale o tym, że go mało kto lubi. Słyszał, co o nim mówiono, i nawet nie wdzięczność za śmiałą wyprawę księcia do Damaszku działała na niego. Tylko czuł w każdym słowie Henryka coś niezwykłego, coś, co było doniosłe. Odezwanie się każde księcia było dla niego tym, czym posłyszenie nowego wiersza, nowej piosenki, było zdarzeniem artystycznym. Pomimo swojego uwielbienia widział wszystkie błędy Henryka; wszystko, co książę czynił, miało w sobie cechę czegoś chorobliwego, nienormalnego. Starał się gospodarować i gospodarował nieźle, ale jego wystąpienia były nieprzewidziane i nagłe. Wyjeżdżał często samotnie na polowania, ale nie przywożono za nim żadnej zwierzyny. Uciskał poddanych skomplikowanym systemem fiskalnym, zawsze mając marzycielskie oczy skierowane ku dalekim lasom na horyzoncie. Täli słyszał nieraz, jak książę budził się w nocy i chodził po pokoju tam i z powrotem. Bał się wtedy o niego i modlił się za niego, bo wiedział, że książę cierpi. Kazał mu czasami grać i śpiewać te melodie, przy których posuwał się ongi orszak z Zwiefalten do Bergu. Przypominało im to obu małą cesarzową hiszpańską i iskra wspólnego zrozumienia przebiegała im z oczu do oczu. Dziwił się w duchu Täli, jak książę się obchodzi bez niewiasty — a dworzanie się gorszyli. I wiele rzeczy na ten temat musiał nasłuchać się Täli, które sobie powiadano przy ogniskach, w kuchni, w rycerskiej sali albo w czeladnej, gdzie spędzał wieczory wiosenne w cieple i ciemności. Tam też mówiono często o Kazimierzu, który się nie żenił, choć chłop był na schwał i w latach odpowiednich, ale też niewiast już napsuł naokoło Sandomierza co niemiara. A teraz to się już uspokoił, bo miał kochankę Rusinkę, o której wszyscy wiedzieli. Dostarczyli mu jej kumowie znad granicy, z książęcego pono była rodu, a potem osadził ją w Zawichoście na zameczku i ilekroć na polowanie wyjeżdżał, to do niej zaglądał. Kiedy objął od brata Wiślicę, tam babę (Nastka się zwała) osadził — a rządziła się pono po wiślickim zamku, jakby samą księżną była. Śmiali się z niej ludzie, że przy takim księciu jak Kazimierz prędko n pomywaczkę mis książęcych zejdzie albo będzie książęce dzieci jeszcze wysadzała. Szczęściem, sama dzieci nie miała. Ucieszył się Täli, kiedy przyjechał Wippo, i wkrótce się do niego przywiązał z powrotem. Dziwił się mu trochę, że w ten sposób tak niezwykle prędki słowa swojego dotrzymał i na Sandomierz przybył księciu Henrykowi służyć. Rozpytywał się go z początku o Eichendorf, o zamek sąsiedni, dokąd wtedy Żydów wysłał, o Bamberg. Nie śmiał go zapytywać o rodzinę żonglerów. Ale Wippo machał ręką. Potem dopiero okazało się, że chociaż z kupcami z Palermo porobił dobre interesy i dostarczał na dwory możnych różnych wschodnich towarów, które teraz rzeką płynęły z Królestwa. Jerozolimskiego, to jednak rycerstwo go z obu zamków wyzuło, psami go z nich wyszczuto i nie mógł sprawiedliwości znaleźć ani u Fryderyka Rotenburskiego, ani nawet u cesarza, do którego się udawał. Täli podejrzewał, że głębokim marzeniem Wippona była służba na codzień u jakiego panującego. To, że stykał się z Henrykiem codziennie, że był mu potrzebny, że urządzał mu państwo całe swoimi systemami, pochlebiało mu ogromnie. Wszystko mu w Henryku imponowało: i jego wielka krew, pokrewieństwo z cesarzem, powinowactwo przez bratanka z cesarzem Bizancjum (wszystkie te odległe pokrewieństwa Wippo znał na pamięć i umiał ciekawym wyłożyć ze wszystkimi szczegółami i na pewno lepiej od samego Henryka), i jego stanowisko w Kościele katolickim, był templariuszem — a dla Wippona templariusz to znaczyło chyba więcej niż sam papież, jego uroda, jego strój zawsze prosty, ale wspaniały, jego zręczność w strzelaniu w łuku. Toteż był do swego pana naprawdę przywiązany, i Tälemu było przyjemnie, gdy widział, z jakim oddaniem pracuje Wippo dla księcia. Starzejący się już Żydowin był powiernikiem Tälego; gdy mu było potrzeba pieniędzy na jaki nowy strój czy konia, czy na co, do starego się udawał — zwierzał mu się ze swoich drobnych kłopotów, latem przemieszkiwał u Wippona, który. zbudował sobie zameczek opodal Sandomierza na wysokiej górze wśród winnic, które tam Ludwik założył. Najbardziej zaś łączyły Tälego z Wipponem wspomnienia przebytych u niego na zamku dni. Kiedyś właśnie, wracając z winnic Wipponowych — było to latem, w czerwcu, i Wisła błyszczała jak stal — ujrzał na drodze ku Sandomierzowi malutki wózeczek płócienny, zaprzęgnięty w dwa spore konie. Mijał truchtem ten wózek i chciał nawet przyśpieszyć biegu, gdyż wózek kurzył nieznośnie, ale koń jego bał się wózka; byli zresztą w wąskim miejscu nad samym urwiskiem i trudno mu było wyminąć. Zakrzyknął tedy Täli swym młodym basem na woźnicę, aby wóz zatrzymał. I rzeczywiście wózek stanął i wyjrzała zeń głowa kobieca potargana i rozczochrana, ale jak się wydawało Tälemu, piękna. Podskoczył do wózka i nagle poznał twarz, jaka się z płócien wynurzała. Zeskoczył czym prędzej z rumaka i podszedł do niej, trzymając konia na lejcu. Ona także wyskoczyła z wózka i biegła ku niemu. — Judka — powiedział cicho i pomału Täli. A ona bez słowa wyciągnęła dłoń. Stali tak we dwójkę, trzymając się za ręce, na samym brzegu urwiska. Täli zobaczył w jej niebieskich oczach, w jej rozszerzonych źrenicach dopiero, że stał się pięknym, smukłym, o smutnych oczach młodzieńcem. Przejrzał się dopiero w jej oczach. Poczuł to wszystko, co wlało się w jego żyły w puszczach, w borach, na rzece, w Sandomierzu. Widział przed sobą znowu, jak na tle tamtej rzeki, jej czarną, niedużą sylwetkę i oczy błękitniejsze od wody. Z wozu wysiadł stary i Pura, a potem jakiś nieznajomy, wysoki, smukły Izraelita. — To mój mąż — powiedziała nagle Judka głosem nieznajomym, obcym, niskim i bardzo żydowskim. Wysoki Żyd skłonił się strojnemu panu i patrzył na niego spokojnie i ufnie. Stary poznał Tälego i spytał o Wippona. Täli pokazał im drogę do Wipponowego domu, wobec czego wózek zawrócił w tę stronę, skąd przybył. Pozdrowiwszy go grzecznie, rodzina żonglerów odjechała i Täli został sam nad urwiskiem. Pomyślał chwilę, patrząc na rzekę, a potem wskoczył na konia i ruszył ku miastu noga za nogą. Był wieczór. Z zalewów wiślanych dolatywało donośne i gęste rechotanie żab. Widział, że konie znowu pławiono dzisiaj, zjeżdżał w dół, potem znowu w górę; na krzyżu kościelnym jeszcze świeciły zorze długiego dnia, musiał jadąc do zamku przejechać przez całe miasto. Płatnerze, bednarze, prości ludzie siedzieli na progach domów, aby odetchnąć wieczornym powietrzem. Na targowym placu kasztelan stal z kilkoma starszymi i spoglądał na drogę, lustrując przyjezdnych, ozwały się sygnały zapowiadające zapuszczenie bron, potem był kościół, potem zamek, znowu most zwodzony i brama, i cisza na zamku, i powiew od Wisły pachnący latem, latem, nadchodzącym latem. Nawet ten mąż go nie przerażał. W izbie swojej położył się i ręką dotknął serca. Śpiewało swoją równą piosenkę o ileż mocniej niż zwykle i było takie kochane, takie kochane to jego serce. Zapach wierzb przekwitających dolatywał przez okno, żaby skrzeczały zewsząd, komary brzęczały miriadami, konie prychały w stajni, a serce biło, biło, biło... jak gdyby nigdy nie miało umilknąć, tyle w nim było równej siły. Zaczęło się lato, które równocześnie było dla Henryka czasem wielkich niepokojów: cesarz nadchodził. Na razie Bolko posłał posłów do Halli, aby cesarza wstrzymali, ale wybór posłów samych był taki nieudolny, że nie liczono na dobre rezultaty. Jaksa z Miechowa i Świętopełk spodziewali się otrzymania tego poselstwa, ale siedzieli doma nadąsani — a dąs ten, nie wiadomo jakimi drogami, spadał i na Henryka. Täli codziennie spostrzegał chmury na czole księcia i codziennie uciekał od tych chmur na własne pogodne królestwo, w którym się nic nie działo, stała jedna i równa, i biała pogoda. Zielone Świątki były w Sandomierzu niezwykle wesoło obchodzone. Zjeżdżało się wiele luda z okolic — był targ i spod Krakowa przywożono wtedy kosztowną sól, którą żupnicy wymieniali na bobrowe i wiewiórcze futra. Dziewki stroiły drzewka w kolorowe gałganki i plecionki ze słomy i, chodząc od domu do domu, śpiewały pieśni, w kościołach odprawiano wielkie nabożeństwa i zjeżdżało się duchowieństwo ze wszystkich okolicznych parafii. Na targu było wesoło, goniono się końmi i przybywali pieśniarze, igrcy i żonglerzy. Mąż Judki posiadał niezwykłą zręczność w rzucaniu kul kolorowych, miał ich po cztery, pięć, sześć w ręku i z matematyczną ścisłością wyrzucał je wszystkie po kolei w górę i łapał z powrotem. Miotał także cynowymi talerzami i pochodniami. Podziwiali go wszyscy z zapartym oddechem i nagradzali obficie. Judka jak zwykle opowiadała poematy. Jadąc do Sandomierza byli już pół roku we Wrocławiu, a potem w Krakowie długi czas bawili. Judka nauczyła się polskiej mowy i po polsku deklamowała. Czasami jej dziwny akcent przeszkadzał w słuchaniu, ale czasami stanowił tylko egzotyczną przyprawę da opowiadanej baśni. Toteż przed małym namiotem, gdzie ustawiono niewielką estradę, gromadzili się ludzie i słuchali opowieści o Udałym Udalryku, o Tristanie także i Izoldzie, chociaż obyczaj cały, cały rycerski obrządek powieści, które mówiła Judka, stanowiły świat obcy i egzotyczny, niezmiernie trudny do przyswojenia ludziom, którzy nie znali feudalnego średniowiecznego systemu. Ale Täli nie słuchał tych opowiadań. W dzień, zwłaszcza w epoce tygodnia świątecznego, uchodził w swoje zarośla lub zostawał na zamku. Wiedział, że wieczorem w wiklinach, nad samą rzeką będą słuchali razem plusku drobnej fali. Wieczory były więc spokojne i powoli, bardzo powoli zmieniały się w noc. Ciągnął się płaszcz zorzy do późna po niebie i wciąż widać było jego kraniec, i pierwsze gwiazdy nocy świeciły nikle. Trzymali się jak wówczas za ręce — byli oboje jak dzieci i nie pozwalała Judka Bartłomiejowi na nic więcej jak tylko na owo trzymanie za ręce. Mieli zresztą sobie tyle do opowiadania. Judka godzinami wyliczała frankońskie, szwabskie, burguridzkie, prowansalskie miasteczka, gdzie pokazywali sztuki i śpiewali pieśni. A Täli opowiadał o fantastycznych swych przeżyciach pod Askalonem, pod Edessą i w Damaszku. I powiedziała Judka, iż w Prowansji spotkała jedną księżnę, która była Polką, „Ryszą z Polski” ją zwali, i była za hrabią Prowansji, a przedtem za królem hiszpańskim — i mówiła jej o Polsce, choć ani jedna, ani druga kraju tego nie znały. I wywołała w oczach Tälego widok małej, jasnej kobiety, która biegała po klasztorze zwiefalteńskim. I opowiedział o tym Henrykowi — ale to nie rozpędziło chmur na jego mrocznym czole. Tyle tylko, że zawołano Judkę i jej męża na zamek i pokazywali wieczorem swoje sztuki. Żonglowanie Borucha podobało się ogromnie — ale opowiadania Judki wydały się rycerstwu nudne i wypowiedziane nienaturalnym głosem. Głos Judki był rzeczywiście niezwykle niski i chrapliwy trochę, jakby zduszony, ale tym bardziej wyrazisty w wysokich okrzykach, wznoszonych w dramatycznych miejscach. Na przykład kiedy dama Aelis przeklina syna swego Raula, który ma zginąć w potopie krwi, Judka wysoko wznosiła ręce i krzyczała jak przerażona matka, która w proroczym wejrzeniu widzi koniec swego syna. Täli nie mógł znieść tego opowiadania na zamku i uciekł, aby nie słuchać przygan i pochwał. Ale wieczorem opowiedziała mu Judka — i tylko dla niego samego — te niestworzone historie krwi i miłości. I teraz, kiedy nad obszarem Wisły ogromnym wzniosła wysoko ręce i powiedziała: „I kiedy Tristan porzucił Izoldę...” — powróciło mu szczęście wesołe, które go odleciało w momencie, kiedy Judkę na zamek wezwano. Znowu mu opowiadała po kolei, jak Tristan przebrany powracał do ukochanej, a ona go nie poznała. Ach, jakież to było żałosne i jakże tym bardziej piękna mu się wydawała rzeka i ta godzina wieczorna, i miasto spokojne, i ludzie poczciwi, gdzie nie było żadnych krwawych zamysłów ani miłosnych rozpaczy. W winnicy, koło domu Wippona, przechadzali się obok pędów młodych, sadzonych przez Francuza, i słuchali swoich słów, oczarowani nimi i jakby w sen wprawieni. Powtarzali imiona i nazwy: Tristan, Edessą, Amalryk, Adelasja, Amfortas, Kornwalia... splatając je z własnymi imionami i z własnymi słowami. Aż pewnego dnia Judka poprosiła Tälego o wytłumaczenie jej, dlaczego rycerze bili się o Święty Grób Chrystusowy i o Jerozolimę. I wyłożył jej Täli, jak umiał, życie Zbawiciela i mękę Jego, i tajemniczy Sakrament Ołtarza. I teraz stało się tak, że Judka słuchała jego opowiadań i wreszcie zawołała: — Teraz rozumiem wszystko o tym Graalu. Dziwne było, że nie mówili z sobą nigdy o miłości. Mąż Judki im nie przeszkadzał. Rankami ćwiczył się w rzucaniu kulami, wieczorem szedł wcześnie spać, układając się w namiocie rozstawionym na wysokim brzegu, opodal winnicy, i nie czekając na Judkę, wierząc w jej nieomylność. I nawet nie myślał nigdy Täli, że mogłoby być inaczej; rad widział Judkę i spędzał z nią parę godzin, opowiadali sobie wiele, to wszystko. Nie pytał nigdy Judki, czy to dla niego przybyła do Sandomierza? Czy to dla niego nauczyła się po polsku, przygotowując się do tego przyjazdu długimi etapami podróży? Nigdy nie mówili o rzeczach potocznych, od razu wchodzili w momencie spotkania w sferę pojęć niezwykłych. Albo trzymały ich w ręku najpiękniejsze romanse świata, pełne prawdziwej i ostatecznej miłości, lub też tajemnice zbawienia i wskrzeszenia, tajemnice ciała boskiego, które ciało ludzkie wyzwalało do wieczności. — Czas idzie, śmierć nadchodzi, a potem wieczność... — powiedziała Judka, kiedy patrzyli na nurt Wisły, wielkim kołem znikający pomiędzy zieloną runią łąk a piaszczystym skłonem wybrzeża. I Täli ujął ją za rękę, jak gdyby czuł, że ta wieczność przez jej palce przepływa. O, jakiż to był moment wielkiej ciszy, wielkiego zespolenia, nasycenia tęsknot, które go gnały przez puszcze i bory. Istniał tylko po to, aby żyć tę jedną chwilę, kiedy poczuł, jak wieczność przepływa przez palce nędznej włóczęgi żydowskiej. Serce zawsze na nowo biło tak samo jak wtedy, gdy ją zobaczył po raz pierwszy. I biło mu tym samym, pluskiem co fala Wisły, tym samym stukotem co uderzające o siebie konary drzew w puszczy świętokrzyskiej. A tymczasem zbliżała się wojna. Rozdział XXI Poselstwo zawiodło, jak było do przewidzenia. Bolko przyleciał przerażony od Krakowa z hiobowymi wieściami, zbierać co się dało od Henryka. To, co długie lata przygotowywano na zamku sandomierskim, poszło od razu. W takiej chwili wszystko trzeba było ofiarować nieudolnym rękom Bolesława. Henryk nie zawahał się ani chwili, choć mu i Wippo, i Hercho powiedzieli, co o tym naprawdę myślą. Templariusze i joannici stanowczo odmówili swojego udziału w oporze, nastroszyli się i siedzieli ponurzy i niepewni na Opatowie i Zagościu. Kościół opatowski nawet konsekrować chcieli o takim czasie. Co było rycerstwa naokoło Sandomierza, zwołano wiciami, puszczaków wolnych tylko nie dał ruszać Henryk, chowając ich dla siebie, nor miał o to wielki z Bolesławem. Ale Bolko potoczył znowu do Krakowa i nie czekając na braci ruszył przeciw cesarzowi. Henryk wyprawił wszystko prawie rycerstwo pod Kazimierzem. Młody Piastowicz z powagą i godnością podjął ten obowiązek, nie odradzał też Henrykowi posyłania pomocy; i owszem, bardzo go nawet popędzał w zaopatrywaniu rycerstwa w przygotowane zapasy broni. Obawiano się, że cesarz poruszy Rusinów, którzy mogli zapuścić zagony głęboko i nawet z cesarzem się zwąchać. Toteż Wippo sam jeden pozostał w Sandomierzu. Henryk z resztą rycerstwa ruszył ku Lublinowi i dalej ku Rusi — rozsypując swe oddziały na drobne kruszyny — aby hyr szedł szerszy po ziemi i aby Ruś w strachu czekała, rychłoli kniaź sandomierski uderzy na nich jak sokół na pardwę. Zabrał ze sobą Tälego i Lestka. Nie łatwo było im obu porzucić Sandomierz. Słoty się zaczęły — i mierziło ich mieszkanie po namiotach, to tu, to ówdzie po lubelskiej ziemi. Przykrzyło im się, a tymczasem od zachodniej rubieży wieści nadchodziły nienajlepsze. Ruszenie Barbarossy na Polskę było dla Henryka ciosem nie lada. Wszystko, co myślał o cesarzu, stawało się nieprawdziwe i waliło się jak snopy z wozu. Gryzł się teraz w samotności, wyrzucając sobie przyjaźń z monarchą, który okazał się taki sam jak wszyscy mm. Zdawał sobie sprawę oczywiście, że pęd cesarzy niemieckich ku polskiej ziemi nie mógł się odmienić. Ale jednocześnie wszystko to, co on robił dla cesarza, wydało mu się zdradą. Przypędził goniec jeden, potem drugi. Henryk pozostawił Włodzimierzowi Świętopełkowicowi, choć młodzikowi, wojsko nad ruską granicą. Sam zabrał Lestka i Tälego i powrócił do Sandomierza. Tu dopadł ich trzeci goniec. Cesarz był pod Poznaniem. Jak to się stało, nikt nie wiedział. Wippo składał ustal w trąbkę i cmokał, machając rękami. Sprawy stały bardzo niedobrze i Henryk owijał się w nieprzejrzaną mgłę. Sam nie zdawał sobie sprawy z tego, co czuł. Były to ciężkie dnie. Wreszcie wezwał go Bolko. Miał pośredniczyć pomiędzy braćmi a cesarzem. Cesarz sam pono pragnął z nim rozmawiać. Serce Henrykowi ścisnęło się boleśnie, gdy posłyszał te słowa. Täli był do niczego, zostawił go w Sandomierzu, a sam ruszył z Herchem i Lestkiem. Niezmiernie zmęczony przyjechał samotrzeć do Poznania. Na zamku oprócz służby zastał tylko Gedka, proboszcza płockiego, który na przemian modlił się i wściekał, miotając się po pokojach i dokuczając służbie. Ale już i pachołki, i giermki, czując zbliżające się obce wojska i klęskę w powietrzu, podnosili hardo głowę i tu i ówdzie pomrukiwali niechętnie. Na Henryka patrzyły oczy wszystkich albo spode łba, z ponurą groźbą, albo z wyrzutem, albo prosto w oczy z taką bezczelnością, że pragnąłby kopię zanurzyć lub czekanem walnąć w taki łeb hardy a paskudny. Gedko dopiero Henrykowi wszystko opowiedział. Cesarz był pod samym Poznaniem, w Krzyszkowie. Oba wojska rozłożyły się w dolinie przedzielonej rzeczułką, przerażony Bolesław udał się o pośrednictwo do Władysława czeskiego, posłał przy tym czym prędzej do Henryka, aby i on gadał także z cesarzem, jako jego dawny znajomy i poufały Barbarossy z czasów, kiedy blask rzymskiej korony nie rozświetlał grzywy jasnych włosów władcy, Henryk przenocował na opuszczonym zamku, Lestko i Hercho pościelili mu, niedługo spał na twardym posłaniu. O świcie wyruszyli pod Krzyszków. Na zamku było znać wielkie rozprężenie, Hercho nie mógł się doszukać odźwiernego. Na mieście wszystkie domy były poopuszczane lub pozamykane, jak nieżywe. Gdzieniegdzie plądrowano jakieś spichrze i składy. Spotkali jakąś obdartą kobietę niosącą się co koń wyskoczy na wspaniałym kastylijczyku. Za nią jechało trzech nagusów, pijanych widać i wrzeszczących. Koń Henryka, przykryty do samych stóp błękitną kapą, i biały płaszcz księcia zrobiły snadź na nich wrażenie, bo zatrzymali się z otwartymi gębami. Ale Henryk minął ich szybko, nie zwracając najmniejszej uwagi. Nie takie rzeczy widział pomiędzy Jerozolimą a Askalonem. Zresztą był cały pogrążony w myślach. Dzień zapowiadał się sierpniowy, gorący. Mgła lekka wznosiła się nad wierzbami, nad gościńcem. Ale szybko uciekała w górę i miało być bardzo upalnie. Lestko hełm przytroczył do siodła, a na głowie miał kapelusz ogromny i miękki. Hercho jechał w milczeniu, z zaciśniętymi ustami. Bardzo był ponury. Henryk obejrzał horyzont. Tu i ówdzie paliły się osiedla i dymy wznosiły się wraz z mgłą ku spokojnemu niebu. Ścierniska żółciły się jak okiem zasięgnąć i gdzieniegdzie, przy zagrodach, stały złociste sterty zboża. W miarę jak zbliżali się do Krzyszkowa, ruch stawał się gęstszy, jechały furmanki, konni, podwody, gnano jeńców jakichś, nie wiadomo gdzie przyłapanych, chłopi nadzy ciągnęli sznurami jakiś wielki kamień. Pola były wyjeżdżone, nawet czasami, widać było, nie zebrane i wytłoczone rycerskimi podjazdami. Wreszcie po dość długiej drodze wjechali na wzgórek i ujrzeli dwa obozy. W dolinie przeciętej strumieniem, nad którym siedziały olchy, w nie bardzo dalekiej przestrzeni rozłożyły się one. Obóz cesarski tak był blisko, iż widać było w białym lesie namiotów namiot Barbarossy, szafirowy, okazały, z pióropuszem. Namioty polskie mieli tuż przed sobą, gęsto założone, nieporządne, kołki były powyrywane i białe skrzydła ścian powiewały tu i ówdzie. Pośrodku obozu polskiego widniały namioty, dwa czerwone, Bolka i Mieszka, i okrągły, ruską modą stawiany, Kazimierza. Pierwszy spostrzegł trzech jeźdźców sługa Jaksy i dał znać do głównej kwatery. Kazimierz wybiegł i przytrzymał strzemię Henrykowi. Henryk, podnosząc przyłbicę i przepinając rzemyk, bacznie popatrzył na brata. Znał każdy rys tej twarzy. Kazimierz był bardzo blady, usta i czarne brwi miał mocno ściągnięte. Schodząc z konia Henryk widział za cesarskim obozem pióropusz dymów. Paliły się miasta i sioła. — Głogowa spalona... Henryk nic nie powiedział. Podniósł połę białego płaszcza i wytarł rdzę z twarzy. Obstąpili ich panowie, ale wyszedł Bolesław swoim wesołym, uginającym się krokiem i pociągnął brata do namiotu. Zostali we dwóch. Bolesław zdawał się nie tracić kontenansu, pozornie zresztą tylko w koszulce do kolan i nerwowo przypasywał i odpasywał miecz, zdobny w krągłe blachy miedziane, Henryk nie zadawał pytań, zresztą były one niepotrzebne. Bolesław sam mówił: — Cesarz już wie, że przyjeżdżasz, Gedko dał mi znać wczoraj z Poznania, powiedziałem Władysławowi. Okazało się, że Władysław czeski chodzi po polskim obozie jak po swoim i wszystkim zarządza. Sam Fryderyk powiedział Władysławowi, że chciałby najlepiej rozmawiać z Henrykiem. Bolesław pragnął pokoju za wszelką cenę. — Za wszelką cenę? — zapytał Henryk i popatrzył uważnie na brata. Bolesław zmieszał się bardzo. — No, a walczyć nie można? Bolesław szerokim gestem wskazał na obóz cesarski. Gest ten oznaczał rozległość i moc sił nieprzyjacielskich. Przyszedł Mieszko, zawsze jednakowy, chudy, brodaty i przeżuwający słowa. Chodził jak czapla. — Bolko mówi, że chce pokoju za wszelką cenę — powiedział Henryk Mieszkowi. Miezko nic nie odpowiedział. Ale Bolesław zdenerwował się nad miarę. — Zresztą po południu pojedziesz do cesarza, omówisz z nim wszystko, co chcesz. Przypuszczam, że nie może tu chodzić o moje książenie? Mieszko splunął i znowu przeżuwał. Po chwili dopiero się odezwał: — A cóż ty myślisz, że o co może chodzić? Bolesław się zakrzątał po namiocie, potrząsając pięknymi czarnymi lokami. — Chodzi jeszcze o Władysława. Prawda? — nieubłaganie powiedział Mieszko. — No, a jeżeli się cofniemy? — Nie cofniemy się — powiedział Mieszko — ja Poznania nie dam. Musisz się tu układać z cesarzem. Czech wszystko zrobi. Henryk mu pomoże. Sam musisz wszystko załatwić. Henryk z przerażeniem popatrzył na Mieszka. Widać było, że ten był zdecydowany cały koszt przegranej zwalić na Bolesława. I nic dziwnego. Ale Henryk dopiero w tej chwili uprzytomnił sobie, że tu rzeczywiście wchodzi w grę samo istnienie władzy Bolesława. Bracia wyszli przed namiot: zameldowano księcia czeskiego. Książę ten, teraz król prawie, spacerował sobie rzeczywiście bez ceremonii po obozie krewniaków. Przecież to byli siostrzeńcy. Przywitał się z książętami bez żadnych nadzwyczajności, klepiąc po ramieniu wszystkich. Ucieszył się na widok Henryka: — No, chwała Bogu, jesteś, Henryk. To się wszystko teraz sklei, zrobione i już. Cesarz Najjaśniejszy czeka na ciebie, podobno cię bardzo kocha — tak mówi. No, ogadamy wszystko we trójkę... i jazda. Każdy w swoją stronę. A mnie to pilno, bo na koronację. Henryk się zdziwił. — Tak, tak — powtórzył Władysław — zostaję królem, cesarz mnie mianował. — Po czym zwrócił się do Bolesława: — No, Crispus — klepnął go grubą łapą po ramieniu — nie traćmy miny. Wszystko będzie dobrze. — Jak słońce zejdzie z południa — powiedział — to z mojego namiotu trzy razy tarczę podniosą na kopii. Znak, że cesarz czeka na Henryka. Zresztą wojewoda Zbylut już wie, wszystko umówione — no i już. A jutro uczta u cesarza na do widzenia! Aha! Zaśmiał się i poszedł. Bracia razem z Kazimierzem wrócili do namiotu, służba podała misy, ale nie bardzo się jadło. Henryk siadł w kącie i drzemał, było gorąco i w powietrzu unosił się smród i jazgot obozowiska. Henryk przypomniał sobie jesienne, chłodne wieczory i rozmowy z Barbarossą na zamku u Wippona. Pięć lat minęło, prawie sześć — a jakże się wszystko zmieniło. Gdy stanął po południu przed Fryderykiem, nie poznał go ledwie, Barbarossą jak gdyby jeszcze wyrósł. Gdy Henryk się zbliżył otoczony rycerzami, w towarzystwie Kazimierza, Barbarossą siedział na weneckim zydlu. Poły szafirowego namiotu były podniesione ku górze i wspierały się na złocistych kijkach. Niebieski materiał namiotu grał na zbroi Barbarossy wodnymi refleksami. Barbarossą powstał i wyszedł dwa kroki naprzeciw Henryka, książę sandomierski przyklęknął na jedno kolano, ale cesarz go podniósł i, ceremonialnie objąwszy ramionami, ucałował w oba jasne policzki. Zawrócili do namiotu. Pachołkowie postawili drugi, mniejszy zydel, opadły płaty namiotu i zostali sami. Henryk, czekając, aż cesarz mówić zacznie, patrzył uważnie na swego dawnego przyjaciela. Fryderyk nie miał hełmu na głowie, tylko na jasnych włosach jakąś przepaskę złoconą, włoskiej roboty, z dwoma przeplecionymi wężami. Wydała mu się pogańską. Fryderyk był młody, ale zmieniony, rysy ściągnięte wiecznym wysiłkiem woli, usta wpadły, a nos mu się wyciągnął! Powoli ta maska schodziła mu z twarzy i przeszła jeszcze długa chwila, nim nareszcie uprzytomnił sobie, że żadne oczy na niego już nie patrzą. Wyciągnął do Henryka rękę. — No, widzisz — powiedział nagle miękkim, niecesarskim głosem — jak się teraz spotykamy. Cieszę się w każdym razie, że widzę ciebie, i to nawet w takich okolicznościach. Myślę, że nie są one przyjemne dla ciebie. — Zapewne — powiedział Henryk — i przy tym nie bardzo rozumiem, o co ci, cesarzu, idzie? — Nie podziękowałem ci — powiedział Fryderyk — jeszcze za twoją ówczesną misję włoską. No, ale Arnolda powiesiliśmy. — Naprawdę? — Przekonał się papież, że najlepiej wyjdzie, gdy będzie trzymał ze mną — uśmiechnął się Fryderyk i jak gdyby się rozmarzył: patrzył w przestrzeń, jakby wywoływał przed sobą żółte pejzaże Italii. — Tak, tak, powiesiliśmy — powiedział — zaraz po mojej koronacji. — Zresztą — przerwał sam sobie — nie mam czasu do stracenia. Gadajmy teraz „o naszych sprawach. Pokój trzeba zawrzeć, po co macie jeszcze palić waszą piękną ziemię... a do Sandomierza nie chce mi się chodzić. Przywołałem więc cię tutaj. Słowa te wypowiedziane były znowu chłodnym, rzeczowym tonem. Pełne były przy tym jakiejś nieprzyjemnej ironii i pogardy. Henryk popatrzył na cesarza ufnym spojrzeniem, jak gdyby chciał osądzić jego dyplomację. — Gdybym się chciał układać z twoimi braćmi, wystarczyłby mi Władysław czeski. Ten by dla mnie teraz wszystko zrobił. Ale ja chcę rozmawiać z tobą: i ty wiesz dlaczego. Henryk spojrzał znowu ze zdziwieniem. — Ja nie wiem. — Nie? to zły z ciebie polityk. A zresztą dobry, udajesz, że nie wiesz, co ci się w tych okolicznościach może okroić. Chyba nie orientujesz się, gdzie my jesteśmy? Przecież ja was podeptałem. Śląsk spalony, Wrocław, Bytom, Głogowa w prochu. Przez Odrę przeszliśmy jak nic, Poznania oczywiście nie obronicie, już ja wiem przez swoich, jak tam wygląda. Mam was w ręku. — Widzę to — powiedział Henryk spokojnie — ale co z tego? — Co z tego? — zagrzmiał nagle Fryderyk i wstali z weneckiego zydla, odrzucając nań gwałtownym ruchem swój obszerny i niewygodny czerwony płaszcz — jak to co z tego? Jeszcze żaden cesarz nie trzymał tak Polski w garści, mogę ją tak ścisnąć — i sok z niej poleci jak ze śliwki. — Henryk wstał pełen szacunku, obojętnym okiem obserwował zmiany, jakie zachodziły w głosie, w rysach, w sposobie zachowania tego człowieka. Nagle serce mu opadło i poczuł chłód w gardle. Barbarossa powiedział: — No, bierzesz tę Polskę ode mnie, czy nie bierzesz? Henryk spojrzał na cesarza z przerażeniem. Ten zbliżył się do Henryka i mówił już ściszonym głosem: — Powiem ci prawdę: co mnie obchodzi Władysław? Agnieszka umarła, Władysław stary zawsze był niedołężny, widziałem, jak walczył na krucjacie — do niczego. Synowie raczej nieudolni. Bolko Wysoki, poczciwy, biega za mną i za Adelajdą — dobrze się ożenił — to wszystko. Tamci niegodni. Ten twój obecny monarcha totius Poloniae, pożal się Boże, już tamten poznańczyk lepszy; ale on chwiejny, sam nie wie, czego chce. Co on mi za posłów przysłał do Halli? Nawet nie umiał się zastrzec, zabezpieczyć, a teraz stracha się... Opowiadał mi przecież ten Czech! Co mi po nim? Ale ty, ty jesteś co innego. Wiem, jaki jesteś; przede wszystkim jesteś dzielny, jesteś rozumny, jesteś pewny — a poza tym ja cię znam, ty jesteś nasz człowiek... — O nie — próbował coś powiedzieć Henryk. I wiedział już, że przez całe życie nie zapomni tych słów, każdego z tych słów Barbarossy. Że każdy ruch cesarza wykuwa mu się w pamięci jak w kamieniu. — Ty jesteś taki, jakbyś się między nami urodził. I poza wszystkim — ty wiesz, czego ja chcę. I możesz mi w tym dopomóc. Henryk nie mógł myśleć. Nie rozumował, spadło nań to wszystko zbyt gwałtownie, ale całą swą istotą wołał: nie, nie. Zatrzęsło się coś w nim, a jednocześnie przypomniały mu się własne słowa: i różą im damy. — Z moim mieczem poszedłbyś wtedy, dokądbyś chciał — powiedział Barbarossa — i gdybyś chciał, to nawet jako król polski. Przysięgnij mi dziś — i pójdziesz. Pojadę z tobą, jeśli chcesz, do Krakowa albo lepiej do Gniezna, bo bliżej, jak ten wariat Otto. Nadam ci lenno, Polskę — no i Ruś? Co? z prawem zawojowania? — jak twój ojciec Rugię? Potem ukoronujemy cię... No, a im damy jakieś tam zamki: Bolesławowi Sandomierz może? Ha, ha, ha — zaśmiał się szeroko. — Mieszka zabiorę na Lotaryngię, do zięcia... ha, ha, ha. Przynajmniej będzie daleko od ciebie; Kazimierza osadzisz na ruskich ziemiach. Pomyśl sobie — spoważniał nagle — zabierzesz to, wydrzesz nocy, chaosowi, nadasz kształt, dasz hierarchię, dasz nowe formy... — I różę im damy... — powtórzył Henryk. Urzeczywistnią się nasze dawne rozmowy. Ja inaczej wtedy myślałem — powiedział Henryk. — Pamiętasz? — I będzie jeden pasterz i jedna owczarnia. Nie, ja nie będę twoją owcą, cesarzu. Głos Henryka zabrzmiał dziwnie. Gardło miał suche. Piersi zduszone. Cesarz zastanowił się i popatrzył na niego. Zrozumiał od razu, ze na nic jego plany. Ale jeszcze próbował: — Chcesz korony? — Nie z twojej ręki. — Dlaczego? — Nie wiem. Tak mi Bóg każe. Fryderyk bardzo spoważniał. — Czyż nie dąży wszystko ku jedności? Czyż droga Boża właśnie nie kieruje wszystkiego w nasze — o jakże że kruche, jakże niedostojne — ale w nasze ręce? — Nie wiem — powtórzył Henryk. — Dlaczego się sprzeciwiasz drogom Bożym? — Niezbadane są te drogi. — Henryk zarzucił koniec płaszcza na ramię. — Co mam powiedzieć moimi braciom? — O! twoim braciom wszystko powie Władysław: Polska w lenno, pokuta, przeprosiny, grzywna, zakładnicy... — Czy to pomoże? — Jak to, czy to pomoże? A co ja mam zrobić? — To prawda. Cóż ty możesz zrobić, cesarzu. Henryk skłonił się. Głos Fryderyka znowu zrobił się intymny, przyjacielski, podszedł do Henryka, wziął go za rękę: — Pomyśl, Henryku, pomyśl, książę; dlaczego nie chcesz? — O, ja „chcę”, ale nie mogę — szepnął Henryk. Cesarz uderzył kopią w tarczę. Poły namiotu podniosły się od razu i Henryk ujrzał, jak cesarskie oblicze sztywnieje nagle, jakby chmura pędzona prędkim wiatrem nań wbiegła. — Mam prośbę do ciebie, cesarzu — powiedział. — Mów. — Zalicz do zakładników twoich najmłodszego mego brata. Oto stoi. — Boisz się go? — O, nie to — uśmiechnął się Henryk. — Ja nie mam dzieci. Jest on moim dziedzicem; ale chciałbym, aby był trochę... między wami. — To znaczy? — Aby się nauczył rozmawiać z cesarzem. Uśmiechnął się łaskawie Barbarossa i odpuścił obu książąt, którzy go ucałowali w rękę. Nazajutrz od świtania ruch był w obu obozach, Bolesław ubierał się w zgrzebną koszulę, zrąbano olchy i most uczyniono na strumyku pomiędzy dwoma obozami; Henryk był cały czas przy bracie, który trząsł się, choć nie było zimno, i uśmiechał się z zażenowaniem do niego, powtarzając bez przerwy: — Ależ ja mu nic z tego nie dotrzymam, nic z tego nie dotrzymam. — Henryk nie odpowiadał ani na te słowa, ani na uśmiech. Mieszko raz tylko powiedział: — Pewnie, że nie dotrzymasz, ale co z tęga? — Henryk twarz miał surową. Boso, monarcha totius Poloniae poszedł do obozu cesarskiego w koszuli, niosąc miecz w dłoniach, za nim trzej bracia jego konno, w olśniewających zbroicach i tłum niezwykle dwornych ludzi. Obóz cesarski przedstawiał wspaniały widok, cesarz rycerzy rozstawił jak chóry na obszernej równinie, a poszczególne, osobno stojące szyki wyróżniała odmienna barwa strojów. Sam w purpurze wyszedł przed namiot i, odebrawszy miecz od Bolesława, podniósł go i uściskał, i zaraz otoczyli go rycerze ciasnym kołem, i gdy rozstąpili się, był już przebrany w szaty jasne i w ruskie czerwone buty. I potem z cesarzem lenne wino pili, i nadał cesarz Bolesławowi Polskę we władanie, tak jak gdyby dziady i pradziady jego od wieków już tu nie władali. 