Maria Kuncewiczowa TWARZ MĘŻCZYZNY Część pierwsza WŚRÓD BRACISZKÓW I Rok 1912. Lato Kiedy po raz pierwszy Terenia przyszła do Kamockich, panny pokazywały jej ogród. Starsi państwo pili kawę na werandzie; Marta i Kira przy każdym zakręcie, skoro z ram szpaleru wyłamywał się kawałeczek dali, zwracały ku Tereni uśmiechnięte głowy: „O, widok..." Pod wieczór się miało; zapachy, jak sny, zaczynały krążyć koło kwiatów, na niebie zawisł miesiączek biały, płochliwy — istny płatek z boskiej chryzantemy. Choć to był czwartek, do ogrodu lśniącymi falami napływała niedziela. Panny usiadły pod jesionem, starannie wygładziwszy suknie. Nie chciało się gadać. W mieście o takiej porze ktoś obcy gra za ścianą rzeczy ważne, bardzo smutne, nikomu niepotrzebne. W sadzie Kamockich żaby grały za ścianą grabową, ale ich głosy nie brzmiały ani obco, ani smutno. Głosy nieważne i bardzo potrzebne. Tereni wydawało się znowu (często nawiedzało ją to wrażenie), że trzeba śpieszyć, że o wiele szybciej trzeba wybiegać w świat przez oczy, że zapach maciejki należałoby wprowadzić głębiej — aż do samego serca. Że, kiedy jaskółka przecina powietrze, powinien zostawać krwawy ślad na piersi czy na policzku, że złoto i różowość z nieba są do jedzenia tych słówek ślicznych, pachnących jak tuberozy, słówek, które w „Kurierze" oznaczają przepych, nieosiągalną rozkosz, piękno zza siedmiu rzek. Teresa zaczęła miewać migreny, a jej smak pogłębił się o całą skalę, sięgając finezji niemal galijskich. Przez cały ten czas nie parała się wcale myśleniem. Jednak konstatacje i oceny nieprzerwaną strugą wyciekały spod stempla świadomości i nasycały źródło bijące w duszy. Niezbadane były loty wrażeń, dziwne — lądowania. I tak: po wieczorze, spędzonym w dziesiątkach uścisków tanecznych, przegadanym mową kolibrów — Teresa zasypiała, mając w mózgu objawiony po raz pierwszy obraz zadziwiająco jasny wszechświata. Innym razem, wśród gorączki przymierzań ze lśnienia „charmeuse'y" wywiązywały się nagle niezbite prawdy społeczne. Nazwy, które do niedawna fruwały na szeleszczących skrzydłach intuicji, nabierały wagi kamieni. Ustalały się dystanse, migotliwa ruchawka pojęć stygła w kształt dogmatu. Jednocześnie kształciła się Teresa nad podziw sprytnie w sztuce żonglowania maskami. Ludzi brutalnych umiała już ubierać w koronkowe maleńkie maseczki, a filigranowych wrażliwców stroiła w barwy ponure, które z nich robiły brytanów. Gdy tak działała i nieustannie poddawała się działaniu zdarzeń — w głębi przechodził Jędruś, spleciony rączkami z Jankiem i z Hanusią. Zdążył pozawierać przyjaźnie. Nie chadzał już na zwierza w pojedynkę — miał towarzyszy. Poczynał sobie roztropnie, ze stanowczością i z wdziękiem. Słychać było często jego głosik, oparty na jakiejś nucie majorowej bardzo trafnej. W mieście tańczono, bo karnawał był długi i waluta poszła w górę, a majonezy staniały. Do Teresy przyczepił się pan... Siaki taki. Czarny, długi, pięknie ubrany. Przyczepił się jak maskota, jak strofka „Titiny". Teresa przywykła, że ten pan jest z nią wszędzie. Wkładając suknię balową, wkładała z nią razem maskotę. Wśród zajęć jak najmniej rytmicznych pan wyskakiwał z przestrzeni, rzekłbyś, uprzykrzona melodyjka. Kiedyś siedział na dywanie i Teresa patrzyła w jego oczy. Poczuła, że cudze dłonie ujmują jej kostki nad stopami. To nie było straszne. Ale zaraz potem pan powiedział: „kocham", a Teresa ciągle jeszcze widziała jego oczy. Otóż to dopiero było straszne. W oczach pana coś mętnego i śliskiego mówiło najwyraźniej: „Nienawidzę; zaraz cię ugryzę zatrutymi zębami i umrzesz z tej rany. Pogardzam; zaraz cię pocałuję i jak dłoń uderzy ten pocałunek. Żebrzę; zaraz wyciągnę ramiona i smrodliwa woń łachmanów otoczy twoją głowę". W ustach pana trzepotało się słowo „kocham" niby ptak złapany w potrzask, a wokół nóg siedzącej pełzały ręce, podobne dwu padalcom. Teresa z krzykiem wypadła z pokoju. Niesłychanie ckliwe i obmierzłe nastąpiły dni. Dni o krostowatych twarzach. Teresa pływała we wstręcie. Nawet kwiaty patrzyły na nią krzywo. Z dna pamięci wypłynęły jakieś robaczki, obgryzając wszystkie myśli, póki nie zostało śmiecie. Zdarzenie zdawało się być ponad winę i ponad zasługę. Jędruś właśnie wtedy przechodził fazę klocków. Przycupnięty wśród rumowiska czerwonych i białych cegiełek — tworzył. Tłusta łapka krążyła z namysłem nad stosami materiału. Nagle spadała na upatrzony obiekt i czym prędzej wracała z łupem do „wieży", której kadłub nieco przyciężki mozolnie dźwigał się od ziemi. Czoło Jędrusia w godzinach budowania nie mniej wyrażało powagi niż ongi oblicze Leonarda, schylone nad projektem latawca. Zastała tak synka Teresa któregoś popołudnia. Stanęła za nim smutna, patrząc, jak wznosi swój piękny zamek. Żeby okazać uprzejmość chłopczykowi, spytała: „Co to budujesz, Jędrusiu?" Malec podniósł główkę i żywo zagadał: „Dla ciebie przecież zawsze buduję domek, Musio". Więc Teresa, nie zwlekając ani chwili, okryła swoje zgryzoty pogodą jak welonem — i weszła do domku syna na wieczne zamieszkanie. I — Twarz mężczyzny Henryk był moim kuzynem. I chowaliśmy się w jednym mieście; więcej — na jednej ulicy. Zatem żadna hańba jego dziecinnego żywota nie pozostała przede mną w ukryciu. Wiedziałam, że dopiero we freblówce oduczył się ssać palec. Nałóg ten stanowił przedmiot smakowitych rozpraw między mną a starszym bratem Adamem. Kiedy potęgi domowe przygnębiły nas mnogością zakazów, że dom zdawał się obręczą najeżoną kolcami i człowiek dreptał w kółko na skraweczku swobody, czyniąc gesty bagatelne — dozwolone, lecz odarte z wdzięku — w takich momentach źródłem satysfakcji były zbrodnie Henryka. Pewnego razu wuj Antoni — splendor i fortuna rodziny — spytał Henia, czy ten wolałby zostać obywatelem, czy fabrykantem; a najmilszy Henryczek, mimo spojrzeń matki, błagających o odpowiedź brzemienną w sukcesy, włożył palec do ust i z tłumikiem wygłosił: „Będę stróżem, bo on ciągle lata po dworzu..." Oczywiście otchłań niestosowności, zawarta w oświadczeniu, nie przeraziła naszych oczu; za to karmił dziecinną „schadenfreude" fakt, że Henryk później dostał w skórę. Za czasów szkolnych spotykałam Henryka na wieczorkach. Był przystojny, uśmiechał się cierpko i tańczył, patrząc w jeden punkt nad ramieniem towarzyszki. Kochały się w nim moje koleżanki. Podobno mądrze rozmawiał i szydził z miłości. (Do mnie żywił wytworną niechęć — uczucie iście kuzyn owskie.) Nieraz słyszałam na lekcji szept, opiewający urodę czarnego kosmyka; ofiarowywano się nawet „wszystko zrozumieć i wszystko wybaczyć". Że jednak słyszałam również, jak ciotka krzyczała na Henryka „smarkaczu", a on pokornie wywabiał plamę na niezwalczonym smokingu — spływał czar bez śladu po piórach wyobraźni. Trudno wielbić krewnego chłopaka, co przez kilkanaście lat mieszka o dwa domy. Byłyśmy z matką w Paryżu, kiedy przyszła wiadomość, że w lutym Henryk się zaręczył. Zdradziecka to była nowina. Na pierwsze dotknięcie — nic; chłodna, okrągła jak jabłko. Henryk się zaręczył, zaręczył się Henryk. Mało treści. Znaczy: któregoś wieczora przestał patrzeć w „jeden punkt" — spojrzał w oczy tancerki. Miłość. Może i nie. Po prostu zachciało się chodzić do Łazienek pod rękę z ładną panną. „Czy mogę prosić o rękę panny Krystyny?" „Ależ, panie! Krysia jest tak młoda..." „To nic, ja ją uszczęśliwię..." „Ha, dziej się wola Nieba". I skończone. Z czasem, naturalnie, wypadnie ślub. Jeżeli latem, pokroczę w orszaku, reprezentując Paryż. Może dadzą szampana... A jednak... Chłodne jabłko, ogarnięte dłonią dziewczyny, zakurzyło się wońmi rajskiego ogrodu. Pierwszy raz tuzin — kowa twarz miłości spojrzała na mnie oczami geniusza. Z niektórych zjawisk aż nadto pospolitych spadły raptem słowa niby wieka pudełek; ukazywało się ich wnętrze żywe, ciepłe jak krew. Zaczynałam nareszcie nie tylko rozumieć sens filologiczny wyrazu „kochać", ale — za nieuchwytną przyczyną — zobaczyłam nagle różowe powietrze, w jakim pławi się i błyszczy ten fenomen. Kiedy teraz mówiłam „narzeczona" — zapach wysnuwał się z pojęcia, które dotąd znaczyło tylko: trzeba szykować wyprawę. Zupełnie nowi ludzie i nowe sytuacje skoczyły do oczu. Zdarzyło mi się w tych czasach zabrnąć w nieznajomą dzielnicę, idąc w tropy za parą studencką, która od wyjścia z Genevieve'y nie przestawała szeptać sobie komicznych czułości. Nurkowałam wytrwale śladem ich obcasów — zacietrzewiona, niedołężna i drżąca jak wyżeł zbyt jeszcze młody na polowanie. Nie wiem, jak długo trwałaby pogoń, gdyby nie to, że na którymś rogu chłopak obejrzał się i puścił „au petit bonheur" zabójcze oko w głąb ulicy. Oko w rozpędzie nadziało także i moją postać. Stanęłam wtedy podcięta i szybko zabrałam się do odwrotu. Nazajutrz w Luwrze zawstydziły mnie białe źrenice Wenus. W ogóle świat oblekł się wstydliwością, rzekłbyś, ciałem, i nie wiadomo już było, gdzie podziać myśli, jak wyminąć spojrzeniem to, o co najbardziej prosiły oczy, jak nazwać rzeczy, które najcieplej przypadły sercu. Z dnia na dzień, a właściwie w mgnieniu oka, odwróciły się wszystkie zdarzenia do góry dnem. Co jeszcze godzinę temu wyglądało jedynie warte trudu — nagle zbladło na opłatek, nikczemniało do cna. Zaś na miejscu porażki dawnych dni zapieniły się fale objawienia. I wszystko dlatego, że Henryk miał się żenić z Krystyną. ...,„ Henryk — wiadomo — pretensjonalny samolub; sławna Krystyna z pewnością przez pół życia wyginała przed lustrem nóżkę po sarniemu i uśmiechała się zawsze nie na temat. Jednak byli zaręczeni. Zatem — kochali się może. Wniosek oczywisty, że miłość biegała po ulicach wszystkich miast i nie szczędziła nawet kuzynów. Bliskość, powszedniość tej sprawy uderzyła mnie palącym grotem. Bowiem dotąd kochali się Winicjusz z Ligią, Nienaski z Xenią, renesansowe księżniczki z kondotierami. Pola Negri, starzy bon-vivanci w Warszawie, kiedyś, kiedyś kochali się rodzice, no i „konały" pensjonarki — ale wszystko to albo na niby, albo gdzieś w nie docieczonych krajach. A teraz miłość, jak osoba, weszła do domu i prawie całowała w usta. Żar bił od tej obecności, odbierał chęć do pracy. Utonęłam w lenistwie. Na powierzchnię rozruchu wypłynęła zachcianka: koniecznie poznać oblubienicę. Znalazły się argumenty, dlaczego kolokwia należy zdawać raczej na jesieni — matka skwapliwie opróżniła szafy. Do Koła Chemików poszłam ostatni raz na referat o prof. Marchlewskim i bez jakichkolwiek wysiłków inteligencji z miejsca stwierdziłam, że prelegent ma oczy człowieka, który kocha szczęśliwie. Nie mieszając się do dyskusji, w skupieniu obdzierałam naszego maga — jak witkę wierzbową z liści — z gestów i intonacji niezdatnych do użytku w zachodach miłości. Zdania, nadziane wiedzą, odsłaniały do ostatniego dzwonka kręgosłup miłosny docenta. Dlatego nie zdziwiłam się wcale w dziesięć lat później, kiedy mi powiedziano, że Jacek zrobił karierę przez kobiety, gdyż był w amorach „szalony z metodą". W przeddzień pierwszego wyjazdu z Paryża przejrzałam (w świetnym blasku natchnienia) wszelkie zawiłości erotyczne młodego chemika. W drodze do kraju po raz pierwszy zobaczyłam w lusterku nad kanapą drugiej klasy własną twarz obcymi oczami. Podróżni panowie robili na mnie męczące wrażenie — był to nowy sposób odczuwania świata. Myśl, zamiast pędzić po drutach od telegrafu albo zaglądać jak mucha niefrasobliwie w oczy i usta ludzi, wgryzała się na sposób kleszcza pod skórę cudzą i własną. Ciągły stąd płynął niepokój, ciągła