1 była potem uczta. I jeszcze nazajutrz rozległy się nawoływania i krzyki po obu obozach, zaskrzypiały koła, zarżały konie, wyjęto kopie sprzed namiotów i namioty same zerwano. I poszły w dwie strony dwa orszaki rycerzy. Jaksa z Miechowa żegnał swego syna, którego czeski książę uprowadzał. Pojechał i Kazimierz, na brata się dając, a Henryk kreślił krzyż nad jego głową. Po na Poznań, Kraków, a dalej znowu samotrzeć smutny powrócił do domu. Rozdział XXII Nie mógł wytrzymać w Sandomierzu, który wydał mu się pusty i uprzykrzony. Gotlob niecierpliwił go swoją dworską gładkością i chciało mu się podróży. Myślał o wyjeździe do Płocka, ale zaniechał tego: było za daleko i droga wymagała zbyt wielkiego wysiłku. Zabrał więc Jaksę, który tak samo nie mógł sobie dać rady po odjeździe syna, i wyjechali na parę tygodni do Opatowa, do templariuszy. Nocowali raz znowu we Włostowej wsi, a potem już w olbrzymich drewnianych barakach, które zbudowali dla siebie rycerze. Gioricus de Bello Prato i Walter ucieszyli się z przyjazdu Henryka i rozpytywali go o wizytę w obozie wielkiego cesarza. Dopiero opowiadając im sceny z życia obozowego, namiot Barbarossy, ucztę wieczornej uprzytomnił sobie książę sandomierski potęgę cesarską. Wielki cesarz — a jednak, gdyby Bolesław mężniej stawał! Nie myślał zupełnie o swojej z cesarzem rozmowie i o tym wszystkim, co przeżył w namiocie Fryderyka. Zupełnie o niczym nie myślał, wszystko fragmentami barw i obrazów przelatywało przez jego mózg zmęczony. Usuwał się czym prędzej do swojej celi albo modlił się w kościele, chociaż ten nie był jeszcze konsekrowany. Kościół templariuszów, pod wezwaniem świętego Marcina, wznosił się okazale, z kamieni ciosowych, budowany sztuką wielką. Pogodne jesienne wieczory spędzał Henryk opodal na wzgórzu, patrząc na kształty i rozmiary tej świątyni. Była tak piękna w swojej prostocie; śmigłe, wysokie jej ściany załamywały się zwyczajnie, ale tak rytmicznie. W wieżach jej, nie dokończonych jeszcze, brzmiało wiele z modlitw, ale i z czynów rycerskich. Chciał, aby uwieńczenia wież nie dokończonych nosiły kształt korony jerozolimskiej. Przypomniał sobie o rzeczy jednej: kiedy spędzał noc samotną w Betlejem, wówczas kiedy Täli był pojmany przez Saracenów, złożył w darze na ołtarzu nad grotą Żłobka koronę wydobytą z grobu Szczodrego. Ale potem, po godzinie, pożałował swojego czynu i zawstydził się. Zabrał cichaczem obręcz złotą z ołtarza, tak aby nikt nie widział. Spowiadał się potem z tego czynu i dostał rozgrzeszenie, a jednak myśl o tym powracała tak nieznośnie — i o prawdopodobnej pokucie za ten czyn. Skoro odzyskał Bartłomieja — widać nie pamiętał mu Pan Bóg tego grzechu. Do tego, aby pomyśleć naprawdę o rozmowie swojej z Barbarossą, przez długi czas nie miał sił. Oczywiście żałował, że nie przyjął z rąk jego ziemi polskiej wraz z lennem, i nie zdawał sobie sprawy, co mu kazało odmówić cesarzowi. — Przecie potem i tak bym wywalczył z lenna — powtarzał mimo woli myślenie Bolesławowe. Ale to były raczej strzępki myśli, odruchy. Rozmawiając z templariuszami, stanowczo unikał tego tematu. Wippo przyjeżdżał do niego od czasu do czasu po rozkazy. Unikał patrzenia w jego rzeczowe i życzliwe oczy. Temu by za nic w świecie nie powiedział, czym była dla niego naprawdę klęska w Krzyszkowie. Główne wejście do kościoła budowano w kształcie łukowatych odrzwi: z obu ich stron wypukłe kolumienki zdobione były ciosanymi wzorami w liście i kwiaty. Przed nimi miano ustawić dwa posągi, przedstawiające Henryka i króla Baldwina jerozolimskiego, obu w templariuszowskich płaszczach, jako dwóch dobroczyńców rycerskiego zakonu. Sprowadzeni przez templariuszy mistrze niemieccy z Krakowa bili w kamieniu owe dwie figury; z okolic zjeżdżali się ludzie, aby oglądać i podziwiać tę sztuczną robotę. Opodal karczowano puszczę. Henryk czasami chodził patrzeć, jak ścinano drzewa i oczyszczano poręby: mógł przebywać w lesie godzinami i zupełnie bezmyślnie. Spod lasu świątynia wyglądała zupełnie inaczej. Ściany jej składały się na okręt — i pewnego dnia Henryk, patrząc na nią, przypomniał sobie podróż swą i mnicha Bjarne, i cały tamten świat, straszny i malowniczy. Zastanowiło go to, jak bardzo odszedł od dawnych wrażeń, jak bardzo zdziczał. I porównując obrazy tego, co widział w podróżach, z tym, co go otaczało — dopiero rozumiał, że powoli pogrążał się w sen. Kontemplacja nowego kościoła i jego wspaniałość poruszyła w nim nowe myśli, była wielkim przeżyciem duchowym, stawała się potrzebą. Wychodził więc codziennie pod las, na karczowiska, i modlił się do świętego Marcina i innych świętych pańskich, a modlitwa ta dawała mu nowe siły. Dziś jeszcze świątynia opatowska wznosi się nad miasteczkiem, nad doliną, niby kwiat wspaniały złotogłowu, zadziwiający swą modlitwą. Wschody i zachody słońca łamią się na jego ciosowych ścianach, a on, zadumany i milczący, płynie niby oderwany od łodygi rzeką wspomnień, mgieł i blasków. Wtedy zaś, wznosząc się świeży i młodzieńczy, kościół ten podobny był do klęczącego rycerza, junackiego księcia, stanowiącego nowe prawa i gotującego się do nowego życia. Toteż w miarę jak oglądał te piętrzące się kamienne żebra, Henryk odrzucał melancholijne wspomnienia, zaczynał rozumieć, co go pchnęło do odmowy Barbarossie — i, umacniając się wewnętrznie, nabierał nowych sił do nowej walki. Pewnego dnia, kiedy światło słoneczne spadało spomiędzy chmur białymi kaskadami na opatowskie wieżyce, postanowił powrócić w najbliższym czasie do Sandomierza i zabrać się znowu do świeżenia ludzi i liczenia broni. Tego samego dnia rozmawiał długo z templariuszami, Walterem, który nigdy z Opatowa już nie wyjeżdżał, i z Giorikiem, który niespokojnie krążył pomiędzy Europą a Królestwem Jerozolimskim, gdzie już się coraz gorzej działo. Przyznał im się, że wyprawa cesarza Fryderyka wyniszczyła wszystkie jego zasoby, zniszczyła owoc długich lat pracy Kazimierza i Wippona, że mu zostaje skarb pusty i że wszystko musi zacząć od początku. Nie przejęli się jego losem i znowuż mu po swojemu opowiadali o wszystkich trudnościach i nieszczęściach, jakie spotykały ich przy pracy: to im uciekło czterech niewolników, to niedźwiedź cielę porwał, to rzeka wylała i poniszczyła bobrowe zastawy. A wszystko ściągało się do tego, aby im znowu ustąpić a to ziemi, a to polowania, a to ludzi na osadnictwo podesłać lub do zbójów wystąpić o skórę niedźwiedzią. Uciekł więc książę do lasu i patrzał z daleka na wszystko templariuszowskie gospodarstwo. Patrzał na dwie nie dokończone wieże, wznoszące się na pustkowiu — bo nic innego nie było widać wobec tych ciosów ogromnych. Jakież to było piękne, ileż w tym było myśli i wiedzy. Przypomniał sobie Henryk podobne chramy, tum bamberski, kościół rozpoczęty w Pizie i kościół Grobu Świętego w Jerozolimie: a przecież ten kościół, który on wystawił, był godny tamtych; prostszy tylko, uboższy i może szlachetniejszy w liniach. Wysoki dach, wzniesiony nad żółtymi blokami piaskowca, rozparty ramionami absyd niby ptak płetwami po wodzie płynący, wznosił jak łabędź podwójny dwie szyje. Henryk pomiędzy drzewami na wzgórzu zatrzymał się i ręce złożywszy uklęknął. Nie modlił się, tylko w tym zapatrzeniu na świątynię przeżywał jakieś wyższej natury uczucia: podnosiło się w nim przekonanie, że ważne rzeczy dokonywają się pomimo naszej woli — a te, które za ważne uważamy, stają piaskiem nadbrzeżnym rzeki. I że w przemijaniu spraw wszystkich nie wiemy, na którą falę trzeba rzucić listek, aby do brzegów potomności dopłynął. Dano mu znać z Sandomierza, że Gertruda przybyła z Zwiefalten, aby mu na zamku gospodarować, stosownie do jego życzenia. Ucieszyło go to bardzo, ale jeszcze nie wracał do miasta. Godziny całe spędzał z Giorikiem w drewnianych, nie wykończonych, niskich i mało ozdobnych pokojach klasztoru templariuszy. Gioricus chorował ostatnio i często pokładał się po tapczanach, okryty futrem kozim czy niedźwiedzim — paliło się u niego w izbie dzień i noc ognisko, którego pilnował Jaśko z Polasocia. Henryk spacerował po izbie tam i z powrotem i słuchał, co mu mówił templariusz. Giorik skłonny był do teoretyzowania — i uzupełniał Henrykowi to, czego mu w swoim czasie mistrz Bertrand de Tremelai nie dopowiedział. W całym jednak jego gadaniu i filozofowaniu były rzeczy, które omijał i przemilczał. Henryk dobrze wiedział, o co chodzi Giorikowi, ale udawał, że nie rozumie. To, co było u templariuszów tak zwanym „działaniem wewnętrznym”, jakimś celem nakreślonym chimerycznie, o którym rycerze mieli myśleć — nie obchodziło po prawdzie Henryka. To, że templariusze na terenie Ziemi Świętej częstokroć działali w porozumieniu z Assassynami lub w pomyśleniach swych przeciwstawiali się pomyśleniom papieża, stanowiło dla księcia sandomierskiego rzecz drugorzędną. Przede wszystkim ważna mu była bezpośrednia korzyść, jaką miał z zakonnego osiedla w Opatowie. I o to mu tylko na razie chodziło, badał ostrożnie Giorika, jakie są, właściwie mówiąc, interesy templariuszy w Polsce, i zastanawiał się, w jaki sposób mógłby wygrać atut ich obecności w razie jakiejś walki. Na razie plan zjednoczenia ziem pod swoim berłem odkładał, znowu każąc liczyć po spichrzach Wipponowi srebrne pieniądze i czerwone tarcze. Ale w razie ruszenia na Kraków chciał mieć oddział nieporównanych i wyćwiczonych w walkach z Saracenami rycerzy. Umieli oni walczyć szykiem wschodnim, dzieląc się na kolumny i wprowadzając do boju owe oddziały na przemiany, rzucając je na nieprzyjaciela to z prawego, to z lewego flanku. Trzeba było podmówić ich, aby przećwiczyli swoich ludzi czy też puszczackich wiecznych wojowników w ten sposób. Na ten temat próbował mówić z Walterem, a potem z Giorikiem. Ale oni myśleli o karczowaniu lasów i naciskaniu puszczaków, zbójów i bartników, aby do klasztoru opłacali pewną część wszelakiego dobra. Zadeszczylo się wówczas i drzewa, dotąd zielone, nagle w deszczu tym poczęły żółknąć gwałtownie. Modrzewie ozłociły się cienkimi igłami i stały niby palmy haftowane na płaszczach sycylijskich i askalońskich. Henryk nie wydalał się ze swojej celi. Często, leżąc na kozich kożuchach, chwytał się na myślach próżnych i niepotrzebnych. Odczuwał dotkliwie brak Kazimierza i jego prostej, krzątliwej roboty, w której sieci wszyscy się po trosze dostawali. Jaksa wrócił do domu i znowu przybył z powrotem, niby w odwiedziny, ale tak chodził za Henrykiem, że od razu ten poczuł jakąś utajoną prośbę. Trzymał się jednak jak gdyby nie rozumiejący i oddzielony swoim marzeniem od spraw pospolitych Jaksy. Nie czekał długo, aby się dowiedzieć, o co chodziło. Pewnego południa spod szarych, jednolitych chmur objawił się na zachodzie zielononiebieski pas. Gdy słońce na ten pas wyszło, zrobiło się czerwone. Deszcz ustał i Henryk, wdziawszy wysokie safianowe buty, zarzucił łuk na plecy. Wyszli z Jaksą przed budujący się kościół i pomiędzy kamieniami, przeskakując przez kałuże, wyszli na okolicę, a potem dalej między świeżo zaorane pola: francuską sztuką templariusze pola orali z jesieni. Wierzchołki drzew pokryły się czerwonym nalotem słońca. Sosny i dęby stały pochylone, nieruchome i czerwone. Henrykowi przypomniało to pewien wieczór, kiedy dojeżdżali do Konstantynopola i byli już nad brzegiem morza. Z brzegu widzieli wyspę i skały wysokie na niej, a po skałach i łąkach skakały kozy, tańczyły pastuchy i dziewczyny mocne w biodrach hipkały jak te kozy: wszystko było prześwietlone zachodzącym światłem i otoczone błękitem. Dzisiaj horyzont po deszczu przykrył się mgłami i też był niebieski. Henryk nie mógł przestać myśleć o tamtej wyspie. Tymczasem Jaksa zaczął mu dokuczać o jakąś ziemię książęcą pod biskupią osadą, która wpadła w oko jego miechowskim bożogrobcom. Bardzo prosił Henryka, aby im to darował, zwłaszcza że niezwykła obfitość lip w tym miejscu służyła bartnikom i piękny wosk szedł stamtąd na książęce pokoje, a z wosku dochód był najznakomitszy. Henryka Jaksa niecierpliwił już od dawna. W Ziemi Świętej postawił się na równej stopie z księciem sandomierskim, w Krzyszkowie syna swojego polecał Władysławowi czeskiemu, nazywając go księciem krwi, i w ogóle nosił się niezwykle mocno. Teraz zaś wystąpił z prośbą o nadanie zupełnie nie w porę; książę zdawał się z początku nie słuchać tego, co mu ględził, a potem zmarszczył brwi. Nagle podniósł na niego swoje zimne oczy i spojrzał niechętnie. — Po cóż ci tyle bogactw, mój Jaksa — powiedział — skoro mnie jeszcze musisz prosić o ziemię dla twoich rycerzy? — Ziemi mam dość — rzekł Jaksa — ale nie takiej. — Wiec dlatego chcesz wziąć ode mnie? — Nie dla siebie, dla świętych rycerzy. Henryk spojrzał znowu na niego i powiedział od niechcenia, nawet nie zdając sobie sprawy, dlaczego to mówi: — No, a po coś ty tych świętych rycerzy sprowadzał do Miechowa? Jaksa zirytował się niepotrzebnie i poczerwieniał: — Mówiliśmy o tym jeszcze w Jerozolimie. — No, tak — powiedział Henryk — ale i tam nie powiedziałeś mi, na co ci są ci bożogrobcy. — A wasza książęca mość sobie nie sprowadził rycerzy? A po co? — Ja mam swoje plany — powiedział Henryk patrząc uważnie na Jaksę — czy ty masz takie same? Jaksa zagryzł własnego wąsa: — Pewnie — burknął — tylko ja mam więcej ludzi za sobą. Henryk uśmiechnął się. — Mówisz bardzo niezwykłe rzeczy. Jaksa warczał i parskał jak wściekły: — Niewielka między nami łożnica. — Podobno właśnie — spokojnie powiedział Henryk — zwłaszcza że teraz ja wszystko dałem Bolesławowi naprzeciw cesarza, a tyś zachował nietknięte w Miechowie skarby i żołnierze. — Dziecko oddałem cesarzowi! — zawołał Jaksa. — Tak, i ja dałem brata. Nie na złe im wyjdzie pobyt wśród Niemców, ale dziś jesteś mocniejszy ode mnie. Czy chcesz wyruszyć pierwej na Sandomierz, czy od razu na Kraków? Jaksa pomiarkował się na te słowa i nic nie odpowiedział. Szli parę kroków w milczeniu. Henryk rozpoczął mówić powoli: — Wiem, że twoja teściowa rodzi się z cesarzówny bizantyjskiej i że jesteś zięciem wielkiego Piotra. Wielki wy ród, to prawda. Gdybyś chciał, może byś siedział na stolcu wrocławskim, jeżeli nie ty, to Świętopełk, twój szwagier, któremu by się to zresztą prędzej należało. Ale nie siedzicie. I nie będziecie siedzieć — dodał groźnym głosem. W miarę rozmowy Henrykowi otwierały się oczy na niejeden czyn dawnego towarzysza podróży. Rozumiał go zupełnie — za wiele rzeczy widział na świecie, aby tego nie rozumieć. Aby się dziwić lub gorszyć. Raczej dziwił się samemu sobie, że jeszcze w ogólnych obrachunkach przy sporządzaniu swego planu nie brał pod uwagę Jaksy i Świętopełka, i innych jemu podobnych. W myśli przeliczył szereg wielkich panów w Krakowie i w Wielkopolsce, i na Śląsku, i w płockim księstwie, było tego jak lasu. A ci, jak oni dadzą się zwyciężyć? Położył rękę na ramieniu Jaksy: — Nie dam ci tej ziemi, Jaksa — powiedział. — Ani tobie, ani twoim Miechowitom. Moja jest, książęca, własna — i mnie płużyć woskiem i miodem będzie. A jeżeli się to tobie nie podoba, nie masz innego sposobu okrom buntu. A jesteś mój lennik i widziałeś w Królestwie Jerozolimskim, jak się lenno przysięga. Jestem jakoby góra, na którą trzeba po stopniach wchodzić — dodał po chwili szeptem. Jaksa patrzał przed siebie i nie uginał się w duchu. — Masz i ty górę wielką przed sobą — powiedział. Henryk nie słuchał go, zapatrzony w blask czerwony, jaki widział w Opatowie, gdyż wciąż okrążali tę miejscowość, krocząc pomiędzy wysokimi drzewami. Nie myślał już o Jaksie i jego żądaniach. Zrozumiał teraz nowe trudności, jakie stawały przed nim. — Wiedział coś o tym dziad i pradziad — myślał sobie. — Rozdrobili się teraz, ależ i namnożyło się ich wiele, jak szczurów króla Popiela. Ale Jaksa nie dał za wygraną. Zaczął czynić Henrykowi gwałtowne i nieuzasadnione zarzuty, pomstą go straszył niebieską i innymi wielkimi słowami, nie określając właściwie, o co mu chodzi. Słowa zresztą w ich rozmowie nie znaczyły wcale, obaj wiedzieli, o czym myślą i czego pragną; każdy z nich chciał się pomierzyć siłą własną, chciał zwyciężyć, chciał pójść na wszystko. Ale każdy z nich wiedział jednocześnie, że Henryk był spadkobiercą wielkiej — może nieco zwietrzałej — tradycji, natomiast Jaksa był po prostu buntownikiem. I przypomniało się Henrykowi to, co mu kiedyś mówiła Agnieszka Władysławowa o Piotrze Właście. Być może, że było to okropne, co oni z nim uczynili, ale było konieczne. Nie miało żadnej podstawy moralnej zniszczenie wielkiego Piotra, aczkolwiek życie jego podobno było „górą okropności”, jak mówiła bratowa. Ale i on, Henryk, nie miał żadnej podstawy: a właściwie mówiąc, teraz, po zejściu do klasztoru, powinien byłby kazać uwięzie Jaksę, sąd zrobić nad nim byle jaki i kazać co najmniej oślepić. Henryk uśmiechnął się na tę myśl: była daleka od rzeczywistości. Nie mógł tego zrobić, i nie tylko dlatego, że nie miał komu wydać rozkazu. Rozkaz, z przekonaniem wydany, zawsze znajdzie wykonawcę. Ale i dlatego, że nie mógł chcieć tego. A poza tym rozwój zdarzeń szedł w inną stronę. Wiedział już, że dzisiaj zniszczenie jednego Jaksy nie pomoże. Jaksę należało zaprząc w bieg zdarzeń, ustąpić, pociągnąć, wyzyskać: oprzeć się na nim. Element taki niepewny, ale należało się oprzeć! Powiedział więc schodząc ku świątyni: — Tak, Jaksa, ale gdybyś mi się kiedy przydał, tobym cię miał we wdzięczności, i to nie tylko tą ziemią. — Dziękuję waszej książęcej mości — burknął Jaksa. Ściemniło się, zanim przyszli. Na Jaksę czekał goniec z Miechowa: dano znać z Pragi, iż syn jego zmarł tam na gorączkę gwałtowną. A był to jedynak. Bracia zaraz zebrali się w jadalni, aby odprawić modły, ale Jaksa nie czekał, kazał siodłać konie i, chociaż noc jesienna nastawała niezwykle czarna, chciał lecieć w kierunku Miechowa. Próżno Henryk pytał o wieści o Kazimierzu, nie było żadnych. Jaksa zmienił się na twarzy. Templariusze śpiewali żałobnie, a Henryk przed gankiem żegnał złamanego pana. Chłopcy z pochodniami stali w stronie stajni, ale gdzie się kończyła granica czerwonego światła, noc zaczynała się czarna, niby nagły mur, który otoczył Opatów ze wszystkich stron. Henryk położył ręce na ramiona pana z Miechowa i ucałował go w oba policzki, pełnym wzruszenia sercem myślał o jego nieszczęściu, Dosiadł Jaksa konia, jego ludzie za nim i ruszyli z kopyta, w czarną nieprzeniknioną ścianę wdarli się jak duchy. I po co Jaksa pojechał; nie ma już syna ani w Miechowie, ani nigdzie, niepotrzebnie się tak śpieszy, nic go nie czeka nowego. Zawrócił Henryk do braci i zaraz z nimi modły począł odprawiać, a pokój, gdzie jadali, zamienił się w kaplicę od samego uroczystego brzmienia ich głosów. Śpiewał i książę sandomierski modlitwy za umarłych, ale myślą był gdzie indziej. Czuł się bardzo samotny i bardzo niepotrzebny. Chciałby choć nieszczęść, ale aby go naprawdę obchodziły, aby żyć tak jak inni ludzie, nie w chłodzie zakonnego płaszcza i królewskiego posłannictwa. Ciepło codziennego życia było dla niego niedościgłym marzeniem i pamiętał, jak jeden z Duńczyków, rycerzy osiadłych na polach sandomierskich, śpiewał pieśń swojego kraju: izba bez kobiety zimna jest i pusta i smutno jest nie złożyć rycerzowi głowy na piersi niewieściej w długą noc jesienną. I to o tej pieśni myślał teraz Henryk, kiedy się udawał na spoczynek do własnej izby swojej, gdzie nie było podłogi, tylko klepisko. Kazał, aby Gioricus spał z nim razem w jednym pokoju, a pachołkowie ogień podniecali całą noc. Nie mógł długo zasnąć, a potem go budziły koguty co godzina. Ich gwałtowne pianie przeszywało ciemność nocy jakimś beznadziejnym krzykiem. Za każdym razem, gdy słyszał ten głos, wzdrygał się. A koguty odpowiadały potem dalej, ciszej. I straszno mu było od tego piania i od nocy zimnej i mokrej, która zewsząd go otaczała. Nazajutrz nakazał powrót do Sandomierza. Zamknął się znowu na zamku, nacieszywszy się radością Gertrudy, która promieniała chodząc po wspaniałych pokojach. W parę dni potem Jaśko z Polasocia dokonał na niego zamachu, raniąc go lekko w plecy sztyletem. Nikt nie mógł wytłumaczyć tego czynu, a sam Jaśko nie mówił ani słowa, nawet podczas najgorszej tortury. Ścięto go na placu miejskim nie dowiedziawszy się nic. Nie rozumiał Henryk tego, ale się nie chronił bardziej. Powtarzał tylko słowa Salad-Eddina, poety, wielkiego wodza Saracenów: „dosięgną cię ich ręce nawet w dalekim Sandomierzu”. A Jaśko wyglądał tak, jak gdyby pojono go jaką trucizną, haszyszem może? przez długie czasy. I tak się znowu rozpoczęło normalne życie na zamku sandomierskim. Rozdział XXIII Zima była tego roku lekka i Wisła ani w styczniu, ani w lutym nie zamarzła; dopiero w marcu puściły się mrozy, trochę śniegu leżało na polach, ale woda płynęła wezbrana, czarna i wartka. Täli chodził lub jeździł co dnia za miasto, „na winnice”, aby się spotykać z Judką. Nosiła ona teraz welon długi, biały w niebieskie pasy, przytrzymywany na czole miedzianą obrączką. Wyglądała jak anioł na obrazach jerozolimskich i Täli długo zapatrywał się w jej przezroczyste oczy. Książę poznać nie mógł swojego pazia, zresztą wiedział nie tylko on, cały dwór książęcy, cały Sandomierz wiedział, że Täli się kocha. Henryk nie bardzo pamiętał Judkę z tego wieczora, kiedy mówiła swe opowiadania przed rycerzami. Wiedział tylko, że była Żydówką i proboszcz się krzywił, że wpuszczano ją na zamek czasami. Henryk uśmiechał się na te fochy: przyzwyczajony był do jerozolimskich obyczai. Brakowało teraz Henrykowi Bartłomieja; martwiło go opuszczenie przez śpiewaka, ale ten każdą wolną chwilę spędzał w towarzystwie Wippona i całej rodziny jego pupilów. Henryk i na Wippona ostatnio coś krzywo popatrywał. Rozmyślał o tym wszystkim przechadzając się samotnie za miastem na wzgórzach, które ciągnęły się wzdłuż Wisły. Jedno z tych wzgórz obrali sobie już mnisi na budowę kościoła: mieli go stawiać najnowszą modą z cegły. Dużo było o tym gadania. Henryk przesuwał przed oczami postaci wszystkich swoich ludzi, gromadki, której zawierzyć chciał najtrudniejsze zadania. Niepocieszający to był widok. Naprzód Lestko: trzymał się żony i jej spódnicy, do walki się nie spieszył, dzieci miał dużo i ogromnie utył, co sprawiało, że się ciężko ruszał, a koń się pod nim aż uginał. Potem Hercho... Hercho zawsze jednakowy: czujny i roztropny, wiedzący, czego chce Henryk, i chcący tego samego, ale podszyty jakąś melancholią, jakimś zniechęcającym sceptycyzmem. Jak gdyby nie wierzył w możliwości księcia. Potem Täli Teraz był do niczego, zakochany, zapomniał o wszystkim. Jednak tak nie powinno było być. I książę przypomniał sobie spotkanie z nim na drodze za Salzburgiem: jakież to było chłopiątko. I już wówczas zakochał się zaraz w Richenzie. Potem Wippo — jako podstawa. Co prawda zawsze był solidny, ale jakże powierzchowny. Byle tylko w spichrzach było dużo — ale bez rozróżniania gatunku; broń kupowana przez niego była licha, futra przyjmował od płatników wyleniałe na równi z dobrymi. Z wiekiem robił się nieznośny, zaperzał się i czerwienił na uwagi księcia: zatykało go, gdy książę mu dokuczał, i nie mógł nawet pary z siebie wypuścić. Chłopcy się z niego podśmiewali. Kazimierz dobry był, ale w Niemczech siedzi. Wisła tylko zawsze jednakowa; albo zawsze inna, a taka sama. Patrzał książę na nią: czarne pnie drzew przekreślały jej tło ciemnozielone, przejrzyste. Ziemia była biała od śniegu, jakby cienką warstwą farby pomalowana, a na niej desenie pni i gałęzi odcinały się dokładnie. Dołem od rzeki jechali rycerze ku drewnianej bramie miasta, ich żółte kubraki oraz czarne, safianowe buty popełniały harmonijnie spokojnego obrazu. Nad lasem, nad wodą, nad bramami Sandomierza polatywało czarne ptactwo: słychać było w białym niebie krzyk kawek i wron. Z lasu naprzeciw księcia wyszli Judka i Bartłomiej. Täli miał na sobie fiołkową szubkę, Judka — lisią salopę. Zeżenowali się ujrzawszy niespodzianie Henryka i stanęli. Judka patrzała w śnieg, Täli się skłonił. Henryk zmierzył niechętnym okiem tę parę. Powiedział: — Oto gdzie mi przepadasz po całych dniach. A ponieważ nie odpowiadali, z uśmiechem popatrzał na Judkę: — Zabierasz mi mojego śpiewaka, nudzę się teraz na zamku. Täli poczerwieniał gęstym kolorem, który mu zaszedł aż na uszy, i powiedział dźwięcznie: — Książę mnie szukał? — Zawsze cię szukam — odpowiedział Henryk — a teraz dopiero znajduję. — Jestem na zawołanie księcia — powiedział Täli. Henryk uśmiechnął się na jego dworność. Spojrzał po nim i zobaczył, że jest ślicznie ubrany. Buty miał safianowe” zielone! Mimo woli zwrócił wzrok na siebie, zauważył, że płaszcz ma znoszony, pomyślał, iż w pracy i w melancholii pogrążony nie mył się przez dni parę i nie golił dwie doby. Wszystko to, o czym myślał przedtem, i spostrzeżenia obecne świadczyły o jednym: że się starzeje, zaniedbuje, zamiera, traci znaczenie dla samego siebie, pochłonięty wciąż jedną myślą. Poszli razem ku miastu, książę szedł krokiem naprzód i wciąż oglądał się na „dzieci”. Oni oboje szli za nim, trzymając się za końce palców i bardzo onieśmieleni. Judka patrzyła pod nogi. Tak doszli do miasta. Gotlob ich spotkał i bardzo księciu przedkładał, że nie powinien wychodzić sam z murów. Zwłaszcza po ostatnim nieszczęściu. Gotlob miał przy sobie malutkiego synka, którego nazwał z francuska Wincentym. Bardzo słodkie to było dziecko. Gertrudy na zamku nie było. Zaraz po przyjeździe odwiedziła zamek drugiego brata, Kazimierza. Miała tam dopilnować babskiego gospodarstwa, krów i kur podoglądać. Tymczasem Wiślica bardziej jej się podobała od Sandomierza. Zamek sandomierski wydał jej się w gruncie rzeczy ruderą po wspaniałym klasztorze w Zwiefalten. Tymczasem Zamek w Wiślicy, nowszy, świeżo wystawiony, uwzględniał wszystkie nowoczesne wygody, był przestronny, jasny i łatwo dawał się opalać. Gertruda więc wolała siedzieć w Wiślicy i pod lada pretekstem tam się udawała. Z Kazimierzową Nastką, która z Wiślicy się nie ruszała, bardzo się zaprzyjaźniła i po prostu tęskniła do niej w Sandomierzu, dokąd oczywiście Nastką ani na dzień, ani na godzinę zajrzeć nie mogła. Gertruda jej tylko opowiadała, co się u księcia Henryka na zamku dzieje, a Nastką dziwiła się, że się bez kobiet książę obchodzi, i wróżyła z tego powodu bardzo dużo złego. I rzeczywiście wszyscy się zastanawiali w całym księstwie i w Polsce całej, jak to właściwie jest, że książę nie ma ani żony, ani kochanki, a nie jest ani od natury pokrzywdzony, ani też żadnych nienaturalnych nie miewa skłonności. Wielu wiedziało, że się kochał w pierwszej księżnej Bolesławowej. Mniej już pamiętano o jego miłostkach z Richenzą. Nikt prawie nie wiedział, co było pomiędzy nim a królową Melisandą, i Henryk z wstrząsem wstrętu wspominał noc, która nastąpiła po morskiej bitwie pod Askalonem. Ukryty, musiał wysłuchać wszystkich wyrzutów, jakimi Hercho obrzucił królową. Był współzawodnikiem własnego giermka. Kto wie, może to cień Melisandy przepływał między nimi, wówczas gdy Hercho, pełen szacunku i dworny po niemiecku, podawał mu futro z niewytłumaczonym wyrazem twarzy. Tamte askalońskie noce może zarzuciły na niego ową mgiełką, za którą chowały się jego oczy czasami, wówczas kiedy nozdrza rozdymały się, jak gdyby czuły zapach cynamonu. Ileż lat minęło od tego czasu? Hercho zapomniał — i Henryk zapomniał. Nie myślał wcale o kobietach. Ćwiczenia pobożne, posty, klęczenia — spowiednicy księcia wiedzieli, że miał ciało czyste. Wielu rycerzy owoczesnych odznaczało się wielką czystością obyczajów, żołnierski fach najczęściej zresztą z czystością w parze chodzi. A skoro Henryk jeszcze biały płaszcz zakonny z czerwonym krzyżem ośmiokończystym przywdział... Chodził oto po swoim pokoju, płaszcz ów odrzuciwszy i patrząc w czerwone płomienie wyskakujące z purpurowego żaru. Dopiero teraz przyszło mu do głowy, że Judka nie powiedziała — ani słowa przez całą drogę aż do bramy miasta. Gdy spotkali Gotloba, Täli skłonił się i odprowadził Judkę do domu. Henryk nie mógł się obejrzeć za nimi, byłoby to zbyt pospolite; nie wiadomo dlaczego wstydził się Gotloba — choć Gatlob tak był poczciwy i nie zwracał uwagi na liczne uchybienia etykiety, jakich się dopuszczał Henryk. Henryk widział ceremoniał cesarski, panormitański, jerozolimski i drwił sobie po cichu z Gotloba, który na pewno na tamtych wielkich dworach nie umiałby się zachować. Jednak dzisiaj nie chciał mu robić przykrości, tym bardziej że i mały Wincenty godnie kroczył przed nimi, nie oglądając się na boki, niby jaki mały święty. Henryk był tak uroczysty czy może tylko zamyślony, że nawet Ofka i Gertrudka, córki małe Lestka, nie śmiały go zwykłym sposobem zaatakować. Cały czas chodząc myślał o Judce, o jej płaszczu białym w niebieskie pasy, o lisiej salopie, o włosach ciemnomiedzianych, które dwoma lokami wymykały się na futro, i o spuszczonych oczach. Słyszał jej kroki za sobą, cichutkie i jak gdyby taneczne, musiała się uginać idąc; nogi w kolanach zginały się lekko, jakby z prętów leszczynowych zrobione. Oczy miała spuszczone i nawet nie widział ich koloru, ale czuł, że nie patrzy na niego. Natomiast prowadzili się z Tälim za palce. Wiedział, że nie było w tym geście żadnej pieszczoty, że raczej był on demonstracją wspólnoty kroku; ale zirytowało go to, że szli tak za nim, dotykając się raczej niż trzymając. Z postawy ich trudno było wywnioskować, czy są już kochankami. — O, są! — powiadał sobie książę, ale nie miał na to dowodu. W skromnym spuszczeniu powiek Judyty nic się nie dało wyczytać. I zresztą Henryk nie chciał czytać, nie pragnął spojrzeć w te źrenice, nie obejrzał się prawie, gdy tak szli za nim skromnie, jak na dworzan przystało. Tylko słyszał szelest jej kroków na śniegu i jego męskie, wyraźne stąpanie. W parę dni potem kazał przyjść Judce, aby opowiadała różne historie. Zebrała się cała sandomierska starszyzna, nigdy się tak Henrykowi nie wydał dwór jego pusty. Spozierał po tych ludziach i to odbierało mu humor. Stary wojewoda objadł się i drzemał. Smił z Brzezia, opalony, czarny na twarzy, gadał głośno; dzielny był żołnierz, ale głupi. Opat Gereon, pieczętarz książęcy, przełożony kapeli, był chytry i myślał tylko o swoich interesach, najwyżej zaś o biskupie krakowskim. Młodzi byli może lepsi, ale tylko chyba swoją młodością, która ma w sobie tyle możliwości, zanim wszystkie pączki i zapowiedzi nie uschną i nie odpadną, pozostawiając wyschły i monotonny charakter człowieka. Goworek, młody, dzielny, wierny, co prawda zanadto zaprzyjaźniony z Duninami, trochę za bardzo — jak i jego przyjaciel, książę Kazimierz — pogrążony w wiejskim życiu i ruskich przyjemnościach. Temu można ufać, nie można mu jednak nic powiedzieć o europejskich celach: nie zrozumie i przelęknie się. Obok niego Świętopełkowic, Włodek, chciwy, piękny, oddany rodzinie. Wodził Henryk oczyma od twarzy do i z rozczarowaniem chmurzył się i ściągał brwi. Judka opowiadała, jak zwykle, o Tristanie i Izoldzie, a potem o królu Arturze i o Graalu i Henryk przypomniał sobie czarę przechowywaną w Gazie. Sprawy na pograniczu prawdy i baśni stanęły mu w przytomności, i gwiazdy olbrzymie nad ośmiokątną fortecą templariuszy i mowa Bertranda. Kazał przerwać to opowiadaanie Judce i nazwał je bezbożnym. Wszyscy i tak je dawno za bezbożne uważali, jak nawet samą obecność Judki na zamku. Nastała nieprzyjemna cisza, Judka usiadła zdziwiona z powrotem na swoim miejscu, a potem niepostrzeżenie odeszła. Uczta przeciągała się ponuro i nikt się nie odzywał z dowcipami, Wippo spał w kącie. Dawniej jakoś było inaczej. Wiosna się zbliżała, kiedy raz pojechał w stronę domu Wippona, pomiędzy winnicami; było to jak tego dnia, kiedy przyjechał do Sandomierza. Powietrze niebieskie, pola parujące, skowronki dzwoniące. Czasami padało; krople deszczu jak ziarnka grochu znaczyły pył drogi w ciemniejsze cętki. Potem w koleinach świeciła woda. Dom drewniany Wippona składał się jak gdyby z dwóch domów pod prostym kątem do siebie postawionych. W kącie tym stało duże drzewo. Henryk z daleka widział jadąc, że wszyscy mieszkańcy domu siedzą pod drzewem na słońcu, które za każdym razem, gdy wielkie krople przestawały stukać o ziemię, ukazywało się na niebie. Ktoś wstał spomiędzy zebranych i wszedł do środka. To był Täli. Inni pozdrowili Henryka powstawszy. Był tam Wippo, ojciec Judki, jej wysoki mąż i Pura, siostra-tanecznica. Książę minął ich obojętnie i prawie nie spojrzał oddając pozdrowienie. I nikt ze zgromadzonych przed domem nie wiedział, że książę tu umyślnie przyjechał. Zaciął rumaka, a za nim przejechali dwaj pachołkowie, rozbijając ziemię kopytami niespokojnych koni. Henryk zobaczył linię rzeki nad winnicami i rozległe błonia, zielonawe od nowej runi. Bardzo go gniewało to, że Täli schował się ujrzawszy go z daleka. Cóż ten smarkacz sobie myśli? Ale nic nie mogli na to poradzić i nie mógł mu nawet powiedzieć tego, że go widział. Nie mógł, bo go po prostu już tego dnia więcej nie zobaczył. Książę był bardzo niezadowolony, że ci obcy ludzie tak tu siedzą u Wippona bez żadnej przyczyny. Powiedział mu o tym jeszcze tego mego wieczora, bo Wippo przybył po rozkazy. Wippo był w dobrym humorze i bronił rodziny żonglerów jak mógł — a zresztą wolał księciu opowiadać, ile mu się udało w ostatnich czasach pieniędzy zebrać po granicznych grodach i ile mu kasztelan lubelski skórek przysłał zamiast srebra. Na próżno Henryk przez wszystkie dni następni zwoływał swoich ludzi zaciężnych i honorowych i ćwiczył ich na błoniu za miastem w szykach rycerskich, jakich się nauczył w Ziemi Świętej. Ustawiał wszystkich w kolumnę, prowadził ją w skok, a na dany znak kolumna niespodziewanie się rozstępowała i w tyle znajdujący się wojownicy wybiegali naprzód, zmieniając kolumnę w szereg, który mógł otoczyć nieprzyjaciela. Potem rozbijał wojsko na sześć kolumn i pędził je ze wszystkich stron na Sandomierz, przypominając sobie, jak król Baldwin pędził swoich na Askalon. Ale te zajęcia, w których najbardziej pomocny był mu Lestko, na krótki tylko czas odwracały jego uwagę od domku wśród winnic. Irytowało go to, że Täli się zaniedbywał: dwa razy miał z nim dłuższą rozmowę i przemawiał mu do przekonania, ale chłopiec stał przed nim nakrywając powiekami oczy i ani słówka nie odpowiadał na wszystkie wyrzuty. Wszystkie słowa księcia spływały po nim i widać było z wyrazu jego twarzy, że myślał o czym innym. Znowu wołał Goworka i Włodzimierza, opowiadał im długimi godzinami o sztuce oblężniczej, ale widział, że oni nie bardzo rozumieli, a gdy im opowiadał o murach Palermo albo Antiochii olbrzymiej, albo o rozmiarach Wieży Dawidowej, zdawało mu się, że młodzieńcy wątpią o prawdziwości jego opowiadań. Chodził na całe godziny do mieszkania Lestka: olbrzymi chłop siedział tam i najczęściej naprawiał coś dla swojej żony, której się ciągle coś psuło: to krosna, to grępel, to tłukaczka. Dziewczynki jego siadały księciu na kolana i wcale się go bały, a Lestko wydawał się Henrykowi zupełnie zbabiały, choć wcale nie był jeszcze stary. Wspominał podróże i minione walki, jak gdyby już nic nie miał przed sobą, i sięgał do przeszłości jak starzec. Wizyty te nie pocieszały Henryka. Porzucił więc kiedyś wieczorem zimne pokoje, gdzie czuł się bardzo samotny, i kazał sobie otworzyć mury miasta. Przerażony odźwierny przeżegnał się znakiem krzyża, tym bardziej że książę wyjechał przez tę samą bramę, w której czyhał na niego Jaśko z Polasocia. Henryk wziął tylko ze sobą psa ulubionego, kudłatego Ruszka. W ciepłej nocy wiosennej koń prychał i nad Wisłą wstawała mgła, księżyca jeszcze nie było. Znajomą drogą na swoim mierzynku udawał się tam, gdzie jeszcze chciał zobaczyć cudze szczęście. Nie wiedział zresztą, że po to tam idzie. Konia uwiązał niedaleko domu, a sam zaszedł od tyłu. Ciepły był wieczór, więc okiennice stały otwarte. W jednej z izb palił się ogień na kominie i w miedzianych świecznikach trzaskały woskowe świece. Wszyscy siedzieli wkoło stołu, jak na jakim obrazie. Pośrodku Wippo, wsparty na łokciu, obok niego stary Gedali, potem Boruch Gula, mąż Judki, pochylony nad stołem swoim orlim profilem, oczy jego czarne opadły na desenie dębowych tarcic, z których stół był zbity. Pura i Judka, przytulone do siebie, siedziały naprzeciwko niego i zamyślone patrzyły w okno. Oczy ich rozszerzone nic nie widziały, zdawało się, oprócz ciemności, i ciemność nocy wiosennej odbijała się w nich, i patrzyły tak, jakby miały puste oczodoły. Nad ich czołami zawieszone loki i złote kolce błyszczały od blasku świec. Plecami do okna siedział Täli, ręce wyciągnął wpodłuż stołu, głowę pochylił na bok. Wszyscy milczeli i widać o czymś rozmyślali. Przez chwilę tylko patrzył na ten obraz książę Henryk, a odbił mu się w sercu i zabiło mu ono boleśnie. Nie był to obraz szczęścia, to, co widział za oknem, a tylko jak gdyby przeczucie innego, większego szczęścia, które można ujrzeć, gdy się w nocy rozszerz źrenice. Nagle Ruszek szczeknął gwałtownie dwa razy i wszyscy siedzący poruszyli się ku oknu, Henryk uderzył psa po łbie i usunął się za płot. Widział, jaką Täli wstał powoli i sennie i wyszedł na dwór; tu zginął mu w cieniu, cmoknął dwa razy. Po chwili wynurzył się po drugiej stronie płotu, tak że Henryk nagle ujrzał przed sobą jego sylwetkę z jasną plamą twarzy. — A, to książę — powiedział niskim głosem, cichutko — zaraz poznałem szczekanie Ruszka. Henryk nic nie mówił przez chwilę, tylko patrzał na rysy Bartłomieja wynurzające się z ciemności. Głos jego brzmiał jak jeden z głosów ciepłej nocy. — Jak się masz — powiedział wreszcie Henryk i podał mu rękę. Täli trzymał rękę księcia przez chwilę w swojej: nie mógł przecie tutaj przyklęknąć ani nawet pochylić się i pocałować jej. Trzymał ją więc dłużej, niż należało. — Jesteś szczęśliwy? — zapytał Henryk. — E, tam — nieokreślonym tonem powiedział Täli i upuścił rękę księcia. Milczeli przez chwilę, Ruszek bił ogonem w płot z radości i obwąchiwał buty Tälego — Nie wracasz dziś do Sandomierza? — spytał znowu Henryk ze ściśnięciem serca. — Nie — odpowiedział cichutko Täli. — No, a mąż? — zapytał jeszcze ciszej Henryk. — Przecie tu nic nie ma — zupełnie jasno odpowiedział Täli. — Jak to?... — Henryk chciał o coś zapytać, ale tej chwili Judka wychyliła się z okna i zawołała raźnym, donośnym głosem: — Täli, Täli!... — Jestem tutaj, zaraz przyjdę — odpowiedział pełnodźwięcznym tonem chłopiec i zaraz dodał szeptem: — Jeszcze księcia poznają. — No, to i co z tego? Pomilczeli chwileczkę. — Jak oni się tak nie boją — zauważył Henryk. — A co im tu kto zrobi? — odparł Täli. Pies zaszeleścił w burzanach. — No, to ja pójdę — powiedział Henryk, ale się nie ruszył. Täli także stał nieruchomo. Nagle on wyciągnął rękę i chwycił Henryka za połę płaszcza. Chciał coś powiedzieć i nie wiedział co. Wreszcie wyszeptał: — Niech książę sobie nic z tego nie robi, to nie warto. Zresztą nie ma o co... Henryk nachylił się ku niemu i nic nie mówiąc uścisnął go za oba ramiona. Judka znowu zawołała i Henryk ruszył gwałtownie ku miejscu, gdzie miał przywiązanego konia. Słyszał tylko, jak Judka pytała: — Kto tu był? Kto tu był? I spokojny, miękki głos mężczyzny odpowiedział: — Nikogo nie było. Odczepił konia i nie wsiadając nań poprowadził go drogą, nie spieszno mu było na zamek. Noc była cicha, bez powiewu. Na wschodzie parę jaśniejszych obłoków wskazywało miejsce, gdzie się znajdował księżyc. Koń sennie człapał po drodze i Ruszek szedł za Henrykiem tuż za nogą. Spokój był rozlany w czarnym powietrzu. Henryk wróciwszy do zamku nie spał długo i chodził miarowo po swoich pokojach na górze, skąd w dzień widać było tylko wodę Wisły, a w nocy, jak dziś, tylko ciepłe ciemno i zarysy niedalekich drzew. Tej nocy myślał długo o tym, że chyba szczęście tej ziemi jest niemożliwe. A potem przypomniał sobie pobożność i leżał krzyżem na podłodze, a powiew powietrza, wchodząc oknem, podnosił mu wir cienkich włosów na głowie. Rozdział XXIV Judka spostrzegła księcia Henryka jeszcze w Bambergu, został na zawsze w jej pamięci jego okazały wzrost; pamiętała potem zwłaszcza długo jego krok poważny, ale młody i sprężysty, niezwykle wbijający się we wspomnienie. Długie lata włóczęgi poprzedził przyjazd ich do Sandomierza, ale nie zapomniała nigdy, że ma być kiedyś w tym mieście, tak jak obiecała to małemu śpiewakowi księcia sandomierskiego. Dużo przez te lata się zmieniło, Pura wyszła za mąż, potem ona sama znalazła zręcznego żonglera, który wiele pożytku przynosił ich wędrownej trupie. Mąż Pury utopił się kiedyś podczas przeprawy przez Ren, kiedy im prom zniosło z dobytkiem, a one stały na brzegu i patrzyły, jak się wszystko zapadało w wodę. Wędrowali od miasta do miasta, zatrzymywali się po karczmach, gdzie ich straszyli rozbójnikami, po zamkach, gdzie rycerze wybierali się na wojnę lub z wojny wracali, a jeżeli siedzieli w domu bezczynnie, to z nudów pili na umór i uganiali się za: kobietami po strychach i zakamarkach. Byli w Burgundii wesołej — widzieli francuskie miasta ciasne i brudne, widzieli grody niemieckie, podobniejsze do wsi drewnianych, szli czasami w towarzystwie innych żonglerów i śpiewaków — i zawsze było wesoło jej na sercu. Może nie zawsze, ale perspektywa podróży do Sandomierza pocieszała ją w smutkach: czy to w Bambergu, czy w Pradze, czy już w Polsce, we Wrocławiu, widziała sobą ten zamek marzony, Bartłomieja Turno śpiewającego pieśni zmężniałym głosem, klęczącego, a nad nim we wgłębieniu, prowadzącym do wąskiego okna, na schodkach siedzącego jego patrona, księcia w srebrnym płaszczu. Spotkanie ze śpiewakiem nad brzegiem rzeki było wielkim rozczarowaniem. Täli bardzo ładny, miał ogromne, smutne oczy, stanął przed nią naprawdę niby rycerz w którejś powieści recytowanej przez nią, ale jednocześnie poczuła straszną pustkę, kiedy go ujrzała. Nie był więc tym, o którym dotychczas myślała? Myśl jej nawet nie mogła wznieść się do księcia: była od niego oddzielona przestrzenią nie do przebycia. Spotykała go nieraz: zawsze przejeżdżał na swym kastylijskini rumaku, z oczami utkwionymi w przestrzeń ponad jej głową. Wzrok miał dziwnie chłodny i myślący o innych sprawach niż te, które go otaczały. Oczy miały kolor Renu, w którym utopił się mąż Pury — zielonawoniebieski i przezroczysty. Najczęściej jeździł bez hełmu i jasne włosy rozsypywały mu się aż na ramiona; czasem tylko wkładał lekki druciany hełm ze złotą obrączką wokoło. Hełm był bez przyłbicy, ale otwór na twarz miał niewielki, zakrywał całkiem skronie, policzki, czoło; tym lepiej widać właśnie było owe oczy zielonawe i puste i nos nieco za bardzo jak na księcia do góry podniesiony. Galopował zawsze niedbale, trzymając, nie wiadomo dlaczego, lejce w prawej ręce i pochylony ku bokowi, jak gdyby miał zaraz z konia zeskoczyć. Ale siedział mocno. Płaszcz czasem powiewał za nim swoim czerwonym ośmiokończystym krzyżem. Częściej odziewał go tylko obcisły strój rycerski, jaskrawego zazwyczaj koloru. Oglądała się za nim, jak oglądały się wszystkie sandomierskie kobiety. Nie siedzieli stale w domu Wippona, jeździli po jarmarkach. Stary ojciec kupował konie dla książęcego gospodarstwa lub wyprowadzał źrebięta z olbrzym stadnin książęcych. Mąż Judki, żongler Boruch Gula zapisywał na zwitkach pergaminu rachunki lub liczby na kamykach, w czym był bardzo pomocny Wipponowi. Dom zresztą książęcego faworyta zawsze był otoczony interesantami i wciąż coś trzeba było załatwiać roboty więc dla obrotnych i z rachowaniem obznajomionych mężczyzn bynajmniej nie zabrakło. Tym bardziej kobiety, Pura i Judka, czuły się opuszczone i nie mogły znaleźć sobie miejsca. Latem było lepiej, ale przychodziła zima i smutne, ciche zmroki z nią. W dzień także niewiele było widać słońca. Mimo że Gula i Wippo sprzeciwiali się temu, Judka dużo pracowała ręcznie; odbierała niewolnikom żarna i kręciła lub stąpała w stępie tłukąc krupy. Fizyczna robota sprawiała jej większą przyjemność niż pokazywanie się za pieniądze na jarmarkach; powoli ich zajęcia żonglerskie odpadły, stawali się osiadłymi ludźmi i coraz bardziej związywali się z ziemią, która ich otaczała. Może właśnie Judka znajdowała najwięcej w tym przyjemności, zresztą Wippo był zupełnie już spolszczony, przejął wszystkie tutejsze obyczaje i klął aż miło, przysięgając na psa i na Welesa. Dwór jego był czymś pośrednim pomiędzy dworem rycerza a domem bankiera. Dawne rycerskie obyczaje, których trzymał się w Niemczech, zachowywane były i tutaj. Potem przyszło pod wpływem Gedala odnowienie obyczajów Zakonu — a niebawem przybyły jeszcze i polskie sposoby życia. Wippo jak za dawnych czasów kochał się w koniach, handlował nimi, kupował je i sprzedawał. Przywozili mu je Cyganie i Madziarzy, Czesi i nawet Austriacy, którzy prowadzili handel zachodnimi gatunkami. Na stajni u niego zawsze parę tych bydlątek stało, a zawsze w poszanowaniu, karmione dostatecznie i pielęgnowane. Nikomu nie było tak dobrze u Wippona jak jego koniom. Judka zaglądała — często do stajni, potem nauczyła się konie wyprowadzać, uzdać je, siodłać; znikała czasem na parę godzin, zwłaszcza pod wiosnę, kiedy dnie były dłuższe. Täli nie zawsze jej towarzyszył. Śmiała się z niego, kiedy jej szukał. Täli patrzał na nią jak w obrazek i wszystko powtarzał, co ona mówiła. Piosnki tylko te śpiewał, które ona kiedyś pochwaliła, i nigdy nie wracał do tych, które się jej nie podobały. Chociażby to były lekkie i skoczne melodie, jakich go Turold w Salzburgu nauczył. Miała wielki czar ta kobieta i na pewno rzuciła go na młodego sługę książęcego. Nie mógł on żyć bez niej. Judka śmiała się, a jednocześnie wzruszało ją to chłopięce serce i spojrzenie. Täli był małomówny i tylko chodził zawsze tam gdzie i ona. Po prostu uważał to za naturalne i nie rozumiał, aby mogło być inaczej. Judyta, kiedy zostawała sama z mężem, z czułością mówiła Boruchowi o giermku: znała go od tak dawna, a zawsze był taki oddany, i taki spokojny, i tak nic nie mówił, i tak nic nie żądał. Gula wzdychał głęboko, ale udawał, że wierzy, bo jednocześnie myślał o jakiejś kalkulacji. Coraz poważniejsze funkcje powierzał mu Wippo. Na targi jeździł monetę wymieniać, to podatki sandomierskie od soli ruskiej wymierzał; to znowu musiał prywatne rachunki Wippona od karczm dzierżawionych, od jatek miejskich obliczać — a o sobie też nie powinien był zapominać. Czasem, natknąwszy się na jakieś niedokładności, Wippo się srożył, stary i Gula bronili się, Pura stawała za ojcem — i nagle piekło podnosiło się w drewnianych pokojach żydowskiego domu i jak gdyby ścianą niezrozumienia odosobnieni pozostawali Täli i Judka poza nawiasem charkotu i wrzasku. Patrzyli sobie wtenczas w oczy z uśmiechem. Ale czasami, gdy Täli zaśpiewał coś albo i Judka zanuciła, gdy na gęślach zagrano czy na wioli, nagle zamierali wszyscy w zamyśleniu przy stole. Nie znał tego uczucia Täli i z początku ze zdziwieniem spozierał na te zamarcia i zamysły: jak się pochylali, głosu jak gdyby jakiego słuchając, głosu nie z zewnątrz, ale ze środka, który w sercu schowany zasłyszaną melodię powtarza A potem i sam się nauczył w skupieniu i ciszy siedzieć ze wszystkimi i słuchać brzęku serca. W takim skupieniu widział ich właśnie książę Henryk, gdy przyszedł patrzeć pod okno. Judka zerwała się wtenczas i poszła do okna za Bartłomiejem. Wołała: — Täli, Täli! — Mignął się jej płaszcz rycerski i wiedziała dobrze, że ktoś był tu pod domem, i przeczuwała nawet kto. Wippo się rozsierdził, zawołał pachołka, krzyczał, że domu nie pilnują, i kazał psy nocne z uwięzi puścić. Judka się przestraszyła i mówiła, że mogą komu krzywdę zrobić. Ale nie zapytała o nic Tälego. Ani nawet nie spojrzała na niego pytająco, nie chciała nic wiedzieć. Zaraz też poszli spać. Judka z mężem do alkierza swojego, Täli do komory na siano. Późno w nocy zeszedł księżyc i przeszkadzał spać Judycie, bijąc jej w oczy jasnym światłem. Budziła się co chwila i słyszała, jak Wippo chrapał w sąsiednim pokoju i Pura przewracała się skrzypiąc swym osamotnionym łożem. W parę dni potem wszystko pozieleniało, ciepłe noce i ciepłe deszcze wywołały liście z drzew i chwasty z ziemi. Kiedy Judka wyjeżdżała z lasu, koń jej pochylał się co chwila, aby uszczypnąć trawy. Natknęła się na samym brzegu lasu na księcia. Jechał również sam. Było przed południem i bardzo jasno. Judka siedziała po męsku i bez siodła na koniu i nie wiedziała, jak trzeba pozdrowić księcia, będąc w tej pozycji. Książę był chmurny i nie uśmiechał się. Ale widać było, że wzywał tego ranka balwierza do siebie i że do łaźni zapewne także zaglądał. Krótki kaftan skórzany rękawami swymi opadał tylko do łokcia. Białe i pełne przedramiona księcia, wyparzone, wydawały się jak z białego jedwabiu uszyte. Podniósł rękę i pozdrowił ją rycerskim, krągłym jej ruchem. Nie wiedziała, co zrobić. Chciała zemknąć. Ale książę zagrodził jej jogę swoim rumakiem: — Co? już bez mojego śpiewaka? — zapytał książę. Judka milczała. — Nie chcesz ze mną rozmawiać? Nigdy nic nie mówisz, kiedy mnie widzisz — dodał książę surowo. Judka podniosła na niego oczy rozszerzone. Dopiero teraz zobaczyła, że jest taki piękny. — Nie śmiem — powiedziała. Ale i ton jej głosu, i uśmiech oczu przeczyły tej nieśmiałości. Henryk odczuł to i zawrócił konia. Z daleka powiał ku niej dłonią i znowu widziała, jak bardzo białe były w słońcu jego mocne ramiona. Wróciła i znowu wzięła się do pracy: zwijała wełnę uprzędzioną na kłębki. Wełna pachniała jesienią, a za oknem było słońce i zieloność. Ptaki śpiewały chórem — las zaczynał się zaraz za winnicą. Gula znowu omawiał sprawy solne z teściem w przyległym pokoju. Zaraz po południu Judka poszła piechotą na olbrzymi spacer. Wyszła na łąki nad Wisłą, w zarośla pokryte wikliną i patrzyła, jak od czasu do czasu pełna oślepiających falek rzeka ukazywała się pomiędzy gałęziami. Chłopcy pędzili krowy pomiędzy wiklinami, świeże liście wierzb błyszczały i w powietrzu rozlewał się ich mocny zapach. Judka położyła się pomiędzy krzakami i gryzła witki wiklinowe. Miały gorzką woń i smak podobny do smaku łez. Nie myślałaniczym, błyski wspomnień z ubiegłych wędrówek przelatywały jej przez głowę i czuła, jak krąży w niej krew. Tego dnia był piątek — i ojciec wieczorem długo mówił o Bogu, zakończywszy przepisane modlitwy i obrzuciwszy stół chmielem. Täli na szczęście siedział dzisiaj w Sandomierzu, Judyta myślała także o Bogu, ale wydawał się jej zupełnie inny niż ten Bóg, o którym opowiadał jej ojciec. I przyszło jej na myśl, że nigdy nie była w chrześcijańskim kościele i że nie wiedziała, jak oni sobie Boga wyobrażają. Wiosna minęła szybko. Nastał koniec czerwca, sianokosy. Z puszcz poczęli już znosić pierwsze miody bartnicy, na razie wybierane jeszcze od dzikich pszczół Książę jeździł w głąb lasów ku Ożarowu doglądać, jął odłapywano u świerzopych klaczy porodzone małe aby je przeliczyć, naznaczyć, odkarmić nieco lepie wybrać parę najlepszych sztuk, a resztę puścić znowu do gromady bujającej na swobodzie. Ćwiczył także swoje wojska przed bramą miasta, przyjeżdżali mu na pomoc znaczeni czerwonym krzyżem rycerze z Opatowa i ci z Zagościa, i ci z Miechowa. Jaksa widać przeprosił się z księciem, bo przyjechał. Rojno było i gwarno wokoło miasta i na dworze, a baby godzinami stały podal grodzeń i patrzyły na tych ślicznych panów, oczy im wyłaziły z ciekawości. Judka z oburzeniem opowiadała o tym Wipponowi i mężowi. No, ale prawda, baby sandomierskie nic na świecie nie widziały, nie były ani w Bambergu, ani w Akwizgranie, ani w Leodium, ani w Laon, gdzie rycerzy przecież jak psów i jeden piękniejszą ma zbroję od drugiego. Często chodziła na to miejsce w lesie, gdzie spotkała Henryka samego, ale już nigdy tam nie wrócił. Być może wracał nawet, ale się rozmijali: nie widziała go. Wieczorami Täli wychodził przed drewniany dom, pod drzewo, gdzie siedzieli kiedyś, kiedy książę przejeżdżał, i grał na wioli różne piosenki. I potem śpiewał tę jerozolimską pieśń: „O miły druhu!” Ale miły druh się nie pokazywał znikąd. Jak bardzo lubiła Judka tę piosenkę i głos Tälego, taki miękki i słodki w ciemności. Zdawał się mieć połysk jego loków. I wabił ten głos tak, że każdy by chyba na jego wezwanie przybył. Zamiast niej śpiewał te słowa, które ona chciała śpiewać, skuteczniejszy się jej wydawał śpiew giermka. Gdy on tak siedział i grał, wychodziła do płotu i trzymała ręce na rosą zimną pokrytych sztachetach, i nogi jej obijały mokre, wysokie chwasty. Czekała, aż nagle zaszczeka gdzieś Ruszek. Późno w noc nie pozwalała puszczać podwórzowych psów, ale nikt nie przychodził. W owym czasie poczęła się kręcić koło kościołów i bacznie przypatrywała się nabożeństwom. Pytała Wippona o święta chrześcijańskie i chodziła do miasta w świąteczne poranki, ustrojona i godna, patrzyła na ludzi idących do kościołów z zaciekawieniem. Ale najlepiej lubiła pójść w wieczór powszedni na wzgórze, na którym wznosił się kościół Panny Marii, wysoki, smukły, drewniany, otoczony zewsząd drzewami, na których gnieździły się ptaki. Patrzała z tego miejsca na rzekę i łąki, które lubiła, na pasące się bydło w dole, a potem na poczerniałe krokwie. Kościół był otwarty do wieczora i wiedziała, że nikogo tam nie znajdzie, ale wejść się lękała. Żydom za przestąpienie świątyni chrześcijańskiej surowe groziły kary. Obchodziła więc olbrzymi chram dookoła i wracała o zmierzchu, przekradając się pod ścianami, jak gdyby popełniła jakie przestępstwo. Wypadało jakieś święto letnie, na które przyjechało mnóstwo ludzi okolicznych; przyjechali księża zakonni i rycerscy, panowie się zebrali, książę Henryk wiec ogłosił i nadania jakieś znaczył na dokumentach, pracowali i rządzili przez całą wigilię, jak zwyczaj niósł, a nazajutrz od samego rana już rojno było w kościele. Po raz pierwszy od dawnego czasu zbuntowała się Judka i powiedziała, że nie będzie występowała w budzie, którą przy tej okazji rozbił Gedali, ojciec obu młodych kobiet, na wielkim placu rynkowym. Ojciec rozumiał, że to z pychy, i bardzo ją strofował. Ale uciekła na wieczór i nie wiadomo, gdzie się schowała. Trzeba się było zadowolić tańcem Pury i żonglerstwem Guli. Stary stał przed budą i prosił o datki. Mało kto mu dawał, bo sandomierzanie uprzedzili obcych, że to jest uciskacz ich i odbiorca monety dla Wippona i że i tak grosz niejeden naskładał w podziemiach zamkowych. Judka zaszyła się w gęstwinę lasu i nie wychodził z zarośli paproci. Dzień był upalny, a wieczór przejrzysty. Gwiazdy zielone błyszczały na niezupełnie ciemnym niebie. Nocne powiewy lasu pociągały chłodem — i zapachem zbutwienia. Judka leżała pod paprociami jak pod kosztownym namiotem i słuchała gwaru z miasta, który dolatywał stłumiony niby kościelna muzyka. Na pobliskich drogach skrzypiały powolne wozy ciągnione ku Sandomierzowi, a naokoło niej była taka cisza zupełna, że zdawało się jej, że zapadła w sen niemy. Ale nie spała. Myślała bez przerwy prawie o księciu i o jego Bogu. Gedali nie nadto pedantycznie wtajemniczał w arkana religii żydowskiej, żyła bez wiary. Ale Bóg chrześcijański wydawał się jej nieskończenie piękny. Myślała o Nim i o tym, jak się modli do niego książę Henryk. Nazajutrz cisnęła się razem z innymi, aby dostrzec go, jak będzie przejeżdżał z zamku do kościoła. Henryk żył skromnie, ale nawet sam nie zdawał sobie sprawy, jak wiele z majestatów, jakie widział, odbiło się w jego obyczajach. Zachował starożytny ceremoniał dworu polskiego, na pół kmiecy, gospodarczy, rolny — przydając mu blasku, chociażby przez myśl o przyszłym królowaniu. Zresztą za życia już otaczała go legenda i sekretność, dopełniały one przepychu. Tłum ujrzał go w białym płaszczu na białym koniu, pokrytym całym siatką biało-niebieską, za nim panów, wojewodów, comesów, kasztelanów. Kto wiedział, jak ich tam zwać i tytułować? Hercho w jedwabnej sukni i Lestko w srebrnym kaftanie prowadzili konia; szedł przed nim jeden ze sług i rzucał w lud monety. Ale podziw dla księcia i bogactwo mieszczan były tak wielkie, że się nikt po nie nie schylał. Potem miało je dopiero pospólstwo wygrzebać z prochu — dwunastu rycerzy krzyżowych, sześciu templariuszy, sześciu bożogrobców stało przed świątynią. Stali konno i z kopiami wielkiej długości, na których powiewały proporczyki. Wszystko to widziała Judyta jak za mgłą — wydawało się to zupełnie nieprawdopodobne. Potem było wielkie nabożeństwo: ciżba cisnęła się do wrót kościoła, a w kościele śpiewano bardzo uroczyście, a nareszcie wyszła z kościoła procesja. Proboszcz, zgrzybiały Humbald, niósł monstrancję, prowadzony przez Waltera von Schirach i przez starszego joannitę, a za nimi pod osobnym baldachimem, niesionym przez największych panów, szedł książę; miał na swój płaszcz templariuszowski narzuconą królewską prawie togę, złocistą i podbitą purpurą; z lamy konstantynopolitańskiej, litej, ukrojony płaszcz ten, na pół książęcy, na pół biskupi, ciągnął się po ziemi za kroczącym księciem. Gdy już trzy razy obeszli dookoła kościół, wprowadzono księcia Henryka na ogromne podniesienie z drzewa pobudowane i pomiędzy lipami wzniosłymi, które teraz kwitły, stojące. Ukląkł książę tak, aby go wszyscy widzieli, i ręce złożył pobożnie, a długi płaszcz jego podtrzymywali rycerze krzyżowi, klęcząc w dwunastu. Prawe ich ręce spoczywały na mieczach, a lewe ujmowały końce sukni królewskiej, która ciągnęła się, zdawało się, bez końca. I wtedy opat Gereon, w asyście innych księży, podał księciu Henrykowi hostię świętą; lud cały upadł na kolana i towarzyszył modlitwą temu publicznemu zjednaniu się księcia z Bogiem. Następnym razem Judyta widziała księcia Henryka w parę dni potem, i to zupełnie inaczej; znowu wyszła na łąki zarośnięte wikliną i kiedy pomiędzy krzakami wyjrzała, był już sam brzeg Wisły. Woda opadła i tu i ówdzie na nurcie wiślanym wystawały białe, piaszczyste ławice. Na samym brzegu kąpali się ludzie. Dwóch stało na piasku i wesoło coś wołało, dwóch innych płynęło, zdaje się, w zawody i przeciwko fali. Śmieli się wszyscy i krzyczeli, wreszcie wszyscy na brzeg wyskoczyli i poczęli biegać po trawie: długo, widać, już w wodzie siedzieli i musieli się rozgrzewać. Byli to: Goworko i Mikołaj, Hercho i książę Henryk. Nie widziała go nigdy jeszcze tak wesołym, zdawało się, kiedy zrzucił szaty, pozbył się całej sztywności i z dumy; włosy miał mokre, kapało mu z nich na nos, a on prychał i śmiał się, i bił się rękami po ramionach jak zmarznięty poganiacz. Potem kiedyś natknęła się na niego w lesie. Był to nieprzyjemny dzień. Täli skamlał od samego rana; nocował u Wippona i w nocy chciał wejść do jej alkowy. Gula udawał, że tego nie słyszy, bo jak tu z domu wypędzić giermka książęcego? Judka zrobiła mu awanturę, ale Täli oszalał, nie chciał nic słuchać i w oczach miał wariackie ognie. Uciekła od niego do lasu i tu nagle na polanie zobaczyła księcia. Zatrzymała się i spuściła oczy, a on prosto przez polanę przeszedł do niej: widziała, jak się zbliżał cały w słońcu, widziała, jak podchodził z wyciągniętą ręką i z niewyraźnym uśmiechem na wargach. Wargi te drgały w kątach i unosiły się nieco w górę, ukazując białe zęby. Wziął ją za rękę i dreszcz przez nią przeszedł. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Prawie nic nie mówił. Poszli przez las; zaprowadził ją nad źródełko malutkie, całe otoczone paprociami; zanurzyli w nie ręce, a potem pili tę wodę po kolei, jak z czary miłości. Judka nachylając się widziała swoje szafirowe oczy rozszerzone jak przepaście, widziała brwi okrągłe, podniesione nad oczami, odbite w zielonym zwierciadle, poczuła, że ręce księcia, jego ramiona, o których pamiętała, że są bardzo białe, obejmują ją i przyciskają z niezwykłą siłą. Odwróciła się od wody i twarz pokrytą zimnymi kroplami źródła przyłożyła do jego twarzy, która jej się wydała jakby z zamszu zrobiona i pachnąca lasem, obca, straszna, z Boga coś w sobie mająca i potężna. Odtąd spotykali się bardzo często, choć nigdy się nie umawiali, gdzie się spotkać mają. Czyhali na siebie i krążyli w miejscach, gdzie się ujrzeć mogli, gdzie mogli się do syta napatrzeć i nakochać sobą. Nie rozmawiali nigdy dłużej i słów im brakowało. Źródełko widziało ich jeszcze parę razy tego lata, a także wikliny nad Wisłą. Noce pełne skrzeku żab i nawoływań rybackich, namiot nad rzeką z paproci lub z gwiazd; czasem spotykali się w polu, czasem w winnicy Wipponowej. Raz nie spotykali się dość długo. Täli dokuczał Judce, że mu ginie z oczu, że mizerna, że smutna. Ona smutna! Ale pozostawała w domu, wrzecionowate swoje, piękne palce darła przędzeniem lnu, gotowała potrawy; właśnie usmażyła garnek „ubogich rycerzy” — grzanek w sosie z miodu i malin leśnych — kiedy dano znać, że książę przyszedł do Wippona. Zrobiło się w domu zamieszanie. Nigdy tu jeszcze książę nie przychodził. Täli był zdziwiony, że Judka tym się tak przejęła, iż zbladła na widok Henryka. Ale książę nie zwracał na nią uwagi. Usiadł przy stole i począł najspokojniej rozmawiać z Wipponem o sposobach zapobiegania, aby sól z Rusi nie omijała Sandomierza. Skarżył się, że znowu w skarbie ma pustki, że mu się dochód umniejsza, że Kazimierz lepiej tych spraw pilnował. Wippo przejął się tym, widać prawa była ważna, skoro książę sam po to do niego przybył! Rzeczywiście, może to i było lepiej za Kazimierza! Ale Judka skłoniła się przed księciem i postawiła przed nim miskę „ubogich rycerzy” i dzbanek piwa. Henryk uśmiechnął się, kazał im usiąść przy stole i Judce, i Tälemu, i skosztował słodkiego ciasta. Patrzył z przyjemnością na piękną parę młodych, ale w chłodnych oczach miał jak gdyby chmury. Powiedział: — A co, czy nie myślisz czasem ochrzcić, Wippo, tej twojej wychowanicy? — Niech Pan Bóg broni — zaoponował Wippo, a Täli spiekł szalonego raka. Henryk spochmurniał, spiesznie wypił ciemne piwo i nie mówiąc nic już więcej o politycznych sprawach wyszedł wielkimi krokami i pojechał z powrotem, zabierając z sobą Tälego. Ta chmura zjawiała się teraz często na czole Henryka. Judka to widziała przy każdym rozstaniu. Nie była to miłość prawdziwa. Judka wiedziała, co myśli sobie książę, kiedy ją bierze w ramiona. Każda godzina z nią samotnie spędzona była dla niego grzechem i upadkiem. Czuła to i wiedziała. Nie mogła jednak nic pomóc na to. Sama odczuwała ten upadek, i nocami, gdy wracała do siebie, bała się wchodzić przez ganek i główny pokój, gdzie spotykał ją zmęczony wzrok Wippona i spokojne czarne oczy męża, które odwracały się od rachunków. Pura jedna wiedziała o wszystkim i była przerażona. Ona jedna przeczuwała, że to się źle skończy. Przestrzegała Judytę przed egzaltacją. Henryk był zawsze spokojny, jednakowy, trochę szorstki i milczący; zrobiony z jakiejś nieludzkiej, obcej materii, ale tak niezmiernie piękny, że Judycie na jego widok uciekały wszystkie myśli z głowy. Mogła słuchać jak muzyki jego nielicznych, mrukliwych słów, wypowiadanych niskim głosem. Słyszała w nich wiele czułości. Czasami leżała w nocy w alkowie i patrzyła w sufit. Wszystko w niej było modlitwą do chrześcijańskiego Boga. Nie łudziła się, że myślał o niej, gdy pytał o chrzest. Myślał o Tälim, chciał, aby porzuciwszy Gulę została żoną Tälego. Czy aby mieć ją bliżej siebie, czy aby ją oddalić? Nie wierzyła, żeby ją książę kochał. Wiedziała, że jest dla niego kobietą, jakiej potrzebował od dawna. Ale jednocześnie czuła, że jest plamą na jego białym płaszczu. Że wstydzi się jej przed samym sobą. Starannie zacierał wszelkie pozory, nikt się niczego nie domyślał. A jednak kiedy zbyt długo nie wychodziła, zlekceważył wszystko i przyszedł do Wippona? Może jednak to była miłość. Nie, Judka śmiała się z tego. Modliła się do chrześcijańskiego Boga i chciała go poznać. Täli teraz długimi godzinami mógł opowiadać jej wszystko, czego nasłuchał się na kazaniach po kościołach i co obiło się o jego uszy podczas klasztornych rozmów. Opowiadał jej o mszy i o komunii i dodawał opisy Ziemi Świętej, gdzie znajdowały się miejsca, w których cierpiał Zbawiciel, i gdzie mieszkali przodkowie Judki. Choć tym się cieszył, że mógł siedzieć przy niej i mówić, a ona go słuchała z szeroko otwartymi oczami, a gdy przestawał, pytała: — I co, i co? Coraz częściej błądziła teraz wokoło kościołów, to koło Michała, to koło Magdaleny, to koło Marii Panny. Tajemnice zamknięte w ołtarzach pociągały ją, jak gdyby one mogły otworzyć naprawdę serce Henryka i odsunąć tę chmurę chłodu, która ich dzieliła. Ile razy spojrzała w niebo, kiedy była sama, niewypowiedziana tęsknota do Boga chwytała ją za serce. Odwracała się od bolesnego widoku, przykładała twarz do ziemi, gdzie szeleściły zeschłe, umarłe, minione pokolenia listków. I łzy kapały jej z oczu, żal ogarniał niedościgniony i zupełnie nie dający ‘się określić. Ach, jakże tęskniła do prawdziwego. Boga. Królewicz Henryk, jak go nazywała, był coraz chmurniejszy; niebo, gdy leżąc w lesie patrzała przez gałęzie, było coraz odleglejsze; unosiło się nad nią jak baldachim coraz wyżej, coraz wyżej, Bóg skrywał się zasłoną nieprzeniknioną i nie chciał jej dać żadnego znaku, że żyć ma ona wiecznie. I śmierć czyhała na nią zewsząd i życie gorsze od śmierci. Pewnego dnia już pod jesień chodziła jak błędna wokoło kościoła. Bóg jej ukazał się tej nocy w postaci rycerza w białym płaszczu i powiedział jej: — Pójdź do mnie! Zmierzchało się, stanęła w progu świątyni i, nie zastanawiając się, pchnęła odrzwia. Wewnątrz było ciemno. Zrobiła krok, dwa do środka. Było coraz ciemniej. Wówczas ujrzała, że przy ołtarzu w górze płonęła lampka oliwna. Przeszła szybko ku ołtarzowi i, upadłszy krzyżem pod lampą, szlochała boleśnie. I widziała, jak archanioł stał z mieczem na straży raju i nie puszczał jej do nieba. Jakże bardzo płakała. Smuciła się, że niedostatecznie jest kochana i że nic na to nie pomoże. Książę był oddzielony od niej chmurą niechęci. Czuła wilgoć tej chmury i chłód przejął jej ciało. Ale Boga znajdzie w mieszkaniu Jego. Podniosła się, podeszła do ołtarza, otworzyła pewnym ruchem tabernakulum i wyjęła puszkę. Przyklękła wtedy i ująwszy jeden komunikat włożyła do ust i spożyła. Obudził ją do rzeczywistości rozpaczliwy krzyk modlącego się opodal mnicha. Zanim porwano ją — zemdlała. Rozdział XXV W nocy Hercho przypędził konno do domu na winnicach. Täli nocował u Wippona. Hercho był blady jak trup i mówił pomieszanie i zupełnie bezładnie. Wołał, że Judkę pojmali i zawlekli do ratusza, do piwnicy, że jest rozruch na mieście, że chcieli lecieć na winnicę dom Wipponowy burzyć. Ale kasztelan Grot straże przy zamkniętych bramach zdwoił i ludu nie puszcza. Że się przez noc może wszystko jeszcze uspokoi. Hercha Bramą Wiślaną wypuszczono i musiał dookoła jechać; obiecał mu strażnik tej bramy, że go puszczą z powrotem. Täli siedział na barłogu przy kominie i drapał się w łydki nic nie rozumiejąc. — Gdzie Judkę pojmali? — pytał stary Gedali szczękając zębami. — Nie wiem, nie wiem — powtarzał Hercho i spojrzał przelotnie na nieprzytomnego Tälego. — Nie wiem — powiedział raz jeszcze — mówili niektórzy, że w kościele. — W kościele! Pura jęknęła tylko. Hercho huknął: — No, zbieraj się, Täli. Chyba pojedziesz ze mną do miasta? — Nie jedź, nie jedź — powiedział Gedali. — Zbieraj się i jedź — powiedział Wippo, od razu orientując się w sytuacji. — Gedali, Boruch i Pura zaraz na konie i do lasu, w stronę Zawichosta. Młynarz pod Strugą przytuli was i ukryje. Może nic się tu nie stanie. Książę... Zatrzymał się Wippo i spojrzał pytająco na Hercha. Hercho opuścił oczy. Wszyscy powtórzyli za Wipponem: — Książę — ale każdy innym tonem. Imię to rozbiło się i spadło. Hercho zaciął usta. Nie było co liczyć na księcia w tym całym rwetesie. Täli jakby teraz dopiero zrozumiał, o co chodzi. Zerwał się gwałtownie i począł wciągać długie buty. Drgające łuczywo oświetlało całą scenę. — Tylko nikogo nie budzić z pachołków — powiedział Wippo i sam skierował się do stajni. Wyprowadził stamtąd karego flandryjskiego konia dla Tälego. W ciemności usiadł ten na końskiin grzbiecie i, pochylając się nad karkiem, ujął Wippona za ramię. Nachylił się nad jego uchem i zapytał: — Czy ty myślisz, że to bardzo poważne? Wippo bez słowa podniósł ręce do góry i odsunął tym ruchem chłopaka. — O! może — dodał po chwili bardzo niepewnym głosem. A potem jeszcze powiedział. — Zdaje się, że to poważne. Hercho nawoływał, aby już jechać. Ze stajni Gula i Gedali wyprowadzali konie dla siebie. Chłopcy ruszyli ku Sandomierzowi, po chwili posłyszeli tętent trzech koni oddalający się w przeciwnym kierunku. Galopowali w ciemności, noc była ciepła i cicha. Na Wiśle słychać było spokojne nawoływania się flisaków. Spokój był w powietrzu i cisza, jaka zwykle bywa w noce pod koniec lata. Przejrzysty welon przykrył jasne gwiazdy. Ale zresztą ani Hercho, ani Täli nie mówili nic. Raz tylko Täli się odezwał: — Co to może być? — Nie mam pojęcia — odsapnął Hercho walcząc ze swoją wściekłą klaczą. Dopadli Bramy Wiślanej, której im długo nie chciano otworzyć. Po północy już wpadli na zamek. Myśleli, że zastaną wielkie poruszenie, tymczasem zamek znajdował się w najnormalniejszym stanie. W przedsieniu stało dwóch strażników przy kominie; zdziwili się bardzo, gdy ich Hercho zapytał, czy jest kto u księcia. Książę spał i nikogo nie było; był kasztelan Grot, był Gotlob jak zwykle po rozkazy, ale już poszli. Tali poszedł więc do Hercha, usiedli obaj na ławie i nie wiedzieli, co myśleć. Nastała taka mała, szczęśliwa chwila, kiedy się wydaje, iż wszystkie nieszczęścia są złudzeniem. Że odchodzą one od nas i nikną w perspektywie nieskończoności; skoro możemy siedzieć na tym samym co zawsze łożu, na tej samej co zawsze baraniej skórze, to i wszystko inne musi być jak zawsze. Zaczęli więc mówić spokojnie o innych rzeczach, mówili o tym, ile Smił Brzezia może wsadzić strzał w tarczę, do której strzela o dwadzieścia kroków, i czy książę Hernyk nie strzela lepiej od Smiła. Cisza panowała na zamku całym, słychać było, jak straże po bramach i murach przekrzykiwały się swoim monotonnym: — Czuwaj! — A jednak serce biłov ak młotem, gdy milkli na chwilę, a jednak ciężar zdarzenia wisiał nad nimi. Judka podobno była zamknięta w piwnicy pod ratuszem, chwycili ją księża i zaprowadzili do halabardników, przed książęcym zamkiem stojących; władza duchowna świeckiej ją oddała. — Czy książę ją będzie sądził? — z ulgą zapytał Tali. — Kto wie? Może wcale sądu nie będzie — odrzekł Hercho. Mogło to równie oznaczać „dobrze” jak „źle”. — Słuchaj — powiedział nagle z zapałem Tali — pójdź od samego rana do księcia, powiedz mu, żeby on osądził, jak chce, ale żeby on sądził, on sądził... — Nikt inny tu sądzić nie może. Do biskupa nie pojadą. — Nie, nie — powtarzał Tali — niech jej do biskupa nie wiodą. Niech ją tu osądzą. — Czy to lepiej? — Przecież książę wie... książę wie... niedawno był u Wippona i widział ją... książę pytał się mnie i jej, kiedy się ona ochrzci... Hercho poruszył się niecierpliwie: — Go ty tam rozumiesz. — Rozumiem — powtarzał Täli — rozumiem. Rozumiem, to może za dużo powiedzieć, bo nic nie rozumiem, tylko tak bym chciał, abym mógł wejść do księcia z samego rana. Ale nie wszedł. Zasnęli tak na ławie i kiedy się przebudzili, było już późno. Był to dzień wiecu. Na rynku i naokoło zamku klekotały deski heroldów zwołujących do zamku. Zerwali się na równe nogi i wylecieli na pokoje. Lestko stał gdzieś w rogu blady i ocierał chustką czoło. Ubrał księcia o świcie i książę zaraz poszedł do kościoła, gdzie od świtania odprawiały się msze pokutne i błagalne. Dopiero od Lestka dowiedzieli się o historii z hostią. Judka popełniła wyrafinowane świętokradztwo. Hercho pobladł jak ściana. Był oburzony i wściekły. Ręka jego ściskała nóż, który miał u pasa. Täli nic nie rozumiał, co się działo naokoło, ciągle mówił Herchowi, aby szedł do księcia i błagał go o łaskę dla Judyty. Popychał go. Wszyscy trzej byli nieprzytomni. Wreszcie, słysząc klekot ze wszystkich stron dzwoniący, Täli zostawił przyjaciół i poleciał na rynek. Gawiedź chodziła za wywoływaczem, opuściwszy widać ratusz. Straż stała przed wrotami, ale drewniany budynek od tyłu był odsłonięty. Nikogo tam w tej chwili nie było. Täli przebiegł czym prędzej od jednego piwnicznego okna do drugiego, rzucając zrozpaczony wzrok za kraty. W trzeciej piwnicy w głębi siedziała na garści słomy jakaś postać. — Judka — zawołał Täli przez okno — Judka. Odwróciła zmęczoną twarz. Odrzuciło go od okna, tak ta twarz wyglądała, była blada i martwa. Pod rozszerzonymi oczami widniały sińce. Oczy zdawały się czarne i palące. — Judka... — powtórzył Täli i przesunął swoje bezradne dłonie przez kraty. Białe jego ręce wydały się czymś obcym w zimnym powietrzu piwnicy. Ona zamarła i on zamarł nieruchomo. Palce zesztywniały mu, niby motyle wpuszczone do mroźnej komnaty. Nagle Judka zakryła twarz rękami i zaczęła gorzko płakać. — Täli — powtórzyła wśród szlochów — o Täli! Wymieniali tak bezradnie swoje imiona. Nie mogli nic więcej powiedzieć. Po chwili Judka podczołgała się do okna. Piwnica była niska, nie mogła się w niej wyprostować — leżąc, rękami zimnymi jak śnieg, dotknęła rąk Bartłomieja. — Judka, coś ty zrobiła? — ze zgrozą w głosie powiedział Täli. Ona skurczyła nagle usta. — Odejdź, idź już sobie — powiedziała. — Co się stało, Judka? — znowu zapytał chłopiec. Ale ona nie odpowiedziała. Odwróciła się i twarz jej utonęła w cieniu. Widział jej piękne ręce opadłe. Miały one na sobie ślady uderzeń i zadrapań. Bito ją i katowano zapewne. Zdawała się nieruchomieć. — — Odejdź, odejdź — powtórzyła nagle — widzisz, nie trzeba, abyś się mną zajmował. Idź precz. Teraz mnie zabiją. — Ależ, Judka, to ja, Täli, zawsze cię kochałem. Odwróciła ku niemu rozszerzone oczy. — Och, a ja ciebie nie kochałam. Byłam bardzo niedobra. Täli uczepił się obu rękami kraty. — Judka, Judka, nie mów tak! Judka uśmiechnęła się. — Ja zawsze kochałam księcia — powiedziała. — przyjechałam do księcia, czekałam na księcia, byłam księcia kobietą. Nikt o tym nie wiedział, tylko Pura. Spytaj się Pury. I Hercho może wiedział... — Hercho? Täli trzymał się mocno kraty i tylko kratę zimną czuł w rękach, więcej nic. Szum w uszach taki, jakby mu nad głową klekotano w deski. Słyszał, że Judka mówiła coś o ojcu i o mężu, o Wipponie i o Purze, ale nie wiedział, o co chodzi, powtarzał bezmyślnie: — Tak, tak — ale czuł tylko kratę. Potem znowu ona dotknęła jego rąk, cofnął je gwałtowniej aż odpadł od okna, potem pożałował tego dotknięcia, znowu wyciągał ręce do piwnicy, ale było już za późno. Ruchem rannego zwierzęcia Judyta odczołgała się w głąb piwnicy, wspierając się na dłoniach i podciągając nogi. Opadła na słomę w kącie i nie odwracała się, widział tylko jej plecy nakryte granatowym kaftanem. Kopnął go w tej chwili strażnik z grubym słowem. Täli zerwał się od okna i chciał go uderzyć. Strażnik poznał książęcego faworyta, przestraszył się i upadł przed nim na kolana. Täli zamierzył się tylko na niego, ale potem opuścił rękę i pobiegł czym prędzej na zamek. Znalazł Hercha w jego alkierzu, ale książę nie wrócił jeszcze z kościoła. Proboszcz Humbald odprawiał modły pokutne; ach, jak straszno było Tälemu. Schwycił za ręce, za obie ręce Hercha i pytał; Hercho na żadne pytanie nie odpowiedział. — Co z nią zrobią? Czy spała kiedy na zamku z księciem? Dokąd książę do niej chodził? Ale skoro ona jest księcia kobietą, to musi ją zwolnić od wszelkiej kary? Nic jej nie będzie? Hercho pokiwał głową: — Nic jej nie będzie — powtórzył i uśmiechnął się. — Ukamienują ją — dodał nagle wyraźnie i złośliwie. Täli nie rozumiał w pierwszej chwili. Ale musiał zrozumieć. A nazajutrz musiał również zobaczyć. O świcie wyprowadzono osądzoną. Täli nie widział księcia ani razu i już wieczorem nie chciał go widzieć. Spędził całą noc przywarty do ściany drewnianej ratusza, nasłuchując, co się wewnątrz działo. Niewiele było słychać. O świcie wyprowadzono Judkę ze związanymi powrósłem rękami za miasto. Było tam w stronę gór takie pole jedno, na którym stały kołem położone kamienie. Koło było niewielkie, rzutem młota dobry chłop przerzuciłby je całe. Naokoło tego koła zwiezione z dawien dawna leżały inne kamienie, krzemienie, nieduże, uchwytne, w dłoni dorosłego człowieka się mieszczące. Ku temu kołu prowadzono Judkę. Pachołki kasztelańskie popędzały ją i szturchały, gdy nogami powłóczyła jak ranna. Włosy spadały jej na czoło i zakrywały twarz, szła pochylona i nie trzeba jej było napędzać, jak dzik ogary ciągnęła za sobą ciurów wczepionych w powrozy związujące jej ręce na plecach. Posuwała się kolistymi ruchami naprzód, jak gdyby worywała się w powietrze. Tłuszcza hucząca szła za nią z tyłu, zaczajona, onieśmielona, ruchliwa jak zgraja psów czyhająca na mięsiwo. Kapłani doprowadzili ją do murów miasta i stojąc w bramie znaczyli powietrze kropidłem w ślad za nią. Chichoty w tłumie wstawały i ginęły jak zgrzyty kół kutych na piasku. Täli obracał się ku nim, śledził je, ale nie wiedział, gdzie one się podziewają i skąd one powstają. Wszystko migało mu przed oczami. Szło pod górę, więc wciąż widział przed sobą Judkę, ciągnącą za sobą pachołków i kopijników, którzy ją otaczali, popychając od czasu do czasu drzewcem. Szli drogą między wierzbami ku temu kamiennemu kołu. Stąd widać było Wisłę w głębi, a gdy się obejrzałeś — miasto, teraz zaróżowione dymy wstawały nad nim. Gdy doszli wszyscy, odwiązano Judce ręce i gwałtownie wepchnięto na środek koła. Podniosła ręce ku górze i obejrzała machinalnie czerwone ślady powrósła. Potem mocnym gestem obu rąk odrzuciła z czoła kasztanowe loki i spojrzała przed siebie. Wówczas dopiero, zdawało się, ujrzała cały tłum zebrany, który aż tu szedł za nią i zatrzymał się czwartą ścianą przy samej granicy koła, oznaczonej kamieniami. Spojrzała i zastanowiła się; wzrok jej przechodził z twarzy na twarz, widziała wszystkich, kobiety, mężczyzn, wyrostków, wszyscy z zaciętą wargą, nad którą błyszczały białe zęby, nie spuszczali z niej oczu, ściskając w garści kamienie. Zwierzęcy strach rozszerzył jej szafirowe oczy, jej czarne źrenice. Lekkim ruchem głowy obejrzała się za siebie. Daleko w dole woda lśniła zimna i zielona. Gdy odwróciła oczy od rzeki, nabrały miękkości. Minęła wzrokiem tłum zwarty i mruczący i popatrzyła na Sandomierz. Mimo woli Täli pobiegł za jej wzrokiem i zobaczył gród spokojny, wysoki. Dzień pogodny i letni zaczynał się w mgiełce prześwietlonej i zamek wznosił się naprzeciwko kościoła, bielonymi ścianami oddając się słońcu. Znowu spojrzał na Judkę i zobaczył, jak twarz jej promienieje dawnym uśmiechem. Powolnym ruchem podniosła obie ręce do góry jak gdyby w tańcu najwyższym. Wówczas pierwszy kamień rzucony celnie i mocno uderzył ją w piersi. Ręce wzniosła na moment jeszcze wyżej i wydała dźwięk jeden, jedno „i” ostre i przenikliwe, które jak strzała przeszyło poranne powietrze. Oczy jej nabrały wyrazu słodyczy, brwi wysoko podniesione opuściły się, potem opadły powieki, wargi usunęły się ku dołowi, jak skrzydła ptaka, i uśmiech uleciał z twarzy. Skurczyła się zwolna cała i upadła przed siebie twarzą do ziemi, a na nią posypał się grad kamieni, rozbijając ją na krwawą miazgę. Ryk powstał w tłumie straszliwy i wkrótce ułamki uczyniły wzgórek na ciele Judyty. Täli bez słowa zawrócił do miasta, nie widząc nikogo przeszedł przez cały Sandomierz i, wyszedłszy przeciwległą bramą, szedł przed siebie rozpyloną w przedpołudniowym słońcu drogą. Sam nie pamiętał, kiedy i jak przeprawił się przez Wisłę. Szedł w stronę Krakowa równo i jednostajnie, nie zatrzymując się ani chwilę. Był dzień niezwykle piękny. Słońce wznosiło się niewysoko, ale grzało dobrze i pot spływał z twarzy chłopca. Za przekarczowanymi lasami zaczynały się pola. Orano je teraz z jesieni. Babie lato rozsnuwało się na czarnych skibach niewyjałowionych ugorów i świecił pod słońce niebieskim światłem, jak gdyby niebo zstępowało na ziemię. Gdzieniegdzie smerd półnagi poganiał małego ruskiego konia i trzymał mocno rękojeść sochy, która darła ściernie. Gdzieniegdzie ostrze jej wbijało się w nienaruszoną ziemię. Brzegiem odwiecznej drogi tkwiły zielone badyle, grube łodygi, liście nadmiernie rozwinięte, jak to zwykle pod jesień bywa. Po mgle w liściach łopianu zostały małe, srebrne krople. Staczały się one z liści, gdy Täli ruszał je niedbałą ręką. Nie widział zresztą tego. Co chwila prawie zatrzymywał się i patrzył na wysokie szafirowe niebo. Po południu usiadł na brzegu drogi, koło pnia, na którym siedział stary chłop i gryzł kawałek czarnego jak ziemia chleba. Na powitanie chłop mruknął przez zęby, nie przerywając gryzienia. Täli nie zauważył go prawie, tylko przerażenie go ogarnęło, gdy skonstatował w sobie tak ludzkie uczucie jak głód. Nie rozumiał tego, że istniało ono w nim, jak nie rozumiał w sobie istnienia świata. Nie widział świata i nie widział siebie za gęstą, czerwoną mgłą, jaka przykryła jego oczy. Ruszył dalej, ale szedł wolno i pod wieczór dopiero usłyszał tętent koni za sobą. Szedł w słońcu teraz cały, a długi czarny cień biegł obok niego, przerzucając się smugą na poją. Zauważył obok cienia swego inny cień, tak samo długi, i zwrócił się ku niemu. Obejrzał się. Książę Henryk szedł obok niego i mówił coś. Musiał tak iść od pewnego czasu i mówić, bo kończył jakieś zdanie. Za nimi dalej szedł Hercho prowadząc za wędzidła dwa konie. Wydawał się Bartłomiejowi podobny do anioła idącego za Tobiaszem, ręce miał wzniesione ku koniom, jak skrzydła, a twarz bladą jak wosk. Padało teraz na nią jarzące słońce. Spojrzał przytomniej na księcia; na postarzałej jego twarzy widniała trwoga i wielkie pomieszanie. Gdy spostrzegł przytomniejszy wzrok chłopca, rozpoczął na nowo: — Täli — powiedział cierpliwie — Täli, dokąd idziesz? Täli nie odpowiedział ani słowa, tylko się zatrzymał. Odwrócił się ku księciu. Książę go ujął za oba ramiona, potem za łokcie. — Täli, na miłość Boga, odpowiedz, dokąd idziesz? A Täli przypomniał sobie zielony chłód Jeziora Królewskiego i powiedział nagle: — Wracam do siebie. — Tak prędko, tak gwałtownie? Wróć się, zbierz się, pojedź z rycerzami. Konia nawet nie wziąłeś. — Nie trzeba mi konia. Täli patrzył gdzieś daleko w bok, gdzie widział znowu niebieski pęd lasu. Twarz miał ściętą, jak lodem obciągniętą. Książę potrząsnął go za obie ręce. — Täli — powtarzał — Täli, zbudź się. — Nie śpię — powiedział Täli — ja wracam do siebie. — Pomyśl przecie, jak daleko do Salzburga... — To prawda, ale ja wytrzymam. — Nie masz konia, nie masz pieniędzy, — Znajdę w drodze. — Nie znasz drogi. — Zapytam ludzi. Pójdę do Krakowa... — Zmiłuj się, Täli, poczekaj parę dni. Pomyśl, jak ja sam... — Ja wiem — powiedział Täli — ty sam... Henryk odwrócił się gwałtownie, opuszczając ręce. Stali tak w milczeniu. Potem dopiero Henryk zwrócił, się znowu ku niemu, zarzucił ręce na szyję i, przytuliwszy głowę do ramienia, płakał rzewnie. Konie stukały kopytami, ale Hercho nie powiedział ani słowa. Täli także milczał. Objął tylko księcia. Trwało tak chwilę. — No, książę, ja już pójdę, słońce chce zachodzić. Henryk odsunął się bez słowa. Zwrócił się do Hercha: — Daj mu konia. Wrócimy na jednym. Ale Täli nie wziął konia. Wziął od Hercha trochę drobnych pieniędzy, uścisnął go i nie odwracając się ruszył drogą. Słyszał, że obaj, Hercho i książę, stoją na drodze i patrzą ku niemu, ale potem myśl jego znowu prześliznęła się w owo odrętwienie, które panowało nad nim od samego rana. I miarowym krokiem szedł przed siebie. Wiele dni i wiele nocy szedł tak mijając zamki, osiedla, zagrody i miasta. Suknie spadły z niego i dano mu w jakimś śląskim klasztorze sukmanę pątniczą, włosy mu urosły i broda i kiedy późną jesienią dotarł do Salzburga, nikt go nie poznał w tym mieście. Nikt go nie mógł poznać, bo z ludzi, którzy go tu znali, niewielu pozostało, a on ich unikał. Miasto leżało w gruzach po świeżym pożarze. Dom, gdzie mieszkali wujowie, stał opuszczony. Przespał w nim parę nocy, ale psy tu wyły i nie zaznała spokoju jego dusza. Wówczas dopiero, po tylu miesiącach drogi i udręczeń, poczęły mu się przypominać oczy Judki, tak szeroko otwarte. Budziły go one we śnie pytającym spojrzeniem i sam wydawał na ich widok ów ostry wydech, przypominający głoskę „i” lub syczenie przypiekanego mięsa na rożnie. Jak mu w kancelarii biskupa powiedziano, dom za Mnisią Górą należał do niego. Chodził na cmentarz pod skałami u świętego Piotra i znalazł tam groby, które mianowano grobami wujów. Modlił się i oddał potem dom na potrzeby klasztoru. A sam późno już, pod samo Boże Narodzenie, udał się do świętego Berchtolda, a potem nad jezioro do pustelni świętego Bartłomieja. Śnieg zakrył góry i posypał rude buki i modrzewie. Ale woda w jeziorze zawsze była zielona i gładka. Przypomniała mu się suknia królowej Melisandy, kiedy patrzał na nią. I oczy mu się znowu przypomniały, szeroko otwarte. Braciszkowie przyjęli go chętnym sercem, pamiętni zasług starego Turna w sprawie biskupiej. Otóż gdzieś i tu w okolicach zginął ojciec śpiewaka, i niektórzy pamiętali mnichowie. Krezus, chętny do gadania, całe te wszystkie bitwy opowiedział, ‘ gdzie i kto wtedy chodził i kto się z kim za łby wodził — i Täli żałował, że mnich nie zapisał tego wszystkiego tak, jak zapisywał Otto ze Stuzzelingen lub sam wspaniały biskup fryzyngeński, którego pamiętał nagiego i w oparze łaźni, jak siedział w Bambergu. Otto ze Stuzzelingen właśnie bawił tutaj i rozpytywał Tälego o Polskę i o dzieci księżnej Salorilei. Ale spostrzegł niebawem, że młodzieńczyk niechętnie o tym gadał. Zima szła prędko. Śniegi zasypywały pustelnię i słońce świeciło na lazurowym niebie. Täli jako służka klasztorny wstawał w noc czarną przed świtem i patrzał na jarzące gwiazdy. Pracował od rana do nocy: rąbał drzewa w lesie i zwoził je na dół na ręcznych sankach, sporządzał narty dla braci, a podczas nabożeństwa śpiewał na chórze kościółka wraz z innymi bardzo uczonymi mnichami. Serce mu biło, kiedy głosu dobywał, i wtedy tylko gdy śpiewał, przypominał sobie wszystkie minione lata. Przed nim na chórze stał zawsze mnich w klasztorze już obyty i znany wszystkiej braci w okolicznych domach. Udawał Täli, że go nie poznał, i on też udawał, że nie poznał Bartłomieja. Wielkiego wzrostu, dorodnej postaci, czerwony na twarzy, a głos miał tubalny, choć śpiewał bardzo uczenie. Nie kto inny to był, tylko ów Turoldus z piekła rodem, pieśniarz, co Bartłomieja kiedyś z Salzburga wywabił. Grzeszny to był człowiek, ale widać się poprawił, bo do klasztoru wstąpiwszy gorliwy był i pobożny i piwa wcale nie pijał nawet na Wielkanoc. I wiosna przyszła, zastępując zimę. Tak się zmieniły pory roku niepostrzeżenie, jak się odtąd przez wiele lat miały zmieniać dla Bartłomieja, mnicha nad zielonym jeziorem. W dzień wiosenny i słoneczny siedział Täli nad wodą. Słychać było szum ptaków, huk lawin od czasu do czasu. Dzikie kaczki parami pływały po wodzie. I przypomniał sobie Täli ten dzień, kiedy tu siedział z księciem Henrykiem i z Lestkiem; kiedy im Krezus tajemnice opowiadał. I przypomniał również ten wzrok księcia, jaki wtedy nad wodą „pobiegł i taił w sobie wiele skrytych rzeczy. Czy patrzy teraz Henryk na nurt siwej Wisły? Pasterze bydło już na wyższe hale pędzili. Krowy dzwoniły klekotkami, dźwięk ten mieszał się z zapachem młodych liści. Od czasu do czasu wołali przeciągle: — Tra-la-la-la-riki — i echo odpowiadało temu wołaniu, jak wtedy, jak przed setkami lat, jak dzisiaj. Täli patrzał, jak wiosna zmieniała ten pejzaż, jak powtarzała odwieczne wzory, jak odwieczne, niezmienne skały stawały się jak co roku szaroniebieskie. Dziwna płynność czasu uprzytomniła mu się. I nagłym ruchem wyjął zza, płaszcza wiolę, której tak dawno nie ruszał. Grał dość długo. Turoldus przyszedł i usiadł obok niego, słuchał jego muzyki, a potem, kiedy skończył grać, obaj patrzyli na zieloną wodę i na niebieskie wierzchołki. — To jeszcze ta wiola ode mnie? — zapytał cicho Turold. — Tak — powiedział Täli bez zdziwienia — ta sama. — Gdzieś przebywał lat tyle? — spytał Turold. — W Polsce — rzekł Täli. — Ładnyż to kraj? — Ładny, ale smutny bardzo — powiedział paź księcia Henryka. — A tu ci nie smutno? — spytał Turold i położył mu dłoń na dłoni. Nic nie odpowiedział Täli. I milcząc patrzyli przed siebie. Okrzyki pasterskie rozlegały się coraz wyżej. — Wszędzie nam smutno, poetom — powiedział Turold i mocniej przycisnął dłoń chłopca do zimnego kamienia. Rozdział XXVI Tego wieczoru, kiedy pojmano Judkę w kościele, Henryk siedział spokojnie u siebie na górze i rozmawiał z Łestkiem. Obliczał siły wojskowe, które by można było zebrać w razie czego. Zastanawiali się także, ile by czasu zajęło rozesłanie wici i sprowadzenie bitnych puszczaków, lubelczyków na pół dzikich, podlasiaków, na ziemiach książęcych osiadłych, i zwołanie rycerstwa panów miechowskich i chrobrskich, a także kutych rycerzy świętych zakonów. Wieczór był spokojny i jak gdyby wiosenny; choć było pod koniec lata, przez otwarte okna słychać było, jak żaby kumkały w rozlewach wiślanych, rzeczywiście wiosnę przypominając. Henryk czuł ten spokój w powietrzu, który zapowiadał zdarzenia mocne i poważne. Lato ubiegało piękne. Chmura na czole, co ją Judka widywała, pochodziła z myśli i decyzji, odnoszących się do jego najbliższych zamierzeń. Tak był pochłonięty ostatecznym podciągnięciem rachunków swoich wojennych i skarbowych zasobów, że nie zwracał specjalnej uwagi na nastroje swojej kochanki. Godziny z nią spędzane były jak gdyby jeszcze jedną nutą tego bujnego lata, kiedy czuł moc swoją, siłę swojego ciała i wartość swojego rozkazu. Tak jak do tego lata należały świty wczesne, kiedy wychodził z namiotu do rycerstwa wieczory, kiedy strzelcy ubitą zwierzynę rachowali; kukania kukułek po mokrych drzewach; brzęk złota w skarbcu; stuk oszczepu w tarcze; okrzyki wojskowe i nauki hiszpańsko-francuskie opata Gereona — tak samo należały ciepłe i ciemne godziny spędzone przy tej kobiecie. Była dla niego świadectwem jego życia, była dowodem siły i źródłem wszystkich możliwości. Po spotkaniu z Judką mógł przez długie dnie — nie myśląc wcale o niej” — zajmować się sprawami państwa, ledwie zdając sobie sprawę z tego, że dzięki niej nie uczuwa w sobie czczości i pustki, która zdawała się go przedtem prześladować. Wszyscy domyślali się, że Henryk na jesieni zdobędzie się na czyny decydujące i że zgromadziwszy swe siły, otoczywszy się blaskiem i świetnością, jakiej Sandomierz nigdy nie widział, zapragnie wyżyć się w jakimś olśniewającym pochodzie, pełnym łomotu chorągwi przez zielone równiny ukochanej Polski. Täli był zajęty i niewidzialny, ale Henryk miał innych muzykantów; grali mu oni tego lata mocne i wesołe pieśni, podobne do wina, które mu przysyłano z Węgier. Próbował wyrazić to wszystko Lestkowi w prostych i twardych słowach, stojąc na kilku stopniach, które prowadziły do szerokiego okna. Słowa były bardzo proste i bardzo poważne, ale w samym ich brzmieniu znać było siłę niezłomnej decyzji. W tej chwili gwałtownie wszedł Humbald, proboszcz, i zadyszany opowiedział ze zgrozą, co się stało. Judka już była odprowadzona na ratusz — a rycerze, którzy się z okolic zjechali na jutrzejszy wiec, trzaskali w miecze na podwórzu, pragnąc okazać swą gorliwość. Henryk opanował się szybko, kazał zawołać sędziwego Wszebora, wojewodę; potem nakazał modły pokutne we wszystkich kościołach; duchowieństwo wzburzone napływało na zamek, ale wszystkich odprawił do kościołów czym prędzej, a sam pozostał z Humbaldem. W głowie mu się mąciło, nie mógł zrozumieć, dlaczego Judka to uczyniła, a jednocześnie prawie cieszył się jej czynem. Wydał mu się on promienny i zrozumiały, był wyrazem wielkiej miłości i pożądania szczęścia. Jak gdyby nawet pochwalał wewnątrz to świętokradztwo. Zamek się uspokoił szybko, miasto wzburzone zasnęło. Kasztelan Grot straże słusznie zdwoił i noc stanęła nad murami. Wisła przysyłała szum swój nieustanny i chłodne powiewy. Humbald siedział na zydlu i dyszał ciężko, Henryk oparł ręce na stole i patrzał w przestrzeń. Mrok się zrobił w pokoju i cisza, która tak nagle spadła po chwilowej zamieszce, miała w sobie coś uroczystego. Jak gdyby anioł objawił się pomiędzy Henrykiem a Humbaldem. — Miłość ją zwiodła — powiedział. Humbald podniósł małe, czarce oczy, zarośnięte powiekami, i patrzał na bladą twarz siecią z ciekawością. Brwi wyciągnął wysoko, aż pomarszczone jego czoło zdwoiło ilość zmarszczek. Ale stał w tych oczach wyraz trwogi i smutku. Wiedział, co się w księciu działo. — Biedna duszyczka — powiedział potem i pochylił głowę. A Henrykowi się zdawało, że to ona, Judyta, stała się tym aniołem i weszła do ich komnaty krokiem, jakim zawsze chodziła, uginając się w kolanach jak na leszczynowych prętach. Mocny i giętki ten chód zabrzmiał jak gdyby miedzią po podłodze — i objawiła mu się cała miłość. Zakrył oczy i widział jej ciało, jej rozszerzone, niebieskie spojrzenie, jak wówczas nad źródełkiem. Wstał, przeżegnał się i poszli z Humbaldem do kościoła. Pod czarnymi stropami, jak ptaki przerażające, unosiły się słowa pokutnych psalmów. Woskowe gromnice paliły się w olbrzymich ilościach, ale ich światło gubiło się szybko i w górze domu Bożego panował mrok nieprzenikniony. Kościół pełen był milczą ludzi, a prezbiterium śpiewających mnichów. Książę spokojny przeszedł pomiędzy wszystkimi i przed głównym ołtarzem położył się krzyżem. Czując policzkiem chłód podłogi, załamał się wewnętrznie. I, nie mogąc się modlić, dał upust swoi myślom, które poczęły ciec tłumnie i nieporządnie, jak zgoniona zwierzyna. I — o zgrozo — mieszanina zapachów, głosów, chłodów i wrażeń podziałała na organizm księcia wstrząsająco; powoli zmieszały mu się słowa hymnów i dym kadzideł w jedną meczącą całość ze straszną myślą o zbrodni tej kobiety, którą kochał. Stworzyło to swoistą kołysankę, która wskazała mu jedyną ucieczkę od rzeczywistości: zasnął. Dzień następny wstał w purpurze i pogodzie. Książę zasnął z wieczora, ale nie spał w nocy, oczy Judki rozszerzone budziły go co chwila. Ubrał go o najwcześniejszej godzinie ociężały Lestko. Na twarzy jego znać było strach i znużenie. Powiedział, że Täli chciał widzieć księcia, ale że pobiegł do ratusza. Henryk czym prędzej otulił się płaszczem i pieszo poszedł do kościoła, gdzie mnisi czuwali całą noc, już od północy począwszy odprawiać jutrznie i msze kolejne. W szklanych oknach kościoła, jedynych, jakie były w Sandomierzu, paliły się różowe światła poranka i ta konkretna radość i obecność dnia zdawały się unicestwiać istnienie nieszczęścia. Henryk myślał, że tak czuł się Jaśko z Polasocia, który zamierzał się na niego wschodnim sztyletem, dano mu bowiem do wypicia jakiegoś strasznego trunku. Kto dał? A kto dał Henrykowi tego oszałamiającego wina, które uśpiło go wczoraj w rozśpiewanym kościele, a dzisiaj napełniło dziecinnymi wrażeniami wobec ołtarza i różowych okien? Czuł się pijany i upojony, zapadł się jak gdyby i leciał — i stał w swoim srebrnymi płaszczu nieporuszony pośrodku porannego kościoła, wpatrzony w biały opłatek tkwiący w monstrancji, opłatek znieważony miłością jego kochanki. Skupił wszystkie swe siły w momencie wychodzenia przed zebranych na wiec ludzi, w momencie, kiedy rozpocząć się miał sąd. Postanowił bezwzględnie przeprowadzić swoją wolę i obronić kochaną kobietę wbrew wszystkim prawom boskim i ludzkim. Gdy wchodził do niskiej, czarnej sali rycerskiej, z ław ustawionych