gorączka wzroku. W Strasburgu wsiadł grubawy blondyn. Zarzucił na siatkę neseser gestem championa lekkiej wagi, długo drapował na haku i muskał palto, wreszcie podciągnął spodnie, usiadł i władczym wzrokiem objął przedział w posiadanie. Od tej chwili podróż stała się dla mnie torturą. Konieczność patrzenia na czerstwe policzki jegomościa i równie paląca konieczność niewidzenia wcale jego osoby splotły węzeł, który mnie dusił fatalnie osiem godzin. Wkładałam i zdejmowałam beret, na każdej stacji niemal sprzedawano mi coś niejadalnego w bufecie, a z „Jean Christophem" w bawolej oprawie działy się rzeczy, na jakie nie zasłużył. Prawdziwym żądłem sytuacji było zdziwienie matki. Patrzyła na mnie zatroskana, dręczyła pytaniami. Wyczerpawszy podręczny zapas dobroci, westchnęła wreszcie: „Jesteś przepracowana"... Odprężyłam się nieco. W tej samej minucie blondyn rozłożył na mojej postaci spojrzenie ciężkie, błękitne, niby skrzydło ze stali. Drgnęłam, robiąc miny nieswoje i trzepiąc groźnie rzęsami. Z czasem poznałam wielu grubawych blondynów; wiem już, że przy kalkulowaniu oferty na piryt lubią przygwoździć oczami do ściany jakąś twarz różową albo tylko bezbronną. Konturów tej twarzy nie pamiętają przy następnej ofercie. Wtedy jednak zdarzenie przerastało siły. Krew ciężkimi falami tłukła się od serca do mózgu, nogi ścierpły, bo nie śmiałam poruszyć kolan, „Nicht hinauslehnen" i „Defense du fumer" orały w myślach bez ustanku smugę bolesną jak ślad po harapie. Udało mi się wreszcie zamrozić twarz w maskę. Ledwie sfolgowało napięcie, ryży elegant wyszedł z trzaskiem, zabrawszy walizę i palto. Odsuwając drzwiczki palnął mnie w łokieć kuferkiem i bąknął przed siebie: „Verzeihung". W przedziale został zapach wytwornej golami. II W Warszawie wkrótce poznałam Krystynę. Była oczywiście inna niż myślałam. Nogi stawiała raczej po pańsku niż po sarniemu; uśmiechała się rzadko — nie dla ozdobienia rozmowy, chyba z potrzeby serca. Od pierwszego słowa brała ton głęboki; każdy wyraz z jej ust wybiegał ciepły, puszysty jakby i ciemny. Mimo mezzosopranowy, namiętny kolor, jaki ją otaczał, trzymała wszystkich na odległość. Nigdy — zdawało się — nie wypowie tego zdania, które by mogło stosunek zabarwić bliskością. Nawet Henryk przed nią celebrował. Spotkałyśmy się u jego matki. Krystyna potraktowała mnie bardzo miło, troszeczkę z wysoka, sposobem starszej damy. Polubiłam ją, zrezygnowałam z wszelkiej niechęci. W połowie czerwca miał się odbyć ślub. Stwierdziwszy, jaka jest Krystyna i że rozmowa narzeczonych obejmuje te same tony, co u wszystkich ludzi, choć brzmi nieco inaczej — uspokoiłam się doskonale. Dzień ślubu zatem zaskoczył mnie w nastrojach bezpłciowych. Grzmociłam po dawnemu piłki na tenisie; wracając do domu zgrzana, z dygocącą ręką, niezmącona jak kropla — powtarzałam słówka angielskie. Czas biegł zygzakiem, po warszawsku; swojski, niczym bzyk samowaru, miejscami narkotyczny, rzekłbyś, powiew od lodowca, to znowu mdły na sposób wiślanej stęchlizny. Nagle w domu oszalał telefon, naczynia z wielkim szczękiem opuściły kredens i w koszach od bielizny pożeglowały do ciotki. U rodziców Henryka już myślano o poprawinach. Wesele było tuż za progiem. Na ślub zeszły się tłumy. Krystyna, jak w lesie bosą stopą po igłach, szła niepewna i skupiona. W zawoju wyglądała na piękną maharani. Henryk — czarny, z pasją aż kąśliwą w oczach — także miał pozór wschodniego kochanka.. Spotkali się przed ołtarzem i klękli obok siebie na staroświeckich kanwowych poduszkach. Widziałam spojrzenie Henryka, żółtym ogniem pełgające po ramionach i głowie młódki. Organy nie ustawały w wymowie srogiej, swarliwej, pełnej bełkotu i złorzeczenia. Za to znajomy śpiewak przynaglał słodko jak synogarlica. W ciężkich od tkliwości portamentach z jednej frazy przelewał w drugą błogosławieństwa i zachęty. Ciotki wyciągały szyje, panny gorzały skromnie, podobne -lampom z ciemnikami. Znosiłam duchotę, nasyconą piżmem, myśląc o lecie. Wreszcie młodzi wstali z klęczek i odwrócili ku nam twarze postarzałe. Organ ryknął samczą fanfarę, matki nerwowo chwyciły wachlarze... Wtedy nagle, zaczajona gdzieś w głębi, chlusnęła mi do gardła fala łez. Ciepło nieopisanej żałości owinęło się szalem wkoło piersi. Gdyby można było wszystką krew zamienić na łzy i tak wypłakać z siebie życie, dopiero poznałabym szczęście. Jednak zdołałam złożyć usta w obojętność; żal przeto wsączył się znowu do najskrytszej komórki czucia i tam już pozostał — ze sprawami miłości na zawsze nierozdzielny. Wesele jaskrawą wstążką plątało się dokoła stołu. Nie tańczono wcale; obrządek jak gdyby po to trwał, by młodzi wraz z orszakiem nabrali sił przez jadło na jakieś czyny mocne, wielce odpowiedzialne. Krystyna kwitła u czoła zestawionych stołów, podobna drzewku akacji. Zwracała w prawo i na lewo zakwefioną głowę, dotykając twarzy i przedmiotów spojrzeniem wilgotnym niby zroszona gałązka. Henryk przelewał się przez brzegi. Był wszędzie; serce — rzekłbyś — podsuwał gościom w majonezie, własną gorączką sycił wina, łasił się do ciotek, obcałowywał kuzynki, wujom na ucho szeptał rzeczy, które pachniały ambrą ich sinawym nozdrzom; z rzewną kurtuazją czynił wyznania drużbom, przed matkami czupryną zamiatał podłogę. Pito wiele. Jednak — wśród grona fraków i balowych sukien — fortepian wydawał się jedyną istotą bez formy: ględził niedbale, coraz inną dotykany dłonią. Z fokstrota spływał w mgławe preludy, zaledwie błysnąwszy uśmiechem Carmeny, wpadał zaraz w wagnerowską podniosłość, żeby czym prędzej zanieść się kwileniem ukraińskich dziewuch. Na tle fali muzycznej, nie ujętej w karby żadnego stylu, ckliwej i gorącej — słowa toastów iskrzyły się w piorunach pijanej grandezzy. Nigdy nie próbowałam szampana, więc piłam niefrasobliwie kielich za kielichem musujące złoto. Wreszcie dur we mnie wstąpił; rozmowa z sąsiadem zapieniła się dowcipem, śmiałością, nerwami; potem nagle wsiąkła w próżnię. W ciele leciutkim jak kokon została błogość i w oczach szczęsne maniactwo. Nie wiem, kto prowadzał mnie pod rękę po utkanych kwiatami pokojach, aż ocknęłam się samotna w fotelu pana domu... Przechyliwszy głowę na poręcz, patrzyłam w sufit niczym w gwiazdy. Po chwili weszli Henryk i Krystyna. Nie ruszyłam się z miejsca, choć węszła z nimi tak drapieżna wyłączność, że wprost — niby cyklonem — wymiatało z pokoju. Spleceni ciasno ramionami, nie bacząc, przepłynęli koło mnie. Pomyślałam: przenikną ścianę i pójdą dalej po powietrzu. Oparli się jednak o kilim i patrzyli na siebie. Dłoń Krystyny jaśniała jak chryzantema na fraku Henia. Nie widziałam twarzy ani koronek panny młodej, tylko mleczną dłoń na ramieniu Henryka. Potem on szarpnął tę rączkę i cały się nagle otoczył bielą. Czarna głowa utonęła w welonie, ramiona miał zasnute koronką, a na karku dziesięcioro palców, splecionych w wianuszek. Henryk malał, topił się w oczach — Krystyna ogarniała go szaleństwem swoich szatek niby zamiecią. Długo to było. Wreszcie rozerwał się obłok na dwoje — i znowu stali pod kilimem. Tym razem mąż łagodnie nachylił żonine usta ku swoim i całował z natchnioną czułością, zamykając oczy i węsząc nozdrzami zapach nocy. Nad ranem Henryk odprowadzał matkę i mnie do karety. Cały już pachniał Krystyną. Powiedział mi parę słów prawdziwie pełnych wdzięku. Zamiast go uścisnąć, wyrwałam rękę z gorącej dłoni i zatrzasnęłam drzwiczki. Został przestraszony za szybą; posłyszałam jeszcze, jak mówił do jednego z wujów: „Ta mała, nie wiedzieć czego, mnie nie cierpi. Na zdrowie..." Jesienią wróciłam do Paryża — przystojna pannica bez wdzięku. Afisz mojej młodzieńczości — matka — tym razem śmieszył raczej, niż rozrzewniał. Istotnie, mimo lat osiemnastu, nabrałam cech starzejącej się piękności. Nad wszystkie czucia wybujała drażliwość — cierń staropanieńskiej Psyche. Stało się tak, bo nie wołany czar erotyki obraził mnie do krwi. Kuzyn Henio razem ze swoją Krystyną wypalili trawę w ogródku mego dzieciństwa. Płacząc, musiałam całować ślad ich stóp barbarzyńskich i poniżenie tkwiło w gardle jak ość. Pamięć idiotycznych upojeń — okruchów z weselnego stołu — bolała mnie nad wszelkie słowo. A że pamięć to była nieuchronna niczym bicie własnego serca, więc wszystka siła poszła w ambicję zelżenia w życiu tego, co mnie za włosy przyciągało przed próg skropiony wonnymi olejki. Zawzięłam się na miłość gniewem dziecka i uporem wiedźmy^ Człowiek niedawno tak poczciwy — mężczyzna (dobroduszny sportowiec, wujaszek z niespodzianką, kupiec, tancerz, dorożkarz) zamienił się naraz w złe zwierzę, cuchnące piżmem i zdradą. Z dżungli, która miała pozór dni powszednich i niepretensjonalnych kamienic, wyskoczyły kocice, rozpląsane śladem samczych tropów. Kobiety. Ów świat i O zdeflorowany nie przypadł mi do smaku; więc oschłość_ oblekła serce niby wysypka. Z obawy, żeby nie połknąć gdzie znowu bakcyla romansu, unikałam nastrojów towarzyskighj Był to czas, kiedy w laboratorium stawiano mi fascynujący horoskop. Istotnie, wśród szklanych fatałaszków, opięta w biel i namaszczenie, działałam zapalczywie, a nie bez rezultatu. Rubinowe, zielone i niebieskie płyny, żyjące w retortach, czar „doświadczenia", dobrotliwość „autorytetów" z łapami jak malarskie pędzle, syk gazu i zapach tysiąca trucizn — sztafaż dogadzał głodom „Sturm und Drangu". Z tą samą satysfakcją, z jaką pitrasiłam ongiś lalce tort z kartofli, przekładany marchwią, teraz gotowałam, kłóciłam z kwasem i odbarwiałam fluoresceinę. Wynik udanego eksperymentu spływał dreszczem wzdłuż krzyża — lubieżny jak każde spełnienie. Marzyłam o nędzy i samotności. W myślach trwał obraz rudery pełnej styczniowych podmuchów, gdzie za lat kilka zapisywać miałam ostatnie słowa rewolucyjnej formuły. IW tych czasach kwaśnych niczym kradziony owoc mnóstwo cierpień bez nazwy przewaliło się przez moje uczucia. Chwile błogości wypływały niekiedy z dobrego zdrowia, natomiast psychika krwawiła nieustannie. Ciernisty zwłaszcza był szlak stosunków z mężczyznami. Zatopioną w fali metafizycznej, potwornej jak sen — dotykało mnie często słowo samca. Zawsze palące na kształt iskry i zawsze, w moim mniemaniu, napastliwe. Zabić żar tego słowa lodowym wzrokiem i odeprzeć napaść — to było żałosne zadanie. Trzy czwarte siły wkładałam w mój śmieszny manew^ Pamiętam wieczór mokry od łez... Przyczyna rozpaczy taka: wypadło siedzieć przy kolacji z konsulem; bawił mnie rozmową o obyczajach różnych nacji. Oczywiście bez chwili spoczynku miałam się na baczności, żeby nie paść ofiarą męskiego fortelu, by nie przegapić „puenty", żeby — broń Boże — niczemu się nie zadziwić, ni przytaknąć i za nic nie uśmiechnąć. Sąsiad skończył zdanie i patrzył na mnie pytająco. Konwersacja bujała właśnie na angielskich fluktach, należało coś powiedzieć. Wdałam się więc na oślep w przemądrzałą analizę Anglosasów. Zabrnęłam w nonsensy. Bywalec z całkowitą kurtuazją, choć bardzo skwapliwie, wyprowadzał mnie z błędu. Doprawdy nie wyrzekałam się życia z taką pasją w trzy lata później, po zerwaniu z narzeczonym, ani niesmaku takiego nigdy nie czułam w obliczu komornika, jak owego wieczoru po kolacji przegadanej z konsulem. Matka interesowała się żywo losami młodej pary. Od czasu do czasu dochodziły nas więc relacje o przedsięwzięciach Heniów. O Krystynie mówiono jak najlepiej. Podobno była dobra, gospodarowała i trzymała w ryzach Henryka. Adam napisał mi raz o niej rzecz zastanawiającą: kiedyś Heniowie urządzili herbatkę w gronie bliskich. Siostra Krystyny pisze wiersze. Namówiono ją, żeby czytała. Kiedy wszyscy słuchali z przejęciem jakiegoś sonetu, Krystyna chwyciła siostrę za rękę i głosem zirytowanym oświadczyła: „Dość. Więcej nie czytaj. Dajcie spokój tym wzniosłościom! Zagrajmy w brydża..." Wybryk wszystkim zrobił przykrość, bo wiersz był ładny, a wzburzenie niezrozumiałe. Później Henio, wybadawszy żonę, tłumaczył Adamowi, że Krysia nie znosi uzewnętrzniania uczuć nawet w sztuce. Fakt ten wzbudził we mnie niechęć, gdyż — mimo chwilowy paraliż ekspresji — nie przestawałam nigdy wielbić sztuki. I gdybym umiała kochać tańcem albo poezją — już wtedy pewnie pląsałabym taniec Anitry, chociażby przed konsulem. Tak minął ten rok suchy i męczący — prawdziwie kontynentalna pora mego życia. III W czerwcu znowu spotkałam Henryków. Było to na wsi u wuja Tonią. We dworze ludzie wydawali się mniejsi niż na Wilczej 15; za to — spłukani falą plein airu — tępi na wszystkich kantach, więc łagodni. Bogactwo, jak kula, taczało się z kąta w kąt; gdzie stąpnąłeś nogą, podawało grzbiet lśniący i gładziutki. Cokolwiek przy stole czy w parku powiedziano, miało cechy kulistej próżni — kulistość dotyku i próżnia czystego powietrza. Pogoda była czymś tak materialnym, że aż swędziały dłonie, żeby zerwać ją z chrupkiej łodygi i podać na półmisku jak melon. Po prostu brodziło się po pierś w złocie i słodyczy. Pomiędzy jeziorem, tenisem, jadalnią i wielką sofą łaziliśmy bez sensu, chrupiąc kruche ciastka i robiąc projekty, których nikt nie myślał realizować. Pierwszy raz Henryk wydał mi się przyjemny. Chodził biały, aż bolało patrzeć, i kokietował cały świat z krowami włącznie. Wieczorami zagrywał się do siódmego potu. Jest takie preludium Rachmaninowa, którego nie mogłam darować Heniowi. Zajadle smutne. Tak uporczywie, arogancko złowrogie, że wprost barbarzyńskie. Ta muzyka wtedy w Sitańcu była przykrym nonsensem. Mimo to Henryk przynajmniej raz na dzień narzucał nam owo preludium... To jedno miałam mu do zarzucenia. Krystyna nosiła swoją śliczność niedbale jak jabłoń kwiaty. Jednak przekonałam się, że przed zejściem na dół parę razy zmienia suknię, zanim zdecyduje, co włoży. Zrobiłam kiedyś na ten temat niewinny żart; tak się zagniewała... wszyscy musieli mnie bronić. Nigdy przedtem, ani potem nie zdarzyło mi się spotkać kobiety równie skrytej. Zabaw ne, że skrytość uważała za kanon dla bliskich. Dlatego iryto wało ją u siostry pisanie wierszy; dlatego też nie wolno był mówić o jej toaletowych zabiegach. „Co za szczęście — myślałam — że jest niemuzykalna. Ni darowałaby Henrykowi jego monologów przy fortepianie Monologów, które są tylko dobrze zrobioną pozą. Ten Rach maninow na przykład... Skąd teraz u Henia smutek?" Jcó do mnie — wyłaziłam z poczwarki. Łuszczył się gipsowy pancerz: wracałam młoda z pieczary staropanieństwa, do której rok temu weszłam dzieckiem. Praktykanci wuja mogli już patrzeć i mówić ze mną bezkarnie — ani ich za to nienawidziłam, ani wzbierałam łzami. Wyrobiłam też sobie sąd mniej więcej rozsądny o własnym wyglądzie i przestałam torturować twarz nieruchomością. Dziesiątki powieści wchłonęłam na nowo, które dawniej czytałam tak, jak się u znajomych ogląda fotografie. Teraz przeżyłam je wszystkie żarliwie i bez urazy. Podałam światu dłoń na zgodęjlZaraz też przygarnęli mnie ludzie i zdarzenia. Z Krystyną gadałyśmy godzinami: o sukniach, obrazach z Zachęty, o znajomych, o imionach, psach i dzieciństwie. Nie po to, żeby coś sobie opowiedzieć, tylko że nam ze sobą było przyjemnie. Heniowa miała uśmiech zupełnie jak azalia, a ja — wypuszczona z karceru — brzęczałam po letniemu, podobna pszczole, co jest już fruwającą grudką miodu. Kroplami wonnymi ciekły dni. Coś tam padło w oborze, coś się urodziło w stajni, czegoś wuj psioczył na rządcę, rozpacze jakieś wybuchały w kredensie — tupot bosych nóg, trzaskanie drzwiami, wiele głosów skłóconych, płaskich, przecinanych akcentem wściekłości, rzekłbyś, bojowym krzykiem gąsiora. Wszystkie te sprawy istotne były dla nas, mieszczuchów, bezrozumną krętaniną kulis, antraktem, który należy zaflirtować. W początku sierpnia wypadały imieniny wuja. Postanowiono urządzić wielką fetę. Praktykanci wybiegli ze skóry, więc zdobyto aż czworo skrzypiec nienagannie żydowskich i lampiony (przez okazję) z Lublina; Jakub na tydzień przed datą skrapiał potem posadzki, bydło- i ptakobójstwo szło na wielką skalę. Najmniej pracował na własną chwałę wuj — Bogu ducha winien; za to nikt nie chciał z nim gadać. Sama jednak esencja imienin, kolorowe tajemnicze jąderko chodziło w sukniach Krystyny. Kłócili się wszyscy, spiskowali, pili dużo kruszonu, ganiali chłopaków, a Krystyna dreptała gdzieś w głębi, szumiąc taftową spódniczką, i wiadomo było, że święto fruwa za nią jak kanarek. Możemy hałasować, ale: nie będzie Krysi — nie będzie imienin. Wreszcie przyszedł ten czwartek. W przeddzień oczywiście zepsuła się żniwiarka i wuj zwalił winę na praktykantów; więc drągale kwaśniały po kątach, a pogoda skroiła grymas aż siny z satysfakcji. W domu — wobec ciążących fatów — o ósmej rano już był ścisk, choć nikt jeszcze nie przyjechał. Publiczność — wściekła — wpadała na siebie w każdych drzwiach, zaś pan „rzońdca" spod Szawel jęczał: „Choć świentych wynoś, Bożeczka moj"... Koło dziesiątej wszakże przyturkotał bryką proboszcz, zaczęto jeść i wygładziły się odmęty. Po kilku starkach wrócił rezon. Za trzecim wolantem dopiero spłynęła Krysia, świeża jak listek; odkryto niespodzianki i święto zawisło u stropu. Deszcz spadł dopiero po obiedzie. W chwili najsroższej ulewy zajechał, skrzypiąc, brek z dwunastką balowników. Stangretowi z daszka od czapki lało się ciurkiem, konie prychały i dzwoniły uprzężą; jak z trampoliny skakały panny prosto w objęcia Henryka. Chłopcy poczynali sobie niby w szwadronie na postoju — wrzask, wilgoć, przeciągi i kartonowe pudła po brzegi napełniły dom. Hanka latała z suknami śladem rozhukanych podeszew; nad strugą koło szparagów Mohamed niepewnie machał ogonem. Zrobiło się od razu wesoło — wesoło jak w dziecinnym pokoju. Wuj, nadęty ostatnimi dniami, teraz ruszył przed się — niczym dzik z legowiska. Obiegł panny, pozrywał banderole z najsmakowitszych cygar, rozmiótł służbę na posyłki w cztery strony dworu i wtedy dopiero — sapiąc rzęsiście — wrócił z błyszczącym okiem i brwią srodze nastroszoną do przerwanego brydża. O szóstej już w salonie tańczyli. Muzykantów nie puszczano jeszcze na próg (mieli wystąpić wieczorem), ale niejaki Władek grał fokstrota i to jedna para, to druga zaplatała się w uścisk i sunęła zygzakiem, podobna igle sejsmografu. Deszcz odszedł z szumem i pluskiem w inne strony kraju, rzekłbyś, choleryk, zapluty z irytacji; została słodka, nieśmiała pogoda, jak żona tamtego weredy. Wyszłam na taras. Nawet fotele trzcinowe, śliskie od wilgoci, pachniały czymś pięknym. Słońce nie świeciło, ale było blisko, bo chmury tętniły krwią, kwitły rudo i fioletowo; co wyższe topole już pochwyciły promienie na gałęzie i czym prędzej odziewały się w złote koszule. Drzewa inne wyglądały nagie i wstydliwe jak panny po kąpieli. W parku trwał wszędzie przyczajony uśmieszek; było cicho, nad wszelki wyraz poufnie i czule. Zapach jak gdyby papieru spalonego, roślinnego potu, świeżych bułeczek i ziemi. Nieznane słowa nóżkami biegały po trawie. Czyjaś obecność dobrotliwa, dysząca ciepłem niby wielka pierś wypełniała sobą powietrze od krawędzi nieba po mój własny policzek. Stąpniesz krok — zdawało się — i już poznasz jakiś przemiły sekret; oczy mokre od tkliwości upieszczą cię całego pieszczotą tak niepretensjonalną jak przywiązanie wyżła. Patrzyłam na ogród, czując, że on także patrzy na mnie, i za chwilę albo ja wpadnę w gałęzie, ni to w ramiona — albo na taras wbiegną agresty, by ucałować mnie po dziecinnemu wilgotnymi wargami. Tymczasem słońce wyciekło ze szczeliny w obłokach i spłynęło gęstym strumieniem na liście. W ten moment kałuża przed schodami zaciągnęła się złotem na kształt rany, którą świeża błona powleka, róże wytchnęły pianissimo różany refren i z wielkim wrzaskiem runęła w szpaler jaskółka. Za oknami fokstrocik dudnił głucho. Stuknęły drzwi — wyszedł Henryk. Już czarny, z papierosem w palcach... Przyskrzypiał lakierami aż do mnie; stanął, palił i gapił się przed siebie. Tak staliśmy nic nie mówiąc, dobrą chwilę. Rzucił papierosa, nozdrzami chwytał wilgoć, aż ciężką od wonności. Pierwszy raz pomyślałam, że jesteśmy ciotecznym rodzeństwem, a więc bliskimi ludźmi. Spojrzałam na niego z samego dna serca — był ładny, umyty jak drzewa; milczący i brat jak one. Henio także na mnie popatrzył... Nie mogą — zaprawdę — dwa spojrzenia przyleć do siebie ciaśniej, z porozumieniem bardziej doskonałym. Czego nie wyrzęził wiatr, nie wysiepał ze siebie deszcz, czego róże nie zdołały wyrazić zapachem ani jaskółka przebić piersią, cała soczystość gałęzi i blask złotej kałuży — wszystko było zamknięte w oczach Henryka. Doznałam wielkiego szczęścia. Ktoś biegł od czworaków, chlapiąc butami po wodzie — Jędrek stajenny pędził na wioskę do kowala. Ruszyliśmy ku drzwiom od jadalni. Wyciągnęłam rękę do klamki i zobaczyłam dopiero wtedy za szybą twarz Krystyny. Twarz maleńką, srogą i razem żałosną. Obleciała mnie fala ognia — coś niby wstyd, a potem stanęłam w strachu jak w zimnym prześcieradle. „Zziębłaś, Jadwisiu — powiedziała Krystyna. — Chodź ułożyć owoce..." W początku września pożegnałyśmy z matką Sitaniec. W kilka tygodni później pojechałam sama do Krakowa na uniwersytet. Tam dopiero zaczęła się moja młodość. Wybuchła jak źródło z gruntu na pozór błotnistego — z polityki. Ktoś znajomy wciągnął mnie do koła niepodległościowej młodzieży. Poszłam niechętnie do obskurnego domu. A po tygodniu już odmieniły się do gruntu paryskie gusty i obyczaje. Chemia spadła znowu do worka z balastem; tenis wydał się zabawą bez smaku, kooperacja — Mekką krasnoludków. Świat duży, prawdziwy, wart zmęczenia i gniewu, ognisko nie gasnącej uciechy, wyrósł w lokalu „Płomienia". Opętał mnie nie gorzej od niejednych oczu wschodni iście powab konspiracji. Ze zgrozą, z łoskotem serca i suchymi od ciekawości wargami, poddawałam się coraz nowym rygorom i wtajemniczeniom. Cel sam — monstrualnie wielki — urzekał niby okularnik. Ale nade wszystko czarujące prowadziły doń drogi. Drogi — nie wiadome gawiedzi; podziemne korytarze podobne żyłom, które chronią krew i ciepło narodu. Jakże soczyste, jakże pełne były deszczowe popołudnia, kiedy w pokoju sinym od dymu siadywaliśmy w kilkoro ? przy biurku — gdzie więcej widziałeś dziur niż sukna — zagłębieni w „zasadniczej dyskusji"! Wchodził zmoknięty chłopak i twarze natychmiast improwizowały komedyjkę dell'arte: jeden wsuwał nos w gazetę, drugi z rozmarzonym wzrokiem zaczynał na bibule mazać monogram, a jeszcze inni rzucali się ku sobie gestem zakochanych. Przybysz — biedne niewiniątko — stąpał lekkomyślnie po kruchej warstwie tajemnicy, ani czując, że pod nogami ma odmęt. Napływało ludzi, intensywna atmosfera konspiracji rzedła za każdym podmuchem ode drzwi; wśród „członków" ? — „nasi koledzy" trwali niby skały wśród Dniepru. Patrzyłam na nich z bezradnością kaczęcia i z przyjaźnią czajki. Doprawdy trudno by mi przyszło wybierać się wtedy „za morze". Żadne miasto nie weszło we mnie tak pieściwie, tak razem zawrotnie — rzekłbyś fala bzowego zapachu — jak ten Kraków uniwersytecki... Domy, ludzie, dzwony, polityka, Wola