pod ścianami i na środku sali podniosło się wiele ludu. Izba była niska i nagrzana promieniami słońca. Zebrana gromada wydawała przenikliwy fetor, nieznośny dla nozdrzy Henryka. Pot ludzki i ludzkie wydzieliny pachniały niezwykle intensywnie. W sali pod ścianą kazał Henryk wymurować wzniesienie. Wchodziło się na to wzniesienie po stopniach, jak do ołtarza, i stał tam tron arabski, z kości słoniowej rżnięty, półokrągły i z łukowym oparciem nabijanym złotymi gwoździami,. nad tronem wznosił się ptak wykuty w kamieniu, a na ścianach prążkowanych widniały wypukłe gałązki i listki. Ogromna chorągiew książęca z białym orłem stalą po prawicy tronu, trzymana przez trzech rycerzy. Na tron ten wstąpił Henryk. Wystąpili wówczas księża i poczęli tu również odprawiać pewne modły i śpiewy, Henryk z roztargnieniem przysłuchiwał się modlitwom. Widział, że mu za złe miano zbudowanie owego wywyższenia modą zachodnią. Dawniej książę, jak poddani, zasiadał na dębowej ławie zasłanej kożuchem. Stając tak na tym wywyższeniu, które oddzieliło go od pospólstwa, spoglądał na wszystkich zgromadzonych. Wstąpił na ołtarz ten swój, mocno stawiając nogi w biały safian obute. Stanął w wojennym rozkroku — i bystro spojrzał po cuchnącej gromadzie. Ale kiedy teraz począł przypatrywać się im: chłopom na schwał, księżom, rycerzom — zastanowiło go, że równy jemu brali krok i zbrojnie stali wokoło, i rzucali ku niemu płonące spojrzenie. Cóż go więc wywyższało ponad nich? Władza od Boga dana. Kobieta, którą kochał nade wszystko, popełniła zbrodnię równie niewinną jak niezrozumiałą i straszną. Wszystko sprzysięgło się na nią prócz jednego, że sądzić ją będzie kochanek, który życie jej przełoży nad wszystko. Gdy dość długie modlitwy skończyły się, ź chrzęstem i pewny siebie usiadł w kościanym krześle. Podszedł pachoł z srebrną misą i podał mu wodę do umycia rąk. Uczynił ten obrządek machinalnie, przyzwyczajonym już do tego ruchem, a że woda była święcona, więc przeżegnał się przed umyciem i po umyciu. Potem podszedł drugi chłopak z gałązką świeżej dębiny, wziął ją Henryk i trzymał w dłoni na znak swej godności sędziowskiej, która rozkwitała zielonymi liśćmi. Potem wszyscy przybyli panowie podług godności i zasług bili pokłon przed księciem, przyklękając przed nim, i całowali go w rękę, którą zmęczonym i niedbałym gestem podawał im z krzesła. Trwało to bardzo długo. Przez ten czas mógł przypatrzyć się wszystkim obecnym, którzy ku niemu postępowali, mógł ich wywołać w pamięci wraz z całym życiem ich, tak skomplikowanym, i podsumować ich znaczenie. Gdy spozierał w twarze panów, starsze i młodsze, czuł mimo wszystko nie tylko władzę swoją, ale także wspólnotę swą z nimi i że niby jak drzewa w lesie razem wyrośli. I poczuł odpowiedzialność za wszystkich, którzy na ręce jego złożyli swoje najwyższe zaufanie. Gdy z powrotem usiedli na ławach, wstrzymywał się przez parę chwil z daniem odpowiedniego znaku niebieską chustką, którą trzymał w lewicy. Prowadził oczyma po tych pooranych twarzach i nagle zatrwożył się myślą, iż ludzie ci z niewiadomego powodu dali mu dębową gałąź sądu do ręki i co postanowi on, człowiek, oni wykonają. Miał władzę. Ale oni, Wszebor, Smił z Brzezia, Goworek, Humbald, Gereon, wszyscy, którzy wkoło tronu jego siedzieli, dali mu tę władzę wolą własną i uznaniem. Być może myślą teraz o tym, aby mu ją odjąć powstaniem i buntem? I wtedy będzie bezwładną kukłą; przyszła mu na myśl namiętna, wielka i żałosna Agnieszka i mąż jej, brat jego, umierający samotny w obcym Altenburgu. Cóż miałoby za znaczenie cofnięcie tej władzy? Wyciągnął wtedy przed siebie rękę z chustką, wprowadzono Judkę i sługa, stukając trzykrotnie kijem, zapowiedział otwarcie sądu. Zrobiło się cicho, powstał Humbald z miejsca i, skłoniwszy się księciu, rozpoczął mówienie. Od chwili kiedy weszła Judka, poczuł Henryk, że się coś zmieniło. Nie tylko na sali i wśród wiecowników, ale w nim samym. Obdartą Żydówkę posadzono na stołku — i wnet jej wielkie, szafirowe oczy zwróciły się ku niemu bez najmniejszej nadziei. Spojrzawszy na nią poczuł Henryk, że cała pewność ocalenia zapada się, ucieka w podziemia. Nie czekała ocalenia Judka, już była umarła. Nie mógł jej wyzwolić, jak nie mógł wskrzesić człowieka. Spoglądał po twarzach zebranych, nie znalazł na nich żadnego wyrazu. Mieli spokojne oblicza urzędników; spełniających swoje funkcje. Od ranka błagali go młodzi, aby nie oddawał losów Judyty w ręce biskupa krakowskiego, sam wolał sądzić. Musiał sądzić. Porównywając sprawę Judki ze sprawą Jaśka z Polasocia, zadziwiony był różnicą. Jaśka skazano na śmierć jego wyrokiem, co uważał za proste i naturalne, za konsekwencję nieodpartą. Tymczasem nie widział tej konsekwencji w ewentualnym skazaniu Judyty. Pragnął jej ocalenia, był uczuciowo zainteresowany — i oto upadała cała sprawiedliwość. Przypomniał to sobie, co Barbarossa mówił mu o hierarchii prawa i o konieczności prawnej. Wobec prawa nie zostawało nic z władzy. Patrzył na ludzi, na rycerstwo, na biskupów, na mieszczan. Każdy z nich pragnął narzucić mu swój interes, każdy go chciał wadzić swoją drogą. Podniósł się zgrzybiały stary proboszcz Humbald, i począł opowiadać księciu i zebranym o straszliwym przestępstwie żydowskiej pieśniarki. Ręce mu się trzęsły, gdy podnosił je ku górze i łzy ciurkiem płynęły po twarzy, gdy mówił o obrazie, jakiej doznał Najświętszy Sakrament Ołtarza. Ani widok papieża na białej mulicy, ani modlitwy przy najświętszym Grobie, ani konsekracja tajemna na brata Świątyni nie wstrząsnęły tak Henrykiem jak widok zapłakanej twarzy starego proboszcza. Poczuł, że odwieczne i zasadnicze prawa zostały obrażone i że jeżeli drogi tych praw nie zostaną naprawione jego wyrokiem, świat cały może się zawalić. Patrzał uważnie na Judkę, narzędzie deprawacji świata. Siedziała z pochyloną teraz głową, odwróciwszy swój wzrok od księcia. Loki brązowe rozsypały się i przykryły owal twarzy. Przez rozdarcia sukni świeciły piersi i ramiona. Skurczona, zgarbiona, rozbita, odpływała od niego jakoby na drewnianej tratwie po olbrzymim, sinym i wzburzonym morzu. Zapadała się w ruchomą otchłań nieszczęścia, zakrywały ją przed nim fale i stawała się coraz mniejsza, coraz dalsza, coraz mniej rzeczywista. Jednocześnie zaś czuł, że sam wobec niej wyrasta, wznosi się na swoim tronie z kości słoniowej jak na obłoku, mgła zimna oddziela go od jej rzeczywistości, od jej ciała, od jej słów i głosu. Że w miarę słów proboszcza, który wzywał jego na sędzię, zachodziła w nim przemiana podobna, jaka zaszła w opłatku zgwałconym przez Judkę; w miarę konsekracyjnych słów kapłana przeistaczał się. Nie był już Henrykiem, kochankiem pięknym, pamiętającym dotknięcie każdego włókna tego nieszczęśliwego ciała, które uciekało od niego jak trup rozbitka na tratwie. Stawał się nieczłowiekiem, maszyną, której ponadludzkie prawo używało do przywrócenia naturalnego biegu spraw świata, naruszonego przestępstwem. Władza jego była w tej chwili złudzeniem, musiał postąpić, jak mu nakazywało prawo. A prawo to, zwyczaj odwieczny, wyłożył następnie powstawszy z trudem drugi starzec; bez twarzy już prawie, tak w śmierci pogrążony, wojewoda Wszebor. Wyłożył spokojnie, iż ktokolwiek takie przestępstwo przeciw Kościołowi popełni, świętokradztwo i zbrodnię największą — musi być ukamienowany. Bez drgnienia powiek powiedział te słowa Wszebor, bez drgnienia powiek patrzył Henryk na Judytę. Skurczona, jak zwierzę przypadłe do ziemi, siedziała nieporuszona na stołku pomiędzy dwoma pachołkami. W miarę jak mówił Wszebor, powoli podnosiła głowę i spojrzała otwarcie w oczy Henrykowi, zupełnie spokojnie, obojętnie nawet, i po prostu widać było, że chodzi jej tylko o patrzenie na księcia, który srebrny i biały siedział na majestacie. Pasła oczy swoje jego pięknością i miłością swoją i z tą miłością swoją odchodziła na pół umarła. Podniósł się książę, a ona patrzyła na niego z uwielbieniem i zachwytem. Książę znów skinął błękitną chustką i powiedział mocnym głosem: — Niech się stanie tak, jak mówi Wszebor. Skłonili się panowie i wtedy Henryk odwrócił swój wzrok od skazanej; skurczyła się ona jak ptak i opadła bezwładnie ze stołka. Książę poruszył się, schodził ze stopni. Wszebor i Grot zatrzymali go za ręce, przekładali mu, że się sprawy nie skończyły, ale on ich nie słuchał. Odszedł na swoje pokoje i zaraź trąby zagrzmiały przeciągle i smutno na znak, że wiec zakończony. Dźwięk tych trąb stał się słupem granicznym pomiędzy dawnym i nowym życiem Henryka. Ledwie przebrzmiał, a już patrzył on na połacie minionego świata jak na coś, co zapadało się i nie powróci. On sam — barwny, strojny, pobożny książę Henryk Sandomierski — wydał mu się obcym skoczkiem. Został sam, i to, co go czekało, przedstawiało mu się jako obszerna pustynia. Patrzył, i wszystko, co go otaczało, wydawało mu się komedią bezsensowną. Kiedy powrócił z Herchem z pogoni za Tälim, nie usunął się od towarzystwa zamkowego, nie zamknął się w swoim pokoju jak w celi: przeciwnie, ucztował i jeździł na łowy, śmiał się z innymi, radził z postarzałym Wipponem. Wszyscy jak gdyby zapomnieli o strasznych wypadkach, które w krótkim czasie zawlekła mgła legendy. Ale Henryk nie zapomniał, przeciwnie, pamiętał każdy szczegół. I w świetle pamięci zarysowały mu się wyraźnie wszystkie charaktery ludzi, którzy go otaczali. Z chwilą kiedy rozeszło się jak obłok późny na pogodnym niebie wszystko, co było natężeniem jego woli, zobaczył wyraźnie kontury rzeczywistości, która go otaczała. Tak czasami, leżąc w łóżku przed zaśnięciem, mrużymy oczy i wszystko, co stoi w pokoju, wszystko, na co nasz wzrok pada, wydaje się zanurzone w osobliwszej pewnej atmosferze; ma jak gdyby inne, pełniejsze, bogatsze życie wewnętrzne i staje się bardziej dla nas dostępne w swojej istocie. Tak samo Henrykowi ludzie, z którymi co dzień przestawał, stali się dostępni w swojej treści — i przerażało go chwilami to spojrzenie na małość ich i beznadziejność. Jeden tylko gorzki Hercho, zawsze przywiązany i zawsze już teraz z uśmiechem na ustach, zdawał się być na wieki w pancerzu niedostępności. Uśmiech Hercha był mierzydłem wszystkich wewnętrznych przegranych Henryka. To, co było dla niego koniecznością państwową, gubiło go jednocześnie i pogrążało w oczach najbliższych. I tak właśnie poznał wszystkie miraże rządzenia. Jak nie potrafił śpiewać podobnie do Bartłomieja — tak nie mógł w sobie wynaleźć siły Chrobrego. Wiedział, dokąd i po co ma wieść ludzi, ale nie mógł ich wieść. Nie było żadnych ludzi. Nie miał komu narzucić swojej wielkości i wielkość ta sama doznawała uszczerbku dzięki czynom, które miały ją wyzwolić. Skazanie Judki — czyn na pozór wolny — był, zdawało mu się, czynem odwagi i sumienia. Ale przez swój brak buntu, przez brak oporu, przez swą legalność — stał się przekleństwem wyjałowienia. Widząc wszystkich dokoła wyraźniej, tym mętniej widział Henryk siebie. I, zanurzając się w martwe myślenie, obumierał dla działania. Rozkład rozpoczynał się gdzieś zupełnie w głębi i niedostrzeżenie. Ale po kilku miesiącach objawił się już zewnętrznie. Książę nie chodził do łaźni, nie wzywał balwierza. Nie naradzał się z Wipponem, nie objeżdżał granic ni grodów. Sam nie zauważył tego, przeciwnie, wydawało mu się, że żyje w gorączkowej aktywności, że naprawdę żyje i gotuje się do walki. Ale mijały tygodnie, miesiące, lata: wszystko było tylko zdrętwieniem wyobraźni. Cała aktywność, cała wałka przebiegała na terenie wewnętrznym, niedostępnym, dla gorzkich uśmiechów zawiedzionych na swym wodzu żołnierzy. Rozdział XXVII A potem w strasznych dniach Henryk mieszkał w czarnej przepaści, do której nie dochodziło światło dnia codziennego. Nie dochodził i gwar codziennych potrzeb i spraw, od których huczał dwór. Wippo, podskarbi królewski, Smił z Brzezia, jego łowczy, wreszcie maiordomus Gotlob nie wchodzili do księcia, nie mieli także do niego dostępu duchowni ani proboszcz Humbald, ani przełożony capelli zakonnej, sprawami kancelaryjnymi i nabożnością zajęty, zacny opat Gereon. W pokoju książęcym bywał tylko Hercho i widział, że książę, chodząc po pokoju, nie patrzy na niego. Nie patrzył na niego Henryk i nie widział nic oprócz nocy. Wreszcie zawezwał kiedyś Gereona i ku przerażeniu mnicha zapytał go, czy można się modlić za dusze potępione, za pogan, żydów lub wyznawców Mahometa. Przeraził się święty mnich i odpowiedział, że raz jeden tylko w ciągu roku Kościół zarządza modły za niewiernych, w dzień, kiedy nie odbywa się najświętsza ofiara: w Wielki Piątek. — To za żywych — powiedział książę — ale za umarłych? Zamilkł Gereon. Wiedział, że za umarłych niewiernych nie masz modlitwy, jak nie masz za potępionych, samobójców, skazańców, straceńców i tych, których matka nasza, Kościół, odtrąciła od piersi swej. Ale jednocześnie domyślał się, że nie będzie przyjemna słuchowi księcia ta sprawa. Więc powiedział wymijająco: — Bóg sam zna serce potępionych. Może się i za nich można modlić w Wielki Piątek. Ale Henryk wiedział, iż to są tylko słowa uprzejmości, i nie słuchał ich. Widział przed oczami tylko to jedno: wiec ogromny i zjazd wszystkich świeckich i duchownych panów księstwa, i zasłuchanych w słowa jego dostojników — a pośród tego grona małą w porównaniu postać Żydówki. Była kochanką jego, a musiał wydać na nią wyrok śmiertelny. Wszyscy pragnęli jej ocalenia, nawet księża, przerażeni bluźnierstwem, wiedzieli, że jest kochanką księcia; a że dotychczas nie miał kobiety, za złe mu miano. Oskarżali ją i trzęśli nad nią wzniesionymi rękami, ale myśleli, że książę ją uwolni albo że każe po cichu wyprowadzić z piwnicy preatorium i odeśle ją do odległego klasztoru, albo oddali do zamku nadgranicznego. Tylko ona jedna wiedziała, że inaczej nie może być — i on wiedział, że nie może inaczej. Patrzyli sobie w oczy przez całą salę i przerażone jej źrenice uspokajały się, kiedy spostrzegały chłodny blask jego oczu. Tak musiało być i czuła się już umarłą — widział Henryk. I nie krzyczała, kiedy wyrok zapadł; złamała się, kiedy książę wzrok od niej odwrócił, i upadła na ziemię tylko dlatego, że książę wzrok od niej odwrócił. I umarła potem, nie wiedział Henryk, kiedy. Przed śmiercią zażądała chrztu, ale nikt nie śmiał ochrzcić czarownicy. I dlatego wtrącono ją w przepaść czarną jak noc i teraz Gereon zabraniał modlić się za jej duszę. Henryk myślał o tym, co mu prawił kiedyś Lestko: Chłopi wierzą, że człowiek wraca po śmierci trzy lata i trzy miesiące i że należy pokarmu zostawić zawsze trochę, aby wracał jeszcze. I że niektóre wdowy powiadają, że mąż ich przychodzi co noc i jest z nimi i śpi, tylko mu trzeba zostawić mleka w misce, makówkę maku i naparstek miodu. I że Krzywousty, kiedy w odartych szatach we śnie ukazał się Salomei, nie o modlitwy prosił, której miał dowolno, ale pokarmu. I święta księżna nie dała mu, bowiem nie wiedziała, jak to naprawdę jest, bo była Niemką. Lestko mówił mu kiedyś to wszystko na serio. Dziwił się książę, bo przecież miał tego\ chłopca ze sobą, wielki był jak Achilles i mocny i bił się pod Askalonem, i widział wraz z nim Bamberg, Romę, Palermo, Jerozolimę i Konstantynopol. A powrócił do ziemi swojej, ożenił się i wierzył z powrotem w to wszystko, w co księża wierzyć zakazowali i co sprzeciwiało się nie tylko religii, ale nawet rozsądkowi bywałego człowieka. I wzdrygał się książę myśląc o tej makówce maku i naparstku miodu, na które zwabić by się dała umarła kobieta. Był u niego Wszebor wojewoda. Przedstawiał księciu, że wiele rzeczy jest na zamku sandomierskim nie tak jak potrzeba. Pamiętał on niejedno i widział wielu książąt. Opowiadał mu, że dziadek jego pamiętał czasy króla Mieszka i królowej Rychezy. I pamiętał, jak królowa przeszła na stronę Bezpryma i razem z nim zawiozła do cesarza prawdziwą koronę i oddała mu ją, aby się zatarł wszelki znak po królestwie polskim. I że tylko tamta korona była prawdziwa. To tylko jedno zapamiętał sobie Henryk z długiej rozmowy z wojewodą, wszystko inne, a było tego wiele, odnosiło się i do obyczajów Henryka, które obce były i niepodobne do niczego, co dawna Polska widywała, oraz do sposobów rządzenia, które polegały na usunięciu się w cień komnat zamkowych, a nie na objeżdżaniu z orszakiem granic księstwa, lustrowaniu zamków i dopuszczaniu do siebie wszystkich poddanych, którzy powinni byli władzy książęcej jak najgorętsze składać zaufanie. Pomału, w czerni samotnej, przerywanej tylko wizją przedśmiertnie rozszerzonych oczu, zaczęły przebłyskiwać światła. Teraz znosił książę tylko Lestka. Hercho wydawał mu się zanadto cudzoziemski, nigdy bardziej nie czuł jego obcości niż w tych dniach. Lestko był prosty, śmiał się nieznośnie i ostro, pokazując białe, spiczaste zęby, ale pod wszystkim zaniedbaniem jego wyczuwał Henryk jakiś wspólny grunt. Łączyło ich pochodzenie i mowa wspólna, i to, co razem przeżyli. Toteż począł dopuszczać Lestka do długich gawęd. Polegało to na tym, że Lestko opowiadał, Henryk zaś słuchał tych jego opowieści, raczej badając charakter swego sługi niż zajmując się treścią jego słów. Minęła zima, lato, znowu zima. Henryk usłuchał rad wojewody, a tymczasem stary zmarł, pochowano go ku wiośnie z zachowaniem wszystkich dawnych ceremonii Nawet wdowa zjawiła się z gołą głową na ogromnej mogile i miecznik książęcy przystąpił do niej udając, że ją zabija, ale wtedy postąpił proboszcz Humbald i odebrał mu miecz z ręki i, zarzucając płaszcz na lekkie szaty wdowie, odebrał ją z rąk miecznika i oddał przełożonej panien benedyktynek, która wdowę do swego chciała zaliczyć grona. Był to bardzo dawny, zanikający już zwyczaj. Henryk zachwycił się nim. Trzeba było nowego mianować wojewodę; Henryk nie chciał słuchać w tym względzie zdania wiecu, nie chciał zwoływać ludzi. Nagle został mianowany wojewodą młody Goworek, który i trzydziestu lat nie miał: Henryk usłuchał rad zmarłego: z młodym Goworkiem objeżdżał granice, odwiedzał kasztelanów po odległych grodach, spierał się z nimi o prawa biskupie i zabierał należne łupieże. Goworek chętny był i skory. Ale nic nie szło w porównanie z tymi uczuciami, jakich książę doznawał odłączając się od całej drużyny i zagłębiając się w lasy lub zatrzymując w małych siołach, wolach i wsiach. Szukał pomiędzy ludźmi, którzy go otaczali ze wszech stron, starych i doświadczonych i zabierając ich do karczmy (którą od niego Żyd lub chłop dzierżawił) albo do barci której, gdzie miodosytnik doświadczony mieszkał, i upoiwszy dziada świeżym miodem lub młodym piwem, kazał sobie gadać o życiu, jak to dawniej bywało. I opowiadali mu niemało. Czasami w lasach umyślnie odchodził do miejsc, gdzie stały stare drzewa święcone, pod którymi postrzyżyny dawniej odprawiano. I Henryka przecież postrzygali, ale na zamku łęczyckim, księża przy tym byli i ostrzyżoną głowę książątka chryzmem smarowali. Ale chłopi prowadzili dzieci pod owe dęby i tam im włosy obcinali, palili razem z gałązkami jemioły i z ziołami różnymi i popiół na trzy strony świata rozsypywali. Widział i czarownice stare, w głębi lasów mieszkające, i Lestko mu proponował, że pokażą mu kogo chce ze zmarłych. Ale nie dał ze sobą czarów czynić. A wszyscy gadali o Masławie i o tamtych czasach. Masław, jak i zbóje świętokrzyskie, porównywał doły z górami i co odbierał książętom i biskupom, to chłopu ubogiemu dawał. Jeden tylko był taki chłop, przypisaniec biskupi aż hen pod Lublinem kresowym; siedział na leśnej chałupie i drzewo rąbał, smołę wypalał lub węgiel na komorę biskupią do Krakowa dostarczał. Dużo tam tego nie było. Ten sklął i Masława, kiedy się Lestko o niego zapytał: — Wszyscy jednacy — powiadał — książęta, psia ich mać. — Gnali to to nasi dziadowie — powiadał — aż im się spod kopyt kurzyło, wszystko do Masława uciekało, a my wszyscy razem za nimi z drewnianymi widłami. W zapale opowiadania wcielał się w dziadów swych i powiadał „my”, jak gdyby sam brał udział w grabieżach, pożarach i mordach, o których z lubością opowiadał. — W zimie panów rycerzów po lodzie gnaliśmy i kijami tłukliśmy, głową do przerębla wsadzaliśmy w mrozy, jakich nikt najstarszy nie pamięta. Kosa na sztorc postawiona i koli brata! — No, a teraz byście nie poszli? — zapytał Lestko. — Czemu nie? Niechby tylko wieść przynieśli. Dawniej tom koło Bodzentowa mieszkał, tośmy tam mieli takie stowarzyszenie. Kto co miał z broni: łuki, noże, miecze, wszystko my do kupy składali Na księcia chcieli iść, na Sandomierz. Ale biskup się zwiedział, że my o tym gadali, wziął nas, porozdzielał, kogo na Wrocław, kogo na Lubuszę czy Budziszyn, a kogo na Lublin. Wszędzie, ścierwa, majątek mają. A z diabłem za pan brat żyją. Powiadał jeden, że w krakowskim kościele to diabeł biskupowi służy. Lestko się śmiał. Henryk słuchał. Wreszcie wzdrygał się gwałtownie. — Prędko, prędko — myślał — do roboty, do czynu. — Ale nic nie czynił. Za każdym razem, gdy wracał do Sandomierza, spostrzegał, że dzieje się tu coraz gorzej; dwór jak gdyby zarastał pajęczyną, a księża usuwali się od niego jak od zapowietrzonego. Ludzi było coraz mniej, a gdy kto się zjawił, to tylko z prośbą jakaś zawsze, nigdy inaczej, jak wówczas w Opatowie Jaksa, Wippo od śmierci Judki posmutniał, zawsze był wierny, ale podobno coraz więcej do swojej piwniczki odkładał i pomawiano go już o chęć powrotu do Niemiec. Gertrudzie trudno było ustrzec dobra babskiego na zamku, gdzie, właściwie mówiąc, nikt księcia nie słuchał, bo wiadomo było, że go nic nie obchodzi. Ile razy przyjeżdżał na zamek, w zmiętym płaszczu, na nie czyszczonych koniach, tyle razy powiadała mu, że się chce przenieść z powrotem do swojego klasztoru. Kiwał na to wszystko pobłażliwie głową. Wreszcie pewnego dnia zjawił się Wippo i powiedział, że nie można siedzieć na Sandomierzu bez książęcego brata, Kazimierz musi powrócić z Niemiec, bo inaczej Wippo porzuci wszystko. Ta rozmowa otworzyła dopiero oczy Henrykowi: ujrzał, jak bardzo wszystko się zmieniło w te lat parę, postarzał się i wszystkie ważne węzły wypadają mu z ręki. — Ach, Wippo — powiedział — chciałbym pojechać z tobą do Rzymu! — Wippo uśmiechnął się z przymusem. — Ja bym chciał, aby Wasza Wielebność siedziała ze mną na Sandomierzu. — A na Krakowie nie chcesz? — Na Krakowie! — powiedział powątpiewająco Wippo — tam by mnie inni, bogatsi, zagryźli. Ja wolę w Sandomierzu. — Dlaczego dano właściwie w zastaw Kazimierza? — pytał Wippo mieszając handlowe pojęcia do politycznych. — Bo książę Bolesław obiecał dać Śląsk księciu Władysławowi Otóż ja mam wiadomość: książę Władysław umarł. — Co ty mówisz, skąd wiesz? — Ja już wiem. Teraz trzeba oddać Śląsk jego synowi — i książę Kazimierz wróci na nasze gospodarstwo. Henryk się zaśmiał, ale się zastanowił. Wippo miał rację, teraz można się było zabezpieczyć od cesarskich uroszczeń i znowuż otrzymać Kazimierza z powrotem. Postanowiono, że książę Henryk pojedzie do Gniezna, do księcia Mieszka, i razem z nim podejmie inicjatywę w tej sprawie u Kędzierzawego. Tymczasem, kiedy przybył do Poznania (tam Mieszko przebywał), okazało się, że bracia porozumieli się bez niego i odstąpili Śląsk synom Władysławowym, gdy tylko cesarz posłów przysłał, ze strachu przed nową cesarską wyprawą, i że Kazimierza z powrotem zażądali, wszystko bez wiedzy Henryka. Jednocześnie zaś książęta naradzali się, jakby tych synów Władysławowych jak najprędzej ze Śląska wyzuć — Bolesław bowiem nie mógł żyć bez Wrocławia. Wszystko zatem było załatwione bez Henryka; powracał on do Sandomierza ucieszony z rychłego powrotu brata, a jednocześnie bardzo zamyślony. Jechał przez Mazowsze, rozmokłe o tej porze i rozkiśnięte. Nie mógł się doczekać całego swojego orszaku, który za nim przyzostawał. Tym razem bowiem jeździł dworno. I znowu się wysforował naprzód z Goworkiem, Herchem i kilkoma innymi. Irytowało go i to nawet towarzystwo. Goworek zachowywał się w Poznaniu jak błazen, kłócił się o honory i miejsca przy stole, czupurzył się i przysporzył sobie i księciu w Wielkopolsce samych wrogów. Hercho znowuż, zawsze wierny i zawsze oddany, snuł się za nim jak cień i zawsze w spojrzeniu jego czytał Henryk jakieś zarzuty. Ciągle jak gdyby tłumaczył się oczami, że on o księciu mimo wszystko nic złego nie myśli. Już wolał Henryk młodego Włodzimierza Świętopełkowica, choć do dziadka nie był podobny, a może dlatego. Patrzał na niego książę z ciekawością, gdyż się dowiedział u Mieszka nie znanej mu plotki: podobno Piotr Dunin knuł z Agnieszką spisek i przeciw mężowi ją namawiał, i razem mieli zagarnąć władzę w rękę; mieli księcia Władysława do ciemnicy wtrącić i udusić, a sami Polskę między siebie wziąć i panować. Byłby wtedy Włodzimierz trzecim królem polskim z nowej rodziny. Patrzył na chłopca z uśmiechem Henryk, był pospolity, rzetelny, skoczny! Gdyby nie zdrada chłopa Agnieszki, Dobiesza, korona kwitłaby na skroni tego potomka bizantyjskich cesarzy. Ładnie by w koronie wyglądał! U Mieszka Henryk niewiele poza tym się dowiedział. Bez świadków prawie z bratem nie rozmawiał. Mieszko puszył się jak zwykle, otaczał się zaufanymi, namnożył jakichś dworskich godności, tytułował swych dworzan najzabawniej w świecie, a jemu wszystko mówiło od „majestatu”. „Wasz Majestat” — Henryk o mało nie zleciał z krzesła, kiedy po raz pierwszy posłyszał ten zwrot w poznańskiej świetlicy. Ale potem przypatrzył się Mieszkowi, jak siedział z żoną, siostrą żony, otoczony mnóstwem synów, którzy tylko za jego plecami się swarzyli, i rzeczywiście ujrzał, że siedzi on jak na majestacie, na tronie jakoby. I zadziwił się, jak Mieszkowi łatwo jakoś przychodziło dzierżenie wszystkiego w garści na swoim niedużym zresztą księstwie. Sami mu się dworzanie w pas kłaniali. Musiał myśleć o koronie Mieszko, nie ulegało” to wątpliwości dla Henryka. O Bolesławie odzywał się bardzo pogardliwie, chociaż z wielką ostrożnością. Widział Henryk, iż jego osoba nie istniała po prostu w oczach brata; uważał on go za księdza, zakonnika, pytał go, czy mszę codziennie odprawia, i dziwił się, że Henryk nie otrzymał święceń. Z wielką zręcznością Mieszko machinował na Pomorzu, zerkając w stronę silnej Danii i króla Waldemara, a jednocześnie nie przeszkadzając stosunkom książąt pomorskich z Barbarossą. Uważał obu tych władców za szczyty potęgi i bardzo nisko cenił Polskę w porównaniu z nimi. — Cóż my? — powtarzał — alboż to u nas ma kto taką siłę w garści, jak król Waldemar? — I wracał w swych teoriach wciąż do Pomorza i twierdził, że bez morza istnieć nie może. Spławiał Odrą do Szczecina sól, którą mu Bolesław z Krakowa za bezcen przysyłał, i różne kopalniane minerały, spod Wrocławia wydobywane, które na coś we Francji i w Anglii były potrzebne. Jakoś mu się tak zręcznie władało, jakoś nie wiadomo skąd padał na niego blask, choć puszył się niepomiernie, nigdy nic nie pamiętał i był po prostu bardzo głupi. Ale był urodzonym księciem. — Jego będą słuchali — myślał sobie Henryk. Ile razy natykał się na żywych i względnie rozumnych ludzi, którzy stali na przeszkodzie do urzeczywistnienia jego zamiarów, kiedy widział konkretne ich kształty, wszystko, co przysięgał sobie i obiecywał, okazywało się niemożliwością. Jakże tu sięgnąć po koronę mając takiego Mieszka po drodze? Zabić go? Ależ to brat, brat, który na pewno mógłby być lepszym, konkretniejszym królem od Henryka. Wie on, że należy się bać Waldemara, a z drugiej strony należy płacić przyobiecaną daninę cesarzowi, który słusznie czy niesłusznie uważa się za zwierzchnika ziem polskich. A dopiero kiedy tamci siedzą spokojnie, można gospodarować u siebie, żenić synów, wydawać za mąż córki i pieczętować akta wielkim majestatem. Bogacić się dzięki Żydom-mincarzom także nie zaszkodzi. Właśnie teraz jechali lasem, podobnym do tego, gdzie lubił bywać z Herchem i z Bartłomiejem (niech go Pan ma w swojej opiece) pod Zwiefalten, gdzie Lok mu opowiadał różne dzieje i gdzie jak gołębica, jak ogień niebieski spadło na niego błogosławieństwo czynu. Nie, nie będzie bezsilny, podejmie raz jeszcze wszystko z powrotem. Kazimierz mu pomoże. Dzień był wiosenny i kończył się już. Pół nieba było pokryte kolorem pomarańczowym, jak oriflamma króla Baldwina. Na tle tego nieba widniały czarne gałęzie. Wśród lasów nagle zobaczył książę na polanie wzgórze półokrągłe jak tarcza leżąca; wyschło ono z wody wiosennej i leżało jak pierś matki ziemi. Wkoło tego wzgórza, trzymając się za ręce, krążyły dziewczęta śpiewające wiośnianki. Zawsze o tej porze tak się zbierały i śpiewały, zanim jeszcze sok po brzozach zaczął krążyć. Zatrzymał się książę na skraju lasu i patrzył na ich miarowe krążenia. I słuchał wysokich nut, które wchodziły tam i spadały z powrotem, zamyślone i soczyste. Mazowsze było siedliskiem pogan i tych, co z widłami na panów chodzili, i tych, co księży palili. Coś z tego buntu było w tej pieśni niezrozumiałej. I miała ona w sobie rusałczany czar, który skuwał niemocą. Czuł Henryk, słuchając tego śpiewu, jak wszystko w nim zasypia, kołysał się miarowo w strzemionach jak one dziewczęta naokoło wzgórka. Inny pejzaż przychodził mu do głowy i uczucie, jakoby przyjął komunię, myśl o zdobyciu wielkości. Gdyby może myślał o doskonałości, byłby prędzej został świętym i władcą? Ale jakaż jest doskonałość w chrześcijaństwie? Doskonałość, wyrzeczenia się — i nie ma stąd żadnej siły. Może być Kalikstem Bjarne, z którego śmieli się nawet genueńscy galernicy? Czyżby jak Masław mógł pójść przeciw królom i cesarzom w imię Światowida? Któż będzie z nim? I gdzież ma szukać ludzi? Leżał przed nim ten wzgórek, pępek Polski, i las za nim, a potem pola i jakże równinne, nieprzebyte lasy, błota, kujawy; a za nimi miasta i grody, i morza na końcu, a na drugim końcu góry i cały ten olbrzymi szmat ziemi, gdzie mu każdy powie: książę. I jakże znaleźć klucz do tej ziemi, jak ją objąć, jak ją pokochać? Gdzie powiedzieć, że ona naprawdę jest? I jak znaleźć jej najgłębsze znaczenie, jak najgłębsze znaczenie Sycylii zabrzmiało w głosie śpiewającego pasterza? Czy zawarte jest ono w śpiewaniu tych dziewcząt, kołyszącym i usypiającym, a mocnym, jakby w udach tych kobiet krążyły soki brzóz? — Pogaństwo sprawiają — powiedział Goworek — każ, książę, przepędzić to paskudztwo płazem. — Ładne są — zauważył Hercho. — Modlą się, jak potrafią — powoli odparł Henryk — wiosna wstaje pomału nad naszymi lasami. I pojechali dalej. Ku Płocku. Henryk chciał zobaczyć na drzwiach katedralnych cieniutki obraz Wierzchosławy. Rozdział XXVIII Nastało bardzo upalne lato i przyjechał wreszcie Kazimierz. Nadciągnął z kilkoma panami, służką jakimś niemieckim, raczej zbiedzony i znudzony niż wypolerowany na cesarskim dworze. Za głowę się schwycił ujrzawszy, co się działo na braterskim zamku, i naradziwszy się z Goworkiem i Wipponem natychmiast się zabrał do żywej roboty. Henryk zobaczył, że brat się nic a nic nie zmienił, taki sam, jaki wyjechał na pole pod Krzyszków, taki sam powrócił. I opowiedział tylko o tym, co widział ostatnio przejeżdżając przez Wrocław i Kraków u brata Bolesława. O Niemczech, o cesarzu ani słowa. Potem dopiero dowiedział się przypadkiem Henryk, że z cesarzem do Włoch jeździł, miasta lombardzkie znał, był z Barbarossą \v.. Turynie na weselu swojaczki. Jakaż swojaczka? To Richenza, okazało się, owdowiawszy raz jeszcze, wychodziła za mąż za hrabiego Tuluzy. Ucieszył się Henryk, rozpytywał się, jaka była Richenza, czy piękna? Ale Kazimierz dziwił się tym pytaniom, wesele było strasznie nudne, a Richenza stara i brzydka; we Włoszech było za gorąco, człowiek w zbroi na koniu wytrzymać nie mógł i ręka trzymająca kopię mdlała od upału. Raili mu jakąś tam księżniczkę za żonę, ale nie chciał nawet o tym gadać. To było wszystko, czego się Henryk dowiedział od Kazimierza o pięcioletnim jego pobycie w Niemczech. Natomiast po Polsce Kazimierz zaraz się zaczął ruchać: do Wiślicy skoczył, Gertrudę stamtąd wypłoszył, potem znowuż pod Lublin i zaraz do swoich ruskich książątek i tam z nimi zaczął jakieś konszachty tajemnicze prowadzić, naradzać się. Przyjmował i wysyłał posłańców. Wracał do Sandomierza pełen świetnego humoru, z tajemniczą