Justowska, „wyrobione niewiasty", parasole przekupek na Małym Rynku, mięciutkie słowo „dziewczyńka", woźny Aleksander w bibliotece i pelargonie na słupach — to były wszystko złote i fioletowe krople w ukochanym kielichu. Dogadzało mi, czego tylko dotknęłam - — że świat cały, rzekłbyś — pięści dwojgiem aksamitnych ramion. Zdarzały się noce — zwyczajne noce po zwyczajnym dniu - — kiedy nie mogłam zamknąć oczu z obawy, by nie przespać takiego szczęścia. Naturalnie z paryskich przewrotów został ślad ledwie znaczny. Fenomen miłości, półtora roku temu zjawiony moim !) — Twarz mężczyzny szczenięcym oczom, już nie dręczył i nie oślepiał — stanął skromnie w gromadzie cudów. O Henrykach zapomniałam. Jednak czasami na wykładzie albo w jakiej bądź porze kłąb gorąca rozpalał mi piersi, błyskała jakaś szczelina, za którą widać było myśl: „Wtenczas na tarasie..." A więc tamto spojrzenie. Na wiosnę mówiono o mnie „nasz człowiek". Rzeczywiście: zakochałam się nawet w prezesie. Mówił cicho i dobitnie, każde zdanie pieczętując wzrokiem. Miał maniery łasicy, uśmiech gazeciarza z Warszawy i panieńskie ręce. Kokietował zarówno dziewczyny i chłopców. Cały „Płomień" dyszał uwielbieniem dla jego osoby niczym ryba mdlejąca na piasku. Więcej licząc na zakochanych niż na apostołów, prezes uwodził zupełnie świadomie. Nieuchwytny i fascynujący, unosił się przed nami na kształt głosu Jehowy — w obłoku wysokich przeznaczeń. Swoje duszpasterstwo sprawował właśnie tej wiosny, kiedy po raz pierwszy wybiegłam z jej tła i stanęłam na tokowisku. Dzięki temu miłość zagabnęła mnie delikatnie, nie czyniąc krzywdy uściskiem. Prezesa widywałam w okolicznościach podniosłych albo na spacerze. Mówiliśmy o „sprawach organizacyjnych"; rzadko — o muzyce. Z nieskończoną rozkoszą trwoniłam dla jego uśmiechu siłę, jaką we mnie włożyła wtedy młodość. Czucia moje oczywiście obrosły Kraków niby słupy graniczne; dalej nie sięgało szczęście ani smutek. Za to sprawy podwawelskie obchodziły do żywego. Pod koniec maja umarła młoda aktorka, którą opłakałam jak siostrę, choć zaledwie majaczył w myślach jej uśmiech sceniczny. Ta śmierć — mimo że przedtem straciłam oboje dziadków i braciszka — pierwsza dała mi czuć chłód martwego ciała. Kiedyś widziałam Ellen w angielskiej sztuce — rezulotne, niebieskookie stworzenie. Pamiętam do dziś jej rączkę z papierosem, błądzącą niby biała ćma wkoło twarzy, tak pełnej wdzięku jak serce jest pełne krwi. Chodziła po nieprawdziwym salonie, mówiąc słowa pisarza od siebie (zupełnie od siebie) najprawdziwszym językiem kobiety. I aktor wodził za nią wzrokiem swoim własnym — naprawdę zakochany. Kiedy nasunął mi się przed oczy nekrolog, zanim żałość zdążyła mnie ogarnąć, poczułam zapach chryzantem, zmieszany z jakimś innym ostrym zapachem. „To śmierć tak pachnie" — uświadomiłam sobie; i odtąd umarli weszli między żywych. Jesienią okazało się, że nie mogę wrócić do Krakowa. A zatem prześliczne moje miasto, ledwie zbudowane, miało się zapaść w rozłąkę. W Warszawie osiadłam zła jak anarchista; chętnie ciskałabym dynamit w znienawidzone ulice. Nie mogąc o każdym zdarzeniu zasięgnąć opinii prezesa, poczułam się osobą niepotrzebną — uczucie gorzkie nad wszelką miarę. Na nowych ludzi, zanim powiedzieli „dzień dobry", z góry byłam obrażona. Uniwersytet wydał się budą bez duszy, pełną Żydówek i zapachu wapna. Oddarta siłą od przedmiotu zachwyceń, miłość została mi w ręku jak suknia jeszcze ciepła, a już martwiejąca. Pisałam listy. Niezdarnie wlokła się zima, ni to pociąg długi bez końca, przeładowany zgryzotą. Każdego tygodnia mówiłam sobie: „W zeszłym roku o tej porze..." i twardniała we mnie jedna czerwona rozedrgana żyłka. Doroślałam. Kiedyś na ulicy minęła mnie Krystyna. Pierwsze wrażenie było: niepokój, jakaś niewygoda wewnętrzna. Odwróciłam nawet głowę, chciałam nie poznać. Zatrzymała mnie jednak najmilej i wziąwszy pod rękę skierowała w swoją stronę. Po chwili już gadałyśmy jak w Sitańcu. Nazajutrz poszłam do Henryków na cały wieczór. W przedpokoju stał wózek — mieli dziecko, półtoraroczną blisko córeczkę Jagusię. Na dywanie siedziało to małe, obsypane pstrokacizną zabawek, i wieszało na wszystkich spojrzenie błyszczące jak dżet. Bardzo śmieszna dziewczynka. Krystynę nareszcie zobaczyłam w domu. Teraz dopiero pojęłam, co stanowiło jej wdzięk największy: umiała ze swojej urody zrobić śliczną lampę własnego domu — świeciła równo i ciepło. Już na progu czułeś jej pachnącą obecność. Każdy obrazek na ścianie, każda fałda firanki i nawet każdy ruch służącej zdawały się jak gdyby refleksem Krysinej istoty. Henryk serdecznie mnie przywitał. Bardzo się zajmował Jagusią — pomagał kąpać, trzymał prześcieradło, nieustannie wdzięcząc się do małej. Czuły ojciec. Krystyna ze śmiechem opowiadała, że na gwałt uczył córkę piosenek i martwił się, że dziecko (półtoraroczne) nie zdradza słuchu. Heniowie mieli piękne meble, doskonałe obrazy i — rzecz rzadka — doskonale rozmieszczone. Nie wysadzały się wzajemnie z ram, ścianę zdobiły dyskretnie jak broszka suknię. Kolacja przecięła wieczór na dwoje. W dziecinnym pokoju i w salonie obcowaliśmy ze sobą ceremonialnie; przy stole nawiązała się nić sitaniecka — złączyło nas kuzynost Krystyna mimo urodzenia dziecka została ta sama; on zdawało się — miał za plecami ścieżkę nowych spraw i s był odmieniony. Czułam jakby zapaszek innej rasy wk Henryka — jakiś atom obcości, co nigdy nie da się zasy lować. Jednak gawędziliśmy przyjemnie, z wprawą lu zżytych. Koło dziesiątej Henio nas pożegnał, mówiąc, że w chodzi do kolegi, gdzie grywają kwartet. Krystyna pos odprowadzić go do przedpokoju. Wróciła różowa, z miękk wejrzeniem niby ze snu. Ten incydent zamącił mnie do dna — rozpalił, rozgor czył; wyszłam po godzinie, znowu wściekła na Warszaw stęskniona do Plantów, wysadzona z orbity na kształt be domnej gwiazdy. Stosunek z Henrykami zacieśnił się wkrótce. Ich dom równi z laboratorium i spacerem w aleje napełnił moje życi Polubiłam Jagusię. Jej śmieszne słóweczka nieraz póty ta czyły przede mną na wykładzie, aż wpadłam w zachwyco gapiostwo — wtedy chrząkali koledzy. W niedzielę lubiła asystować przy spacerze małej panny; czasem bona zost wiała mi ją i biegła do kościoła. A ja chodziłam za wózkie z miną poświęconą, narzucając przechodniom myśl: „O, jak młoda, oddana matka..." Powoli mieszkanie Heniów, ich stosunki, przyzwyczajeni nabierały poufnego stylu dawno posiadanych przedmiotó" Poznałam troski gospodarcze Krystyny: łakomstwo kuchark i frywolność młodszej, potrzebę klockowych wstawek do sto w gabinecie, kaprysy gastronomiczne Henryka, wybuchowoś pieców. Jaga nie chciała myć głowy bez mojej bajki „o ży wych włosach". Henio twierdził, że nikt tak nie przyrządz kawy... Dobrze mi było z nowym nałogiem. Zaczęłam chodzić do teatru, przetańczyłam parę wieczorów, ojciec nie mówił już o mnie: histeryczka — i głucho dźwięczał Kraków. Na zebraniach muzycznych, na które Henryk zabierał mnie parę razy, spotkałam Sonię — pannę z tej samej pensji, trochę starszą (Krystyna nie bywała na „sympozjonach"). Soni nie lubiłam. Żyła w świecie tak obcym, że nie umiałam się z nią porozumieć. Miała rodzinę w Rosji, wiecznie coś się u niej działo, to na Krymie, to w Wiaźmie, jakiś wujo-pułkownik pasł ją czekoladkami, przepadała za baletem, nosiła wstążki we włosach i patrzyła na wszystko z jednakowym uśmiechem jak ikona. Grała dużo, biegle, znała teorię muzyki. Henryk grywał z nią na dwa fortepiany. Chwalił rytm, dodając: „Wszystko dobrze, tylko nie te moskiewskie perO fumy. I koszula brudna wyłazi jej z dekoltu..." Ty między Krystyną a mną urosła przyjaźń. Raz Henio przyszedł do domu zirytowany. Jagusia klapsa, czytał bez końca gazety, później biegał po salonie. Pewnie miał jakąś przykrość w fabryce. Krystyna zachowała się jak najsłodsza z przyjaciółek, usuwała z drogi wszystko, co mogło podrażnić zmęczone kroki, patrzyła bez ironii i była śliczna. Ale Henryk gadał w przestrzeń; po kolacji, chwyciwszy Baudelaire'a, zaczął fantazjować na temat: czy César Franek mógłby zilustrować muzycznie wiersz „Le beau navire". Dużo prawił nonsensów, ale czułam go doskonale i niebawem wsiąkliśmy oboje w ten sam lotny piasek. Krysia zmarszczona wyszła z pokoju. Wtedy mąż jej z pasją otworzył fortepian. Zrozumiałam, że pomiędzy Heniami coś się już zepsuło. Od tego wieczoru odskoczyliśmy od siebie jak dwa koty. Miałam do Henryka żal o Krystynę; on, nie mogąc mieć we mnie sprzymierzeńca, chciał koniecznie widzieć wroga. A zdeklarować się na jakąś stronę trzeba było, bo dom Heniów pękał w oczach. Ledwie zdołałam odcyfrować pierwszą rysę, zewsząd wyjrzało pełno krzywizn i rozpadlin. Krystyna nosiła uśmiech na wargach, o których ja tylko wiedziałam, że drżały. Wśród ścian skazanych na zagładę biegała gadatliwa córeczka. Niesłychanie męczył mnie ten stan. Pragnęłam wpłynąć na kuzyna, ale nie znajdowałam potrzebnych perswazji. Tym bardziej że Krystyna wtajemniczyła mnie raczej spojrzeniem niż słowem. Henryk coraz rzadziej bywał w domu. Zaledwie otwarłszy usta, od stołu porywał się wprost w objęcia niewiadomych rzeczy, których pełno czatuje za drzwiami. Dowiedziałam się od Soni, że namiętnie muzykują. W marcu wypadły jego imieniny. Koło czwartej zastałam Krystynę promienną wśród gości. Szepnęła mi: „Henio do obiadu cały czas był z nami. Taki miły... Wyszedł na godzinkę". Otóż właśnie tego dnia wcale na noc nie wrócił. Wkrótce później Adam — kontent z rewelacji, choć z twarzą ponurą — zwiastował mi, że Henryk ma romans z Sonią. Miesiąc nie bywałam na Koszykowej, bojąc się oczu Krystyny. Aż kiedyś w parku spotkałam Henryka w wiadomym towarzystwie. Szli naprzeciw wąziutką aleją — wypadało się przywitać. Zjadliwy gniew zjeżył mi serce — zostałam z nimi, żeby ukłuć, naurągać i odejść. Ale Sonia kroczyła jak gdyby w nimbie lenistwa, niektóre fosforany wydają takie mdłe białe światło. Więc cały mój impet zgnuśniał od razu na galaretę w promieniach jej rozkładu. Patrzyłam: sposób noszenia głowy nad miarę kwiatowaty, usta ciężkie od śliny, i chód zmęczonego zwierzęcia. Zdawało się, że słowo, zanim spłynie z warg, zastygnie w kroplę syropu — powolne i ckliwe. Oglądała sennie mój kapelusz, drzewa i twarze przechodniów. Głowę bym dała, że po spojrzeniu zostawał wilgotny ślad. I bardzo piękna była ta odrażająca dziewczyna. Henryk manifestacyjnie wrócił do przerwanej rozmowy. Słuchając, plątałam się obok. — Więc wtenczas, wie pani, w tym plugawym obozie skrzypce Serba były jedynym sposobem korespondencji ze światem. Każdy z nas (było tam studentów leodyjskich 300 sztuk — przedstawiciele sześciu antyniemieckich nacji), otóż każdy z nas do melodyjek Ninćića dorabiał w myśli własny tekst; potem piosenka, już jak gdyby przez każdego usynowiona, rozszczepiała się na dźwięczne pasma i po trzystu drutach pędziła do trzystu miłości. Rozumie pani? — Rozumiałam dobrze, że jedna z trzystu wersji Ninćića pędziła wtenczas do Krystyny. Sonia podniosła w górę długorzęse oczy i uroniła jedno lepkie słowo: „Tak". — Wszyscyśmy wtedy byli muzykalni, bośmy byli samotni i głodni. Ale niektórym pozostał i potem nałóg muzycznych korespondencji. Ja na przykład najgoręcej oświadczam się na fortepianie... (Sonia ustami uczyniła grymas pełen wdzięku). I dlatego kobieta, która nie czuje muzyki, jest... — zapienił się nagle 4- właściwie nie może być, no po prostu stacją odbiorczą... pewnych najważniejszych drgnień. Urwał i chwycił Sonię pod rękę. Poszli prędzej, ja z nimi. Henryk najwidoczniej sobie samemu zrobił rewelację w zdaniu dopiero co przebrzmiałym i cały jeszcze drżał z wrażenia. Wsiedli do samochodu. Widziałam, jak całował rękę Soni; wierzył z pewnością, że całuje serce sonaty. W pół roku później Heniowie się rozeszli. Wkrótce po moich zaręczynach. Wiadomość ta spadła jak grad: ledwie wykiełkowane szczęście własne przypadło do ziemi w tysiącznych zestraszonych źdźbłach. Nade wszystko dał się we znaki niepokój: wydało mi się, że gubię ślad Henryka i że to jest katastrofa. Osłupiała, usiłowałam rozumieć, do czego potrzebny mi jest Henryk. Jednocześnie różowa twarz Krystyny była majakiem nie do zniesienia. Kiedy tak cierpiałam bezradnie, przyszła do nas Krysia. Długo rozmawiała z matką o miedniczkach nerkowych Jagi, o posadzie w banku, o sprawach mieszkaniowych. Przed odejściem zaszła do mego pokoju. Siedziałyśmy, splecione dłońmi, patrząc w okno. Nad biurkiem miałam fotografię z Sitańca. Krystyna odwróciła głowę i oczy jej weszły w sitaniecki salon. Zsunęła brwi i falistymi jak u dziecka wargami szepnęła: — On już wtenczas zapowiadał smutne rzeczy przez tego Rachmaninowa... V Henryka zobaczyłam w Zachęcie. Stał przed rzeźbą kobiecą, klęczącą na cokole — przed nagą, kamienną dziewczyną. W nabożnym lęku jej dłoni, w pokorze ramion i giętkości karku wyczułam tyleż chęci uczczenia Boga, co zadowolenia z kaprysów kochanka. Nimfa modliła się nagością i kochała z nabożeństwem. A marmur pachniał ziemią, zupełnie jak ogród w Sitańcu. W piersiach załopotały mi jaskółki, wiedziałam na pewno, że w sali jest pełno nie znanych, biegających słów. Mój narzeczony powiedział głośno jakieś najśliczniejsze zdanie, ale to nie było to nieznane — koniecznie potrzebne. Wtedy właśnie Henryk drgnął, podając mi swoje oczy, jak gdyby dwoje powitań. Przyjęłam je doskonale — zmieściły się bez reszty między mymi rzęsami, bo były cieniem tamtego spojrzenia. I zaraz przyszła Sonia. Stanąwszy z tyłu, położyła rękę na ramieniu Henryka. Zobaczyłam, jak palić umiała ta ręka: kuzyn stanął w ogniu i zanim dłoń uścisnął, cały już zgorzał na próchno. Często teraz odwiedzałam Krystynę. Przyszedłszy na Koszykową, cierpiałam do krwi, pieszcząc jednocześnie na dnie serca najgorętsze szczęście. Bowiem miłość nasza ze Zbyszkiem była jak watra wśród połoniny: grzały się przy niej skostniałe palce. Jagusia chorowała. Zrobiła się prawie płynna, niczym wosk, i strasznie kapryśna. Krystynę trzymała na nogach wielorakość bólów; jeden truła drugim. Odkąd poznałam, w obliczu sitanieckiej fotografii, że żona Henryka była „stacją odbiorczą" — ich zapoznane szczęście wyglądało ku mnie, rzekłbyś, wyspa z morza łez. Dałam znać Henrykowi, że dziecko bardzo chore. Przyszedł nazajutrz, obładowany zabawkami, i przez tydzień codziennie odwiedzał Jagusię. Krystyna koniecznie chciała męża odzyskać. Pracowała na to bohatersko jak rycerz; pokornie jak służąca. Ze swojej muszli wyszła cała na wierzch i mówiła do Henryka bez wstydu. Rzeczy, których nigdy w wierszu nie napisała jej siostra ani Henryk nigdy nie wygrał, nie wygadał, nie wyszeptał... Obsługiwała go z nieśmiałością. Kiedy przychodził do domu, dom ten zasklepiał się wokół niego niczym miodowa komórka. Służąca podawała w czepku, stół aż pachniał od starań sześciorga kobiecych rąk; Jaga ze swoją chorobą wsiąkała gdzieś w kulisy. Henryk zadziwiał mnie naturalnością. Jadł, pił, pełen galanterii i spokoju. We własnym — a już przecież niczyim — pokoju palił papierosa z dawną miłą twarzą. Jednak to był obcy człowiek; przynosił ze sobą zapach innego mieszkania. Po tygodniu dziecku się polepszyło — Henryk przepadł. Nie zauważył wcale, że Krystyna, zawsze dotąd niema na podobieństwo łabędzia, teraz nareszcie, krwawiąc, śpiewa. Śpiewa wniebogłosy jedyny — ostatni raz. Przestał Henryk łaknąć „muzycznych korespondencji", bo ręka, którą uwielbił jako treść sonaty, stała mu się szponem, wbitym na śmierć pod siódme żebro. Uwielbił z kolei ranę, wydartą przez szpon, rozmiłował się w bólu i ogłuchł, oślepł, zamilkł na wszystko, co nie było kląskaniem jedynych ptasich ust. W tym właśnie czasie zaczęło mi się zdarzać, że płakałam, ledwie zamknąwszy drzwi za Zbyszkiem. Niedosyt niby rzęsą zarastał wody miłości. Któregoś popołudnia stałam przy oknie, zwrócona twarzą ku źródłom, z których wytrysnąć miały gwiazdy. Zziębnięta, szara od cierpkości. Skrzypnęły drzwi; szedł Zbigniew. Nie odwracając głowy, poznałam tę prawdę po jej krokach. Szorstkie oficerskie ramię opasało plecy; do twarzy zbliżał się policzek, jak kwiat magnolii zbliża się — płynąc na gałęzi — do krzaka migdałowego rosnącego opodal. Od stopy aż po skronie odczułam bliskość najdroższego ciała. I już — dotknięte płomieniem — zaczynało różowieć moje sine serce... Ramiona stawały się miękkie, słowa nabiegały do ust. Było to, jak gdyby pierwsza fala duszy wypłynęła poza swój własny brzeg — na rajskie łąki. * Jednak nie ubywało szczęścia w ciele — przeciwnie: szczęście rosło. Zbigniew nie całował mnie; trwaliśmy bez ruchu, podobni ludziom, którzy złożyli głowy na piersi Boga. Nieustanna słodycz sączyła się z wiedzy, że doskonałość naszego czucia była niczym w obliczu chwili następnej — a chwil następnych był bezmiar. Płatkami różowymi opadałam bez końca na szmaragdowe przestrzenie; Zbigniew bez końca wyrastał ku mnie jak ocean. Nagle na ustach poczułam wargi Zbigniewa — pocałunek tylokrotnie upieszczony moim tchnieniem, krwią moją nasiąknięty jak winem. Pocałunek, który kochałam. I oto, ledwie zadźwiękły — wsparte o siebie — nasze białe zęby, ustał deszcz różowych płatków, wyschło szmaragdowe łoże — ocean rozkoszy. Pocałunek, ni to zabity jastrząb, padł między nas — rozdzielił. Jednocześnie do duszy zstąpiło przeczucie, że Zbigniew nie zdoła pójść ze mną do kraju, gdzie świeci „tamto spojrzenie". W ciągu tygodni, które nadeszły, usiłowałam za wszelką cenę rozwinąć nasze niezupełne szczęście. Prowadziłam ze Zbyszkiem długie rozmowy. Nieraz kładłam mu przed oczy zapisane karteczki, fotografie, śmieszne fatałaszki, z których ulatywała woń mojego życia. Mówiąc wiele słów wzniosłych, które — jak skóra — ściśle oblegały treść, szukałam na twarzy przyjaciela uśmiechu przychylności. Tymczasem twarz ta — śliczna i kochana — w miarę coraz gorętszego ruchu moich warg, marszczyła się niczym owoc smażony w cukrze. Jedynie oczy nie ustawały w wymowie, oczy pragnącego jelenia; zaś nozdrza chwytały zapach, którego nie było. Zbigniew po prostu węszył rozkosz w moich słowach. Kiedyś narzeczony wyjechał na parę dni, szłam do domu, gdzie go nie miałam zastać o zwykłej porze. Znowu była wiosna i słońce przed zachodem pływało w niebie łagodne jak wielki kaczeniec. Zdjęła mnie szalona radość, że jeszcze nie wiem nic złego, że wszystko jest dzisiaj, jak zaszło w ńoc wczorajszego wieczora. Usilnie podkręcałam radość, niczym płomień w lampie, byle nic nie uronić z uroków tej godziny. Powoli, powoli weszłam na schody. W salonie siedział Henryk. Nie pokazywał się u nas dawno. Teraz rozmawiał z matką, wertując nerwowo „Peter Pana". Twarz miał podobną do karty, z której deszcz zmył napisane słowa. Matka, zgryziona, wkrótce wymknęła się z pokoju — zostałam sama z kuzynem. Myślałam: dlaczego Henryk przyszedł? i jakie nieznośne będą teraz minuty. Ale Henio spytał o Zbyszka, a potem, nie słuchając odpowiedzi, gapił się na wszystkich Wyczółkowskich po kolei; wreszcie zagadał poufnie: — Bardzo mnie interesują zakochani. Powiedz, Jadwisiu, czy przez waszą miłość — widać niebo? Bo przecież jesteśmy z tobą krewni... Wiem, że nasze oczy widzą tak samo. Więc strasznie zależy mi na tym, żeby stwierdzić, czy ty także — przez krew — chcesz widzieć niebiesko. Henryk był blady, drżały jego wargi. A z mego serca nie mogła zerwać się prawda. (Świeży liść nie może oderwać się od drzewa.) — Teraz cały tonę we krwi. W chlebie czuję jej smak; narcyz krwią pachnie... Jestem zmęczony, jestem chory. Trzeba mi duszy! Podszedł do okna i tam palił w rudym blasku wieczora. Spojrzałam za nim z niechęcią. Czyż po to udręczył Krystynę i napasł chęciami Sonię, by teraz mieć usta zimne z niedosytu. Stał w miejscu, gdzie tak często całował mnie Zbigniew. Zdrętwiałam. Henryk powiedział mi straszliwą nowinę: „Jesteśmy z sobą krewni". Przecież niedosyt zarastał wody mojej miłości!... Za płytkie były pocałunki, nieszczęsne wszystkie słowa. Zatem: przez krew — ja także chciałam widzieć niebiesko. Henryk wrócił na fotel; starannie gasił papierosa. Kiedy ostatnia smużka dymu zwinęła się w kółko na popielnicy, rzucił głową po aktorsku i podał mi rękę. — Nie chcesz powiedzieć swojej tajemnicy? Nie trzeba. Widzę i tak: nie jesteś szczęśliwa. Nic to, moja pani. Na razie pijmy wino. Z czasem — po niebieskiej stronie — przyjdzie kolej na nas. Wychodził. — Wtedy oszalejemy we dwoje — dodał już we drzwiach. — We dwoje z tobą, siostro. VI Jednym szarpnięciem zerwałam narzeczeństwo. Ale chwila rozstania nie chciała się skończyć: tego krzyku, który uwiązł w gardle, kiedy Zbyszek zamykał drzwi za sobą, nie mogłam wyrzucić z krtani. Mijały dni, tygodnie, najmilszy dawno był o sto mil od Warszawy, a ja żegnałam go jeszcze. Inne chwile nie nadchodziły — tamta nieprawdopodobna stanęła w poprzek drogi i puchła jak wrzód. Świata nie było widać zza garbu wiedźmy; gdziekolwiek wyciągnąłeś rękę — raniła kostropata obrzydłość. Twarz matki nawet — najmiłościwsza — wydawała się łbem wilczycy. Teraz nareszcie żal (ze sprawami miłości zawsze nierozdzielny) buchnął falą, a myśli pływały na jego powierzchni niby rozpierzchłe sprzęty z domu, który zabrała powódź. I żadnej nie było nadziei, bo szaleństwo bólu lepiej syciło mój głód niż kochanie. Biegły za Zbyszkiem słowa śliskie od łez — nie zawołało go żadne. Wreszcie rzuciłam Warszawę, miasto gorzkie, oleiste jak wermut. Pojechałam do wuja. Tam światło i liście powiedziały otwarcie, na co pieściły mnie dwa lata temu: żeby napęczniało serce, żebym pokochała i odcierpiała Zbyszka. Teraz wróciłam właśnie do Sitańca zapominać, czego uczyły te moce zielone i rude. Zaraz pierwszego dnia odczułam bezsens przedsięwzięcia; bo w parku trzeba żyć żarłocznie jak wróble albo uschnąć jak zarażona kalina. (Do zimy było daleko.) Zatem nie mogąc żerować i ćwierkać, musiałam schnąć z bezsenności. Tak oto zamiast niepamięci, ogarnął mnie gorący koszmar tęsknoty. Chodziliśmy z wujem w pole. Poczciwiec zerkał niepewnie na cierpiętliwe oblicze i widać było, że wśród gadaniny sumuje: Czego, u diaska, pannica humory odprawia? Jeszcze gdzie chlipnie w głos i co będziesz, chłopie, robił z tymi mokrymi ślipiami? Więc huczał nieustannie i wdzięczność mi chował za każdy dzień, że minął bez sceny. Za to gospodyni, ze współczuciem zawieszonym, rzekłbyś, firanka na oczach żółtych z ciekawości, odprowadzała mnie co wieczór na górę, węsząc do ostatniej minuty. Na szczęście nie popełniłam żadnego brzydactwa: nasza miłość zeszła do grobu, uczczona jak księżniczka. We wrześniu zasmucał mnie jeszcze każdy słonecznik, którego nie mógł widzieć Zbyszek (a wszystkie patrzyły za nim, choć odszedł tak daleko), jednak rozpoznałam znowu smak potraw i kolory ludzkich spojrzeń. Świat blady, sowiooki, przemądrzały i kapryśny wstawał przed mymi stopami. Któregoś popołudnia waliza, pełna sukien, jarzębin, książek i kochanych listów, za nic nie chciała się domknąć; więc gniotłam kolanem wieko, układając w myśli komplement