miną. Jednej rzeczy nauczył się w Niemczech: pić wesoło. Pił też wieczorami, najwięcej w towarzystwie Lestka, wyciągając go spod żoninej pierzyny. W dzień naradzał się z Wipponem, sprawnie i szybko doprowadzał sandomierską dziedzinę do należytego porządku i chodził kąpać się do Wisły. Pasjami lubił te kąpiele, a ponieważ lato było gorące, godzinami siedział w wodzie. Ludzie mówili, że to niedobrze, że boginki wodne urzec mogą albo mu członek w wodzie korzeniem czarnym posmarować — i będzie niepłodny. Ale Kazimierz śmiał się z tego i pływał jak ryba, wyścigi urządzał z innymi, kto prędzej Wisłę przepłynie i z powrotem wróci, a prąd potężny znosił płynących w bok o pół mili przynajmniej. Powszechnie tedy zauważono, że więcej na Sandomierzu niż w Wiślicy siedział. Gertruda kiwała głową i często — niestety — sama go wysyłała do Nastki, ale Kazimierz śmiał się z tego i nie jechał do kochanki. Martwiło to poczciwą zakonnicę, która się przywiązała bardzo do gospodarnej dziewczyny. Naprzód porobiono porządki w rycerskiej pracy i uzupełniono stan piwnic i zbroić. Jakoś to tak łatwo przyszło Kazimierzowi, że jeszcze bramy zamkowej, zdawało się, nie minął, a już halabardnik stał inaczej na straży i sam most zwodzony inaczej się spuszczał. Myślał Henryk, że Kazimierz ma tę samą co Mieszko łatwość trzymania wszystkiego w garści, ale to do niczego go nie prowadzi; nie ma żadnego ducha przedsiębiorczości. ‘Nie zastanawia się przy tym, na co mu jest dana ta łatwość rządzenia. Nie ma najmniejszych ambicji, wie, że jest księciem wiślickim, jak ci jego przyjaciele są książątkami łuckimi, dubieńskimi czy swirskimi — po śmierci Henryka posunie się na Sandomierz, a tymczasem pływa i bawi się jak dziecko. A wszystko naokoło niego układa się w rządny dwór i dobre gospodarstwo. Najpierw zaczęły wyglądać inaczej konie. Podcięto im niemiecką modą grzywy i ogony, Wippo zapędził baby do łatania i zszywania kap i czapraków, a rymarze poprawili uzdy. Rycerze, gdy orszakiem zajeżdżali po księcia, by się razem udać na objazd kasztelami czy odpust, czy sądy — wyglądali jak przystało. Potem kazał karmić dobrze krowy, mleka zaczęło przybywać; karmili nim wieprze, wspaniałe były pieczenie teraz na książęcy stół, choć na królewski. Gertruda pilnowała ptactwa i zawsze dostawała wystarczającą ilość pośladu ze spichrzów na rozkaz Kazimierza; potem naprawiano korabie na Wiśle, potem naciśnięto bartników i przynieśli znacznie więcej miodu i wosku niż lat ubiegłych. Wippo sycił znakomite maliniaki w swojej „willi”, opuszczonej przez jego współwyznawców. O Tälego ani razu Kazimierz nie zapytał, wiedział chyba, co się tutaj stało. Znowu więcej pieniędzy było w beczkach piwnicznych, a dla książąt sprowadzono z Wrocławia sukna i brokatów na piękne płaszcze i niebieskiego jedwabiu złotem haftowanego na pokrywy dla rumaków. Kazimierz robił sobie wspaniałe ubrania i futra, jak gdyby się przygotowywał do wesela. A potem wypłynęła kwestia templariuszy i bożogrobców miechowskich i zagojskich. Kazimierz postawił tę kwestię zupełnie wyraźnie swemu bratu, w sposób jakiś taki nowy, praktyczny i zrozumiały, że nawet wydał mu się jak gdyby bezbożny. — Właściwie czego oni chcą? — zapytał się Kazimierz, i Henryk nie mógł odpowiedzieć mu na to pytanie. Chcą prawdy — byłaby to za śmieszna odpowiedź, chcą królestwa Bożego na ziemi — a co tu mają do czynienia gony bobrowe? Czy królestwo Boże na ziemi przyjść może poprzez gony bobrowe jedynie? Czy rzeczą oczywistą jest, że muszą oni uciskać ludność okoliczną i siłą zmuszać ją, aby uprawiali ziemię jak należy, orząc ją na jesieni i zasiewając na zimę? Uznał za stosowne wszystkie te pytania otwarcie postawić przed Kazimierzem, ale Kazimierz nie rozumiał tych wątpliwości. Chodziło mu po prostu o to, czy są oni do obrony dzielnicy, czy nie, i czy podniosą miecz w razie czego. Zdecydował, iż przy najbliższej sposobności muszą się otwarcie rozmówić z Giorikiein de Bello Prato i postawić kwestię „żebrem”, jak mówił Kazimierz, widać pochwyciwszy to słówko w rozmowach ze swoimi wschodnimi przyjaciółmi. Zarówno mógł sobie sam zadać to Kazimierzowe pytanie Henryk: czego on chce? Czy jego państwo ma również być królestwem Bożym na ziemi, ale w takim razie, jak postąpić z braćmi, jak ich przekonać, że dla wspólnej szczęśliwości trzeba, aby ugięli przed nim kolano? To jest niemożliwe, a więc wszystko jest niemożliwe. Czy na pewno? Jakoż niebawem Kazimierz, bardzo uroczyście powróciwszy z odwiedzin w Haliczu — przykląkł przed Henrykiem i prosił go o posłanie dziewosłębów do Kijowa, po córkę księcia Rościsława dla niego. Ze Roman Halicki całą tę sprawę już omówił przez posły, że Rościsław na pewno nie odmówi, że córka jest w leciech odpowiednich i ma być wielkiej urody, że, jednym słowem, wszystko już zostało ułożone bez wiedzy Henryka. Trochę było przykro Henrykowi, że się w ten sposób załatwiają ważne rzeczy poza jego plecami, ale Kazimierz twierdził, że bał się bratu mówić o czymkolwiek, zanim nie był pewien swojego. Z Romanem sprawa była ułożona jeszcze przed wyjazdem Kazimierza do Niemiec. Ale teraz, skoro Rościsław na tron kijowski postąpił, nadaje się ten dawny zamiar najbardziej do wykonania. — A Nastka? — pomyślał Henryk, ale nie śmiał zapytać. — Jak mało znamy najbliższych nam ludzi — myślał Henryk — ten brat, który wzrósł przy mnie i którego widziałem przez długi czas prawie co dzień. Posłałem go do Niemiec, a on myślał tam cały czas o Rusi. — Tam stepy, tam wola — powiedział kiedyś Kazimierz. Nigdy bardziej szczegółowo nie określał ani charakteryzował swoich uczuć do tej krainy. Tam wola — i to wszystko. Ale w słowie tym czuł Henryk zapach powietrza osobliwy, jaki zaczynał się już za Lublinem i ciągnął się aż po Kijów, czuł ten rozlew, niby niebieskiej wody Dniepru, nad którym siedziały szafirowe kopuły ze złotymi gwiazdami. — Nie mamy takiego miasta jak Kijów — myślał — ani Kraków, ani Płocko nie do porównania, może tylko Wrocław równie złotopienny. Ale „tam stepy — tam wola”, czar działał na Kazimierza nieodparcie i strząsnął on z siebie bardzo łatwo pył dróg cesarskich. Gdybyż tak Kazimierz zasiadł na Kijowie, a ja na Krakowie — ułożył sobie w myśli — wielka byłaby moc nasza. Czy służyłaby Bogu ta moc? Siedział na Kijowie dziad Chrobry i dziad Szczodry — i zawsze się musieli cofnąć przed stepami, co im ludzi zabierały. Dlaczego to robili? Czy mogliby tej ziemi nadać kształt nowy, kształt prawdziwy? — A Nastka? — pomyślał Henryk, ale nie poruszał tej kwestii z Kazimierzem, jak nie poruszał kwestii kobiet w ogóle. Wstydliwie zarzucał swój płaszcz zakonny na tę sprawę — ale czy dobrze robił, czy nie powinien był się rozmówić na serio? Zapytał o to Gertrudę, ale ona tylko westchnęła; widać sobie jakoś z tym poradzi. Jakoż rzeczywiście poradził; powiedziała mu potem Gertruda, że Nastka została zdegradowana do rangi ochmistrzyni i przełożonej nad dziewkami i chociaż bardzo to sobie wzięła do serca, to jednak Kazimierz był nieugięty i bardzo nawet brutalny. Pobił podobno Nastkę, kiedy mu w oczy wyrzucała jego postępowanie. I w dziewosłęby do Kijowa pojechał wojewoda Goworek i Włodek Świętopełkowic Dunłn. Jednocześnie poszły wieści do braci, aby na wesele do Wiślicy przybyli pod jesień na dwie niedziele przed świętym Marcinem. Na zaniku sandomierskim zaczęły się przygotowania. Dawno już nie było tak wielkiej uroczystości. W tym czasie Henryk jak gdyby przestał być panem na swoim zamku, Kazimierz i Gertruda tam rządzili. Pomiędzy Wiślicą a Sandomierzem latali gońcy, a Gotlob rozpamiętywał, jak to dawniej wesela książęta sprawiali, i rozpytywał się najstarszych ludzi o to, jak dawniej bywało. Zadziwiło to Henryka, że Bolesław odmówił przyjazdu swojego na wesele, za to Mieszko przyjechał z takim dworem, że niesposób było pomieścić go w niewielkim zameczku, i nawet w niewielkiej osadzie. Co podlejsi dworzanie — to w namiotach nocowali. Mieszko bocianim krokiem chodził po świetlicy, a że pora była dżdżysta jesienna, błoto nie do przebycia, czekali wszyscy cierpliwie na przyjazd Heleny. Mieszko tyle już dzieci poswatał, tyle się na weselach kręcił, doradzał więc Henrykowi i Gotlobowi, jak się ma dziać wszystko. Wippo rozpaczał, że wszystkie pieniądze i wszystkie zapasy pójdą na tę uroczystość, i na każde żądanie Henryka odpowiadał sapaniem i fukaniem. Kazimierz sam żałował, ale popędzał Nastkę i Gertrudę, aby gościom niczego nie brakowało. Pierwszy to raz Henryk oglądał Nastkę; była bardzo urodziwa i z rodu jednak księżniczka, choć małego chowu, ponoć jej ojciec na błotach siedział w Bielsku, czy coś. Nie podobało się Henrykowi zachowanie brata, a nałożnica jego chodziła ponura jak noc. Mieszko nic z tego nie widział. Chodził po świetlicach wsłuchany we własny głos, otoczony dwornością wszystkich. Bano się go i nikt nie przerywał jego długich wykładów. Mimo woli Henryk musiał z nim rozmawiać, gdyż we dwóch spędzali długie godziny oczekiwania na przyszłą bratową. I dziwił się, ze człowiek jak Mieszko pyszny i zarozumiały mógł jednak otaczać się powagą. Pomyślał, że nie chciałby mieć wokoło siebie takiego majestatu głupoty. Opowiedział mu kiedyś Henryk o koronie Szczodrego to wszystko, co wiedział od Agnieszki i Ottona ze Stuzzelingen, nie mówiąc nic o tym, co wydobył z grobu w Ossjaku. Ale Mieszko ku zdziwieniu Henryka nie zainteresował się tym przedmiotem. — Korona, nie korona — powiedział — tu o co innego chodzi. Trzeba garść mieć i w tej garści ludzi trzymać. Pochodził trochę po pokoju i przystanął przed Henrykiem, głaszcząc jasną brodę. — Widzisz, teraz się czasy zmieniły, każdy chce gadać i każdy chce rządzić i posuwać nami jak szachami. Trzeba się z tym wszystkim godzić, a jednocześnie pchać wszystko we własnym kierunku. Trudno, czasy Chrobrego, a nawet naszego ojca nie wrócą. Sztuka rządzenia polega na umiejętności przystosowania się do warunków. — Nigdy, przenigdy — zawołał Henryk. — Widziałem Barbarossę. — I cóż z tego? Ja pamiętam jeszcze ojca i Skarbimira... — Mieszko zamyślił się — nie, tu inaczej wyglądało niż dzisiaj. Nie moglibyśmy być królami. — Dlaczego? — Bo dzisiaj nie ma w nas tej woli, tej łatwości, tej prostoty. Wiesz, wydaje mi się czasami, mój Henryku, że my jesteśmy zanadto wymądrzeni, zanadto dużo gadamy, myślimy. A tu trzeba jak ojciec: znudziło mu się siedzieć na stolcu i słuchać jęczeń naszej matki. Dobra! Wołał: wici, wici, i gnał gdzieś na czele rycerzy, nie wiadomo po co. Przywoził złoto i srebro, duńskie garnki i włoskie perły. Mój Boże, co by Szczodry powiedział na taką politykę! — Rządzenie to jest tworzenie nowych warunków powiedział Henryk. — Tak. Może. Ale kto to teraz potrafi? Ja wiem zresztą kto! Świętopełk albo Jaksa, może tak; biskup krakowski — ależ oczywiście. Ale my? Gdybyśmy tak potrafili, nie gadalibyśmy tutaj wszyscy razem. To pewno. A Bolesław dlatego nie przyjechał — dodał niespodziewanie — że bał się, iżbyśmy mu tutaj oczu nie wykłuli. I zaczął się śmiać, chodził po pokoju, potrącał nogami kobierce. — Ale my już tego nie potrafimy. Prawda, Henryku? Henryk zrozumiał, że Mieszko go sonduje. Coś musiało już dotrzeć do Krakowa, skoro Bolesław nie przybył, i do Poznania, skoro Mieszko mu takie rzeczy prawi. Skrzywił Henryk usta i nic nie odpowiedział. — Mówiłem Bolkowi — ciągnął Stary — gdyby Henryk chciał, to już by dawno nam na karkach siedział. Od czegóż sobie tych rycerzy z Ziemi Świętej sprowadził? Ale to pobożny chłopiec, nic z tego nie będzie! Rzucił spojrzenie na Henryka; rozwalony na ławie, oparty o framugę okna, Henryk siedział w najbardziej obojętnej pozie. Serce mu biło jak młotem. — Och, ty jesteś niezdolny do tego rodzaju rzeczy — mówił dalej Mieszko. — A Kazimierz tym bardziej, on jest zanadto, jakby to powiedzieć? On jest sprawiedliwy! A tu nie o sprawiedliwość chodzi, gdy chodzi o władzę. Kazimierz jest trochę prostak, on się tym nie interesuje, on woli godzić pokłócone książątka na błotach wołyńskich i robić wielkiego pana między Rusinami. To także dobre zajęcie. Kto wie, czy to nie najlepsze? Na pewno zaś najłatwiejsze! Henryk uśmiechnął się zimno i martwo. — Nie taki on głupi — myślał teraz o Mieszku — ba, wcale mądry. W kaszy mnie zjadł teraz, ale za to pożałuje. — To, co mu Mieszko powiedział, wprawiło go w stan gotującej się pasji. Wściekał się i w tej chwili przyszły los tego brata nie rozczulał go bynajmniej. Przeciwnie, nawet pragnął, aby bocianonogi Stary poczuł na swych plecach jego templariuszowską pięść. Ale dano znać, że księżniczka Helena już niedaleko. Trzeba było odbyć ostatnie narady. Helena wypadała stryjeczną Wierzchosławy. I Henryk miał słabą nadzieję, że przybędzie dziewczyna podobna do tamtej, zmarłej. Cieszył się tym skrycie i myślał o białym mniszym stroju bratowej. Tymczasem przywieźli dziewkę hożą, wesołą, nic nie zawstydzoną i znacznie starszą, niż wtedy była Wierzchosława. Zresztą Helena była ładna. Duża, rumiana, niebieskooka, z czarnymi brwiami i z warkoczami wiszącymi poniżej kolan, strojna w złote szaty, czerwone buty i paciory, zwisające od szyi do brzucha gęstą, brzęczącą siecią. Przyjechały z nią baby i bojary, panowie ruscy i słudzy — wszystko to za radą Mieszka wprędce zlikwidowano i odesłano z kwitkiem i prezentami dla Rościsława. Helena została sama, bynajmniej nie onieśmielona. Z Goworkiem zaprzyjaźniła się w drodze, może aż zanadto, po polsku próbowała mówić przy stole zabierała głos, tak że niemal przekrzykiwała Mieszka i innych książąt. Ale nie była zbyt aktywna w stosunku do Kazimierza. Henryk asystował weselu i jego obrządkom z obrazem Wierzchosławy pod powiekami. I przypomniał wszystko, co go od tamtych czasów teraz oddzieliło. Ponieważ wesele odbywało się na terytorium jego księstwa, Bolka nie było, Henryk brał pierwszy krok przed Mieszkiem i zastępował Kazimierzowi ojca, Gertruda — matkę. Zgromadzili się w rycerskiej sali, na dole w zamku wiślickim. Ogniska płonęły. Stanęli wszyscy półkolem. Pośrodku Henryk, po prawej stronie jego Gertruda, po lewej — Mieszko, dalej panowie poznańscy, wiśliccy, sandomierscy, książątka bielskie, łuckie, świrskie i poleskie — pograniczne przyjacioły Kazimierza, Świętopełk z Włodzimierzem, wnukiem Piotrowym, Jaksa; specjalna delegacja rycerzy świętych, zresztą zakryta zawsze tajemniczym uśmiechem; stanęli jak Saraceni czekający na atak krzyżowców — w półksiężyc. Wrotami do sali wiodącymi sypnął się ruski orszak ze świecami w rękach, śpiewający pieśń pogańską. A za wszystkimi diakami, mamkami i klucznikami szła Helena w jarzącej sukni, mieniącej się iskrami w odblasku świec. Gdy posuwała się tak powoli, Henryk pamięcią był gdzie indziej, myślą przy Wierzchosławie, ojca widział wysokiego i mocnego, jak cień we wspomnieniu swoim. I potęgę całą państwa. Nigdy tak nie czuł odmian swoich jak w tym momencie. Przypomniał sobie obietnice i zapowiedzi: jak stworzyć miał orszak młodych i oddanych i iść z nimi na walkę o wielkość własną. A teraz stał w Wiślicy w zameczku, który i to nawet nie był jego zamkiem właściwie — i przyjmował nową bratową, a ona wspaniałością swojej kijowskiej wyprawy zaćmiewała ubogość polską. Och, jakże daleko wydał mu się klasztor zwiefalteński i ta sama Gertruda, i „Agnieszka nieboszczka, i rozmowa ich. Mógł pokazać tak samo nowożeńcom koronę: ale w jakimż stanie, obręcz ze ślepymi otworami oczu po kamieniach, i jakiż sens miałaby ona dzisiaj? Teraz, kiedy każdy myśli, jakby oszukać cesarza, dań mu przyobiecać, przysiąc i nie posłać, klęczeć przed Niemcem, a za plecami hardo kędzierzawe głowy nosić. Stali obok niego Jaksa, Świętopełk, jak równi mu, możni, bogatsi, obłowieni niewolnikiem, który im lasy karczował i ziemię uprawiał, a młody Goworek zamiast uległości hardość nosił w sercu i stawiał się. Helena posuwała się szpalerem — ale zdawało się Henrykowi, że nim dojdzie pomiędzy tymi świecami i złotem wielmożnych sukien, znajdzie na końcu wędrówki innego, zmienionego człowieka w templariuszowskim płaszczu. I kiedy upadła przed nim na kolana, nie miał, zdawało się, sił, aby ją podnieść i oddać bratu, który zza zwartego muru krewnych i wielmożów przed oblicze jego wystąpił. A cóż dopiero mówić o sile, aby wziąć miecz oburącz i walczyć, zapomniawszy o Jerozolimie, Sandomierzu, Palermo, Richenzie i tamtej Żydówce. Pomyślał także, że może za dużo rzeczy widział na świecie i dlatego nie może po prostu rąbać mieczem i kazać udusić braci w ciemnicy lub oślepić ich tak, jak Zbigniewa oślepiono: dośmiertnie. A może tylko ma słabość w sobie i tej słabości wyszukuje tysiączne preteksty. Teraz, kiedy ożeni Kazimierza, poczeka tylko, aż ten będzie miał potomstwo, jakoby „wnuki” jego — bo wtedy już będzie wszystko jedno. Czyn stanie się nieodzowny, nasunie się nieodwołalny. Tymczasem podniósł Helenę za ręce, uścisnął i, zwracając się do Kazimierza, oddał mu ją, naonczas oboje uklękli przed nim. Gotlob (miał na sobie fantastyczną fiołkową szatę z wysokim kołnierzem) podał mu ikon święty, przywieziony ód Grobu Chrystusowego, i obrazem tym on naprzód, a potem Gertruda pobłogosławili pochylone głowy. Kazimierz był wzruszony i spod oka spoglądał na brata, jakby szukając jego aprobaty. Henryk w tłumie bab domowych na pierwszym miejscu widział Nastkę, spokojną na pozór i czerwoną na twarzy, w zielonej chustce; trzymała się prosto i nie patrzała na Helenę. Potem wszyscy ruszyli do kaplicy z trzaskiem wielkim, a choć to było pod samym zamkiem, wszyscy koni dosiedli. Mieszały się tu konie wspaniałe, polskie, portugalskie i włoskie, z ruskimi mierzynkami, parciane czapraki i kapy złote, niebieskie i czerwone; rycerze Grobu chrzęścili zbrojami, których Polacy zazwyczaj nie nosili, a ruscy panowie mieli futra, jedno na drugie nakładane. Henryk, smutny, w prostym białym płaszczu, jechał między tymi rozmaitościami. Dzieliła go od tłumu książąt, księży i wielmożów niewidzialna przegroda. — Pogarda nie jest najlepszą formą władania — pomyślał. — I obejrzał się po kroczących. Zaduch skór, łoju, futer i bobrowego łajna towarzyszył orszakowi. Możliwe, że byłby szczęśliwszy, gdyby tak kroczył wiedziony na koronację, ale tęskniłby zawsze za zapachem pomarańczowych kwiatów, którego doznał jak rozkoszy raz jeden w Palermo. I podczas całej barbarzyńskiej uroczystości, która ciągnęła się bez końca, nie opuszczała go myśl o zapachu pomarańczowego kwiatu przed twarzą Pantokratora. A tymczasem wszystkie obrządki godziwe, przy ślubie i weselu należne, rozwijały się miarowo i we właściwy sposób. Pilnowała obyczajów prymitywnych starszyzna i baby. A więc Helena płakała i wyrywała się, chciała uciec od ołtarza, druhny zawodziły nad nią jakby na pogrzebie, a stare doświadczone baby zapewniały jak kumkające żaby, że to nic strasznego i że dobrze jest mieć męża. Kazimierz wypełniał wszystko, co, mu należało czynić. Stał na czele drużbów wesoły i dziarski, ale od wewnątrz promieniował jakimś światłem pełnym godności i powagi. Wszyscy patrzyli na niego z podziwem. Sam Henryk nie mógł się dość nazdumiewać, że brat tak nie wychodzi ze swojej roli, że był rzeczywiście tym żeniącym się królewiczem, brnącym mężnie przez sieć obrządków, zapachów, zabobonów i kościelnych hymnów. Śpiewano na chórze, kadzili brzęcząc trybularzami, i kaplica napełniała się mieszaniną woni ruskich kadzideł i ruskich futer. Po hymnach kościelnych odzywały się kumochy pieśniami zupełnie świeckimi, a nawet sprośnymi. Ponieważ jednak śpiewano w kościele, sprośne wyrazy zastępowano innymi, zaczynającymi się od tej samej głoski; powstawała przez to jak gdyby mieszanina pogańskich symboli i bezsensownych zwrotów. Nigdy jeszcze Henryk nie czuł się tak blisko czasów Masławowego buntu; siła, która podnosiła wówczas ludzi przeciw panom, przychodziła teraz zmagać się i mieszać z potęgą Kościoła katolickiego, zawodzeniach druchen, po wołaniach kumoch, z nową siłą odzywały się klasztorne skandowania, prowadzące młodych i ich miłość na nowe, wyższe stopnie. Sama Gertruda, Niemka prawie, wychowana w klasztorze, jako „posadzona matka” musiała dopełnić kilku zabobonnych zabiegów i przewodniczyć zgrai pijanych mężatek, kiedy nastąpiły oczepiny. Helena, zmęczona i zgrzana, zdjęła z radością olbrzymi wieniec wity pszenicą i perłami i obróciła oczy niebieskie na Gertrudę, która stała ze złotymi nożycami, jakich używano do książęcych postrzyżyn i oczepin. A potem nastąpiły pokładziny, prowadzono młodych, panowie Kazimierza, baby Helenę, z wielkim śpiewem z dwóch stron, do sypialni — przed której drzwiami spotkały się orszaki. Miano już wejść do pokoju, gdzie zgotowane było łóżko, kiedy na progu stanęła Nastka. Była blada i trzymała się za okap. — Nie puszczę — krzyczała — nie puszczę! Mnie przysięgał, mnie obiecywał, ja mu jeszcze syna urodzę. Ja taka sama dobra księżniczka jak i ty — wołała do Heleny. — Ze mną tu spał tyle lat... tyle lat... — powtarzała bez sensu. Wszyscy skamienieli, a Henryk spuścił oczy. Gertruda próbowała zatrzymać Nastkę i coś tam do niej mówiła, w przerażeniu plącząc ruskie, polskie i niemieckie wyrazy. Ale ją Nastka odepchnęła. Kazimierz stał jak słup, a Henryk i Goworek. którzy go wiedli pod pachy, opuścili ręce. Jedna Helena zdawała się nic sobie nie robić z całej sprawy. Nagle wystąpiła naprzód i zawołała: — Trzeba ci było go pilnować, jak chciałaś, by się z tobą żenił. Też wielka księżna! Na Bielsku siedziała! Nie upilnowałaś, to teraz za późno! Ale Nastka stała rozkrzyżowana w drzwiach sypiałni i krzyczała słowa bez żadnego związku. — No, puszczaj — zawrzała Helena. I nim się spostrzegli, chwyciła Nastkę za monisto i pociągnęła mocno, aż jej się głowa w tył podała, a nici się przerwały: deszcz koralowy spadł, szeleszcząc, na próg małżeńskiej sypialni. Nastka próbowała się bronić, wołała: — Nie dam go, nie dam! Henryk chciał interweniować, zwrócił się do otaczających rycerzy, aby babę zabrali, ale nie mógł głosu z siebie wydobyć. Tymczasem Helena, puściwszy pazuchę Nastki, odstąpiła parę kroków, a potem z rozpędu tak walnęła krzyczącą kochankę w pysk, aż się ta zatoczyła. Helena nie spojrzała nawet na Nastkę, która opadła na ręce Gertrudy, i biorąc męża pod ramię, pociągnęła go do sypialni. Tak się odbyły pokładziny księcia Kazimierza na zamku wiślickim. Rozdział XXIX Szczęście w Wiślicy, spokój w Sandomierzu, potoczyły się zwyczajne lata. Znowu był ład i dostatek. Przyszły lata urodzajne, zjawili się kupcy ze Śląska i zakupili niezwykłe ilości wosku, aby je dalej do cesarstwa odprzedać, potem przyszedł pokup na książęce konie, potem na futra. Dużo srebra zjawiło się w Polsce, chociaż wiele było fałszywych monet; ale targi były ruchliwe, ludzie spokojni i szczęśliwi. Miecze rdzewiały po schowkach i świronkach. Chłopi przytyli i rzadko przychodzili ze skargami do Sandomierza, Resztą przyzwyczaili się, że to nic nie pomagało. Rycerze krzyżowi orali calizny w okrąg Opatowa, a Włodzimierz Świętopełkowic uczył się od nich i zamieniał w kwitnącą oazę, a na swój zameczek począł sprowadzać kobierce bizantyjskie i włoskie, słodkie wino, które książę Henryk bardzo chwalił, mówiąc, że takie samo w swych podróżach pijał. Podróże te przykrywały się mgłą oddalenia i nierzeczywistości w oczach księcia sandomierskiego: i już nie wiedział, czy widział płaszcz króla Rogera, czyli go sobie w myśli wyimaginował. Opowiadał o rzeczach widzianych dzieciom tylko i lubił, żeby one przychodziły. Lestko w owym czasie miał już trzecią córką i nareszcie syna. Gotloba Wincenty przychodził na komnaty książęce, bardzo to było miłe, posłuszne i uprzejme chłopię. Był równie gładki jak ojciec i uważał na wszystkie zwyczaje i etykiety, jak gdyby nu był dzieckiem, tylko dorosłym dworzaninem. W Wiślicy dzieci rodziły się i umierały, chowałaś się zdrowo najstarsza córeczka i synek Bolesława. Nastka opiekowała się wiernie dziećmi Heleny, a ona sama była zajęta raczej polityką. I to babską polityką, jak powiadał Wippo, kłóciła między sobą książąt ruskich, a potem Kazimierz występował w roli mediatora. — Taka to z tego i cześć — mawiał Wippo, który nie lubił Heleny: była zbyt prosta dla niego. Henryk rzadko wyjeżdżał z Sandomierza. Ale kiedy zaczęły napływać zapotrzebowania na konie (widać cesarz gotował się znowu do jakiejś wyprawy, wciąż na zachód lub na południe), namówił go kiedyś stary Wippo, aby odwiedził stadniny, źródło największego swojego dochodu. Pomiędzy Wiślicą a Połańcem w puszczach mieszkali końscy, a potem na północy, pod Radomiem, w okolicach comesa Szawła. Naprzód pojechano do Połańca. Zaraz za grodem zaczynały się puszcze pełnej łąk, gdzie stada się pasły. W olbrzymich drewnianych barakach znajdowały konie schronisko na zimę, gdyż aby konia dobrze można było sprzedać, trzeba było go; od mrozów chronić, co nie wszędzie jeszcze czyniono. Ale Wippo niezwykle starannie chodził koło koni i od i młodości znał się na tym handlu. Całe osiedla niewolników pruskich zajęte były zbieraniem siana i dowożeniem go potem, po ustalonych zimowych drogach, i centrum, jakim był Połaniec. Tam „sienny starosta” rozdzielał zgromadzoną paszę pomiędzy poszczególne stadniny, tam też i ziarna, którymi lepsze sztuki karmiono, gromadzono w spichrzach. Niektóre z nich kazał Wippo nawet murować, co wywoływało zgorszenie, że spichrze niby kościoły stawia czy książęce pałace. Cieszyły Henryka te konie, rzeczywiście niektóre bardzo piękne. Jesień była, w czwarty rok po ślubie Kazimierza, wybierał z lubością co lepsze klacze na prezenty dla brata i bratowej, dziesięć karych kazał także dać dla książęcej wiślickiej orkiestry, ponieważ Helena lubiła muzykę i orkiestrę mieli jakoby połowiecką, która uderzała w bębny i trzęsła janczarami i wyła piszczałkami, gdy księżna lub książę gdzie w drogę ruszyli. Tylko na Sandomierz nie pozwalał Henryk przyjeżdżać tej pogańskiej muzyce. W izbie „siennego starosty” zagrzali się, zmarznięci oglądaniem stadnin. Starosta, chłop godny, Marek miał na imię, postawił księciu miodu i piwa; picia było dużo, choć jedzenia mało, starosta mówił, że tyle się za końmi ulata, że już o ubiciu jelenia lub sarny mowy być nie może. — Tak sobie tylko pikam do zajęcy, gdy który przed chatę przyleci — powiadał — i rzeczywiście same pieczenie zajęcze, podlejsza strawa, były do stołu. Ale wszyscy jedli, bo byli głodni. Mówiono cały czas o koniach. I nagle przypomniał Henryk spotkanie swoje z Wipponem w karczmie niemieckiej, na pograniczu Karyntii. Popatrzał na starego, wiernego przyjaciela i żal mu się go zrobiło. Pamiętał go; wówczas wydawał mu się mężnym rycerzem; mocnej postaci, zbrojny był i strojny, słuchali go wszyscy i bali się go. Miał taki ruch rycerski, aż Henryk pomyślał, iż to jakiś rozbójnik na niego w karczmie czyha. Patrzył teraz i oczom nie wierzył. Ani spostrzegł się, jak się ten człowiek zmienił. Gdzież ta postawa, gdzie ogień w oczach? Wippo siedział w rogu izby, przy stole. Utył bardzo i zgarbił się jednocześnie; z pełnych policzków zwisała nieporządna broda, kosmyki siwe i czarne, i rude zmierzwione opadały mu na piersi, oczy zrobiły się małe, powieki spuchły i zaczerwieniły się, ręce unosił w górę zaokrąglając palce, nigdy się po polsku nie nauczył dobrze mówić i przeciągał końce wyrazów jakimś frankońskim czy może jakim innym akcentem. W nosie tylko, który coraz bardziej się zakrzywiał, mieszkała drapieżna siła i czasem oko błysnęło, gdy mówiono o cenach koni. Starosta poszedł dopilnować, jak chłopy wiązały konie do kupy, zostali więc naprzeciwko siebie w małej, dymnej izdebce; Henryk patrzył na płomienie rozpalonego ogniska, Wippo zgarbiony siedział oparty o stół. Był stary. — Słuchaj — powiedział nagle Henryk — co się z Brunem stało? Wippo chrząknął i zatrzepotał powiekami. Myślał o czym innym. — Brun? — No, Brun, oczywiście. Nie pamiętasz Bruna? Co to konie od Cyganów odbierał i zaprowadził je do Zielonego Dębu, jakeś ty się z nami wybrał do Ossjaku? Pamiętasz? — A prawda — powiedział zbudzony Wippo — Brun! Dobry był chłop. Ale jakem później wrócił z podróży z Włoch, com był z Waszą Miłością pojechał, to go nie było już na moim zamku. Zabrał wszystkie konie i uciekł na Węgry, ale go tam ubito. Dziesięć koni tylko do mnie wróciło. Wippo mówił jak we śnie, z wielkim wysiłkiem, jakby mu z trudem przychodziło przypominać tamte czasy. Mówił śpiewnym głosem. — Jak to już dawno — powiedział Henryk — zmieniłeś się od tego czasu, Wippo. .- O, ja wiem — powiedział Wippo — wtedy to ja byłem rycerz, ja trzymałem zamki, ja miałem w gości samego Barbarossę; a teraz co? Ja jestem stary Żyd. — I dlaczego to? — Nie wiem. Przyjechał tamten, co ja od niego zamki trzymałem przez dziesięć lat, powrócił z Ziemi Świętej i jeden, i drugi, jeszcze mnie do cesarza zaskarżyli, że nie chciałem oddać. Trzeba było oddać i nie było już zamków. — Dobry sobie — to nie były twoje zamki? — Alboż to Żyd ma kiedy zamek? Dobrze, jak ma dom... — Więc po cóż lazłeś w ten interes? — To nie był zły interes, to był nawet dobry interes. Od czasu świętego Bernarda to ja nie miałem lepszych interesów, jak te zamki. Tam przy mnie i Gedali mieszkał, i jego rodzina... I wszyscy mnie mieli za rycerza — Tak — zaśmiał się Henryk — a pamiętasz, jak cię mnich w Ossjaku poznał? Wippo westchnął. — Ale potem to mnie jeszcze przepraszał! Uśmiechnęli się obaj. — No i po cóż ty tu do mnie przyjechałeś? Widzisz, zestarzałeś się tutaj i cóż ty z tego masz? — Co ja mam? Życie mam. Każdy z nas musi mieć jakieś życie. Mnie tak wypadło, żeby nad Wisłą... — A nie wrócisz do siebie, nad Ren? — Do siebie? Co to znaczy: do siebie? Gdzie ja mam siebie? Mnie tu najlepiej w tej drewnianej „willi”, między winnicami, które sam kazałem zasadzić. Jak Gedali odjeżdżał, to mnie namawiał: — Rzuć — mówił — Wippo, ten paskudny kraj. — I Purę mi chciał dać za żonę, bo ona była wdowa, a ja ją bardzo kochałem, tę Purę. A ja mu powiedziałem: — Mój Gedali, w każdym kraju, kiedy Żydówka pójdzie do kościoła, to ją ukamienują. Takie jest prawidło na świecie. Kościół to nie dla Żyda. Henryk nic nie mówił. Słuchał tych słów z zadziwiającą obojętnością. Więc już tak zapomniał? A Wippo gadał, zawodził raczej. — A ty myślisz — ja powiedziałem Gedalemu — że księciu to było lekko, jak kazał naszą Judkę ukamienować? A ty myślisz, że on nie płakał potem, a ty myślisz, że on nie zamknął się w swoim pokoju i jadł co albo co? Ale książę musi, bo nad księciem jest tak postanowione, że on musi co potrzeba zrobić i że przez niego Pan Bóg rządzi, i on nie ma swojej woli, jeno wolę boską i prawo boskie. Książę to jest książę. I żeby jemu było trzeba rodzonych braci pozabijać, skoro Pan Bóg tak rozkaże, to on musi pozabijać. Henryk oderwał wzrok od ognia i spojrzał nagle bystro na Wippona. Ale ten przykrył oczy powiekami i kiwał się jak w modlitwie. — Wippo — szepnął Henryk chcąc go zbudzić ze snu. — Ja zostanę — powiedziałem ja Gedalemu — zostanę tutaj, bo mój książę to jest wielki książę. A sługa służący wielkiemu księciu sam staje się uświęcony, ja mu rozkazuję i ułatwiam, a on mnie prowadzi. A Uriasz walczył za Dawida, choć mu on żonę zabrał, i walczył, i pobił wrogów jego, i święta jest pamięć Uriasza, choć nienawidził Dawida za krzywdę jego. — Wierzysz we mnie? — zapytał się Henryk. — Zawsze wierzyłem — powiedział zwyczajnym głosem Wippo — a dla kogóż ja pracowałem? Dla kogo zbierałem srebro i monety mieniałem? Skóry, konie rachowałem? Tarcze czerwone rachowałem? Dla mnie? Nie dla mnie, ale dla księcia. Bo ja wiem, że tak trzeba, że znowu tak trzeba zrobić. Cesarz myśli, że on tu rządzi, aleć on nie rządzi; ale gdyby Bolesław jeszcze trochę tu poskakał, to kto wie, jakby to wyglądało — Słuchaj, Wippo, a jeżeli mi się to nie uda?, — Może się nie udać, teraz każdy się gnie w swoją stronę, wszystko w rozsypkę, trzeba, żeby i u nas namnożyło się ziem, stolców, księstw. Nikt ciebie, książę, nie rozumie. Hercho jeden może rozumie, ale to mało. Goworek nosa drze, książę Kazimierz? Księciu Kazimierzowi dobrze na Wiślicy, pewnie, rządny to pan, ale on nie ma wielkich zamysłów. On nie wyciągnął korony z grobu Szczodrego... — Cóż po tej koronie? Trzeba czuć w sobie moc koronacyjną. — Może się nie udać, książę, to prawda. Ale już trzeba zacząć. Wippo rzucił te słowa i urwał, jakby sam się przestraszył tego, co powiedział. Ale Henryk słuchał brzmienia tego obojętnie. Wiedział o tym od dawna i nie przestraszyło go powiedzenie starego. Z tupotem przeprowadzono konie Rod oknem chatynki, prychały i uderzały o siebie bokami. Koni było pod dostatkiem, rycerzy też, szkolonych podług zasad jerozolimskich. Nie odrywał książę oczu od płomieni, patrząc, jak gdyby usypiał, na ów ogień. -: Już trzeba zacząć — powtórzył Wippo. — Ja wiem, Wipponie — rzekł Henryk i zaraz potem odwrócił się i otworzył drzwi. W mglistym powietrzu jesiennym rysowały się karę zady końskie, a potem. złociste liście lasów, co się tu zbiegły. Marek klął coś parobków pruskich głosem wielkim. — Templariusze namawiają mnie przeciwko Prusom — powiedział Henryk stojąc w drzwiach i przeciągając się. — Za wiele miodu wypiłem — dodał. — Przeciwko Prusom? A cóż im na tym zależy? — Chcą szerzyć wiarę świętą. — I mieć trochę więcej niewolnika do obróbki ziemi. Chcieliby porastać w bogactwo. — Tak, być może — powiedział Henryk — ale to dobry pretekst, — Ale tylko pretekst. Inaczej ani kroku. — Chciałbym ich ochrzcić. — O książę, lepiej by było ochrzcić samych templariuszy! Henryk zwrócił się znowu ostro ku Wipponowi i znowu Wippo zakrył oczy powiekami. .