pożegnalny dla wuja. Weszła Hanka z depeszą. Powolutku rozcięłam: Krystyna umarła. Kiedy wróciłam do Warszawy (pół roku wędrowały po świecie listy i jarzębiny), Henryk był od miesiąca żonaty z Sonią. W Warszawie zastałam moc do czynienia: niezawodne cjamidy i cyklany czekały na syntezę, trzeba było pójść w tysiączne miejsca nawiązać nici, które zerwała nieopatrzna ręka. Trzeba było odnaleźć własne ślady na chodnikach, na schodach i na trawie, zetrzeć kurz ze sprzętów, odgrzebać, odchuchać, odgrzać sobie gniazdo. Robiłam to wszystko. Krystyna została umieszczona obok Ellen w teatrze dziwniejszym niż wszystkie zmyślenia i tak pięknym, że zgoła niepojętym. Myśląc o niej, chwytałam łapczywie woń krakowskich chryzantem — zapach nagiej jak śmierć młodości. Wśród znajomych mówiono bez końca o powtórnym małżeństwie Henryka. Krystyna umarła na zapalenie płuc — jednak Henryk nie uniknął piętna mordercy. Nieszczęście Krysi przesączało się za ściany domu, na kształt dymu lotne i gryzące. Teraz na sprzętach, które zachowały wyraźny odcisk jej palców, opierała ręce Sonia. W kredensie stały jeszcze naczynia tak, jak je ustawiła matka Jagusi, w szafach pełno wisiało sukien umarłej. Ale córeczka była już na drugim krańcu Warszawy u swojej babci, choć w kącie, gdzie niedawno stało łóżeczko, gąski kroczyły po ścianie. Więc ludzie złorzeczyli. Sprawy te, zgoła pozbawione kuchennego swądu, cięły prosto w twarz jak goła szpada. Mijając Koszykową, przyśpieszałam kroku. Mimo woli nozdrza szukały jodoformu, która to woń od czasu — kiedyś, kiedyś — operacji braciszka znaczyła klęskę bez nadziei. Krystyna nieobecna stowarzyszyła się ze mną mocniej niż za życia. Znowu pracowałam W" laboratorium, chodziłam do teatru, biegły dni zwyczajne jak podwórzowe zwierzęta. Jednak żyłam inaczej. Wszystko minione, rozsiane po drogach, póty wirowało i szukało siebie wzajem w przestrzeni, aż urosło w jedną kolorową bryłę, i ta bryła wtoczyła się z powrotem do piersi. Właściwie myślałam już tylko po to, żeby myślą, ni to włochatą ściereczką, zbierać w garść kurze zetlałych wrażeń. I czułam, że w moim sercu ciągle szaleje Zbyszek, że mu tam jeszcze raz za ciasno, jak było nam obojgu za ciasno w Warszawie. Czułam także w sobie kroki Henryka, szmer zwiędłych uśmiechów Ellen — aktorki, a nade wszystko dreptanie żałosne Krystyny. Nie ustawała w jakichś niezrozumiałych zabiegach, dusiła mnie krwią, biła pulsem, łaskotała włosami. Gdziekolwiek poszłam, Krystyna uparcie szemrała swoje napomnienia. Wreszcie po długich tygodniach skręciłam w Koszykową. Pod dwudziestym przemalowali balkony. W bramie widniał jeszcze strzęp ostatni klepsydry niby czarno-biały języczek. Kartka nad dzwonkiem ta sama: Henrykostwo T. Szłam po schodach, ściskając wargi, żeby serce nie uciekło mi z gardła. Zadzwoniłam. Jak dawniej zachrobotało, ożyło coś w głębi mieszkania, skrzypnęła posadzka, brzęknął łańcuch. I otworzyła ta sama służąca. Dziewczyna zaćwierkała radośnie, ściągnęła ze mnie palto i już trzymała za klamkę od salonu. — Tyle czasu... wielkie zmiany. Jagusieńka ślicznie wygląda... u babci... Państwo są... A jakże. Telefon wrzasnął. Zosia rzuciła „przepraszam" i pobiegła odebrać. Weszłam. Kamelia Krystyny kwitła w oknie, ona sama, w czepeczku, uśmiechem zorzy patrzyła z portretu. Meble nieruszone, błyszczą mahonie jak czerwone kałuże; sklejona figurka po dawnemu na fortepianie. Siadłam, czekając, co wejdzie: człowiek czy wspomnienie... Tymczasem pokój, zmącony przez moje wtargnięcie, zastygał i cisza znowu wszczynała bezradosny pląs. Jakieś sine apatyczne fale spływały z okien na posadzkę. Nikt nie przychodził, słychać było przez chwilę, jak Zosia jazgocze przez telefon, potem trzasnęły drzwi (od korytarza — pomyślałam), i już tylko za portierą szeleściła czyjaś obecność. Kilka razy w gazomierzu z trzaskiem przeskoczyła wskazówka (kiedyś Krystyna przestraszyła się tego głosu...). Powoli odchodziła mnie pamięć wydarzeń, wsiąkałam w ten dom z łatwością i bez urazy. Zatęskniłam do Henia; płacz malutki, bezradny zakiełkował nagle w sercu; chciało mi się trzymać kuzyna za rękę i gawędzić o koncertach, o kochanych bzdurstwach, niezrozumiałych dla obcego. Wstałam z fotela i poszłam do sypialni. W progu wisiała portiera. Unosząc ciężkie fałdy, zajrzałam do wnętrza. Szaro — widocznie spuszczone story. Obok konsoli czeczotowa kanapka z oparciem w kształcie liry — pretensjonalny mebelek, tak samo wdzięczny jak uśmiech Zofii Potockiej. O brązowe pręciki tej liry często zaczepiały się włosy Krysine, kiedy — płacząc — opuszczała głowę. Teraz... o Boże — teraz... na wygiętym skrzydle liry także opierała się głowa, opłynięta złotem. A na ustach drugiej żony były usta Henryka. Oderwał je po chwili; zobaczyłam, że są tak bolesne, jakby nic już dać ze siebie nie mogły, tylko krew albo pożegnanie. Z wyciągniętą ręką cofałam się przez salon. Cicho warknął zatrzask — pies domowy. Zeszłam ze schodów. Przez czas długi rzeczywistość była dla mnie domem nawiedzonym. Biorąc do ręki książkę, patrzyłam niepewna, czy się nie rozpłynie jak galareta i — gdyby ludzie zaczęli wrastać w ziemię, a domy fruwać po gołębiemu — żyłabym nadal za pan brat z człowiekiem — skałą i z latającym pałacem. W tym okresie widziałam raz z daleka Zbyszka. Przeszedł koło mnie niby cień za szybą, nierealny już, chociaż kochany. Natomiast Henryk, którego rysy, ściągnięte przez spazm, ledwie błysnęły na tle z adamaszku, co dzień nabierał krwi, bratał się ze mną na nowo. Ilekroć wszczynano rozmowę o nim — zawsze wrogą, często obrzydliwą — wysyłałam na Koszykową uśmiech spod serca, gońca dobrej myśli. Sama nie wiem, skąd się brało współczucie, czemu mniej teraz płakałam nad Krysią, więcej nad jej mężem. Przypominając stłuczoną porcelankę na fortepianie Heniów, kamelię całą w kwieciu i to, co zobaczyłam za portierą, szeptałam nieraz: „Czemu takie straszne rzeczy musi ten człowiek? Dlaczego nie spocznie?" Podobno chorował na serce. Kiedy mi to powiedziano, uczułam wdzięczność. Może już wkrótce skończy się krwawy taniec kuzyna? Może wolno mu będzie zamieszkać w kraju, gdzie szaleństwo nie zamienia serc w bandyckie noże... Świadomość, że Krystyna słucha moich myśli i gładzi je siostrzaną dłonią — to była wielka słodycz. W święta godzinami odbudowywaliśmy z Adamem życie Krysi, podobnie jak dzieci bawią się klockami. Rozmowa taka trafiła się raz na wycieczce za miastem. Wróciwszy do domu zmęczona, wcześnie usnęłam. I już w chwili zasypiania wiedziałam, że spotka mnie rzecz osobliwa, bo czucia, drętwiejąc, wydawały ton obcy, nigdy nie słyszany. Ze strachem weszłam w noc, która trwała pod powiekami. Miękko, ślisko, jak liście nenufaru, rozstępowała się czarność; zewsząd zetlały aksamit płatami opadał na jakieś bezkształtne dno. Cisza huczała setką fal mechratych a gorących; wzdłuż ściany leja toczyłam się w głębinę. Po drodze żarłoczne macki łaskotały ciało, czyjeś płetwy biły odmęt gniewnie raz po razie. Wreszcie z mułu wyjrzały oczy. Zielone, ogromne i srogie. Zdrętwiałam. To były oczy Krystyny, utopione w maleńkiej twarzyczce. — Zziębłaś, Jadwisiu. Chodź ułożyć owoce... — przyleciały wtedy słowa z tarasu. Pofolgował sen, siłą rozdarłam powieki i do rana leżałam opleciona w mroźne wodorosty. A noc aż do świtu jaśniała spojrzeniem Henryka, jak Sitaniec jaśniał kiedyś pogodą po burzy. Rano z nieśmiałością przeszłam koło fotografii Krystyny; i nigdy już nie złożyłam myśli w jej siostrzane dłonie. Pod koniec kwietnia w Ogrodzie Botanicznym siadła koło mnie na ławce uperfumowana pani. Spokojnie czytałam skrypta — pani trąciła łokciem kajet. Podniósłszy wzrok, poznałam Sonię. Mój widok nie zmieszał jej bynajmniej — zagadała po swojemu: leniwie i wilgotno. Po chwili leżały już przed nami odkryte rzeczy najbardziej nagie. Jasnowłosa palcem pokazywała je po kolei, aż rzekła, śliniąc usta i wyginając rzęsy: „To dziwne. Śpię na łóżku tej Krystyny i nigdy mi się nawet nie przyśniła. Widać nie ma pretensji, biedaczka..." VII To wszystko było dawno. Dziś jestem siwa, Henryk jeszcze żyje z Sonią, a Krystyna nauczyła się spraw obcych nie tylko ludziom — ale i aniołom. Niedługo reszta krwi wycieknie z naszych serc. Wtedy — myślę — w kraju, gdzie świeci „tamto spojrzenie" — oszalejemy oboje z Henrykiem. Wieczne to będzie, braterskie szaleństwo. PRAWA I LEWA lł — Twarz mężczyzny RĘKA Zamęt koronek oplątał głowę. Jak niespokojny, ślepy chrząszczyk, szamoce się twarz i kark faluje gniewnym ruchem. Poprzez jedwabną sieć sukni widać łopatki opętane szałem wysiłku: przesuwają się pod skórą w liniach szarpanych, tworząc rozpadliny, podobne pustym oczodołom. Ramion nie ma; są dwie zwiędłe łodygi, oblepione pajęczyną. Niżej — łuk bioder, zamknięty precyzyjnie na wzór bransolety, przełamał piękno własnego kształtu i pląsa bez wdzięku — rzekłbyś, jezioro szarpiące brzegi. Łydki nawet — pogodne zazwyczaj — dały się opanować skurczom irytacji. I tylko piersi — ni to zastygłe uśmiechy dwojga kochanków — wśród udręki całego ciała trwają w obcości wszelkim sprawom; ciche, w sobie zamiłowane. Wreszcie pofolgowały pajęcze oploty: przez otwór rękawa wychynęły palce; w ślad za nimi pełznie dłoń niby jaszczurka i kolistą strugą spływa ramię. Jednocześnie z koronkowego turbanu wyzwala się nagle strzęp włosów; i w mgnieniu oka zza czarnej zasłony wstaje twarz. Czoło porysowane tysiącem gniewów, oczy po krawędzie rzęs napełnione troską, zdyszane nozdrza i usta tak żałośliwe jak serce ptaka. Złotym dreszczem otrząsa się głowa. Wkoło szyi opada krążek czerni... Prawa ręka — nareszcie wolna, z szybkością mistrza przebiega jedwabiste przestrzenie — niezawodna sroga; palce jedynym dotknięciem nadają właściwy wyraz fałdom, łagodzą kaprysy materii, a wśród sumiennych zabiegów błyskają paznokcie jak pszczoły. Koronkowe szaleństwo falą uległą i pieściwą oblewa z wolna postać pani. Z udręki staje się suknia. A więc umęczone łopatki, ramiona niedołężne i rozkołysane biodra zaprzestają podrygów, stygnąc w kształt ubranej kobiety. Z głową w wichrze złota, dama podchodzi do lustra. Uśmiech; sekunda uwagi; dwoje brwi są jak dwa karcące słowa. I zaraz prawa ręka ze skruchą bieży ku agrafię, aby sprawdzić zamknięcie. Po czym opada znużona. Jł Wtedy leniwe skrzydełko motyle wyfruwa wdzięczi spośród gałązek tuniki, i na piersi, obciągniętej koronką, k dzie się niby listek obcy i świeży — ręka lewa. Pa z wdzięcznością spogląda na uśmiechnięte palce, które patr ku niej oczami brylantów. Dom jest cichy. Zdrzemnęły się starczym snem mahoni Firanki napęczniały w słońcu: trwają puszyste jak ślubi welony. Azalia oblekła się setką uśmiechów i różowymi ocz< mi flirtuje ze światem. Zwiotczały ściany; siatką barw i ci nia, drgającą w głębi lasu, wydają się makaty i obrazy. Prz okna płyną do mieszkania złote chusty blasku, na któryć kurz mrówczymi łapkami haftuje desenie. Ledwie gdzi stęknie wiekowy kredens, zaskrzypi posadzka, dotknięta g rącą stopą południa... W powietrzu nasiąkniętym ciszą twe rzą się szczeliny i puste koła w miejscach, gdzie powinn drgać kule Jędrusiowego krzyku. Spokój jest tak doskonały że matkę ogarnia strach. Co robi syn, uwikłany w ciężki zwoje ciszy? Czemu milczy hałaśliwe gardziołko? A Jędruś pracuje. W niszy między fortepianem i ścianą w lśniącej hebanowej pieczarze, przysiadł chłopczyk. Wśróc gałęzi splątanych na tapecie krząta się kłębek tłustości — prawa ręka dziecka. W samo jądro srebrzystej róży wpięta została igła; dłoń pracownika trudzi się nad wbiciem teg gwoździa aż pod serce ściany. Za młot służy łepek kopen haskiego szczenięcia — narzędzie ściągnięte z biurka tatusia. Zwierzak — oblany genialnie szkliwem porcelany niby najżywszym kształtem — stuka bezzębną szczęką w igłę, zaś źdźbło stalowe kiwa się na wszystkie strony ku utrapieniu Jędrusia. Ręka z cudeńkiem w garści skacze po ścianie jak gorliwy wróbel. Dzieło jednakże nie posuwa się zgoła. Najprostszym obowiązkom sprostać nie umie pies podły! A zatem niech przepadnie. Odskoczyła sprężynka — syn zrywa się na nogi i z młotem wzniesionym nad głową bieży ku oknu. Śmignęło ramię sprawiedliwe! Pies duńskiego chowu pędzi światami ku nieznanym dziejom. I zaraz kroki cichochoda wracają na miejsce chwalebnych wysiłków. Zdarzyło się wtedy, że przy samej podłodze rożek tapety odchylił się nieznacznie. Dotykają go surowe oczy. Prawica, pełna jeszcze gniewu, a już spragniona chwytów, spada w ślad za spojrzeniem. Wałeczki oblepiają nieszczęsny papier, ten — szepcąc słowa protestu — skręca się w sobie, i rad nierad, wydłuża kształty, odsłaniając brzydotę muru. Jędruś wygląda jak uosobienie sumienności. Męczy się nad siły w zmaganiach z materią, ale poczucie obowiązku trzyma w fatygującej pozycji ciałko złożone w kształt scyzoryka. I gdyby nie język — jedyne stworzenie życzliwe — oszalały w drgawkach współpracy, ofiara, zaprawdę, byłaby na miarę Fidiasza! Przestrzeń, odarta z tapety, rośnie z siłą fatalną, a na dywanie pstrzy się coraz więcej papierowych kędziorków. Źrenice dziecka nadzór surowy mają nad pracą tłuściutkiej niewolnicy — ręki prawej. Niech tylko nie dość mocno zacisną się palce albo dłoń nie dość sprężyście przylgnie do ściany, pęcznieje ze złości buzia, i jak bat ekonomski zawisa nad mozołem kopciuszka lewa ręka władcy. Prace postępują opornie, lecz stale. Aż raptem — wśród największego uniesienia energii — na drodze zjawia się przeszkoda: w jądro drukowanej róży wpięta igła... Popłoch wśród wałeczków; stagnacja. Ale już policzki wydęły się jak balon, a nos srogo zmarszczony nakazuje odwagę. Więc pokorna dłoń zbiera się w sobie, pręży do skoku, wreszcie — atakuje. Twarz chłopczyka wyraża ten sam zapał, jaki błyszczy w oku samca wśród nocnych szmerów puszczy. Igła trwa; natomiast jeden z" wałeczków osiadł na ostrzu, niby gąsienica w pudle botanika: na płatki róży spłynęła ciepła kropla. Jędruś krzyknął. Więc czym prędzej ocknęło się ciche jezioro rozlane po domu. Na puste miejsca, wyżłobione w powietrzu, wskoczyły srebrne kule Jędrusiowego krzyku. Drgnęły sieci, rozpięte na dywanach, i drgnęło serce matki. Z dwóch krańców domu biegną ku sobie kroki: śpieszne stopy kobiece i dreptanie rozżalone Jędrusia. W ramiona pani wpada ciałko, i jak ptak na gałęzi zawisa Jędruś na współczuciu matczynym. Buzia gorąca od płaczu przylega do chłodnej twarzy i ku ustom najwierniejszym wyciąga się łapka. Nie jest to wcale owa pracownica pokorna i bohaterska — krwią naznaczona ręka prawa. Chłopczyk — w puch rozbity, niby pułk po klęsce — nie umie zliczyć strat ani ocenić zasługi: wargom całującym podana została ręka lewa i długo pozwalała się pieścić — skrzywdzona i łaskawa. Mocno uścisnęły się ciała. Dwie głowy są niby róże z jednej wykwitłe gałęzi — róże krwią szumiące tak, jak morzem szumią muszle. Jedna głowa jasna i druga czarna głowa. Twarze inne, tylko uśmiech na dwóch twarzach jednakowy: słoneczniki, w blask zapatrzone, i oczy ludzkie, śmierć oglądające, i dzieci wśród zabawy, i zmęczeni kochankowie na twarzach różnych uśmiech mają ten sam. Piękne jest łoże i piękni kochankowie. Przez otwarte okno płynie czar ostry, podobny sinej jaskółce. (Słodycz fiołków okrutniej męczy serca niż najsroższa rozkosz, narzucona ciałom.) Wiosna o białych zębach, wiosna chłodna jak miecz i jak źródło, wiosna, której uda są zwięźlejsze od czereśni, a włosy pieściwsze od słońca, patrzy w samo dno czworga źrenic. Nie widzą siebie kochankowie, chociaż splatają się ich rzęsy — widzą kwiecień. (Gdzieś tam dziewczyna, próżna miłości i jałowa, jak kryształ jest jałowy bez tęczy — łamie narcyz w niewiedzących palcach, nozdrzami chwyta zapach, a łodyga narcyza chrzęści... Dziewczyna niedługo napełni się wiedzą i łzami. Dotknie ją wtedy dłoń mężczyzny, a ona na dotknięcie już odpowie dreszczem. Obudził ją narcyz.) Ciała trwają w uścisku, aż pokazuje się mielizna w zalewie rozkoszy: ostry, suchy żwir, cierpienie bez smaku, nuda. Bowiem na chybkich skrzydłach odleciał już miesiąc, zostawiając za sobą trzydzieści dni i nocy kochania. Były w miesiącu godziny niedalekie. Między obcymi ona podawała uprzejmą dłoń młodzieńcowi. Wkoło stolika, przystrojonego sandwiczami, biegał od krzesła do krzesła pająk konwersacji, skwapliwie snując sieci. Spojrzenia dwojga przysiadały na pajęczynie, niby dwie złote muchy. Śliczne kwiaty zaklęte w kształt filiżanek kołysały się na gałęziach rąk między stołem a ustami. W zębach chrupały ciastka i słowa. Młodzi mówili w przestrzeń, nie widząc swoich uśmiechów. Tylko — kiedy dłoń mężczyzny obejmowała poręcz — zazdrościło serce kobiety martwemu drzewu i cisnęło się gwałtem między palce kochanka. Były godziny bliskie. Z dwóch bladych krawędzi świata wytryskiwały drogi niby promienie i biegły ku sobie. Schodzili się kochankowie, patrzyli na te same przedmioty, te same pochłaniali chwile, znaczone na tym samym zegarze. Świat cały stawał się nagością. A nagość jedyną prawdą. Całowały piersi i ręce, śpiewały oczy, w ustach załamywały się promienie jak w szkle purpurowym, zęby uczyły najtkliwszych pieszczot, a słowa mięciutkie przeszywały ni to groty. Z chaosu czerwieni i wstrząsów wyłaniało się nagle kolano o połysku konchy i zasłaniało wszystko — nawet miłość. Czasem we włosy wplatały się wonie kwiatów. To znowu imię najdroższe wzbierało w piersi na kształt źródła, napojonego śniegiem, i wypływało ciężkimi falami poza krawędzie zmysłów. Morze słodkości zamykało się wtedy nad głowami; w tej szklanej trumnie odpoczywali kochankowie. Były godziny dalekie, nasiąknięte tęsknotą, bierne, szafirowe. Chodzili każde swoją obojętną ścieżką. On — schylony nad biurkiem — głaskał oczami papiery, ku ludziom zwracał twarz przysłoniętą dobrotliwym okrucieństwem tygrysa. Ona — jak perła wśród krwawników, obsypana codziennością — śniła spotkania i rozmowy. W świetle jej spojrzenia mąż, z żarliwością wyznawcy, grał miłość dwojga za dwoje. Był pytaniem i odpowiedzią, myślą i wcieleniem, był dłonią chwytającą i schwytanym sercem. Dusza jej — rzekłbyś, ubogi rozchodnik — wiła się wkoło stóp dalekiego. Kiedy bliski mężczyzna, podobny psu gończemu, ściągał do jej stóp ciepłą jeszcze zdobycz i — dysząc z wysiłku — czekał łaskawości... albo kiedy, zamknięty z żoną w pokoju, chodził, siadał, rozkładał wachlarz samczej dumy, tokował i cierpiał — myślała: „Ten ochłap zdobyczny mógłby być błękitnym ptakiem, to pudło o sześciu ścianach, które mnie więzi, mogłoby być gniazdem z rajskiego puchu, te ręce mogłyby mówić jak usta, a ten mąż prawowity mógłby być tamtym człowiekiem". Teraz... na chybkich skrzydłach odleciał już miesiąc. (Łodygi narcyzów spływają białą posoką, kiedy złamie je ręka dziewczyny.) Trzydzieści dni kochania jak trzydzieści zamordowanych ptaków leży u stóp łoża. Trzydzieści nocy miłosnych, przeżytych we śnie i na jawie, zakwitło i zwiędło razem z krokusami. Z dna rozkoszy wyrasta mielizna — cierpienie bez smaku: ostry, suchy żwir. Rozplatają się ciała jak dłonie! Bezdźwięcznie płyną obok siebie dwa strumienie minut, znaczone na tym samym zegarze. Cisza nabiera tonów sinych i z wolna staje się próżnią. A ciała — przed chwilą tak wymowne — mierzchną, przybierając pozór przedmiotów bez znaczenia. Skrzypnęły drzwi. Wszedł ktoś. W ckliwy opar miłości wpada dźwięk wrogi xjak sztylet. Trzydzieści zabitych ptaków i trzydzieści nocy przekwitłych porywa się spłoszonym stadem. Zwracają głowy ku drzwiom kochankowie. I widzą twarz. „Te oczy mogłyby patrzyć jak sarny; ten mąż prawowity mógłby być tamtym człowiekiem..." przewiewa przez myśl wspomnienie. Ale „te oczy" nie patrzą jak sarny. Dźwięczą kroki stąpające w stronę łoża. Strach siecią mroźnych węży oplata czoło i nogi kobiety. Na piersi kładzie się pancerz ciężki nad miarę. Wreszcie na samej krawędzi puchowego gniazda — tam, gdzie przez czarny próg schodzi się od miłości do życia — staje człowiek. I znów szemrzą dwa obok siebie płynące strumienie, na tym samym znaczone zegarze. Tylko sekundy jak zamierające falki tężeją w wichrze lodowatym, który idzie z oczu trzeciego człowieka. Porusza się kochanek, szelest materii napełnia pokój nieznośnym hałasem. Naprzeciw siebie stają mężczyźni: jeden — przybłęda naznaczony tysiącem pocałunków, opity miłością, ociężały i senny; drugi — cierpliwy przyjaciel, żyjący w poniżeniu triumfator, kat własnego serca i maniak nadziei. U stóp kochanka żona czeka, aż minie zły sen. Zmęczone jest jej ciało, syta krew, myśli skrzepły na kryształ i żadna chęć nie żyje w duszy. Zarówno miła śmierć, jak obce życie. Byle przeważył się sen: na szczęście czy na zgubę... Tymczasem zmora pęcznieje, podobna do chmury; pochłania światło, kłębi się w olbrzymich skrętach i huczy setką głosów. Już załamał się sufit, pękły ściany, już faluje na wezbranych głębiach łoże i płomienie zaczynają lizać skórę. Wśród zamętu plam, krzyków i blasku tańczą dwie twarze; ta najdroższa i ta śmiertelnie oddana... Nagle z samego węzła majaków wykwita ręka, ręka prawa niekochanego mężczyzny; sprężona — prosi. „Te ręce mogłyby mówić jak tamte" — przylatuje echo. Kobieta wstaje, rzekłbyś, miecz godzący w ciało wroga, i chwilę trwa na rubieży dwóch oceanów; z lewej strony — morze podzwrotnikowe, trujący żar przesytu: z prawej — pustynia lodowców, błękitny niedosyt. Ledwie zdążyły ziewnąć jedne usta, zadrżeć ledwie zdążyły drugie — miłośnica rzuca swoje leniwe i drapieżne serce w wody tropików, którymi włada kochanek — rycerz lewej ręki. (Gdzieś tam dziewczyna napełnia się wiedzą i łzami. Czeka dotknięcia...) Pani Rozalia Skoczkowa z Oksywskich Piasków nie miała pieściwego życia: Paweł był złośnik. Kiedy, przybiwszy z kutrem do brzegu, ciskał jej w twarz — niby dla uciechy — mokrą, sprężystą flądrą, czynił to bez przychylności. I później, siedząc u proga napełniony gorącym jadłem, z fajką w zębach, warczał jak brytan, ilekroć frunęła mu koło twarzy perkalowa spódnica. Jednak nie upijał się, „do morza szedł" sumiennie — sztorm, nie sztorm — póki fala służyła grzbietem; od młodziutkiego marca aż po głęboki listopad, dzień dnia o szóstej rychtował motorówkę, brał synów „za hals" i — płynęli. Pieniędzy tym sposobem urosło niemało. Pani Rozalia lubiła dostatek: kawał ziemi czy sieć na węgorze, czy też obraz pełen szat i uśmiechów anielskich. Zgięta we dwoje pod koszem, w którym dogorywał śliski mąt rybiego mięsa — pomuchli, kwapów i fląder — podążała każdego ranka ku stacji, skąd szedł pociąg na fiszmark do Gdańska. Z sercem zapędzonym do gardła, jak z kęsem ościstego chleba, sunęła skrzywiona, światu całemu niechętna. Na fiszmark wszakże wkraczać wypadało z uśmiechem: gdańskie mieszczki od dziecka karmione rybą marszczyły nos nie tylko na dorsze, ale i na twarze przekupek. Nie słysząc zalotnego szwargotu „die Gnädige" mijała czerwone parasole, by wstąpić do rzeźnika po kilo wołowiny. Jank i Leuszk — synowie Rozalii — trzymali sztamę z ojcem. Zdarzało się