- Za dużo dziś mówisz — odwrócił się Henryk znowu ku drzwiom. — Jeżeli ci tego stary Żyd nie powie, któż ci to powie? — Czy trzeba mówić aż tak wyraźnie? — Trzeba, panie, czasami, w takiej pustce końskiej.. — Dziękuję ci, Wippo, jesteś przyjacielem. — Jestem sługą. — Ale razem z moim upadkiem... — Ja już niczego nie chcę w życiu. — Starzejesz się. — Tak. I ty, książę, także. Świat tylko jest zawsze młody. — I on się postarzeje. — Amen. Rozdział XXX Tej wiosny często zachodził książę Henryk na pewne wzgórze nad Wisłą, które było bardziej odosobnione od innych: leżało zaraz za tym miejscem, które oddał mnichom na pobudowanie nowomodnego kościoła świętego Jakuba. Zarówno wzgórze świętego Jakuba jak i tamto drugie nie cieszyły się dobrą sławą ani u ludzi sandomierskich, ani u duchowieństwa. Zwłaszcza to, na którym leżał wieniec kamieni. Było to miejsce, na którym ukamienowano czarownicę. Niewiele lat minęło od tego czasu, a bajdy o niej powiadano, jakby o królu Popielu, i dziwno było Henrykowi, kiedy do uszu jego dochodziły wieści o sprawach, w których przecie sam brał udział, przekręcone i zniekształcone. Judka powoli urastała do rozmiarów potwornej szatanicy, a Henryk zawsze myślał, słuchając takich opowiadań, o tym momencie, kiedy Żydówka weszła do fary, gnana głodem świętości może? Może tylko chęcią porównania się z nim? Nie zdawał sobie zupełnie sprawy z motywów, które ją do kościoła pędziły. Latem wyjeżdżał na Wisłę czółnem i kierował je w tę stronę, skąd widać było to wzgórze śmierci. Judka, mała Judka, deklamowała niegdyś nad taką samą rzeką, jak mu to opowiadał Täli — i mówiła wznosząc ręce: — „I kiedy Tristan porzucił Izoldę”... Z fiołkowej wody Wisły stożek tego wzgórza, na którym ona zginęła, wydawał się kupą szmaragdów. U królowej jerozolimskiej widział takie klejnoty, za zdradę i za grzechy kupione. Na tym wzgórku chciał postawić krzyż, chociażby drewniany, ale mu było wstyd uczuć własnych, nie chciał o nich mówić nikomu — i nikt by już ich nie zrozumiał. Hercha — wiernego, czułego i trochę ironicznego bał się po prostu. Lestko był przy żonie, a innych nie było. Nie mógł przecie Wipponowi kazać krzyże stawiać. Gdy wysiadł raz z czółna jesienią, dano mu znać, że książę Kazimierz pędem z Wiślicy przygalopował na zamek. Nie zaniepokoiło to Henryka, bo Kazimierz często przylatywał ni stąd ni zowąd w sprawach gospodarskich lub myśliwskich. Zapytał więc tylko: — Czy książę widział się już z Wipponem? — Pan Wippo już jest w świetlicy. — No, to dobrze — powiedział Henryk. Uwiązał własnoręcznie ulubione czółno i, przygładzając włosy, powoli wchodził na zamek. Zmęczony był wszystkim, co czuł, a przecie było tego niewiele. Zdziwiony zobaczył, że Kazimierz jest niezmiernie wzburzony: krew uderzała mu do twarzy, jak zwykle w razach gniewu lub wzruszenia, i obdarzała policzki i kark ciemną, czerwoną barwą. Gryzł krótkie wąsy i chodząc po pokoju trzaskał w miecz, którego nie zrzucił wchodząc.; Henryk wymiarkował, że się coś stało. Wippo jednak siedział obojętny, rozkraczywszy nogi i wsparłszy na nich obie dłonie. Kazimierz ciskał się. Nigdy go Henryk nie widział w takim stanie. — Zabij ich, zabierz ich — wołał Kazimierz do brata — każ im zaraz łby ukręcić. — Co się stało? — Henryk zatrzymał się w progu. — Jak to, ty nic nie wiesz? Nikt ci nic nie powiedział? Przecież o tym muszą mówić w całej Polsce. Goworek? Gotlob? Proboszcz? Gereon? A ty, Wipponie? — Ja nic nie wiedziałem. — Przecież groziła ci śmierć każdej chwili, gdyby tamci zajęli Sandomierz... — Ale co się stało? — Jaksa... Jaksa i Świętopełk! Zwołali całe rycerstwo swoje, czerń procarzy donajęli, Połowców Świętopełk sprowadził, łuczników i wszystko to z Jaksa pod Miechowem ulokowali. A wczoraj obaj do mnie prawie nagle nadlecieli, abym szedł razem z nimi na ciebie na Sandomierz. Chcieli, abym rękę na ciebie podniósł i na stolec sandomierski siadał. To przecież straszne! A czym ja się spodziewał takiej zdrady po nich! Siedzą u mnie w ciemnicy i już ich tam Helena pilnuje, aby sobie który do swoich Połowców nie frunął. Ręce im poobcinaj, Henryku, ukamienować ich, powiesić, zastrzelić. Hercho i Lestko byli też w komnacie. Stali z dwóch stron otwartego okna i nie śmieli nawet spojrzeć na księcia. Henryk spokojnie słuchał słów młodszego brata. Kazimierza spokój ten niecierpliwił. Wippo dodał: — To bardzo podle pomyślane. I co im na tym zależało? A po chwili zapytał: .- Czy bożogrobcy idą za Jaksą? Ale Kazimierz nie objaśniał go w tym względzie. Po żywego oburzony postępowaniem wielmożów nacierał na brata, aby ten czym prędzej skrzyknął siłę ludu i aby szedł razem z wszystkimi rycerzami na Miechów, tam bandy zebrane w proch roztarł, bo bez głowy są, a potem obu krzywoprzysięzców aby sądził i na śmierć zasądził. Henryk spokojnie znowu słuchał, nie ruszając się z miejsca. Gdy doszedł Kazimierz do tych wszystkich sądów, Henryk odezwał się cicho: — Może byś i mnie hurtem osądził i na śmierć skazał. Lestko i Hercho nagle jak jeden człowiek podnieśli oczy na księcia. W głosie jego brzmiało coś dziwnego. Henryk sam czul, jak mu słowa z trudem się składają, ale milczał przez chwilę. Kazimierz także zamilkł i, zamiast pytać, stanął z otwartymi ustami. — Może byś i mnie osądził. Ja właśnie zamierzam uderzyć na Kraków. Wszyscy zastygli. Kazimierz nie poruszył się. — Dostałem wieści, że Bolesław jest w Krakowie, a Mieszko mu nie pomoże. Ruszymy na Bolesława, myślę, że ty nie odmówisz mi swej pomocy, Kazimierzu. — Henryku — powiedział tylko młodszy brat. — To nie są takie straszne rzeczy. Wielu już młodszych braci w naszym rodzie ruszało na starszych i zawsze to Polsce na dobre wychodziło. Trzeba to tylko umieć zrobić. — No, ale dobrze, to kiedyś tara — powiedział Kazimierz — ale to dziś, teraz. — Zawsze się wszystko musi kiedyś stać. Czy idziesz ze mną? Kazimierz próbował mówić. — Czy idziesz ze mną na Kraków? A gdy nie odpowiadał, powiedział zimnym głosem: — Hercho, Lestko — weźcie księcia Kazimierza pod ramiona. Kazimierz obejrzał się na tamtych. Trudno byłoby z nimi walczyć. Lestko był olbrzymi. Hercho mocny chłop. Zresztą zorientował się w sytuacji. Trzeba było ustąpić — nie umiał jeszcze, widać, zdać sobie sprawy z tego, do czego zmierza Henryk. Stał z opuszczoną głową. — Będziesz moim następcą — powiedział nagle Henryk — na tronie... królewskim. — To nie to — machnął prostacko ręką Kazimierz — o to mi nie chodzi. — O koronę ci nie chodzi? — Doprawdy, nie chodzi — powiedział Kazimierz. — To są mrzonki. Byle się tak urządzić, aby wszystkim dobrze było. — Wszystkim nigdy nie będzie dobrze — powiedział Henryk — zresztą są rzeczy ważniejsze niż dobro każdego z osobna: dobro wszystkich razem; albo i cel, jaki nam Pan Bóg stawia. — Więc co zrobimy z Jaksą i Świętopełkiem? ‘- przechodził Kazimierz do praktycznej strony zadania, już się identyfikując z bratem. — Wrócisz do Wiślicy i powiesz im, że jeżeli oddadzą zgromadzonych ludzi pod moje rozkazy i ruszą wraz ze mną na Kraków, to ich wypuścisz wolno, nic im nie czyniąc. — Mam ich namawiać do zdrady? Puścić wolno? — Pojedziesz i zrobisz! Gdzie jest Goworek? Wippo zamachał rękami. — Na miłego Boga, nie gadajcie o tym Goworkowi. On nie będzie chciał iść na Kraków. — Dlaczego? — Bo nie, bo to dla niego niewygodne! On tam w Krakowie pierwszym nie będzie, — Dobrze. O wyprawie na Kraków wiemy tylko my czterej — powiedział Henryk — jutro będzie wiedział jeszcze Jaksa i Świętopełk. I nikt więcej. Nic nie powiecie nikomu. Hercho pojedzie ze mną do Opatowa, do braci. Kazimierz po rozmowie z buntownikami przybędzie tam do mnie. Wici pójdą do Gór Świętokrzyskich po wsze strony. Lestko skoczy i zbierze strzelców zbójeckich i leśnych, bartniczych. Wszystko się zbierze za dziesięć dni na błoniu za Wisłą. Tak chcę. Wippo zdziwiony spojrzał na Henryka. Takich słów jeszcze nie słyszał. Kazimierz bez słowa podjął brata pod nogi, wypadł na dworze, kazał dać sobie świeże konie i znowu t przybocznymi wyjechał za mury. Henryk kazał przygotować wierzchowce na Opatów. Zbierało się na deszcz. Jechali prawie razem z letnią, fioletową chmurą, która rozciągała się po obu stronach grzbietowej drogi idącej z Sandomierza na Opatów. Lasy stały sztywne, nieruchome i jak gdyby niebieskie. A chmura wydymała się zwolna i zniżała ku drodze i wzgórzom. Zabłysło czerwone słońce, zaszły mury sandomierskie za obłoki drzew. Mierzynek własnego chowu Henrykowy, nowy, nie szedł spokojnie, strzygąc uszami i dzwoniąc wędzidłami. Kary był, raczej karogniady i pięknie wyglądał w czerwonej pokrywie, która dzwoniła złotymi naszyciami. Widać to nie dawało spokoju koniowi. Henryk począł przypominać sobie wszystkie konie, jakie miał w życiu. — Kobieta przypomina suknie, a rycerz konie — powiedział mu kiedyś stary wojewoda Wszebor. I po tym przypominaniu sobie zdechłych rumaków poznał Henryk, że się starzeje. Ale rumaki przypominały mu jego samego, kiedy nieprzytomny leciał do Ossjaku, sam nie wiedział po co, i konia, którego dał mu król Roger na polowanie z sokołami, i innego konia, co jechał wraz z nimi przez morze, stojąc w napowietrznej stajni. Konie towarzyszy Prychały, ściemniało się i noc nastała, a deszcz nie spadł. Już po ciemku przyjechali do Opatowa i zapukali do wrót templariuszowskiego budynku. Wieże ciota świętego Marcina, ciemniejsze od nocy, zdawał się, wznosiły się pod samo niebo. — To pamięć moja — pomyślał sobie Henryk która nigdy nie zaginie. Może tu mnie pogrzebią pośród krzyżowych rycerzy? Templariusze nie zdziwili się przybyciem Henryka odwiedzał ich często i nieraz po nocy. Było ich dwunastu, przewodził im jak zwykle Walter von Schirach; Gioricus de Bello Prato znowu był obecny, a o znaczenie walczyło dwu nowych: Hansbert von Rummel i Egidius, Frankończyk. Obaj mieli od swych przełożonych (Bertrand już dawno poległ i pochowan był w Gazie) specjalne misje na sprawy w Polsce i zabierali się ochoczo i gęsto do gromadzenia skarbów i sił. Henryk pamiętał sobie rozmowę z Kazimierzem o zamiarach templariuszy. Zresztą nie potrzebował rozmowy, wystarczało mu samo pytanie, które sobie stawiał nie od dzisiaj. Wiedział, że cele ich są dość różne, i rozumiał to od chwili rozmowy na dachu pałacu w Gazie, kiedy ruiny greckich świątyń drzemały białe w zielonym cieniu nocy. Coraz częściej wydawało mu się, iż przedsięwzięcia Chrobrego musiały się udawać tylko dlatego, że nie wiedział on, jak bardzo skomplikowane są prądy tego świata. A może nie chciał wiedzieć? Co można wiedzieć o człowieku, który żył sto czterdzieści lat temu i który mógł czuć i myśleć zupełnie inaczej. I jak kot instynktem prowadzony chowa swoje dzieci, on prowadził Polskę naturalną drogą — nie gadając wiele. Więc przyjęli ich templariusze, choć była noc — i o nic nie pytali. Był z Henrykiem tylko Hercho; paru innych, wziętych dla przystojności, książę odprawił na spanie. W refektarzu Walter kazał podać wino i zasiadło czterech braci, Henryk piąty przy stole. Hercho na ławie przy drzwiach. Noc ciepła patrzała przez okna, a wydęte chmury oddaliły się bez deszczu. Nad skarżyskimi borami błyszczały tylko błyskawice. Łuczywa paliły się nie bardzo jasno. — Warto by kiedy — powiedział Henryk — zważyć, bracie Walterze, to wszystko, co ja mam, a co wy macie w głowie i w sercu. Powiedzenie to padło w ciszy jako słowa rozstrzygające. I wszyscy czterej rycerze niemieccy, jak gdyby pomiarkowawszy, o co chodzi, spojrzeli po sobie. Henryk powiedział to bardzo spokojnie, ale wszyscy odczuli moment decydujący. Templariusze chrząknęli, a Egidiusz nachylił cynowego dzbana i nalał sobie wina, jak gdyby chciał przepłukać zaschłe gardło. Ale nikt nie kwapił się do mowy. — Serc jeszcze nikt nie zważył — powiedział po chwili Walter von Schirach i także nalał sobie wina. — Znałem — powiadał jakby bajkę Henryk — kiedyś znałem waszego mistrza; siedemnaście lat to było temu — znałeś go, Walterze, bo dawno już razem po świecie się włóczymy. Znałem mistrza. Bertranda de Tremelai; zaprowadził on mnie kiedyś w Gazie na wieżę wysoką, która się nad czaszą zieloną Graala wznosiła. Nie było żadnego krzyża na tej wieży, a nad nią było niebo i czarność. I na tej wieży, której sąsiadami były tylko gwiazdy, powierzył mi wiele tajemnic, które są waszymi i moimi tajemnicami. Niech pochwalona będzie róża! — I krzyż — odpowiedzieli chórem czterej rycerze i powstali z miejsc. — I światłość — odparł Henryk. I znowu wszyscy usiedli. — Wtedy Bertrand powiedział, abym wezwał was do mojej ziemi i abym osadził was, i abyście tutaj pracowali. I posłuchałem go... — Wdzięczność naszego zakonu odpowie ci zawsze — odparł Egidiusz głosem nagle poważnym i wzruszonym. — Cóż jest celem waszym? — postawił nagle pytanie Henryk. — Wiesz, książę, służba — powiedział Gioricus. Porozumiał się on oczami z towarzyszami, zanim mówić zaczął. Tamci kiwnęli głowami. — Wiem — odpowiedział jemu i sobie Henryk. — Służba,. aby się wypełniły wyroki. Stanie się wtedy pokój ludziom na ziemi i światłość się uświęci i zstąpi. — Takie są święte formuły — rzekł Gioricus. — Ale wykład tych formuł? — Sam wiesz. — Wszystkiego nie wiem. Przeczuwam chyba. Ale jeżeli pokój ma być, czy w rozdrobnieniu on jest, czy w całkowaniu? — Bóg wie. — Jeżeli rycerze Krzyża Świętego wzywają Starca z Gór? — Nie mów o tym — spokojnie powiedział Hansbert i położył miecz na stole. — Nie wszyscy tu jesteśmy wtajemniczeni. — Ja też nie jestem — powiedział Henryk — ale to wiem. To wiedział każdy dzieciak w Jerozolimie. — Ale jeżeli mówił o tym głośno, sztylet przelatywał koło jego głowy. — Gdzież są granice mocy Krzyża? — Gdzież są granice mocy Bożej, Henryku? — W którą stronę idziecie? — Coś nam dał, dałeś słusznie. I odebrać się nie godzi. — Nie chcę wam nic odbierać — mówił książę — chcę tylko, abyście zapłacili mi rachunek. Siła Polski będzie waszą silą. Co chcecie, to weźmiecie, ale chciałbym, abyście poszli tam, dokąd ja idę. — Trochę mylisz się w rachubach — powiedział Gioricus — inaczej wygląda to, czego my chcemy. — Jak to wygląda? — Kto wie? Żadne ucho ludzkie tego nie słyszało. — Ani oko nie widziało. Chwila milczenia zapanowała. Hercho chciał zwrócić uwagę na swoją obecność, chrząknął więc mocno. Ale nikt się ku niemu nie zwrócił. Tym straszniej się zrobiło Henrykowi o niego. Czuł, że igra tu z życiem ostatniego sługi. — Jaśko z Polasocia — powiedział szeptem Henryk. Nikt na to nic nie powiedział. — Zginął, to był zdrajca — rzekł po chwili Gioricus. — Ale nie myśl, że miał on co więcej u nas do czynienia. Nie zabijamy niepotrzebnie. — Ale możecie zdobywać potrzebnie. — Świątynia Salomona zbudowana jest. — Ale Świątynia Pokoju zbudowana być musi. — Przyjdź królestwo Twoje. — Przyjdź, prawdo przedwieczna. — Przyjdź, państwo jedyne. — Zanim państwo jedyne przyjdzie i umocni się, pomóżcie mi. Dałem wam wszystko, co mogłem; stworzyłem wszystko, co mogłem, aby was ubezpieczyć, umocnić, osadzić. Świątynię wam wybudowałem. Dążę tam, dokąd wy dążycie. — Wszystko to prawda. — Pomóżcie mi. — Nie możemy. Czy pójdziesz na Prusaków? — Nie, nie pójdę na Prusaków. Pójdę na braci. — Wiedzieliśmy. — Nie, nie wiedzieliście, ja sam nie wiedziałem. — Wiedzieliśmy. — Pracujecie dla Cesarza? — Pracujemy dla Świątyni. — Pracujecie dla Grobu Świętego? — Pracujemy dla Świątyni. — Z kim idziecie? — Sami idziemy. Kto z nami — niech z nami idzie. — Pomóżcie mi. — Czego chcesz? — Korony. Trzech panów powstało gwałtownie, aż im miecze trzasnęły. Jeden tylko Walter von Schirach siedział spokojnie, oparł nawet głowę na dłoni i patrzał przed siebie, jak gdyby nie widział towarzyszących mu templariuszy, jakby nie widział księcia sandomierskiego. Zamyślił się, a złocista broda, nową modą zapuszczona, błyszczała w świetle łuczywa. Chrząkał tylko od czasu do czasu. — Pamiętasz, książę Henryku — powiedział wreszcie — jakeś przysięgał Betrandowi de Tremelai? Czyś to na koronę przysięgał? — Na miecz przysięgałem. — Wyciągnij więc miecz i uderz w nas. — Nie mogę. Przysięgałem. Zresztą jesteście mi potrzebni. — Nie teraz. — Sam więc mam iść? — Sam, książę sandomierski. — Nie zapomnę wam tego. — Nie zapomnimy także. — Ogłaszam więc: idę na Prusaków! — Ogłosisz. Ale czy pójdziesz? — To już wy zobaczycie, którzyście się polenili. — Słuchaj, książę — powiedział Egidiusz. — To wszystko, co pomyślałeś i powiedziałeś przed chwilą, jest krzywdą dla nas. Zgorszeni jesteśmy. Nie pracujemy tutaj dla cesarza ani dla papieża. Ponieważ i nad cesarzem, i nad papieżem jest ktoś, kto rządzi cesarzem i papieżem: Bóg! Dla Jego pokoju pracujemy i dla braci pokoju. Nie obchodzi nas nic, kto siądzie na stolcu krakowskim. Nawet ty, nasz dobroczyńca. — Ależ to przecie wasz wyraźny interes! — Nie wiadomo, która sprawa dla nas ważniejsza i gdzie jest nasz interes. Zostań z Bogiem, książę sandomierski. Rycerze się podnieśli. — Nie chcę pozostać tu — powiedział Henrym — Hercho, każ koniom zajechać. Wyszli przed budynek, noc była: oko wykol. I nagłe gdzieś ponad polami opatowskimi, ku górom, wybuchła iskra. Zajmowała się nagle, błyskała, strzeliła kępiastym płomieniem, a obok druga, trzecia. I od Gór Świętokrzyskich huk poszedł, jakby tam wiatr wiał, a to bębny warczały. I znowu krzyk ludzki wybuchnął jak iskry. I zapaliły się na całej przestrzeni ogniska wokoło Opatowa, po wzgórzach, po puszczach, po zaroślach. Jak wieniec paciorków czerwonych otoczyły ogniska wszystkie pola, a w puszczy grały bębny coraz warkotliwiej, coraz przenikliwiej. I dalsze z początku, potem bliższe okrzyki wołały poprzez ciemność nocy. Z pochodniami lecieli jacyś ludzie szlakiem sandomierskim, mijali głuche zabudowania opatowskie, gdzie im nie odpowiedział ani jeden płomyk. Templariusze kazali pogasić łuczywa. Stał Henryk na koniu przed gankiem katedry niby ów posąg cesarski w Bambergu, który miał jego twarz. Stał długo i patrzał, jak się ruch robił w okolicy, jak niosły się szczęśliwe może wieści, jak nadchodziła prawdziwa, jedyna rzecz. Budził się z długiego snu i mógł powiedzieć: — Nareszcie! A bracia w białych płaszczach cofnęli się do mieszkania. I ostatni został jeszcze Walter von Schirach, stary towarzysz. I powiedział cofając się i jak gdyby smutnie: — Rób, coś chciał. Bóg z tobą, Henryku! Rozdział XXXI Olbrzymie połacie błoń zawiślnych na prawym brzegu zajęły obozy rycerstwa i zbrojnych zwołane przez Henryka i Kazimierza. Namioty, wozy, ogniska, żurawie i zastawy (bo każdy znak rodowy stanowił jakby osobne osiedle) zajmowały dużo miejsca. Z zaniku widać było to rozległe obozowisko jak na dłoni. Zgromadzili się wszyscy znaczni sandomierscy, a chociaż mówiono tylko o wyprawie na Prusaków, dla zabezpieczenia się przed wielkim najazdem, który oni podobno gotowali, to wszakże ten i ów o owym Prusactwie powątpiewał. A niektórzy, co ubożsi, kwapili się już na Kraków i na Poznań, miasta bogate i kupieckie. Inni znów nawet radzi by na Kijów. Wit z Tuczęp wystąpił szczególnie pięknie, najmożniejszy to był pan z przyjaciół Henryka; zaraz po Jaksie szedł i po Świętopełku. Ci jednak, wypuszczeni przez Kazimierza, zbierali swoje szyki pod Miechowem. Brat Wita, Dzierżko, przyprowadził z sobą jakiś oddziałek strzelców z łukami niezwykłej wielkości, którzy bawili się teraz trafianiem w lot gołębi kuropatw i nawet prostych wron. Z kosymi oczami, straszni to byli ludzie, a Henrykowi i jego bywałym przypominali niektórych mieszkańców Damaszku. Pieczyngi to byli czy Chozary? I skąd to ich Dzierżko dostał? Nie bardzo się to wojsko książętom podobało. Henryk z Kazimierzem przejechali wzdłuż i wszerz obozowisko. Wilczekosy porąbały się z Chorąbałami o jakieś tam suche drewno na podpałkę, ze skargami na siebie przed księciem stanęli. Nazajutrz miano wyruszyć, więc Henryk niechętnie słuchał skarg i nieporozumień. Jednakże trzeba było niejedno zobaczyć w obozie. Wspominał swary jerozolimskie. W pogodne jesienne niebo podnosiły się miarowo różowe dymy ognisk. Wraz z dymem szedł gwar i pieśni. Niektórzy bili w bębny. Osobno przyszli puszczacy, mocni jak niedźwiedzie i bez żadnego wodza, sam książę miał tylko nad nimi przewodzić. Mieli proce, maczugi i łuki. Jedli surowe mięso, pili miód dzikich pszczół, gorzkawy i szybciej do głowy idący; poza tym trzymali się osobno. Mikołaj Bogoria ze Skotnik przyprowadził mało co gorszych ludzi, a za nimi zaraz stali sandomierzanie. Byli to ukochani księcia żołnierze, których sam uczył muzułmańskich i niemieckich szyków, niektórych wtedy jeszcze, kiedy Judka żyła. Uzbrojeni jak rzeźnicy, w hełmach srebrnych, z mieczami w pochwach zamszowych; konie mieli ze stadnin, dobrane orzech w orzech. A w ręku, kiedy, szli do boju, dzierżyli ukochane Henrykowe tarcze. Miały one kolor ciemny, czerwony, i zrobiono je ze skóry sztucznie w Bizancjum farbowanej. Nabijane w koła i kółka miedziane, mocne były i urodziwe. Wippo się nieraz za te strojne tarcze gniewał na księcia, kosztowały bowiem wiele pieniędzy. Ale książę mawiał, że nie może żałować na obronę swoich rycerzy. Zresztą, całe uzbrojenie było ich własnością, tarcze były tylko skarbowe, książęce. Niebo więc było niebieskie i stał pogodny dzień październikowy. Henryk, Kazimierz, Wippo, Hercho, Lestko, Smił z Brzezia, Grot kasztelan wracali zwolna z obozowiska do zamku. Książęta jechali przodem, od Wisły szedł zapach wody, drzewa stały w żółciźnie. — Powiadam ci — mówił Kazimierz — nie ma żadnego powodu, abyś nie miał tamtym rycerzom pokazać drogi precz z Polski. Nie wiadomo, po co tu przyszli; a kiedy są potrzebni, to ich właśnie nie ma. — Tak różne są ich i nasze drogi — powiedział na to Henryk — że trudno jest nam sądzić; kto wie, gdzie jest słuszność? — Chyba nie w ich tchórzostwie. — Tchórzostwie? — uśmiechnął się Henryk — to nie jest tchórzostwo. To jest polityka. — Nie rozumiem takiej polityki. Gdybyś szedł na Prusaków, toby też z tobą nie poszli. Im jest zresztą wszystko jedno, ich Polska wcale nie obchodzi. — Może mają i w tym słuszność? Są rzeczy większe od Polski... może. — Oczywiście, że są. Ale my tutaj musimy robić to, co trzeba, i nie ma o czym myśleć. Widziałem ja cesarza, widziałem papieża. Cóż ml po nich? My je za daleko od nich. — To szkoda — powiedział Henryk wciąż z uśmiechem — warto by się do nich zbliżyć. Sto pięćdziesiąt lat temu byliśmy znacznie bliżej. Chrobry się wcisnął w tamto towarzystwo. — Czy mamy się wciskać, kiedy nas nie chcą? — Wciskać, nie! Ale trzeba, żeby nas tam chcieli. — Ja wolę siedzieć w Wiślicy. — To wiem dobrze, Kazimierzu. Ale to jest źle. — Kto wie, czy to nie najlepsze? A czy lepiej jest ciskać się na wielkie rzeczy, a nie potrafić ich dopiąć? Czyż to nie za późno na wszystko, Henryku? Ileż to lat temu przywiozłeś sobie koronę z grobu naszego dziada? Ileż to lat temu położyłeś ją w piwnicy na gronostajowym płaszczu naszej matki? I czy nie mogłeś od dawna podnieść miecza na Kraków i koronować się chociażby na cesarza? Czyż trzeba było czekać tyle lat, aż wrócą Władysławowicze na Śląsk? Czekać, aż wyrosną synowie Mieszkowi, aż przybędzie mu zięciów jak lwu tygrysów? Cóż się wstrzymało? Cóż cię gna teraz? Nie umiesz robić tak jak należy, Henryku. Henryk roześmiał się spokojnie. Zresztą i Kazimierz nie gorączkował się. Rzucał te pytania jakby samemu sobie, a nie Henrykowi. — Gdy dowiedziałeś — się, że chcę zabrać braciom dzielnicę, oburzyłeś się, a teraz mi mówisz, że powinienem był uczynić to daleko wcześniej! — Mam wrażenie, że to jest zupełnie zrozumiałe. — Oczywiście, zupełnie zrozumiałe. Przypuszczam nawet, że masz rację; nie biorąc pod uwagę Krzyszkowa, napadów litewskich, śmierci Wierzchosławy, historii z Judką i Tälim, braków w kasie i słabości małego sandomierskiego księstwa. To wszystko razem stanowi moje życie. Nie jedno pasmo, ale wiele. Tak samo jak każde inne życie. Mówił mnich Ragewin, że de drogi są drogami boskimi, ale plączą sta one sobą i przeczą sobie. Templariusze budują świątynię pokoju, dokąd mają ściec wszystkie narody, jak wszystkie rzeki do morza — oceanu. A papież wzywa wszystkie narody pod cień złotej czapki, a cesarz pod berło z liściem dębowym. A każdy naród chce żyć. Prusacy chcą żyć i Litwa, i Lachy! — I nie myślą o berle z dębowymi liśćmi — dodał z przekonaniem Kazimierz. — I owszem, myślą. Ale każdy chce to berło dzierżyć. Musieli długo czekać na prom, bo akurat jakichś rycerzy przeprawiono do Sandomierza. Prom wracał broniąc się przeciwko wściekłej wodzie, a rycerzy widać było, jak jechali ku bramie zamkowej po przeciwnej stronie. Mieli przy koniach wielkie i barwne proporce, które rzucały się w oczy z daleka. — Czy to nie książę Bolesław? — zapytał Smił z Brzezia, gdy tak stali. — Jak to, książę Bolesław? — zaniepokoił się Henryk — który? — Jużcić Kędzierzawy. Wysokiemu nie do nas, — Niemożliwe. Cóż on by tu robił z tak małym orszakiem? Henryk starał się zapanować nad sobą, ale czuł, że mu się głos zmienił. Kazimierz uważnie popatrzył na brata. Wiatr rozdymał biały płaszcz jego, więc Henryk otulił się szczelniej, chowając brodę w kaptur. Rycerze znikli w bramie, a prom nie wracał. — Co może robić Bolesław u nas? — mruknął Kazimierz. — Gertruda mu będzie rada — powiedział Henryk, byle coś powiedzieć. — Ona wszystkim rada. A ty? Henryk nie odpowiadał. Prom przybił do brzegu, rybacy zaczęli gadać, rzeczywiście był to książę Bolesław z małą garstką ludzi, nie było ich więcej nad dwunastu. Pojechali na zamek i kazali powiedzieć księciu Henrykowi, żeby się śpieszył, bo są głodni. Wiatr po fali, niebieskie niebo na zachodzie było zimne i cytrynowe, ale woda szara jak stal, Henryk otulał się w swój płaszcz wełniany, ale cały dygotał. Stary przewoźnik Bida bez przerwy opowiadał o księciu Bolesławie, jak był wspaniałe ubrany, miał zielone, haftowane suknie i jechał na wspaniałym greckim rumaku. Bida był tylko przewoźnikiem i rybakiem, ale na pewno się znał, że koń był grecki. Rycerze nie słuchali go ani nie odpowiadali mu. Zamyśleni i zasępieni, nie spoglądali sobie w oczy. Książę Henryk patrzył po wodzie, książę Kazimierz wsparł się o kopię prawą ręką, a lewą trzymał cugle swego wierzchowca, który się strachał. Wiatr wydymał kapy koni, czyniąc je podobnymi do potwornych smoków. Smił z Brzezia sam jeden niezupełnie poddawał się nastrojowi. Była to natura czynna i cieszył się z wszelkich zdarzeń. Na zamku zastali przybyłych rozgoszczonych w rycerskiej sali przy ogniskach i już przy miodzie. Gertruda, rzeczywiście uszczęśliwiona, gospodarowała, kazała znosić dzbany i bukłaki; w ubocznej sali szły już pełne przygotowania do uczty. Bolesław zachowywał się, jak gdyby to on był panem na zamku; gdy weszli bracia, przywitał się z nimi obojętnie, patrzący gdzie indziej, zajęty rozmową z towarzyszami, z których jeden, rycerz niemiecki, warkotliwie opowiadał jakieś zabawne przygody. Siedział Bolko na zydlu, zwrócony w stronę swoich towarzyszy, i przywitań innych sandomierzan już zupełnie nie widział ani nie odczuwał; śmiał się co chwila i szczerzył białe, ale starzejące się zęby. Czarne jego, wspaniałe kędziory przerzedziły się i widać było wśród nich, jak polanę w lesie przez pnie drzew, bielejącą łysinę. Miał na głowie czarną podhełmkę, która mu ten brak przykrywała. Zwieszał ręce, bardzo piękne, z poręczy zydla i odwracając się od opowiadającego rycerza śmiał się lub mrużył czarne oczy, patrząc na ognisko. Henryk z uprzejmości pozostał przy kominie, Kazimierz z innymi tutejszymi przeszedł do pokoju, który był za rycerską izbą. Gertruda, zdziwiona minami braci, nie ustawała w przygotowaniach. Niemiecką modą zmieszała wino z wodą i, dodawszy jakichś bardzo cennych korzeni, przywiezionych przez Henryka ze Wschodu, postawiła w kociołku na ogniu, by się ogrzało. — Doskonały napój — mówiła — królewski prawdziwie, trzeba, abyś się go napił koniecznie, Bolko. — To prawdziwe święto dzisiaj — dodała — kiedyś ty przybył do Sandomierza. Nastrój święta nie dawał się odczuwać, przeciwnie raczej, popłoch. Kazimierz z panami powrócił do rycerskiej izby i Henryk widział z ich min, że rozmawiali gwałtownie. Maiordomus Gotlob Różyc przyszedł zapytać się, jakie pokoje ma przygotować dla księcia Bolka i jego ludzi. Kazimierz kazał przyrządzić pokoje w wieży za murowanką. Henryk widział zdziwienie w twarzy Gotloba i sam się zdziwił, dlaczego Kazimierz w ten sposób rozrządza. Ale potem przypomniał sobie, że w tamtej okrągłej komnacie jest tylko jedno wyjście — i okno jedno, bardzo wysoko na ścianie. Zagryzł usta. Tymczasem niemiecki rycerz opowiadał, bardzo zresztą nieudolnie. Rozmowa pomiędzy Bolkiem a jego ludźmi toczyła się nieprzerwanie, powierzchowna i nic ważnego nie mówiąca. Ale w pewnej chwili Bolesław miał tego dosyć. Machnął ręką i odwrócił się do Henryka w swoim krześle, zawołał: — No, aleś piękny obóz przygotował na to Prusactwo! Aż pod Krakowem ludzie mi opowiadali. Wojska jak mrowia, mówili. Jest z czym wyruszyć. — Rzeczywiście, jakoś tym razem dopisali — obojętnie powiedział Henryk. — Właśnie przeglądaliśmy ich z Kazimierzem. — No i cóż Kazimierz? — cisnął swym chropawym głosem Bolko i zwrócił się znowuż do młodszego brata. Patrzał w niego przenikliwie. — Cóż tam w Wiślicy? Helena zdrowa? — Dziękuję — powiedział Kazimierz — na razie zdrowa. — A Maria, kochana Maria? — z rozczuleniem spytała się Gertruda, która już wyciągnęła wino z ognia. — Maria? a tam, Maria! — machnął ręką Bolesław i i wyciągnął się do kubka z miodem. — Nie wiedziałem i że ją tak kochasz — dodał po chwili. Gertruda się zmieszała, a potem złość ją wzięła na Bolesława. Przestała mu nadskakiwać i hardo patrzała na niego. — No, a mnie nie weźmiecie na tego Prusaka? — zapytał się nagle Bolko nie patrząc na braci. — Ciebie? A to po co? — zapytał Henryk. — Jak to po co? Bić się! — Samego ciebie? A nie masz to innych spraw na głowie? — Już tam co do innych spraw to moje wojewody i kasztelany mają do roboty, Żyrosławy i Spicymiry wszystkie. A jest tego tałałajstwa. Wiary nie dacie, jak się te wielmoże płodzą. Gdyby tak kto w dzieci orał, to więcej ziemi nimi obrobić byłoby można niż tymi pruskimi niewolnikami. A każdego takiego sukinsyna chce każdy złodziej na osobnym zamku osadzić, osobną kasztelanię mu dawaj, bo jak nie dasz, to cię będzie chciał zsadzić. Takeśmy to już zajechali, mój Henryku. Toteż daję a dają, sobie nic nie ostawiam. Jeszcze bym chciał do końca życia w Krakowie pomieszkać. — Zaśmiał się. — No, a ty swoich się nie boisz? Nikt mu nie odpowiedał. Gertruda, wyprostowana, siedziała z rękami złożonymi na piersiach i patrzyła na najstarszego brata jak na gorszące widowisko. Bolko pił dużo i znać już było na nim działanie wina. Henryk spostrzegł, że jest on już prawie starcem. — No, bierzecie