często, że przy motorówce skrewiło jakieś stalowe ździebełko. „Chłopy" wręczały wówczas zepsuty drobiazg Rozalii. Miała z fiszmarku iść do grubego Fritza na Frauengasse żądać, by darmo nareperował ten figiel, kupiony pięć lat temu. Nazajutrz pani Skoczek biegła do Fritza. Kłótnia trwała czasem godzinę. Napełniwszy uszy wrzaskiem grubasa, „die dumme Kaschubin" bez rezultatu wracała do domu. Przez ostatni zakręt od checzy Kassów wlokła się leniwie, przystając ze wszystkimi babami — osowiała i aż sztywna ze strachu. Bała się swoich „bobów". Szturchańce Pawia przyjmowała samym naskórkiem; za to synowskie wyzwiska przypiekały ją bólem głębokim, wstydliwym, jak choroba, Mówiła potem starej Kąkolce: „nie majom ale respekt dla nenki moje chłopce. Doch ja je miała dichtig bite, jak one byli male..." Kąkolka trzęsła głową. Którejś zimy pani Rozalia umyśliła, że na lato odnajmie gościom „ladnom komorę". Przesuszyła pierzyny, ściany zostały pomalowane niebiesko i nad łóżkiem zawisła jeszcze jedna Trójca Święta. W czerwcu zjechało „polskie państwo". Przyjechali senni, zakurzeni, z pięcioma walizami; dziecko płakało. Jednak przywitali się wiele razy uprzejmiej niż trzeba i przepraszali za wszystko z poetycznym uśmiechem. Hedka (panna Skoczek) poszła za nimi do izby — niby pomagać; właściwie wypatrywała krowimi oczami szmaty a cacka przywiezione przez „badegastów". Dużo się mówiło tego wieczora u Skoczków o tym, że jedna waliza była pełna książek. Od dnia przybycia „Polloków" pani Rozalia śpieszniej wracała z fiszmarku. Pilno jej było usłyszeć od Hedy, co śmiesznego rzekli, co tam znowu cudackiego przedsięwzięli goście. Wszak czternaście utrapionych godzin „byli cugiem jechane" po to tylko, żeby osiąść na dwa miesiące w Skoczkowej komorze, leżeć na „sztrandze" i gołymi piętami rozduszać meduzy. Tych rzeczy w Oksywskich Piaskach nikt nie robił. (Do wody lazły czasem chłopaki, kiedy kuter przypędziło na brzeg; pijane „matrozy" sypiały po diunach... Wieczorami w lipcu czasem jakaś rozwydrzona „bobka" szła a szła przed się bosymi stopami po mokrym rąbeczku morza, uwieszona na ramieniu swojego „boba".) Nie owe jednak gorszące praktyki najbardziej kompromitowały „Polloków". Co gorsze — Rozalia nie widziała „Ordnung w tej familie". Mąż wstawał wcześniej, bo on chodził po bułki do śniadania. Żona w koronkowym czepcu, leżąc, piła kakao; dziecko śpiewało na cały głos: „Z tamtej sztrony Wiszły kąpała się wrona..." a na ramie od św. Franciszka wisiał płaszcz kąpielowy. Wychodząc, uzbrojeni w siateczki na długich kijach, w trykotowe majtki, powieści i morele, śmiali się wszystko troje i skakali jak kozy. W czasie deszczu rodzice pisali, malec kredką zasmarowywał kajet. Kłócili się czasem, ale zaraz potem siadali sobie na kolanach i słychać było na cały dom, jak się całują. Przez niziutkie okienko Heta widziała wszystko. Wieczorem czekała na matkę już koło Kassów — żeby bez zwłoki opowiedzieć o wybrykach gości. Chichotały, wycierając nosy w spódnice i zerkając złośliwie na jegomościa w białych flanelach, który palił papierosa na przyzbie. Pod koniec sierpnia państwo „było jechane weg" — do Warszawy. Heta dostała sweter, boby pięknie oprawioną lekturę; pani wsunęła za lustro karteczkę ze swoim adresem. Dziecko rozdarowało zabawki. W „ładnej komorze" zostało dużo gazet, kopert, pudełeczek i zapach obcego życia. Heta stała długo na środku opuszczonej izby. Tępe oczy chodziły z przedmiotu na przedmiot, jakby rozżalone, jakby tęskniące... Koło tygodnia jeszcze nieobecność „PolLoków" była ranką oblepioną przez wspomnienia, niczym przez muchy. Z rozważań, prześmiechów i obserwacji wypłynęła formuła: „Żeby my to wcześni mieli wiedzone — jakie som jest te ludzie — toby my więtszy preis mieli za komorę forderowane..." Po czym fala codzienności zmyła ślady warszawskich obcasów. Przyszły we wrześniu na morze szafirowe „głady"; słońce stało się rzewne jak umierająca sarna, rude i płochliwe; piach nabrał metalicznego połysku. Na wargach fal snuły się wodorosty, niczym płowy zarost na uśmiechniętej twarzy. Pomuchle same prosiły o sieci, bo rybacy lenili się w kutrach, upatrując węgorzy, ćmiąc fajki i ziewając ku niebu. Aż kiedyś zawrzasnęły rybitwy, wiatr runął z bukowych lasów prosto w zatokę, rozbiegł się, rozpędził po wodach, i jesień oszalała nagle jak człowiek. „Chłopy" zasiadły przy piecu, pani Rozalia już „nie była idzona" na fiszmark — nadeszła pora cerowania sieci, czas męskich humorów, wszelkiego obrządku wedle gospodarstwa, czas niezliczonych łez kobiecych. Boby znęcały się nad Hetą. Paweł urągał każdej robocie, garnki leciały z rąk struchlałym „białkom", z rzadka czytano „Danziger Neueste". Póki biesiła się zawierucha, kutry, odprowadzone do Gdańska, skakały na kotwicach niczym spętane źrebce, a od brzegów Szwecji sunęła cichaczem szeroka ława szprotów. Więc też ledwie pokładły się wichry, Paweł owinięty w wełnę pędził z synami do motorówki i parli przed się tak daleko jak nigdy w roku. Nie bywało ich czasem dwa tygodnie i więcej. Wracali z obmarzniętymi rzęsami, nierzadko przerąbując się do sztrandu przez gruby pas lodu. Tym razem pani Rozalia swoje kosze na fiszmark „halała" w towarzystwie. Böby — wśród kpinek i splunięć — ciągnęły ostatni łup do hurtownika. Bliskość wiosny poznać mogłeś w Oksywskich Piaskach po kolorze nieba za latarnią. Jego błękit łagodniał niby źrenica natchniona miłosierdziem, słońce zaś ciemniało, podobne dojrzewającej brzoskwini. Zaraz też pękały lody i malutkie falki — miękkie jak łby kociąt — pokazywały się na powierzchni tych alabastrowych klamer, w jakie morze ujęło zatokę. Kto miał swój „gon", oglądał się za pługiem, rybacy przesuszali sieci, łatali „szote" przed domami. Króciutka godzina życia pęczniała jak hiacynt, jeszcze liśćmi zakryty. Trzeciej jesieni od tego lata, kiedy w „ładnej komorze" u Skoczków mieszkały „Polloki", Leuszka wzięto na wojnę. Jank został (osiemnastoletni), Pawia też nie ruszali ze względu na palec prawej ręki, który mu niegdyś przygniotło reją. Sypnęły się czasy wojenne, rzekłbyś, szare ziarna gorczycy. Wieś zrzedła, zleniwiała. Baby doszły do głosu i wrzeszczały śród opłotków niby pawice bez samca. Dzieci wyszły z rygoru: nieraz smarkaty böb zamierzał się na matkę, uniesiony męskością; w szkole więcej skubano pierza i suszono liści dębowych, niż dodawano ułamków. Cukier stał się przysmakiem. Mąka coraz szpetniejszego nabierała koloru i „guidów" srebrnych nie uświadczyłeś na lekarstwo. Raz po raz manewrująca „Kriegsmarine" napełniała zatokę rykiem „kanonów"; czerwona chorągiew na latarni zabraniała wtedy wycieczek w pole obstrzału; to znowu spokój zstępował nad morze taki, że zdawało się — świat cały odszedł na drugą stronę, poza linię Nowego Portu. Kartki od Leuszka przychodziły rzadko; gęściej na nich było stempli i brudu niż słów. Pani Rozalia, udręczona przez Pawia i Janka, z lubością oddawała się złudzeniom na temat nieobecnego syna. Gadając z sąsiadkami przy balii czy na fiszmarku, prawiła bez końca o tkliwym sercu żołnierza. Tak przewaliło się lat pięć — obmierzłych jak zabite cielska zbójeckie. Z Wejherowa gdzieści zapodzieli się landrat, Kreischef i kommando; zaczęli ludzie gadać o pokoju, o jakichś „nowotnych" cesarzach — o wielkich, wielkich odmianach. Leuszk nie pisał już dawno. W jego butach zaczął chodzić Jank; potem dzieciuch rozzuchwalił się bezkarnością i naciągnął — do kościoła — nowe spodnie brata. Tymi czasy właśnie Rozalia powiedziała kiedyś Hecie: „Doch oni mi teraz rzekom na fiszmark: ihr verfluchte Polioken; zaś to było zawsze: ihr, dumme Kaschuben!..." Wkrótce potem stało się wiadomym, że „Polloki zwyciężyły Hindenburga", że nie tylko mają króla w Warszawie, ale że niedługo przyjdą rozkazywać do Gdańska. Pani Skoczek popadła w osłupienie. Śmieszliwe „Polloki", ci ludzie wcale niepodobni do „deutsche Herrschaften", te miękkie, zgoła niepoważne osoby — „Ausländer" z barbarzyńskiego kraju, gdzie ponoć jedno jest tylko miasto — Warszawa, te lalki będą rozkazywały żandarmom? Przywiozą może własnego landrata i własne „Passierscheiny!?"... Ziemia zaczynała falować pod stopami; zamąciły się wszystkie myśli. Pod koniec maja połowy były obfite; raz po raz urywały się sieci, aż rybacy poniechali roboty, bojąc się więcej stracić, niż zyskać. W handlu jednak niejedno ruszyło z miejsca, więc Pawel z Jankiem, ufni we własną sztukę, co dnia prawie docierali za Puck na „wielgie morze". Pusto tam było teraz — nie usłyszałeś ryku syreny, nie rozorała nigdy fali twarda pierś transatlantyku, nie przeszumiał, nie przetańczył drobnym kroczkiem biały samowarek ze szczecińskiej kompanii. Czasem pod słońce mignął szafranowy żagiel, płynący od strony Helu, z rzadka zaterkotała motorówka i mewy zanosiły się ostrym śmiechem. Któregoś ranka wszakże, kiedy Jank wysadził z kabiny twarz usmarowaną sadzami, na horyzoncie rozkwitła czarna plama wróżąca okręt. Przymrużył oczy — i patrzyli. Plama podeszła bliżej: widać było kominy. s Sunął wielki okręt z pańską grandezzą, ani pląsając biodrami, ani świszcząc chrypliwym oddechem. O burt łodzi uderzyła pierwsza zapowiednia fala — malutki poseł gościa ze stron dalekich. Morze ugięło się wdzięcznie i zmarszczyło w uśmiechu. Jank wylazł do pasa. Wtedy okręt, idący pod kątem, zwrócił ku niemu profil marsowy i płynął już widoczny we wszystkich szczegółach — poważny, wyczyszczony. Na pokładzie pełno „matrozów". Bandera biało-czerwona łopotała ostrym języczkiem, na flanku gorzały litery jak słońca. Litery złożone w słowo „Kaszub". Pawel zerknął na Janka i jeszcze raz odczytał dokładnie. „Kaszub". Ten okręt tak się nazywał. Pan Skoczek wyjął fajkę z zębów i niechcący pomyślał: „Na fiszmark doch teros rzekom: ihr, verfluchte Polloken — a zaś to było zawsze: ihr, dumme Kaschuben..." Trawler odciął wodę od nieba, szedł sobie teraz powolutku, chlaszcząc żaglowiec falami po bokach jak niesfornego konika. Marynarze, uwieszeni przy barierze, wołali: „Jak się macie, ociec? Flądry urodziły, co? Te, mały, kłaniaj się tam frajerkom! A jak nie, to wal do nas!" Coś tam jeszcze gadali mową wesołą i tak prędką, że nie chwytało ucho wyrazów. Przepłynęli niebawem. Odtąd Jank począł chadzać na „Bahnhof" do jednego, co miał polskie gazety. Zatykał uszy czytając. Paweł wyjął kiedyś z szafy starą książkę do nabożeństwa, zezował na „Kurier" syna, wodził palcem po kartach i mruczał. A Jank, spojrzawszy na niego, parsknął i zawołał: „Na, jo; doch to jest ale to samo!". Heta pilnie mrugała bezrzęsą powieką. Tylko Frau Skotschek, nie mogąc dojść żadnej „Ordnung" w nowych zjawiskach, zacięła się w oporze. Nie chciała rozumieć. Takie to były rzeczy w Oksywskich Piaskach, kiedy Leuszk z przepustką od kapitana na trzy doby przyjechał z Bydgoszczy do domu. Dawno już dał się skautowi rozbroić pod Kolumną Zygmunta i teraz miał dwa paski na rękawie. „Byl ano do Seeschul przisadzony", choć jeszcze w artyleryjskim mundurze. Skrzypiąc cholewami, przemaszerował koło Kassów, zasalutował starej Kąkolce, palnął w plecy Hetę zagapioną przy studni i utknął wreszcie, jak słup, przed kolanami matki. Oprawiała właśnie dorsze do kolacji. Chrząknął, więc spojrzała bystro w górę. „O Jesses! — rozpłynął się krzyk na całe podwórko — Leuszk, Jesse, to ty, synku?! Polski soldat?!... — „Som jes polski żołmnirz, nenko" — powiedział pan kapral, a z checzy już wypadli Jank i Paweł, a od Kassów biegła co tchu niebieskooka Margreta.