mnie? — Ale po cóż się tam będziesz pchał — ociągał się Henryk. — Ja wiem, po co ty się tam pchasz. Dla szerzenia wiary świętej... — zaśmiał się znowu drobniutko — dla szerzenia wiary świętej. Czcigodni mnichowie, których Bóg wie po co nam tu na kark sprowadziłeś, kazali ci, abyś jak archanioł z mieczem ognistym tam poszedł, lasy pruskie spalił, a ziemię braciszkom darował. Nowy, klasztorek, nowy pałacyk, i tak ręka rękę myje przez całe Niemcy i całą Polskę. Tu klasztorek, tam klasztorek. Nie! Mówię, nie! Ja z nimi na tę wyprawę pojadę, przynajmniej jak trzeba będzie komu ziemię pruską rozdać, to będę miał głos w tej sprawie. Nie oddam ja templariuszom wszystkiego co najlepsze, aby mi tam teraz osiedli jeszcze nad moim Mazowszem. Nie moim, to Leszkowym, ojciec i syn to wszystko jedno. Prawda, księże proboszczu? — zwrócił się do Kumbalda. Wiem ja dobrze, co to za ptaszek jest templariusz i że wszystko chce w swoje ręce zagarnąć. — Pleciesz, Bolko — powiedział nagle Henryk. — A jeżeli chcesz, to możesz z nami na Prusaka iść. Tylko my ruszamy o samym świtaniu. Teraz noce długie, wyśpisz się. — O, co to, to nie, poczekajcie na mnie do południa. Dzisiaj całą drogę lecieliśmy jak ptaki! Muszę jutro wypocząć przynajmniej do południa, jeśli chcesz, abym trochę potem mieczem pomachał i kilku Prusaków utłukł. Inaczej nie mogę, — Możesz nas później dopędzić. — A cóż to, zapominasz, że jestem totius dux Poloniae? Mam za wami w ogonie lecieć? — Rób, jak chcesz — powiedział Henryk i wstał. Za nim wstali Kazimierz i inni panowie. Henryk przeszedł do swojej komnaty; na schodach czekał na niego Wippo; blady był, cmokał ustami i zatykało go. Henryk obojętnie minął Żyda i brzęcząc mieczem, zbroją, wstępował na schody. W pokoju dopadli go zaraz ludzie i rozpoczęła się cicha i gwałtowna rozmowa. — Natychmiast, natychmiast — powiadał gwałtownie Smił z Brzezia, który widocznie już był we wszystko wtajemniczony. — Natychmiast, póki jeszcze jest pijany. Szczęściem, że mu księżna Gertruda tego wina nagotowała. — O niczym nie wiedząc. — Ja myślę odłożyć do rana. — Ale to i cała wyprawa niepotrzebna? — Jak to, zająć Kraków... — Od razu na Mieszka, skoro jeden w garści. — Sam przyleciał jak wróbel na proso. — Smił zaśmiał się nagle głośno. — Tssss... Henryk nie brał udziału w rozmowie, siedział na łóżku i patrzył przed siebie. Ręce wspierały się obie na wielkim mieczu krzyżowych rycerzy. Nie mógł zrozumieć, co się z nim dzieje. Dla Bolesława odczuwał pogardę, ale i dla siebie także. — Czy jest już w wieży? — zapytał się nagle. — Nie, jeszcze na dole. — Jak tylko przejdzie na wieżę, obstawić przejścia i drzwi. Smił mi dopilnuje. Ja teraz przejdę przez Wisłę i ruszę jeszcze przed świtaniem. Jak tylko książę Bolko się zbudzi, wszcząć zwadę z jego ludźmi i, zanim co się pomiarkują, pobić. — I księcia? — Można i księcia, gdy się będzie bardzo rzucał. Kazimierz, Hercho, Lestko pójdą ze mną. Smił zostanie na zamku, kasztelan pilnuje miasta i bram. Dowiedzieć się, czy książę rzeczywiście sam przyjechał, może gdzie ma i większe wojsko przyprowadzone. A teraz każdy na swoje miejsce. Jak tylko książę Bolesław uda się na spoczynek, dać mi znać. Zdania padały z ust Henryka nagłe, zdecydowane, pewne. Onieśmieleni ludzie usunęli się z jego Kazimierz był bardzo blady. Ale i on słuchał tego rozkazu. Henryk pozostał sam w ciemnawym pokoju. Przez otwarte okno wchodził chłód jesiennej, ciemnej nocy. Wzdrygnął się. Kury obudzone zapiały. Odłożył miecz na wezgłowie i przeszedł się po pokoju. Kroki jego stukały w tej ciszy. Wychylił głowę przez okno i ujrzał ognie biwaku. Szły, zdawało się, aż pod gwiazdy. Lekki, zduszony gwar dolatywał od obozu, ale miasto, trwało w milczeniu i ciemności. Spało wszystko w ciszy, aby jutro o świcie wstać i pożegnać odchodzącą wyprawę. Strażnik chodził po podwórzu. Kroki Gertrudy czy której kobiety rządnej zadźwięczały w dolnym drewnianym ganku. Kury skończyły pianie gdzieś na końcach miasta. Było bardzo zimno. Henryk znowu przeszedł się po pokoju, tam i z powrotem. Słuchał swoich kroków. Potem powiedział jedno słowo: — Brat. Począł wspominać rodziców. Matkę, księżnę Salome, jak Bilhildzie z rąk odbierała Judytkę, teraz księżnę ruską, jak stała pośrodku pokoju i wołała: — Ach, ten Bolko, ten Bolko! Poleciał z głową tylko do połowy utrefioną. — Bo kędziory Bolka były sztuczne, księżna Salome zawsze sama mu je od najdawniejszych czasów trefiła. A teraz pewnie służba lub żona. Już nie mógł teraz na starość się przyznać, że włos ma równy jak sznurki. Bolko był ukochanym synem księżny Salome i zawsze za nim się u ojca wstawiała. Ojca ledwie pamiętał. Ogromny był i czerwony na twarzy. Stał taki wielki i mocny, kiedy przyprowadzono Wierzchosławę. To pamięta także. — Wierzchosława. Powiedział to imię i zdawało mu się, że weszła nagle do tego pokoju ta mała, chuda dziewczynka z wielkimi oczami. Miała ogromny welon, jak na pogrzebie księżny Salome. Była sztywna jak na wrotach płockich i miała na dłoniach wyciągniętych czerwone rękawiczki. Jej brzydkie, smutne, chorowite dzieci biegły nią i wołały: Mamo, Mamo! Tak samo jak wtedy, kiedy ją widział ostatni raz w Krakowie. Czułość, taka sama jak zawsze, kiedy widział tę kobietę, wezbrała w je sercu i żal ścisnął je za tą umarłą, księżną. Przeszła obok niego, z wyciągniętymi rękami, jak wtedy w Łęczycy, kiedy stali przy zielonych krzakach agrestu. Zapach siana niósł się nad łąkami i księżna Salome umierała, i świat był ciężki, rozdarty, nęcący, bogaty we wszystko. — Ach — powiedział Henryk i zatrzymał się pośrodku pokoju — ach — powtórzył słabiej. A dziś świat jest przeżyty jak życie. Pusty jest i niedorzeczny. — I ci templariusze — wzruszył nagle ramionami. — Czego oni chcą? Splątało się jego przeznaczenie i nie rozumiał go. Dla kogóż ta purpura i ta korona, i to berło? Nikt nie chce tej korony, nikomu ona nie potrzebna, gdy przyjdzie, przyjmą ją niechętnie, jak niepotrzebny kłopot. — A tak się wszystko dobrze układało! — powiedzą. Śnił się księżnej Salome mąż jej Krzywousty w łachmanach i blady bardzo, łaknący modlitwy. Czyż nie za bratobójstwo to, odpokutowane i dla kraju zbawienne, nie miał spokoju po śmierci? Czyż nie o Zbigniewie myśląc, Salome złoto kościołom sypała. Dzieciom nic o tym nie mówiła nigdy, nie wspominała czynów ich ojca, może jednak w dwójnasób modliła się w ciszach. I jak żywą ujrzał ją, w szacie bogatej, we wdowim czepcu dwurogim, niby młody miesiąc na głowie dźwigającą, jak z szelestem szat upadała w kościele na kolana, jak upadła przed nim teraz na kolana i wznosiła ręce błagalnie. Cofnął się aż do okna. Dyszał zimnym powietrzem. — Mamo — powiedział — mamo, W tej chwili zapukał ktoś u drzwi cichutko i mały Wincenty Różyc wkradł się do pokoju, powiedział przyciszonym głosem, że wszyscy już są na swoich miejscach, i znowu zniknął, nie wiedząc zapewne, jakich strasznych wieści posłannikiem były jego święte usta. Henryk zszedł na dół. W zamkowych sieniach stali Kazimierz i inni, gotowi do drogi, w brunatnych opończach. Czekali tylko na niego, konie cicho sprowadzono już naprzód do promu. Kazimierz nachylił się do ucha Henrykowego i szepnął: — Wszyscy Bolkowi pijani, Smił prosi, żeby od razu... — Nie, nie — kiwał ręką Henryk — tak jak kazałem. Kazimierz — posłał kogoś do Smiła, a sami ruszyli do Wisły. Branie otwarto cichutko, sam Grot kasztelan stał w wąskim przejściu. — Niech Bóg błogosławi Waszą Miłość — powiedział. Powiedzenie to zabrzmiało jak ironia. Wsiedli do promu, Bida kierował przejazdem. Noc była czarna zupełnie, brzeg Wisły i zarośla wierzbowe zakrywały ogniska przed oczami jadących. Woda chlupała i konie rycerskie chrapały. Nie wdać było najbliższych sąsiadów. Henryk posłyszał, że któryś z nich się modli. Zanim dopłynęli do przeciwległego brzegu, Henrykowi uczyniło się straszno przed dopełnieniem rzeczy nie. do naprawienia. Kazał zawrócić z powrotem. Bida poruszył się jedynie, nikt inny się nie ozwał i prom zawrócił ciężko, chlaszcząc i chrzęszcząc, na brzeg sandomierski. Znowu wiosłowano w ciemności, ale kiedy zbliżano się już do przystani zamkowej, Henryk poczuł rękę Kazimierza kładącą się na jego kolana. Uczuł w tym geście pokrzepienie i błaganie o siłę, i pomoc w zwątpieniach, odrzucił burnus i powiedział: — Nie, Bida, zawróćcie z powrotem na tamten brzeg. Wszyscy się teraz w promie poruszyli. Słychać było, że paru rycerzy pomagało wioślarzom, oko, które przywykło do ciemności, rozróżniało już coś niecoś. Wisła była coraz spokojniejsza i wiatr ustawał ku końcowi nocy. Nie dojechali jednakże do tamtego brzegu. Bida otrzymał rozkaz wracania do Sandomierza. Jeszcze parę razy tak zawrócili. Ludzie zmieniali się przy wiosłach. Henryk siedział nieruchomo i nie czuł nawet, jaki Kazimierz objął go braterskim ramieniem i dzierżyli mocno. Przerażony był o brata. Wreszcie zatrzymano się przy sandomierskim brzegu. Henryk jak gdyby się przebudził ze snu. Świtało. Henryk wziął Kazimierza za rękę i razem weszli na górę, przez bramę, gdzie czuwał zdziwiony Grot, i znowu byli w sieni zamkowej. Henryk przemierzył wszystkie sale, zwolnił ludzi z wszystkich przejść i osobiście wszedł do sypialni braterskiej na wieży za murowanką. Zbudził Bolka i zapytał go, kiedy każe ruszać na Prusaków. Bolko okazał się wyspany i powiedział, że może ruszać choćby zaraz. Zebrali się więc zaraz i ruszyli całą hurmą. Kazimierz tylko prosił Henryka o pozwolenie pozostania. Henryk zgodził się od razu, ucałowali się bracia i Kazimierz podjął Henryka pod nogi. A Bolesław jechał przed wszystkimi w wyśmienitym humorze, śmiał się i rozmawiał ze swoimi ludźmi; może do głowy mu nie przychodziło, że był dziś w niebezpieczeństwie? A Henryk raz złowił, kiedy mówił do skrzeczącego Niemca: — Ten biedny, kochany Henryk! Szli na północ, na Prusy. Rozdział XXXII Podczas całej jazdy na północ nie było żadnych zmian w nastroju Bolesława. Tak samo Henryk nie odmieniał się wcale, Hercho tylko stawał się coraz bardziej ponury i straszniejszy. Henryk bał się spojrzeć na jego chmurne oczy. Ponieważ Bolko był z nimi, jechali wprost przez Mazowsze. Z początku mieli jeszcze przed sobą osiedla, grody (takie to tam i grody) i umocnione zameczki, z pni omszonych pobudowane. Czy deszcz padał, czy słońce świeciło, Mazowsze było Mazowszem. Piaszczystymi przechodami, drogami podobnymi do ścieżek wlekli się rycerze. Przy drogach stały brzozy, cale złote teraz. Wiatr porywał garście żółtych liści i rozsypywał je naprzód po niebieskim niebie, potem po piaszczystej ziemi. Monotonna, uboga, ruda kraina nie cieszyła oczu żadnym widokiem. Konie mokły na deszczu i obojętnie poruszały się na ciężkich drogach. Aż znowuż bory się zaczęły, drzewa spotykano coraz starsze, mokradła i jeziora zastąpiły szlaki i już tylko ludzie, w ostatnich kasztelaniach książętom dostarczeni, mogli przeprowadzić gromadny orszak sobie tylko znanymi przejściami. Naprzód zapodzieli się gdzieś łucznicy Dzierżka, potem przyzostali ci lub owi. Jaksa i Świętopełk nie przybyli na umówione miejsce, Wit z Tuczęp zachorował w kresowym zameczku. Niemieccy rycerze Bolesława krzywili się na wyprawy w takim niedobrym czasie przedsięwzięte. A puszcza gęstniała wokoło i zdawała się być zamieszkana tylko przez wilki, dziki, sarny i jelenie. Henryk nie spostrzegał tego, co się działo naokoło, nie nudziła go monotonia pejzażu i trzęsące się brzozy, wiecznie jednakowe, sosny obierające się z kory, czerwonawe. Polowania i rozmowy o polowaniach skracały czas wyprawy, a Henryk usuwał się niby to kwoli pobożności, aby tylko zostać sam z sobą. Przeżywał całą swą klęskę w pełni. Miał świadomość wszystkiego, co uczynił, i jednocześnie świadomość, że nic innego uczynić nie mógł. Klęska jego zaczęła się daleko dawniej niż w dniu, kiedy ponocku żeglował z brzegu na brzeg Wisły. Zaczęła się wtedy, kiedy wydał na śmierć swą Żydówkę, a może jeszcze dawniej? Wtedy, kiedy się narodził? Pewnego dnia zabrnęli w błota leśne, moczary, które, mchem pokryte, rozciągały się pomiędzy rzadkimi kępkami drzew. Nie można było przejść tamtędy, konie zaczęły się zapadać i topić, paru gminnych ledwo uratowano, a rycerze obciążeni orężem nie odważali się zapuścić dalej. Zrozumiano, że trzeba było zawrócić, gdyż droga była fałszywa. Ale ci, co szli z tyłu, nie mogli się dostatecznie rozsunąć na boki, bo przejście wąskie, na którym stali, otoczone było błotami. Przedni oddziałek zawrócił i zagłębił się w masy stojącego wojska. Dopiero w połowie, kiedy się stłoczono wokół Bolesława w jarmarczne kolisko, zorientowano się i rozkazano wszystkim zawrócić jednocześnie. Ruszono z trudem z powrotem, mając przed sobą obozowych i luzaków, a z tyłu najlepszych rycerzy. W ten sposób doszli znowu do gęstej puszczy. Wtedy posypał się deszcz strzał i poczęły padać podcinane drzewa, gniotąc konie i szerząc strach. Prusacy zastawili zasadzkę. Odwrót odcięty był już pniami obalonych drzew, niewidzialny i zwinny nieprzyjaciel otaczał ze wszech stron wojsko Piastowiczów. W gęstych drzewach na śliskiej ziemi konie przeszkadzały raczej walczącym. A oto ukazali się nadzy i okropni Prusacy z olbrzymimi maczugami w rękach. Sprawnie i szybko, ruskim sposobem, otoczyli wydłużony szereg i poczęli wyduszać jak pszczoły. Polacy bronili się, oczywiście, mieczami i kopiami obracali jak młynem, ale Prusaków było takie mnóstwo i nacierali lak gęsto, w milczeniu, w spokoju, powiedzieć by można było — systematycznie. Wszystkich obozowych w pień wycięli, zdobycz gdzieś tam odesłali i, poprzedzani chmarą strzał, ruszyli na resztę. Padał cienki deszcz. Henryk był całkiem w tyle, daleko od centrum walki, ale i do niego docierały strzały. Jedna z nich przeszyła niebieski kubrak i ramię Hercha. Smił z Brzezia osłaniał księcia swoją tarczą. Małe grupki nagich łudzi napełniły sąsiednie zarośla, ogołocone już z liści. Książę zaniepokojony był szczękiem oręża i tumultem kwiczących koni, jaki dolatywał z miejsca, gdzie znajdował się Bolesław. — Ratuj księcia Bolesława! — zawołał do Smiła, który, w lewej ręce trzymając tarczę, prawą wysoko podnosił miecz, odsłaniając piersi. Konie ich, splątane strzemionami, oddzielały się od siebie, obaj o mało nie spadli. — Idź do księcia — rozkazał stanowczo Henryk i Smił zawijając mieczem, galopem wyrwał w tamto miejsce, koń mu krwią broczył, dostał kilka strzał. Henryk i Hercho skoczyli za nim, ale im konie nie tak dziarsko ruszyły, znowu przeszkodzili im jacyś nieobliczalni Polacy; Lestko jechał naprzeciwko nich, krzycząc coś głośno. Tumult i ścisk wokoło księcia Bolesława rozluźnił się nagle i ujrzeli zady umykających koni; znikli za drzewami, a mnóstwo poharatanych ludzi leżało na miejscu walki. Lestko wołał: — Jedźcie, jedźcie za księciem Bolesławem. Ale Bolesław, Smił i ci, którzy im towarzyszyli, umknęli szybko. Jakiś Prusak kościanym oszczepem powalił w tej chwili Lestka. Lestko spadł z konia, ale koń go powłóczył. Henryk uderzył na Prusaka — ale sam dostał drzewcem oszczepu w obojczyk, wykręcił się w siodle, maczuga rozwaliła mu hełm, zwisał mu w strzępach, krając blachą policzki. Hercho schwycił książęcego konia za uzdę i galopem puścili się pomiędzy drzewami w tę stronę, gdzie było coraz puściej. Konie szły równo, grunt był mocny, strzały świstały, nie trafiając. Henryk czuł, że krew z niego uchodzi. — Zostaw mnie, Hercho — powiedział — krew ze mnie tryska, sam się ratuj. Hercho nie odpowiadał. Henryk ujrzał, że prawa ręka chłopca zwisa bezwładnie. — Hercho — powiedział — tyś ranny. — Tak, zaraz będzie koniec. — Głupie gadanie. — Mówię ci, książę. Wyjechali z lasu na polanę, hałas bitwy oddalał się coraz bardziej. Ale nie mogli już uciekać. Parę stogów siana na podstawkach z chrustu stało na polanie; zwalili się z siodeł i Henryk wygrzebał w sianie siedzenie dla obu. Zrzucił resztki hełmu i wytarł twarz proporcem Hercha; krwawiła mocno. Usiadł, podniósł Hercha i ułożył jego głowę na swoich kolanach. Strzała tkwiła głęboko ponad prawą piersią Hercha; gdy ją wyciągnął, Hercho zemdlał z bólu; z rany po wyciągnięciu strzały poczęła krew buchać gwałtownie, zalewając ręce księciu. Otworzył kubrak i obnażył piersi giermkowi; płynęła po nich krew jasnym strumieniem, wydostając się z rany jakby z cichutkim pluskiem. Hercho otworzył oczy i popatrzył na księcia. — Wyjąłem strzałę — powiedział Henryk — zaraz ci będzie lepiej. Ale Hercho patrzył na księcia intensywnie i bez uśmiechu. Dreszcz przeszedł Henryka pod tym upartym spojrzeniem. — Czego chcesz? — zapytał. — Pamiętasz Melisandę? — powiedział suchym głosem Hercho. — Pamiętam. — A Judkę pamiętasz? — Pamiętam. — A Tälego pamiętasz? — Pamiętam. — A Lestka pamiętasz? — Widziałem go przed chwilą. — A Hercha pamiętasz? Henryk pochylił się nad umierającym. A ten zamknął oczy. Trzymał jego głową w swym ręku, ramię pod kark i czuł, jak cała siła, całe życie człowieka wypływa z ciepłą krwią, sączy się po ubraniu, zostaje na jego ciele. — Hercho — powiedział — Hercho. Hercho spojrzał raz jeszcze na księcia, zawsze z tym samym intensywnym, zwierzęcym wyrazem. I nagle powiedział: — Wolałbym pod Krakowem. Potem odwrócił głowę od księcia, jak gdyby z pogardą, i skonał. Henryk długo siedział z głową jego w dłoniach, nie myśląc o niczym. Tak go znaleźli ludzie Kunatta, książątka pruskiego, i zabrali do niewoli, do osady prusackiej, całkiem przyzwoitej, mocno grodzonej, i to bardzo przemyślną sztuką, z całym systemem wałów, rowów i częstokołów. Tata w izbie Kunatta przeleżał Henryk dwie niedziele, zanim mu się draśnięcia, rozcięcia i sińce pogoiły. Poza tym był zdrów całkowicie. Pielęgnował go sam Kunatt, otaczając czcią wszelką. Był to krępy blondyn z pruskimi niebieskimi oczami, na którymi biegły skośne, jasne brwi. Nos miał wklęsły, a policzki szerokie. Z tym wszystkim był jednak ładny. Włóczył się po różnych dworach ruskich. Helenę znał, bo był dowódcą łuczników na dworze Rościsława. Gdzieniegdzie i w Polsce się otarł, znał Rogera, zaufanego Pietrka Włostowicza, walczył z nim gdzieś tam, na jakimś polowaniu, a gadał od rana do wieczora. Te dwie niedziele to było dla Henryka całe jego życie. Przepływało od samego początku, z powrotem, powoli, jak Wisła pod Sandomierzem. I wyraźnie widział każdy skręt strumienia i umarłych, siedzących na każdym skręcie, nad nurtem. Patrzyli martwymi oczami na siwą wodę jego życia. A potem to życie wypłynęło z niego i jakoby uciekło. Jak koniec wymykającej się wstążki wyśliznęło mu się z ręki. Prowadził za nim oczami, ale na próżno. Została już tylko pustka. Kunatt upijał się co wieczora w sąsiedniej izbie i śpiewał głośno pieśni ruskie, i płakał. Szlochał nawet czasami, a potem nagle ciężkim krokiem zwalał się do pokoju Henryka i rozpoczynał długie, filozoficzne gadanie, na którego dnie drzemała straszliwa rozpacz zawiedzionego człowieka. Henryka nie bardzo nawet mierziły te rozmowy, po pierwsze był obojętny na wszystko, co się wkoło niego działo: po drugie, jeżeli co ową obojętność mogło przezwyciężyć, to pewne poczucie wspólnoty z barbarzyńskim, zapijaczonym książątkiem. Najbardziej dziwiło go, że ten barbarzyńca miał mnóstwo prawdziwego zrozumienia spraw świata i biegu rzeczy. W swym języku umiał on okazać Henrykowi zupełne współczucie i zrozumienie jego sytuacji. — Ty jak sokół — powtarzał po pijacku — ty chciał za wysoko lecieć. Ale twoi sokołowie, ojce i dziady, za dużo się już napolowali. Krwi za dużo się opili, a ty krwi pić nie potrafisz, a ty krwi pić nie możesz. I cóż ty za rycerz? — Nie o krew tu chodzi — mówił Henryk — są rzeczy ważniejsze... Potem Wippo przyjechał. Przywiózł po rozmokłych drogach jesiennych, po strasznych błotach mazowieckich i pruskich, okup żądany za wydanie księcia. Strząsł się na koniach, zachorował na gardło od krzyku i poganiania pachołków, dwa razy bronił wozu od napaści i wreszcie zajechał przed Kunattowe wrota. Zziajany, mokry i zabłocony, jak stał wpadł do książęcej izby i ucałował ręce książęce. Nie mówił o niczym ważnym. Szybko i długo, bardzo kalecząc polszczyznę, opowiadał o drogach, o chłopach, jakich mu dał Grot kasztelan, że byli do niczego (lepszych Prusacy wybili) — że bali się tych Prusaków jak malowanych diabłów i że miał strasznie ciężką tę podróż. Ale że wszystko jest: srebro jest, skórki kunie i bobrowe są i że jeżeli książę zdrowy, to winien się najprędzej zabierać, jak tylko błoto zamarznie, i jechać na mierz. Lestko, okazało się, wcale nie jest zabity, zabrał go ze sobą książę Bolesław na służbę do Krakowa, zabrał go z rodziną i powiedział, że już sobie z księciem Henrykiem poradzi, a chce mieć Lestka przy sobie. — Może to i lepiej, że go nie będzie w Sandomierzu — dodał Wippo i machnął ręką z pogardą. Na te słowa Henryk odczuł ból straszny w sercu, jakby mu kto oszczepem w ranie kręcił, ale nie powiedział nic. Wippo zobaczył, że książę pobladł, ale musiał do wozów czym prędzej, aby mu czego znowuż tutaj nie ściągnęli. Rachował też l ważył razem z Kunattem cale popołudnie. Henryk leżał w łóżku i słyszał te wszystkie targi i wymysły na podwórzu. Dolatywały go głosy Wippona i Kunatta, kroki sługusów, noszących srebro do piwnicy, a od czasu do czasu gęstsza fala jesiennego deszczu uderzała gwałtownie w ścianę, przy której leżał, i głuszyła wszystko. Czasem otwierały się drzwi, wlatywał powiew mokrego powietrza, zapach psów, co charkotały w sieni; Wippo wchodził, błoto odpadało mu z nóg na podłogę, pachniał mokrym kożuchem i wiatrem, przynosił księciu trochę wina cynamonowego, dobrego na rany, które mu przysłała Gertruda, to znowuż trochę placka z miodem albo wywaru z aloesu, który stara hrabina Diepoldowa z Bergu Gertrudzie do Zwiefaltenu przysłała. Ale Henryk nie pił i nie jadł. Głosy świata przychodziły do niego jak gdyby z wielkiej odległości. Dopiero wieczorem zapracowani i zadowoleni usiedli przy jego łożu kontrahenci o jego osobę. Przyniesiono im miodu, pił i Henryk, bo czuł, że inaczej nie wytrzyma tej rozmowy, która go czekała. A tamci gadali obszernie, szeroko, uzasadniając obfitymi przykładami swoje tezy. Deszcz na dworze lał jak z cebra. — I co to jest — powiedział Kunatt — że każdy na świecie władzy szuka? I że władza jest dla niego najmilsza? Przecież ile jest bogatszy Nowogród od Kijowa, a każdy książę woli na Kijowie siedzieć i przed innymi książętami w szeregu stać. Wippo stanowczo traktował Kunatta bardzo pogardliwie i dawaj mu do zrozumienia, że na Zachodzie inne są obyczaje niż w jego kurnym pałacu, ale dał się uwieść jego dialektyce. Powiadał mu: — Bo takie jest przeznaczenie, Wasza Miłość, aby jedni nad drugimi przewodzili. I co jedni się starają, aby do równości przywieść, to zaraz inni nierówność sprawiają. Jak każde ciało ma wzrost, tak i dusza ma wzrost i nie każde ciało jednakowe, i nie każda dusza jednakowa. — A przy tym — powiadał Kunatt — jak pomyślisz, zastanowisz się, zagłębisz: każdy człowiek jest jednakowy, ma ręce, nogi, brzuch i głowę. Każdemu się chce piwa i każdemu żony, i każdemu spać. I trzeba by między każdego rycerza zdobycz dzielić po równo. A jak przyjdzie do rządzenia nimi, to widzisz, że każdy jest inny: jeden na rycerza zdatny, drugi na kupca, a trzeci na księcia, choćby i chłopem się urodził. I między rycerzami jeden się lepiej bije, a drugi gorzej i trzeba zdobycz tak dzielić, aby każdy dostał nagrodę za swoje, l trzeba wszystkich za głowę wziąć i sobą samym sądzić, kto mocniejszy w radzie, a kto w mieczu. Takie to są drogi. — A jużci — mówił powoli Wippo — i nie każdemu dane jest rządzić jak należy, choć się i księciem narodzi. — A mnie się zdaje — powiedział Henryk — że kto rządzi, choćby nawet był cesarzem Barbarossą, temu tylko wydaje się, że rządzi. Wynosi go rzeka wielka, jak powódź pnie wynosi. Widzę Wisłę przez okno w czasie powodzi i wiem, że raz to, raz owo drzewo jest po wierzchu. Może się tym drzewom zdaje, że one rządzą wodą, a woda, nie wiedząc, sama je niesie? — A najpewniejsze jest to, że nie popłyną przeciwko prądowi. — Westchnął tu Wippo i nie odpowiedział. — Nie popłynie drzewo przeciwko prądowi — myślał Henryk. — Ale niejeden jest prąd na rzece życia. I jeżeli się kto dostanie w prąd, który wstecz niesie, nie pójdzie naprzód. — Aliści — powiedział głośno — czy człowiek sam może przeinaczyć te prądy? Czy mocny jest zmienić oblicze świata? Sam jeden? — Bóg to wie, panie — powiedział Wippo i nagle począł płakać zupełnie jak zdziecinniały starzec. Przypadł do ręki księcia i okrywał ją pocałunkami. — Księcia w niewoli... księcia w niewoli... — powtarzał przez łzy. Henryk uśmiechnął się. — Głupi jesteś, Wippo. A ja wiem: zdolni są ludzie przeinaczyć dzieje świata i wielu takich było i będzie. Tylko ja jeden nie wiedziałem, jak się wziąć do tego. — Czy to warto — powiedział kiwając głową Kunatt — samo się wszystko zrobi! — Gdybyż to — westchnął uspokoiwszy się Wippo. Ale wszedł pachołek dając znać Kunattowi, że wszystko gotowe do odjazdu księcia. Gdy szli przez podwórze, Henryk zobaczył, jak ludzie pruskiego księcia przy świetle pochodni liczyli, na stos układając, jego czerwone tarcze. Rozdział XXXIII Książę Henryk z wyprawy wrócił z mocno nadwerężonym zdrowiem, kaszlący bardzo i do wszystkiego zniechęcony. Nie słuchał, gdy mu Kazimierz zdawał sprawę, co się przez czas jego nieobecności na zamku działo, ile klaczy się oźrebiło i który wojak z którym się pobił. Dziwił się Kazimierzowi, że przy wrodzonej bystrości umysłu tak bardzo się tymi sprawami interesował. Gertruda się postarzała i znowu mówiła o powrocie do Zwiefaltenu. — Poczekaj jeszcze trochę — powiedział jej książę — już niedługo. Jakoż niebawem tak osłabł, że wcale się nie mógł ruszać. Jak zwykle ułożył się w górnych pokojach, skąd nic prócz Wisły nie było widać, i nie pozwalał nikomu do siebie przychodzić. Mały Wincenty, syn Gotloba, starał się dostać przed księcia, ale został odprawiony. Tylko czasami przychodził do brata Kazimierz. Gotował się już do objęcia dzielnicy sandomierskiej i na Wiślicy mało siedział. Nastąpiła wiosna, a choć zima była także ciepła i bezśnieżna, przecież woda na Wiśle była bardzo duża. Henryk, unosząc się na łożu, patrzył przez podniesione okna na fale, które mijały bardzo spokojnie. Niebo było białe i mimo ciepła wciąż utrzymywała się mgła i łąki nad Wisłą nie zieleniły się długo. W palmową Niedzielę poczuł się książę lepiej, wstał z rana, wezwał Kazimierza, Gotloba i kilku panów i poszedł na mszę. Kościół był ciemny, wysoki, drewniane, przekrzywione filary pociemniały od dymu kadzielnic i wznosiły się smukłe, w górze rozstrzępione w sztucznie profilowane krokwie i krokiewki. Las słupów podobny był do najpiękniejszego boru na Łysicy. Przez cały wielki Tydzień książę codziennie udawał się do kościoła, a potem szedł nad Wisłę lub na pola. Modlił się długo. W wielki Czwartek przybyli templariusze z Opatowa i z Zagościa i wieczorem urządzono zwyczajem rycerskiego zakonu ucztę w zamku sandomierskim. Rycerze byli zimni i niechętni, Henryk nie potrafił czy nie chciał mówić o zapomnieniu uraz i uczta przeszła w milczeniu. W Wielki Piątek długo przebywał książę znów w świątyni. Był to dzień, kiedy Kościół modli się za Żydów. A potem Henryk nie myślał o niczym, obrazy minionych dni przepływały przed jego oczami bez najmniejszego udziału jego zainteresowań. W tym czasie przybył goniec i przywiózł mu pismo Ryszy, nadesłane wraz z prośbami cesarzowej hiszpańskiej, o wypłacenie należnych jej na Krakowie i Sączu sum posagowych. W piśmie tym donosiła także Richenza, że wyszła za mąż za hrabiego Tuluzy. Henryk nie orientował się już w skomplikowanych stosunkach prowansalskieh, dowiedział się tylko, że nowy mąż tak samo nazywał się jak i drugi: Rajmund. Donosiła także, że jej malutka córeczka, Duselinka, dziedziczka wielkich państw, zmarła w klasztorze w Aix, mając lat cztery, i że wobec powyższego starsza, Sankcja, była spadkobierczynią Riehenzy we wszystkich pretensjach do księstw Hiszpanii i do hrabstw Prowansji i Tuluzy. Henryk z uśmiechem czytał tytuły swej „kuzynki” i wspomniał spotkanie w Zwiefałten. Ostatni to raz myślał o Richenzie, ostatni raz przypomniał sobie złote dnie, ostatni raz na Zamek sandomierski powiało trochę europejskiego powietrza. Lekkomyślne ono było i pretensjonalne, napawało pobłażaniem i lekceważeniem — a jednak brzmiały słodko w uszach umierającego Henryka nazwy Prowansji, Tuluzy i wszystkich Hiszpanii. I wyobraził sobie z niezmierną czułością postać Duseliny, malutkiej córeczki kochanej kobiety, jak umierała opuszczona w surowym i gorącym klasztorze, i zamówił za duszę jej dwanaście mszy u świętego Jakuba, którego już wykańczali budowniczowie. Książę Kazimierz spełnił prośbę brata i był obecny na wszystkich mszach, i modlił się za duszę nikomu na tej obczyźnie nie znanej hrabianki, urodzonej w spalonej krainie, pochowanej w cieniu szarych oliwek. Nie wiadomo dlaczego książę Henryk ułożył sobie, że mógł połączyć Duselinkę z Leszkiem, synem Bolesława. Myślał o nim często i pytał Kazimierza o niego, ale chłopak mieszkał w Płocku, niezbyt skory ani do miecza, ani do książki i mówiono powszechnie, że się nie uchowa. Był chorowity. O Wierzchosławie książę nie myślał. Nie modlił się nawet o spokój dla jej duszy. Nie przychodziła mu wcale do głowy, ale też odbiegły od myśli jego wszystkie ważne rzeczy. Nie pamiętał już o cesarzu Fryderyku ani o Prusakach, ani o braciach; nie patrzył nawet w tę stronę, w którą Wisła płynęła. Ale tym bardziej widział drobne i piękne rzeczy, z których świat stworzony. Chętnie słuchał gęśli. Raz nawet zawołał, aby mu Täli zaśpiewał, ale Täli był daleko w Sankt-Bartoloma i śpiewał o tej godzinie psalmy i monodie nad zieloną falą zimnego jeziora; nie myślał może o księciu polskim. Lestko był u Bolesława na Krakowie, nie wspominał go źle Henryk. A Hercho pochowany w Prusiech. Tylko stary Gotlob pilnował księcia i próbował mu zachwalać swego syna, stawiając układnie nogi. Cieszyły Henryka już tylko obłoki, które widział! przez otwarte okno. Były białe i czasami padał z nich deszcz. Henryk jeszcze myślał o tym, jaka to szkoda, że ludzie nie widzą piękności świata, zajęci swoimi sprawami, a potem przypomnieli mu się na moment jego wielcy ojcowie i małość ludzi, co się naokoło niego kłócili i spierali, i zagarniali chciwie by najmniejszy dobytek. Poczęto wtedy opowiadać już o jakimś niebezpiecznym narodzie, co gnał przed sobą Pieczyngów i Połowców i na Ruś się nasadzał, wychodząc, od morza, i Henrykowi przyszło do głowy, że teraz należałoby zatroszczyć się nad całością. Ale wiedział, że nikomu teraz to nie w głowie. Pomyślał jednak, że może kiedyś znowu sobie przypomną; że kraj będzie szeroki i wolny jak ta woda; że cesarza nie będzie w Europie i wszystkie ludy będą równe sobie klęczały przed tronem Chrystusowym. I westchnął o to do Boga. Było to ostatnie jego ziemskie pomyślenie. Ale zanim umarł, zwlókł się z łoża swojego i zszedł do murowanych piwnic, tam wyjął ze skrzyni koronę spoczywającą przez cały czas na gronostajowym płaszczu księżny Solomei. Wziął ją i, przyciskając złotą obręcz do piersi, sam poszedł nad brzeg Wisły. Niebieska, wzdęta rzeka niosła się niewstrzymanym pędem, a na jej napiętej powierzchni tworzyły się ruchome oka podwodnych wirów. Zmierzchało się i było zimno, choć wiosennie. Drzewa wypuszczały pąki i powietrze pachniało balsamem powiewów, które przypomniały księciu pierwszą młodość. Zatrzymał się na chwilę nad samym brzegiem i, patrząc w głąb wody, zamierzył się obręczą, którą trzymał w ręku. Dawna cała siła weszła w jego muskularne ramiona i obręcz zrobiła w powietrzu piękny łuk, zanim padła na środek rzeki. Woda plusnęła raz tylko i wiry szybko zatarły koncentryczne kręgi. Korona Szczodrego spoczęła na dnie Wisły. Czy leży tam do dziś dnia? Czy pokryły ją muł i wodorosty, czy zagłębia się coraz bardziej w serce naszej ziemi? Czy też może sieci rybackie wydobyły ją na wierzch — i dziś jeszcze bawią się nią w jakiej nadbrzeżnej wiosce dzieci, które mają oczy chłodne, marzące, zamknięte, podobne do oczu Henryka Sandomierskiego?